Zdrada może mieć różne oblicza, konsekwencje i… zapachy! Nowa powieść Iwony Czarkowskiej dla dorosłych czytelników.


Jest maj 1981 roku. W małym pensjonacie w Groblach Olszanickich na południu Polski, grupa ludzi spędza weekend. W tym samym czasie w pobliskim miasteczku ktoś napada na bank. Ślad po złodziejach urywa się w pobliżu pensjonatu. Milicja nie ujawnia, co padło łupem złodziei. Goście rozjeżdżają się do domów, a sprawa włamania trafia na półkę ze sprawami niewyjaśnionymi w policyjnym archiwum.

Mijają lata, upada ustrój, a wraz z nim pensjonat w Groblach Olszanickich. Po latach syn zmarłego właściciela postanawia go wyremontować. Zatrudniony przez niego specjalista od marketingu wpada na pomysł, aby na długi majowy weekend roku 2011 roku zaprosić tych samych ludzi, którzy spędzili tutaj kilka majowych dni w roku 1981. Czy ich obecność pomoże wyjaśnić sprawę napadu na bank sprzed trzydziestu lat?

Iwona Czarkowska debiutowała jako autorka opowiadań i książek dla dzieci. Swoją pierwszą powieść dla dorosłych czytelników opublikowała w roku 2009 – była to „Słomiana wdowa”; rok później ukazała się jej kontynuacja: „Kobieta do zadań specjalnych”. Z wykształcenia jest dziennikarzem. Pracuje również jako tłumacz.

Iwona Czarkowska
Zdrada pachnie pomarańczami
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 6 czerwca 2013


Część 1 ROK 1981
PROLOG

11 MARCA 1981 ROKU (ŚRODA), GODZINA 22.15
STRUGI K. OLSZANICY
Telewizja kłamie * Co można w Olszanicy dostać za litr bimbru? * Jak pogoda wpływa na stan umysłu? * W 1967 roku utopiła się krowa * Ci wspaniali mężczyźni w swoich pończochach * Kto w podstawówce w Olszanicy był najgorszy z polskiego? * To jest napad!

Poprzedniego dnia smutny, szary pan w „Dzienniku Telewizyjnym” o 19.30 zapowiedział na środę niż znad Ukrainy i opady deszczu, więc wszyscy w Olszanicy i okolicznych wsiach spodziewali się pięknej pogody, bo przecież wiadomo, że telewizja kłamie. Tymczasem od samego rana na przemian mżyło, siąpiło i lało jak z cebra. Od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia nieciekawej aury, grzmiało, a niebo przecinały błyskawice. Droga prowadząca z Olszanicy do Strug i dalej do Borku zmieniła się w grząskie bajoro. Nic dziwnego, że dwie osoby, które po dwudziestej drugiej usiłowały tędy przejechać na rowerach, co i rusz musiały się zatrzymywać, przenosić pojazdy przez kałuże i wyrywać buty z kleistej mazi, która wcale nie miała ochoty ich oddać.
– Trzeba się było spotkać wczoraj – gderał jeden z rowerzystów, ocierając twarz z oblepiającego ją błota.
– W telewizji zapowiadali na dziś ulewę.
– Trzeba, trzeba… – odburknął drugi. – Co ja na to poradzę, że im się w tym cholernym telewizorze akurat dzisiaj pogoda sprawdziła? Normalnie nigdy dobrze nie powiedzą. Pogoda pod psem.
– Odczep się od mojego psa! Wszyscy wiedzą, że telewizja kłamie. Ostrożnie przełaź. W sześćdziesiątym siódmym, jak przez miesiąc padało, to tu wszystko było zalane, od Strug aż do Borku! Ojciec opowiadał, że krowa Kurdybankowej, teściowej Mańki z piekarni, się utopiła.
– Cicho! Ktoś idzie!

Poprzez ciemność i (nomen omen) strugi deszczu przedarło się światło kieszonkowej latarki.
– Gdzie wy się podziewacie? Mieliśmy się spotkać już godzinę temu. – Rozległo się w ciemnościach.
Jeden z rowerzystów upuścił pojazd.
– Jasny gwint! Co wrzeszczysz i straszysz? Przecież jeszcze nic nie zrobiliśmy! – krzyknął, usiłując wyciągnąć rower z błota. – Dopiero chcemy obrobić ten bank.
W tej samej chwili niebo przecięła błyskawica, a piorun uderzył w drzewo, obok którego przechodzili przed chwilą.
– Ty to taki głupi jesteś, taki głupi, że nawet Pan Bóg nie wytrzymał! Pewnie cię chciał tym piorunem w dupę trafić, tylko po ciemku nie dał rady! – Światło latarki omiotło przepołowiony czubek sosny. – Szkoda, że na rynku w Olszanicy nie krzyczysz o tym napadzie! Masz chociaż plany?
– Mam, ale kosztowały mnie litr bimbru. Jest tak…
– Cicho! Tu ktoś może podsłuchiwać!
– W taką pogodę? Chyba tylko ostatni kretyn by się po lesie włóczył.
– Trzech kretynów! Właźcie do chałupy. Tylko buty wytrzeć, bo nie będę po was sprzątać!
Cała trójka weszła do domu i usiadła wokół stołu przykrytego plastikowym obrusem.
– Wieczorem jest jeden strażnik. Siedzi obok drzwi wejściowych. Tutaj. A tu jest sejf. Pierwszego maja ma mieć dyżur Roman Balcerzak. Ten, co mieszka koło sklepu żelaznego…

Wszyscy przez chwilę wpatrywali się w szkic nakreślony ołówkiem na kawałku szarego papieru pakowego.
– No dobra! A strażnik ma broń? – Padło pytanie.
– No chyba ma… – Brzmiała niepewna odpowiedź.
– Jak to: chyba?
– No bo zanim o to zapytałem, to już wypiliśmy tyle tego bimbru, że mi się film urwał. Jeszcze teraz mnie głowa boli.
– A nie mogłeś udawać, że pijesz? Podobno w filmach zawsze tak robią. To znaczy w tych polskich. W amerykańskich podobno prawdziwą whisky żłopią.
– Nie przyszło mi do głowy, żeby udawać.
– Rany boskie, co za tłumoki! Jak ten cały napad się uda, to ja wypiję litr bimbru bez zagrychy.
– Lepiej nie. Strasznie potem boli głowa.
– No właśnie, głowa! Mamy jakieś przebrania, żeby nas nikt po mordach nie poznał?
– Będą później. Pończoch do GS-u w Olszanicy nie dowieźli.
– A czy ja baba jestem, żeby pończochy nosić?
– Przecież nie na nogach je będziesz miał, cymbale jeden, tylko na twarzy! Zresztą zamiast pończoch możemy przecież założyć skarpety.
– A co ty będziesz widział przez skarpetę? Chyba że swoją, dziurawą. Tylko żebyś od smrodu nie zemdlał!
– Swojej baby się czep, a nie moich skarpetek!
– Dobra, nie kłóćcie się. Nie wiadomo jeszcze, czy te pończochy albo skarpetki w ogóle dowiozą. Sklepowa mówiła, że podobno w magazynie w Fordońcu mają pomarańcze. Ale o skarpetkach ani pończochach nie wspominała.
– Pomarańcze? Przecież to nie Boże Narodzenie.
– No, ja tam nie wiem. Sklepowa mówiła i tyle. Jakby co, to mam inny pomysł. Tylko muszę się dogadać z kierownikiem domu kultury.
Trzy głowy nachyliły się nad stołem. Gdyby ktoś zajrzał przez okno do chałupy, pewnie zdziwiłby się, co akurat ta trójka robi tutaj o tej porze i nad czym toczy gorączkową dyskusję. Ale tego wieczoru żaden z mieszkańców okolicznych wsi ani myślał wychodzić z domu. Nawet listonosz Kordecki, co to po kryjomu spotykał się w lesie z Kwaśniakową, żoną właściciela zakładu pogrzebowego, i często przyjeżdżał tutaj z nią na rowerze, dzisiaj zrezygnował z amorów.

I nic dziwnego – za oknem rozszalała się prawdziwa ulewa. Wiatr przyginał drzewa do ziemi i łamał gałęzie, a pioruny waliły raz po raz. Jeden trafił w starą stodołę Gabrysiów. Słomiana strzecha zajęła się w kilka sekund i cała budowla stanęła w płomieniach.
– Chyba gdzieś się pali… – powiedział jeden z uczestników narady w sprawie napadu, nasłuchując wycia strażackiej syreny.
– E tam! – Machnął ręką drugi. – To strażacy z Fordońca jadą na sygnale do gospody Balcerzaka w Olszanicy. Śpieszą się, bo zaraz zamknięte będzie, a trzeba zapasy na całą noc zrobić. Na czym to skończyliśmy? Aha! Wchodzimy i…
– …i mówimy: „To jest napad!” – dokończył trzeci kandydat na gangstera.
– Ty głupi! – Popukał się w głowę znawca zwyczajów strażaków z Fordońca. – Przecież zaraz nas poznają po głosach. Trzeba kartkę napisać i dać strażnikowi.
Trzy głowy znowu nachyliły się nad kartką i rozpoczęły naradę nad treścią. Tymczasem strażacy ugasili stodołę Gabrysiów i na sygnale ruszyli z powrotem do bazy.
– Chyba jednak się pali – powiedział kuzyn (jak się okazało) strażaka z Fordońca. – Widocznie nie zdążyli do gospody i teraz jadą na melinę do Borku. Szwagier tam mieszka, to wiem, że często przejeżdżają. No dobra, co tam mamy? Trzeba tak napisać, żeby nikt nie poznał, że to my. Najlepiej lewą ręką. I z błędami.
– Jak z błędami, to od razu poznają, że to ty. W podstawówce pałę miałeś z polaka.
– Odczep ty się ode mnie, dobra?
– Dajcie wreszcie spokój!
Trzy głowy zawisły zgodnie nad kartką, na której wielkimi literami było napisane: TO JEZD NABAD! JEZDEŹMY UZPLOJONE!
– Nie wiem, czy ten strażnik zrozumie, o co nam chodzi… – Skrzywił się jeden ze spiskowców.
– Zrozumie, zrozumie. Też miał pałę z polaka. Do podstawówki w Olszanicy z nim chodziłem, to wiem.

ROZDZIAŁ I
1 MAJA 1981 ROKU (PIĄTEK), GODZINA 21.00
RYNEK W OLSZANICY
Od pochodu do zachodu * Nie takie znowu bajkowe życie Reksia i spółki * Telewizja kłamie! * Co ciekawego miał do powiedzenia facet w czerwonym krawacie? * Babka Kurdybankowa pojawia się i znika * Do poloneza trzeba dwojga * Kobieta na motorowerze * Gdzie podziała się benzyna z baku?

W Olszanicy od rana trwał wielki festyn z okazji Święta Pracy. Rano przez rynek przemaszerował uroczysty pochód. Na czele szli pracownicy miejscowej cegielni, dźwigający szturmówki i transparenty ze stosownym hasłem: „Cały naród z partią, cała partia z narodem”. Za nimi dzieci z podstawówki, nadzorowane przez nauczycielki, które miały za zadanie dopilnować, aby żaden z uczniów nie oddalił się niepostrzeżenie. Taką ochotę przejawiali zwłaszcza ci ze starszych klas, którzy woleliby świętować na łąkach pod lasem albo nad jeziorem Topielec.

Wczesnym popołudniem pracownicy domu kultury i mieszkańcy, którzy chadzali tam na zajęcia teatralne, zorganizowali zabawę dla dzieci. Po rynku biegało mnóstwo osób przebranych za postaci z popularnych bajek. Teraz, o dwudziestej pierwszej, maluchy już spały, ale po rynku wciąż snuły się osoby w kostiumach, mniej lub bardziej wstawione. Reksio usiłował utrzymać się na nogach, obejmując słup z rozkładem jazdy pekaesu, Wilk i Zając wychodzili właśnie z gospody, miś Kolargol z obleśnym uśmiechem zaczepiał mijane kobiety. W tej sytuacji nikogo nie zdziwił widok Bolka, Lolka i Toli, którzy przeszli przez rynek i zniknęli w bramie spółdzielczego banku. Gdy po dłuższej chwili pojawili się znowu, każde niosło na plecach duży worek. Postaci szybkim krokiem przecięły skwerek. Znienacka młody chłopak, który w towarzystwie dwóch dziewczyn siedział na ławce, krzyknął głośno:
– Telewizja kłamie!
Dziewczyny wybuchły histerycznym śmiechem. Ta wyższa powtórzyła:
– Telewizja kłamie!
Niższa miała ochotę zrobić to samo, ale nagle zmarszczyła czoło, jakby zastanawiała się nad czymś z dużym trudem. Wreszcie zapytała bełkotliwie:
– Ale dlaczego?
– No jak to? – odpowiedział pytaniem chłopak.
– Przecież Bolek, Lolek i Tola nie noszą żadnych worków. Ty, mały z szelkami! – krzyknął do Lolka. – Co tam niesiesz? Bank obrobiliście czy co? Daj zajrzeć!

Bolek, Lolek i Tola udali, że nie słyszą, i przyśpieszyli kroku, aby jak najszybciej znaleźć się poza skwerkiem, gdy nagle chłopak zerwał się i pociągnął Lolka za szelki. Towarzyszące mu dziewczyny rozchichotały się jak szalone, usiłując objąć wyrywającego się Bolka. Tola stała jak wmurowana. Jak spod ziemi wyrósł facet w partyjnym czerwonym krawacie.
– Zostawcie ich, bo…
– Bo co? – zapytał czepliwie chłopak. – Telewizja kłamie!
– Bo wezwę milicję, jak się zaraz nie przymkniesz, gnojku! – zagroził mężczyzna.
– Dobra, dobra, staruszku. – Chłopak popatrzył nieco bardziej przytomnie. – Po co te nerwy? Chcieliśmy się tylko zabawić. W końcu jest festyn, nie dziadziu?
– Nie jestem twoim dziadkiem, gówniarzu. Gdybym był, tobym ci tak skroił dupę, że byś przez tydzień nie usiadł!
– Telewizja kłamie! – krzyknął znowu chłopak, a dziewczyny dostały napadu głupawki.

Mężczyzna w krawacie poczerwieniał jak indor i już chciał odpowiedzieć bezczelnemu pętakowi, gdy z oddali dobiegł ryk syreny milicyjnego radiowozu.
– No i po co te nerwy, dziadziu! – Chłopak podniósł się z ławki. – Agnieszka, Basia! Grzecznie ukłońcie się panu! Pójdziemy jeszcze zrobić zakupy i wracamy do pensjonatu. – Z towarzyszkami uczepionymi jego ramion ruszył w stronę gospody. Bolek, Lolek i Tola jeszcze przez chwilę stali na skwerku, a później ruszyli biegiem i zniknęli pomiędzy domami. Zaszyli się w krzakach obok drogi prowadzącej do Strug.
– Długo tu będziemy tak siedzieć? – zapytał po kilku minutach Bolek.
– Ile będzie trzeba. Cicho, bo nas jeszcze ktoś usłyszy! – warknął Lolek.
– Sam bądź cicho, kurduplu! Niby taki mądry, a kartkę w banku zgubił! Jeszcze nas po piśmie znajdą.
– Ciebie nie znajdą, bo im do głowy nie przyjdzie, że ty pisać umiesz!
– Spokój! – wrzasnęła Tola. – Nikt nas nie znajdzie. Posiedzimy tu jeszcze z godzinkę, a jak te cholerne ludziska przestaną się włóczyć po drodze, zrobimy, jak było wcześniej ustalone.
– To znaczy się? – zapytał Lolek, drapiąc się po głowie.
– To znaczy się, że każdy pójdzie do własnej chałupy, durnoto jedna! – zdenerwował się Bolek.
– Cicho! Ktoś tu idzie! – syknęła Tola.

Przyczaili się za kępą jałowca. Obok przeszła powoli babka Kurdybankowa. Nagle stanęła i spojrzała na krzaki, a potem pokiwała głową i ruszyła dalej.
– Widziała nas! – szepnęła Tola. – Co ona tu robi o tej porze?
– Pewnie zioła zbiera. Dzisiaj jest pełnia. Zawsze przy pełni zbiera. Powie milicji, że nas widziała, czy nie? Podobno zawsze ją wzywają do co trudniejszych przypadków. W zeszłym roku znalazła radiowóz, co go po pijanemu chłopaki zgubili w lesie – powiedział Lolek.
– Nie panikujcie – warknęła Tola. – Może nas wcale nie widziała. Zresztą i tak już jej nie ma.
– Faktycznie – zdziwił się Bolek. – Gdzie ona się podziała?
– Nieważne. – Zniecierpliwiona Tola wyjrzała z krzaków. – Droga wolna. Nareszcie przestali łazić! Nie wiem, po co ludzie się włóczą po nocy. Gdyby nie ten cały napad, to już bym dawno spał. Idziemy!

Cała trójka wyszła na prowadzącą do Grobli Olszanickich szosę, która później się rozgałęziała: jedna jej odnoga dochodziła do Strug, druga do Borku. Od Olszanicy dobiegały odgłosy kończącego się festynu. Zmęczone kundle, które od rana obszczekiwały najpierw uczestników pochodu, a potem wszystkich, którzy zmierzali do miasteczka i z niego wracali, umilkły już dawno.
– Cholera, muszę skoczyć w zielsko! Jak się zdenerwuję, to zawsze tak mam – stwierdziła nagle Tola i dała nura w porastające pobocze wysokie łopiany.
W tej samej chwili potknęła się o czyjeś nogi i wyłożyła jak długa. Miała trochę trudności ze wstaniem, bo wielka pluszowa głowa była potwornie ciężka, ale w końcu Tola usiadła i rozejrzała się dokoła. Okazało się, że nogi należą do faceta zażywającego przyjemności z jakąś panienką. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie i poderwała się z ziemi.

Tola zrobiła to samo i dała nogę z powrotem, ale nigdzie nie było śladu po Bolku i Lolku. Wypatrzyła ich kilkadziesiąt metrów dalej. Pruli jak szaleni na przełaj przez oziminę starego Kowalika.
– Gdzie tak lecicie? – Dogoniła ich zdyszana.
– No, bo jakaś baba wrzeszczała… – wyjaśnił Bolek.
– Wrzeszczała, wrzeszczała. Jakaś parka gruchała w tych łopianach. Baba się przestraszyła mojej mordy, to i narobiła wrzasku. A wy co? Zamiast sprawdzić, czy nic się nie stało, bierzecie nogi za pas?
– No bo chyba lepiej, żeby tylko ciebie złapali, co nie? – zapytał Lolek.
– Ciekawe, dla kogo? – mruknęła Tola. – Zdejmijmy wreszcie te kretyńskie przebrania i wpakujmy do worków. Zaraz się uduszę w tej głowie.

Zamierzała zerwać wielki, pluszowy czerep, gdy nagle Bolek chwycił ją za ramię.
– Co jest? – zabulgotała niewyraźnie Tola, szarpiąc się z niewygodnym łbem.
– Nie teraz! – syknął Bolek. – Jacyś ludzie na poboczu.
– Cholera jasna! – zaklęła Tola. – Głowa mi się zaklinowała! Nie mogę jej ani zdjąć, ani wcisnąć z powrotem. Nic nie widzę…
Wreszcie, z pomocą towarzyszy, wcisnęła łeb z powrotem i cała trójka ruszyła poboczem. Minęła szybkim krokiem parę stojącą obok zielonego poloneza, zdążając w kierunku zakrętu, za którym przebierańcy zamierzali pozbyć się niewygodnego odzienia poza zasięgiem wzroku nieznajomych. Tamci nie spuszczali z nich oczu.
– Czy ty się musisz wgapiać w każdą kobietę? – zapytała kobieta z poloneza, kopiąc z irytacją kamienie na poboczu i raz po raz poprawiając nerwowo duży, słomkowy kapelusz. – Myślisz, że ja tego nie widzę? Że tego inni nie widzą i nie komentują za moimi plecami? Mógłbyś się pohamować trochę. Jeśli nie ze względu na mnie, bo ja cię już chyba nie bardzo obchodzę, pomyśl chociaż o Monice…

Mężczyzna wzruszył ramionami i podniósł klapę silnika.
– Histeryzujesz, jak zwykle. Zresztą ta baba miała nieogolone nogi. A ja nie lubię takich mastodontów – odpowiedział. – Możesz mi podać latarkę ze schowka?
W słabym świetle usiłował zlokalizować awarię.
– Już? – Niecierpliwiła się kobieta, siedząc w aucie i paląc papierosa. – Chciałabym wrócić do pensjonatu. Monika została sama. Wiesz przynajmniej, co nawaliło?
– Jeszcze chwila – mruknął jej towarzysz, wychylając się spod maski. – Włącz silnik.
Kobieta przekręciła kluczyk w stacyjce; samochód zawarczał, zakrztusił się i zamilkł. Mężczyzna zaklął i znowu wsadził głowę pod maskę.
– Może jednak przełożysz ten wyjazd? – Zaproponowała jego towarzyszka. – Rano ściągniemy mechanika. Chyba mają jakiś warsztat w miasteczku?
Mężczyzna podniósł gwałtownie głowę i z całej siły wyrżnął o klapę.
– Jasna cholera! Możesz mnie nie denerwować? Przecież mówiłem ci, że mam jutro naradę w zjednoczeniu. Muszę tam być!

Kobieta wysiadła i podeszła.
– Przecież jutro jest sobota, i to jeszcze po wolnym dniu. Trochę dziwny termin tej narady, nie uważasz? – Nie, nie uważam – odburknął mężczyzna i zatrzasnął maskę. – Co ty możesz o tym wiedzieć? Byłaś kiedyś dyrektorem zjednoczenia?
Jego towarzyszka wzruszyła ramionami i zapaliła kolejnego papierosa. Zaciągnęła się głęboko.
– Spróbuj teraz. – Zadowolony mężczyzna słuchał przez chwilę dźwięku silnika. Spojrzał na zegarek.
– Musimy się pośpieszyć. Za dwadzieścia minut mam pociąg do Warszawy.
Silnik tym razem, o dziwo, nie zgasł. Polonez ruszył. Na dworzec w Olszanicy wjechali dosłownie w ostatniej chwili; w oddali błyszczały światła nocnego do Warszawy. Mężczyzna, nie tracąc czasu na długie pożegnania z żoną, wyskoczył z auta i pobiegł na peron, a polonez zawrócił na małym placyku przed stacją i ruszył w kierunku Strug.

Kobieta za kierownicą rozglądała się po poboczach, jakby się spodziewała, że spotka gdzieś trzy bajkowe postaci, które minęły ich, gdy próbowali uruchomić samochód. Skrzywiła się na wspomnienie awarii, którą udało się tak szybko usunąć jej mężowi, a którą sfingowała ona sama, korzystając z fachowych rad Huberta, swojego brata. Zbyt szybko, pomyślała i zatrąbiła na jakiegoś faceta, który omal nie wlazł jej pod koła. Miałam nadzieję, że nie zdąży na ten pociąg do Warszawy. Bo w nagłą naradę w zjednoczeniu nie wierzyła nic a nic. Już raczej w nagłą chęć zjednoczenia męża z sekretarką, której tlenione włosy znajdowała ostatnio coraz częściej na jego marynarce. Nie tylko zresztą z oględzin garderoby, ale i z donosów życzliwych żon współpracowników męża wiedziała, że sekretarka owa to bardzo atrakcyjna młoda osoba, poprzednio zatrudniona u dyrektora Ruckiego. Musiało biedactwo odejść po nagłej wizycie dyrektorowej, która nakryła oboje na biurku, z pewnością nie na przeglądaniu służbowej korespondencji.

Może powinnam była za nim pojechać?, pomyślała. Silnik poloneza zarzęził i zamilkł.
– Ki czort?
Kobieta wysiadła, podniosła maskę i spojrzała bezradnie. Na samochodach nie znała się kompletnie. A może nie zrozumiałam, wskazówek Huberta i niechcący coś uszkodziłam, zaniepokoiła się. Jeśli tak, to klops. Rozejrzała się bezradnie po drodze, ale akurat nikt nie przejeżdżał ani nie przechodził. Wszyscy, którzy byli w stanie o własnych siłach powrócić z festynu, dawno dotarli do domów. Ci zaś, których nadmiar wrażeń zwalił z nóg, albo spali w krzakach otaczających ryneczek, albo w bramach domów, i pojawią się tutaj dopiero, gdy ze snu wyrwie ich poranny chłód. Zrezygnowana kobieta zamknęła samochód i już zamierzała ruszyć na piechotę do pensjonatu i stamtąd wezwać świtem pomoc drogową, gdy nagle usłyszała warkot motoroweru. Miała szczęście; tak w każdym razie pomyślała w pierwszej chwili. Ale gdy zza zakrętu wyłonił się motorower, na którym siedziała jakaś kobieta w skórzanej kurtce, drelichowych portkach i trampkach, już nie była tego taka pewna. Motorower zjechał na pobocze, a kierująca zeskoczyła z siodełka.
– Nie widziała pani starszej kobiety z workiem? To moja matka. Zbierała zioła przy szosie. Martwię się o nią, bo już powinna być w domu – powiedziała.
– Niestety nie. – Kobieta z poloneza rozłożyła bezradnie ręce. Tamta tymczasem zajrzała pod maskę.
– Awaria? Może pomóc? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, zaczęła dłubać to tu, to tam. – Niech pani spróbuje zapalić.
Właścicielka auta usiadła za kierownicą i przekręciła kluczyk. Jak przypuszczała, silnik zawarczał i zgasł. Wariatka, jak określiła w myślach cyklistkę, raczej się nie znała na samochodach.
– Benzyny nie ma – oznajmiła kobieta. – Zapomniała pani zatankować. Pani mieszka w pensjonacie w Strugach? Podwiozę panią, a rano niech pani zadzwoni do warsztatu starego Janiaka. Doholują panią na stację benzynową w Olszanicy.

Wsiadły na motorower i ruszyły w drogę. Kobieta z auta nie przestawała się zastanawiać, jak to się stało, że zabrakło jej paliwa. Przecież po południu jej mąż pojechał na stację, a po powrocie nie wspomniał ani słowem o nieudanym tankowaniu. Czyżby podejrzewał, że mogę pojechać za nim i chciał się zabezpieczyć?
– O rany! – krzyknęła i w ostatniej chwili złapała kapelusz, który zwiał jej wiatr.

 
Wesprzyj nas