Posługując się rekwizytami cyberpunka Wurt opowiada mit, wykraczając daleko poza kanony zwykłej literatury rozrywkowej. Wurt pokazuje jak pojawianie się nowej technologii (nawet pseudomagicznej) wpłynęło na społeczeństwo.


Jeśli pominie się wszelkie ozdobniki i dekoracje to otrzymamy powieść o subkulturze i stylu życia zbudowanych wokół nowej, dekadenckiej używki. Do tego jeszcze używki która odbiera człowieczeństwo, dając w zamian szansę bądź ryzyko stania się czymś postludzkim. To jeden z wyróżników cyberpunka. Teraz byśmy pewnie postawili Wurta na półce z New Weird. Ale w latach ‘90 ten nurt praktycznie nie istniał.

Narkotyki to właśnie tytułowy wurt. Kolorowe piórka, których zażycie przenosi bohaterów do krainy halucynacji. Wurt jest środkiem przenoszącym do wirtualnej rzeczywistości. Piórka mają swoją hierarchię. Błękitne to zwykłe zabawki, gry, wurtualne telenowele i różne niewinne rozrywki. Różowe to porno. Czarne to zabawy nielegalne, mroczne instynkty i niebezpieczne sny. Żółte są na poły legendarne. Zakazane i śmiertelnie niebezpieczne. Nie dają możliwości przerwania gry w dowolnym momencie. Można w nich zginąć, można się zgubić.

Właśnie w żółtym piórku Skryba, uzależniony od wurta członek młodzieżowego gangu, stracił siostrę. Kiedy narkotyk przestał działać i Skryba obudził się, zamiast pięknej Desdemony koło niego spoczywał obrzydliwy bezkształtny stwór – mieszkaniec jednego z wurtowych światów. Misją Skryby przez całą powieść będzie dokonanie wymiany zwrotnej – zwrócenie stwora wurtowi i uwolnienie Desdemony. Jest to teoretycznie możliwe, ale nikomu się jeszcze nie udało.

Wurt czerpie z wątków mitologicznych – mit o Eurydyce i Orfeuszu, nawiązuje do mitologii hinduskiej i wiktoriańskich powieści. Jest powieścią, którą można analizować wielowymiarowo. A wszystko sprowadza się do próby określenia natury rzeczywistości.

Wurt nie stracił nic ze swojej oryginalności i siły oddziaływania… Kiedy cały świat jest na prochach, jego obraz nie może nie być dystopijny, ale dzięki prawdziwym ludzkim uczuciom nie traci realizmu i wyróżnia się autentycznym pięknem, jak tęcza odbita w kałuży ropy…

Wurt był lekturą obowiązkową w 1993 roku i pozostał nią w 2013.

Jeff Noon
Wurt
Seria: Uczta Wyobraźni
Tłumaczenie: Jacek Manicki i Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 14 czerwca 2013


Skitrowcy

Mandy wyszła z całodobowej Wurtciarni, przyciskając kurczowo do piersi torbę z towarem.
Nieopodal siedział autentyczny pies, z krwi i kości; z tych, co to się ich już nie widuje. Istny kolekcjonerski okaz. Siedział przywiązany do słupka sygnalizatora ulicznego. Sygnalizator nakazywał: stać. Pod sygnalizatorem kulił się robosmutas. Miał szopę dredów na głowie i trzymał wyświechtaną karteczkę z nabazgranym odręcznie napisem: „głodny i bezdomny. proszę o wsparcie”. Mandy minęła go drobnym, paralitycznym kroczkiem, głowa latała jej na wszystkie strony. Smutas podniósł karteczkę ze swoim błagalnym apelem troszeczkę wyżej, a wychudzony pies zaskamlał.
Zobaczyłem przez szybę furgonetki, że Mandy coś do nich mówi; z ruchu jej warg odczytałem: „A odchromolcie się, smutasy. Dajcie żyć”. Coś w tym stylu.

Obserwowałem to wszystko w aureoli nocnych świateł. Ostatnio wypuszczaliśmy się w miasto tylko po zmroku. Na pokładzie mieliśmy Stwora, a to było ciężkie przestępstwo; posiadanie żywych narkotyków, pięć lat pierdla niewyjęte.
Czekaliśmy w furgonetce na nową dziewczynę. Żuk siedział z przodu, w damskich rękawiczkach naciągniętych na natarte Vazem dłonie. Lubi prowadzić lekko nasmarowany. Ja przycupnąłem z tyłu na osłonie lewego koła. Na osłonie prawego kimała Bridget. Z jej skóry unosiły się pasemka rozrzedzonego dymu. Między nami, na tartanowym dywaniku, wił się i podrygiwał Stwór-z-Kosmosu. Zapaskudził już całą podłogę olejem i woskiem, i taplał się w kałuży własnych wydzielin.
Zauważyłem jakieś poruszenie w powietrzu nad parkingiem.
O, cholera!
Widmoglina! Emitujący się ze ściany sklepu, uaktywniający swoje mechanizmy; mrugające światełka w dymie. I po chwili pomarańczowy rozbłysk; z oczu widmogliny strzeliła infowiązka. Padła na Mandy, zaczęła zasysać wiedzę. Mandy dała nurka pod wiązką i z całych sił załomotała pięścią w drzwi furgonetki.

Pies, wystraszony światełkami, zawarczał na gliniarza.
Uchyliłem drzwi na szerokość chudej dziewczyny. Mandy wcisnęła się w tę szparę.
Pies skoczył gliniarzowi do nogawek i oba jego kły zatrzasnęły się na pustce – nic tylko mgła. Pies zbaraniał!
Mandy podała mi torbę.
– Masz? – spytałem, wciągając ją do środka.
Mandarynkowy rozbłysk na zewnątrz, powódź światła.
– Mam trochę Ślicznotek – odburknęła, przekraczając rozwalonego na podłodze Stwora.
– A to masz?
Mandy nic nie odpowiedziała; tylko na mnie patrzyła.
Na zewnątrz coś przeraźliwie zawyło. Zerknąłem przez ramię; biedny pies hajcował się jak pochodnia, widmoglina szedł na nas, przeładowując broń. Skupioną infowiązkę kierował na naszą tablicę rejestracyjną. Numer stano­wił zbitkę przypadkowych cyfr. Nie znajdziesz go w swoich bankach.

Drzwi Wurtciarni otworzyły się nagle z hukiem i wypadł z nich młody, spietrany mężczyzna.
– To Seb – szepnęła Mandy.
Za nim ze sklepu wyskoczyli dwaj gliniarze. Wersje z krwi i kości. Ciałogliny. Osaczali Seba, zaganiając go na płot z drucianej siatki, który ciągnął się wzdłuż jednego boku parkingu. Odwróciłem się do Żuka.
– To kocioł! – krzyknąłem. – Ruszaj, Żuczek! Wyrywamy stąd!
I wyrwaliśmy. Najpierw na wstecznym, od pachołków.
– Uważaj! – wydarła się Mandy, wkurzona jak diabli, bo w momencie, kiedy furgonetka ruszała z kopyta w tył, ścięło ją z nóg i wylądowała na Stworze-z-Kosmosu. Ja trzymałem się parcianych uchwytów. Brid, wyrwana brutalnie z drzemki, wytrzeszczała półprzytomne oczy. Stwór oplótł sześcioma mackami Mandy. Dziewczyna wrzeszczała.

Furgonetka podskoczyła na krawężniku i wpadła tyłem na trotuar. Przemknęło mi przez myśl, że Żuk chce umknąć wiązkom, i może tak w istocie było, ale my wyczuliśmy tylko przyprawiający o mdłości głuchy chrzęst i rozdzierający skowyt kolekcjonerskiego okazu, któremu tylne lewe koło skracało cierpienia.
Ruszyliśmy z piskiem opon do przodu, zostawiając za sobą smutasa zawodzącego nad swoim psem i przeszywającego pięściami cień widmogliny. Zarzuciło nami i zanim Żuk zdołał zapanować nad kierownicą, jeszcze raz przesunęła mi się przed oczyma cała scenka – widmoglina, smutas, rozjechany pies. Mandy szamotała się ze Stworem-z-Kosmosu, klnąc go na czym świat stoi. Widziałem ponad ramieniem Żuka wybiegający nam na spotkanie płot z drucianej siatki. Seb zeskakiwał właśnie na szyny tramwajowe po jego drugiej stronie. Dwaj ciałogliniarze wdrapywali się na płot. Żuk zapalił reflektory, przyszpilając ich snopami długich świateł do drucia­nej siatki. Z okrzykiem: „Juhuuu!!! Śmierć glinom! Śmierć glinom!” wdepnął gaz do dechy i Skitrowóz pomknął prosto na nich. Gliniarze odpadli od siatki. Aż miło było patrzeć na ich gęby skąpane w blasku reflektorów; ciałogliny srające ze strachu w portki. Teraz oni rzucili się do ucieczki przed szarżującą furgonetką, ale Żuk im odpuścił; w ostatniej chwili, jak stary rajdowiec, skręcił kierownicą. Skitrowóz zawrócił z poślizgiem i pomknął w kierunku bramy. Z klekotem i łomotem przewalających się po podłodze śmieci z tysiąca eskapad weszliśmy w ciasny nawrót, wpadliśmy w Albany, potem wiraż w lewo, i już byliśmy na Wilbraham Road. Mignęła mi jeszcze ściana Wurtciarni, a na jej tle widmoglina nadający w eter komunikaty. Z robosmutasa pozostała dymiąca kupka stopionego plastiku i ciała. W ciemnościach wyła gliniarska syrena.

– Siedzą nam na ogonie, Żuczek! – krzyknąłem. – Daj po garach!
Żuk nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kurczę, wprost frunęliśmy! Skitrowcy! Zjeżdżający z piórkami na chatę! Przyśpieszenie wepchnęło Mandy jeszcze głębiej w lepkie objęcia Stwora.
– Odpierdol się ode mnie! – wrzasnęła na niego.
Czepiając się kurczowo parcianego uchwytu, wypuściłem z drugiej ręki torbę z towarem, i schyliwszy się, trąciłem Stwora w brzuch. Jedyne czułe miejsce, wrażliwe na łachotki. Ależ on to uwielbiał! Gdzieś z głębi cielska, z głębokości tysięcy mil, dobył się chichot. Zaczął się, skubany, skręcać ze śmiechu i Mandy udało się wreszcie wyślizgnąć z jego uścisku.
– Ja chromolę! Jezu! – Cała była roztrzęsiona po tych zapasach.
Zobaczyłem przez tylne okno wóz gliniarzy z błyskającym na dachu kogutem. Rozległo się głośne, przeszywające zawodzenie syreny. Żuk, nie zdejmując nogi z gazu, skręcił ostro w Alexandra Road. Uwieszona uchwytu Brid, desperacko próbowała spać. Skórę miała pełną cieni. Stwór-z-Kosmosu rozpaczliwie starał się czegoś uczepić. Mandy już się trzymała, a ja torbę z towarem miałem z powrotem w wolnym ręku. Żuk dzierżył kierownicę.
Każdy niech się łapie, czego może.

Za prawymi oknami majaczyła ciemna dżungla Alexandra Park. Mijaliśmy teraz Butelkowo, i bez wątpienia park był pełen demonów; alfonsy, kurwy i dealerzy – rzeczywiści, Wurtowi, albo robo.
– Dyskoteka nas dochodzi, Żuk! – zawołałem.
– Trzymta się, ludzie – powiedział, jak zawsze spokojny, skręcając ostro w prawo, w Claremont Road.
– Dalej nam depczą po piętach – poinformowałem go, obserwując skręcające za nami światła radiowozu.
Żuk gnał na złamanie karku. Przecięliśmy Princess Road i wpadliśmy w labirynt Rusholme. Gliniarze nadal siedzieli nam na ogonie, ale pracowały przeciwko nim trzy czynniki: Żuk znał te ulice jak własną kieszeń, wszystkie ruchome części silnika były nasmarowane Vazem, Żuk był uzależniony od szybkości. Trzymaliśmy się kurczowo, czego kto mógł, a on skręcał raz po raz to w prawo, to w lewo. Z tym trzymaniem to nie była taka prosta sprawa, ale co to dla nas.
– Gazu, Żuczek! – krzyknęła Mandy, która ubóstwiała takie przygody.

Po obu stronach ulicy przemykały staromodne, tarasowe budynki. Na jednej ze ścian ktoś nagryzmolił słowa: „Das Uberpies”. A pod spodem: „czysty to zakała”. Nawet ja nie wiedziałem już, gdzie jesteśmy. To właśnie cały Żuk. Pełna orientacja, nabuzowany Dżemem i Vazem. Teraz skręcił w jakiś wąski prześwit między domami i pędził dalej, zdrapując lakier z obu burt Skitrowozu. No i w porządku. Furgonetka to przeżyje. Szybki rzut oka przez tylne okna – gliniarze przemknęli za nami ulicą w pogoni za cieniem. Krzyżyk wam na drogę, pacany! Wypadliśmy z prześwitu i już wiedziałem gdzie jesteśmy. Moss Lane East. Żuk skręcił w prawo, w stronę domu.
– Zwolnij trochę, Żuczek – powiedziałem.
– Pieprzę powolność! – odparł, grzejąc dalej ile wlezie.
– Jesteśmy tu z tyłu jak jajka, Żuk – powiedziała Mandy. I Żuczek wreszcie trochę zbastował.
Bo widzicie, jest parę rzeczy, które utemperują Żuka; na przykład, szansa na przypodobanie się nowej kobiecie. Bridget musiała to wyczuwać; ciskała nowej mordercze spojrzenia, tak się sta­rała dostroić do myśli Żuka, że aż jej dymiła skóra. Chyba nie za bardzo jej to wychodziło.
Mniejsza z tym.

Jechaliśmy teraz w miarę spokojnie, puściłem się więc uchwytu, wziąłem torbę z towarem i wysypałem zawartość na tartanowy dywanik. Wyfrunęło z niej pięć niebieskich piórek Wurta. Złapałem dwa w locie i spojrzałem na drukowane etykietki.
– Termoryba! – odczytałem na głos. – Brałem to.
– Skąd miałam wiedzieć? – zaperzyła się Mandy.
Przeczytałem następną.
– Miodopijawki! No nie, kurwa! Gdzie to jest?!
– Następnym razem, Skrybo – powiedziała Mandy – ty pójdziesz po zakupy.
– Gdzie Angielskie Voodoo? Obiecałaś mi. Myślałem, że masz dojścia.
– Miał tylko to.
Odczytałem pozostałe trzy etykietki.
– Brałem. Brałem. Tego nie brałem, ale z samej nazwy widać, że do dupy. – Z niesmakiem wypuściłem piórka z palców. Rozfrunęły się po furgonetce.
– Są bardzo piękne. – Wzrok Mandy przeskakiwał nerwowo z piórka na piórko, kiedy to mówiła.
– Gdzie reszta…? – warknąłem.
– Jaka reszta?
– Nie wnerwiaj mnie. Gdzie to najważniejsze? Angielskie Voodoo? Dawaj.

Jedno niebieskie piórko osiadło na brzuchu Stwora-z-Kosmosu. Sięgnął po nie macką, chwycił spiczastymi palcami i w jego ciele rozwarł się ociekający lepką wilgocią otwór. Obrócił piórko w czułkach i wsunął je sobie prosto do tego otworu. Zaczął się zmieniać. Nie miałem pewności, które piórko załadował, ale ze sposobu, w jaki poruszał teraz czułkami, domyśliłem się, że pływa z Termorybą.
O, tak, znałem to falowanie.
Na odgłos fal Żuk się obejrzał.
– Bierze sam! – krzyknął. – Nikt nie ma prawa brać sam!
Żuk miał obsesję na punkcie Wurtowania w pojedynkę. Upierał się, że po tamtej stronie potrzebny jest ktoś do pomocy, potrzebni są przyjaciele. A ściślej mówiąc – on tam jest potrzebny.
– Spoko, Żuczek – powiedziałem. – Patrz lepiej, jak jedziesz.
Żeby zrobić mi na złość, dodał gwałtownie gazu, ale ja trzymałem się mocno uchwytu. Nie ze mną takie numery.
Spojrzałem znowu na Mandy.
– Dawaj!
– Chcesz? – spytała Mandy.
– Chcę. Załatwiłaś Voodoo?
Skręcaliśmy właśnie w prawo, w Wilmslow Road. Mandy sięgnęła za pazuchę denimowej kurtki i wyciągnęła z jej zakamarków skitrane tam piórko. Było czarne. Bezwzględnie nielegalne.
– Nie. Ale załatwiłam to…
– Co to jest?
– Seb powiedział, że nazywa się Czaszkowe Szambo. Jak myślisz, udało mu się zwiać?
– A pies go trącał! To wszystko, co masz?
– Powiedział, że jest cholernie trefne. Nie pasuje ci?
– Jasne. Pasuje. Tylko, że nie o to mi chodziło.
– No to się wypchaj.
– Mandy! – Czułem, że je tracę. – Chyba nie zdajesz sobie…

Jej płomiennorude włosy stawały w ogniu w blasku każdej mijanej latarni ulicznej; musiałem trzymać się od nich z dala.
Ta nowa działała na mnie.
Mandy mówiła, że jak się dobrze trafi, to w Wurtciarni można kupić spod lady lewy remiks. Handlował nimi Seb. Mandy nazywała go dostawcą. Sprzedawał same legalne sztuki, a na boczku dorabiał sobie czarnorynkowymi snami. Tak mówiła Mandy. No więc wysłaliśmy nową po Angielskie Voodoo. Dziewczyna wróciła z pięcioma tandetnymi Błękitami i niebezpieczną Czernią. To wszystko do kupy wzięte nawet się nie umywało do Voodoo. Dziewczyna nawaliła.
Furgonetka weszła w ostry wiraż i wszystkich nas rzuciło na ścianę. Czarne piórko wymknęło się Mandy z palców. Stwór zamachnął się macką, żeby je pochwycić, ale był tak rozfalowany, a do tego dociśnięty do ściany furgonetki, że stracił czucie w czułkach i chybił.
Zgarnąłem zakazane piórko w dłonie. Furgonetka znowu skręciła, pewnie, żeby ominąć jakichś durnych piechurów.
– Pieszochuje złamane! – wrzasnął przez okno Żuk. – Samochód se kupcie!
Prowadził jak owad – bez myślenia, instynktownie. Był na haju. Na Dżemie. Wiecie chyba, jak lata mucha? Zawsze z największą szybkością, a mimo to omija bez trudu wszystkie przeszkody. Tak właśnie prowadził Żuk. Mówią: „dżemowałeś, nie jedź”, ale my wierzyliśmy bezgranicznie w jego mistrzostwo. Tak przydżemował, że przestał odczuwać strach, i to było piękne.

Obróciłem czarne piórko, żeby odczytać etykietkę. Była wypełniona ręcznym pismem, co zawsze zapowiadało dobrą zabawę.
– Czaszkowe Szambo…
– To dobre? – spytała Mandy.
– Czy dobre?! Oj, przestań!
– Nie chcesz? – spytała.
– Brałem je już kiedyś.
– I co, do kitu?
– Nie. W porządku. Nawet niezłe.
– Seb mi powiedział, że jest świetne.
– Owszem, świetne – odparłem. – Tylko że to nie Voodoo.
– I co, Skrybo, załatwiła? – zareagował na tę nazwę Żuk.
– Chuj tam, załatwiła.
– Chamisko! – prychnęła Mandy.
– A tak. Pieprzone chamisko! – warknąłem.
– Hej, wy tam. Ździebko ciszej – wymamrotała Bridget tym swoim przydymionym głosem widmodziewczyny. – Tu niektórzy próbują spać. – Bridget była kochanką Żuka i chyba widziała już na swoim miejscu nową.
– W grobie się wyśpisz – odparowała jednym ze swoich sloganów Mandy.
– Już prawie jesteśmy – oznajmił zza kierownicy Żuk.
Jechaliśmy przez Rusholme, szlakiem curry. Mandy zaczęła opuszczać szybę ręczną korbką. Zdołała ją uchylić na jakieś półtora centymetra, a potem pordzewiały mechanizm się zaciął. Ale bogata mieszanina woni rozmaitych przypraw, wdzierająca się przez tę wąską szparę, sprawiła, że ślinka napłynęła mi do ust; kolendra, kminek, cynamon, kardamon – wszystko to genetycznie dopracowane do perfekcji.
– Jezu! – westchnęła Mandy. – Wszamałabym coś z curry! Kiedy my ostatnio jedliśmy?
– W czwartek – odparł Żuk.
– A jaki dzisiaj dzień? – wymamrotała Bridget z półmroku świata Widm.
– Któryś z weekendowych – powiedziałem. – Tak mi się przynajmniej wydaje.

Stwór-z-Kosmosu stanowił teraz rozmazaną plamę rozfalowanych czułków i wydawało mi się, że widzę płynącą jego żyłami Termorybę. Budziło to we mnie zazdrość.
– Może mi ktoś powiedzieć, po jakie licho wozimy ze sobą to obce ścierwo? – spytała Mandy. – Może by go przehandlować? Albo zjeść? – W furgonetce zapadło milczenie. – A tak w ogóle, to po co my się uganiamy za piórkami? Przecież mamy pod ręką Stwora. Piórka nam niepotrzebne!
– Stwór jeździ z nami wszędzie – powiedziałem. – Nikt go nie tknie!
– Ty się zwyczajnie chcesz wymienić – powiedziała Mandy.
– Coś cię gryzie w tym temacie, Mandy? – spytałem.
– Dojedźmy wreszcie do tego domu. – W jej głosie pojawiło się wyzwanie. – Weźmy coś.
– Weźmiemy. – Nagle zaczęła mnie pociągać. Była nowa, dwa dni w grupie, i tryskała wolą przypodobania się.
Tylko trudno jej się dostosować.
– Wiem, że dałam plamę w Wurtciarni. Nie wiedziałam, czego szukać.
– Przecież ci tłumaczyłem, nie? Jak chłop krowie?
– Powurtujmy dzisiaj przez całą noc – zaproponowała. – Przygotujemy sobie coś do żarcia z tych resztek, co się walają w lodówce. Nie kładźmy się spać.
– Tak zrobimy – obiecałem jej. Wszystko, byle uciec przed bólem.

Skręciliśmy ostro w Platt Lane, a zaraz potem jeszcze raz na miejsce postojowe za domem. Furgonetka gwałtownie zahamowała i zatrzymała się. Rzuciło nas wszystkich na tylne drzwi.
– Jesteśmy w domciu – oznajmił Żuk.
Jakbyśmy nie wiedzieli. Tylko Stwór pozostawał w błogiej nieświadomości; jego ciało pełne było rozfalowanej wiedzy, wurtwiedzy. Wpłynął w drzwi, a potem od nich odpłynął, spodobało mu się.
I nagle usłyszałem głos:
– Skrybo… Skrybo… Skrybo…
Słowa wzlatujące w górę nie wiadomo skąd, wywołujące moje imię.
– Skrybo…
Głos Desdemony…
Rozejrzałem się, ciekaw, kto to się wygłupia.
O, cholera. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś przemawiał tym głosem. I naraz doznałem krótkiego przebłysku wspomnień, ujrzałem Desdemonę odpływającą ode mnie w żółtą pożogę…
– Kto to powiedział? – warknąłem.
– Co powiedział, Skrybo? – spytała Mandy.
– Moje imię! Kto je, kurwa, wypowiedział?

W furgonetce zaległa cisza.
– Wypowiedział… głosem Desdemony…
– Musimy ją wciąż wspominać? – burknęła niechętnie Mandy.
– Tak.
Tak, musimy. Wspominać wciąż Desdemonę. Nie wolno nam nigdy o niej zapomnieć. Nie wolno, dopóki jej nie odnajdę. I już na zawsze będziemy razem.
Wsłuchiwałem się w zamierający szelest rdzy osypującej się z karoserii furgonetki.
Skitrowcy patrzyli na mnie. Nawet Żuk się odwrócił i wlepiał we mnie zadżemowany wzrok.
– Nikt niczego nie mówił, Skrybo.
Ale ja znowu go usłyszałem, znowu dobiegł mnie ten głos.
– Skrybo… Skrybo…
I już wiedziałem, skąd pochodzi: od Stwora. W jego cielsku otworzyła się szrama, odsłaniając parę czarnych dziąseł, obłażących z próchniejących zębów, i poruszający się między nimi mięsisty język.
– Skrybo…
Ale tylko ja to słyszałem. Dlaczego tylko ja i dlaczego on przemawiał tym głosem? Pięknym głosem…
– Ruszmy się! – zmącił nastrój Żuk. – Do środka!
Od Platt Fields doleciał krzyk sowy. Rzeczywistej, Wurtowej, albo robo – kto potrafi to jeszcze rozróżnić?
Mniejsza z tym.
Była w tym krzyku tęsknota.

 
Wesprzyj nas