Szaleńczo zabawna, boleśnie szczerza, podnosząca na duchu książka o kobiecie odkrywającej blaski i cienie macierzyństwa.


Mama w czterech ścianachOdkąd na świat przyszedł jej syn Zach, świeżo upieczona mama Joy McGuire chodzi w tych samych dresach. Kocha swoje dziecko, lecz nie może znieść nieobecnego ciałem i duchem, obsesyjnie poświęconego pracy męża oraz jego wiecznie wtrącającej się matki. Na pomoc własnej mamy, zajętej planowaniem czwartego ślubu, nie ma co liczyć. Joy jest kobietą na skraju załamania nerwowego, lecz wierzy, że odrobina snu i czekolady z powodzeniem rozwiąże jej problemy… do chwili gdy w mieście zjawia się jej były chłopak. Ten sam, którego sekretnie kochała w dniu swojego ślubu.

Joy była kiedyś ponętną i pewną siebie singielką. Kim jest teraz? Kiedy usiłuje to ustalić, jej mąż niespodziewanie znika.

Samantha Wilde jest mamą trójki urwisów, profesjonalną instruktorką jogi, byłą pastorką, a prywatnie córką znanej i lubianej pisarki Nancy Thayer. Jej debiutancka powieść powstała podczas drzemek świeżo narodzonego synka.

Samantha Wilde
Mama w czterech ścianach
Tłumaczenie: Monika Szczęsny
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 4 czerwca 2013


Rozdział 1
Ciągle się mylę i zamiast mówić „poporodowy”, mówię „pośmiertny”. Minęły dwa tygodnie od porodu, więc chyba nie powinnam za dużo od siebie wymagać. Czuję się tak, jakby moje hormony grały w Pacmana z komórkami mózgowymi – pożerają je jedna po drugiej. Ale czy to jest naprawdę najgorsza rzecz na świecie? Absolutnie nie. Najgorszą rzeczą na świecie jest to doznanie, kiedy siadam na sedesie i dosłownie czuję, jak moje krocze dynda tuż nad linią wody. (Jeśli nie wiecie, co to jest krocze, to macie szczęście. Pewne części ciała powinny pozostać spowite ciemnościami).

Lekarka, która mnie zszywała, nie owijała w bawełnę: „No, i gotowe”, powiedziała, kończąc swoje dzieło. „Teraz znowu wygląda to jak wagina”. Co za ulga, że znowu przypomina to waginę, a nie australijskiego owczarka albo słoik spleśniałej marmolady. Powinnam być taka wdzięczna! Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mogę wyjść ze szpitala z posągiem prezydentów pomiędzy nogami jak na górze Rushmore. Albo z podobizną Alice Coopera czy innej przerażającej gwiazdy rocka, która lata świetności ma już dawno za sobą. Co jest sine i owłosione? A może te zasinienia nie powstały w wyniku nadgorliwego przyjścia na świat mojego syna. Może jest jeszcze szansa na to, żeby moja wagina znalazła się w albumie sztuki feministycznej i przypominała różową orchideę, tyle że nową odmianę, z długimi płatkami? Nigdy się nie dowiem, co lekarka miała na myśli. Niech to szlag.

W każdym razie pewnie dobrze jest, kiedy wagina przypomina waginę. Ostatnio nie przyglądałam się jej. Staram się zapomnieć o niej za pomocą silnych leków, jakie dostałam w szpitalu (ibuprofen). Mam przyjaciółkę, która przeprowadziła proces przyglądania się swojemu ciału w pozycji kucznej przed lustrem tydzień po porodzie i zdaje się, że do tej pory nie doszła do siebie. Powiedziała, że jej wagina była jakaś taka powykrzywiana i nie na swoim miejscu, jakby jej wargi sromowe przemieściły się na wewnętrzną stronę ud. Twierdziła, że to doświadczenie było o wiele zabawniejsze niż w Monologach waginy, z tym że jakoś nie umiała tego docenić. W końcu to jej wagina wygłaszała monolog niczym gruby sepleniący staruszek – a na pewno nie w takiej roli chciałybyśmy ją widzieć, jeśli nadarzyłaby się okazja na występ.

Mój mąż też nie wykazywał zainteresowania eksploracją terenów nizinnych. Ośmielę się twierdzić, że w wolnym czasie nic go nie interesowało poza grą na konsoli i programami z cycatymi kobietami na lokalnej kablówce. Nie mam mu tego za złe. Nic nie może przecież na to poradzić, że woli być w pracy. Chodzi mi tylko o to, że MAM GO DOŚĆ!!! Czy ja krzyczę? Nie powinnam tego robić. Obudzę dziecko. Och, Boże, jak ja kocham to maleństwo. Ale obawiam się, że zagarnęło całą moją miłość i w sercu nie mam już miejsca dla nikogo innego. Co jest dość zaskakujące, bo moje piersi tak bardzo się powiększyły, że mogłabym zrobić karierę w jakimś programie rozrywkowym. Mój mąż, mistrz w robieniu lemoniady z – no cóż, melonów – wykorzystał ten moment obrzęku, jak to się fachowo nazywa, i uwiecznił mój biust na zdjęciach. W trakcie laktacji każda z piersi waży dwa razy więcej niż dziecko. Hej! Zdaje się, że mój mąż wreszcie zaczął mnie zauważać. Albo przynajmniej jakąś część mnie.

Uwielbiam swoje dziecko. Nie, naprawdę, mogłoby się wydawać, że nie, ale jest świetnie. To najlepsza robota ze wszystkich, jakie miałam do tej pory, lepsza niż układanie książek na półkach w bibliotece (na studiach), catering (po studiach) i praca edytora freelancera (moje ostatnie prawdziwe dorosłe zajęcie, które miało przynajmniej coś wspólnego z moim dyplomem z anglistyki). Macierzyństwo to jedyna robota, w której przez cały dzień możesz chodzić w piżamie i leżeć w łóżku, ile chcesz, co jakoś umyka powszechnej uwadze. Ale nie jest to wyłącznie czysta przyjemność. To nie jest czysta przyjemność przez większość czasu. Ale mówią mi, że to minie.

Bywa, że kładę się na podłodze i płaczę, a mój mąż zamyka się w łazience ze swoim Nintendo i spędza tam godzinę na załatwianiu się. A ja płaczę, bo też tak chcę. Marzę o tym. Chcę się wysrać i mieć godzinę dla siebie. I mimo uporczywych zaparć, łez i bólu przy wypróżnianiu się jestem na każde zawołanie. Jestem nowo otwartym sklepem sieci 7-Eleven. Jestem dostępna cały dzień i całą noc. Kiedy jestem sama, czyli przez większość czasu, chodzę po domu topless, bo nie widzę żadnego powodu, dla którego miałabym nosić stanik czy koszulkę. Moje piersi stały się publicznym dobrem, przynajmniej na poziome lokalnej społeczności. Dziecko ssie mniej więcej co dziesiąty oddech, który bierze. Jestem fabryką mleka czynną całą dobę. Jestem mokrym snem każdego mężczyzny – cycata laska w pełni dyspozycyjna.

Właściwie to chyba przesadziłam. Z całą pewnością nie jestem niczyim mokrym snem. Zaczęłam nazywać mój brzuch Brzuszydłem, żeby okazać mu więcej czułości. Moje ćwiczenia na niego polegają na tym, że kładę się na podłodze i oddycham. Aerobik ćwiczę w drodze do skrzynki na listy. Kiedy idę podjazdem, żeby wyjąć pocztę, czuję się jak więzień, który właśnie wyszedł na wolność. Słońce mnie razi. Leżę w łóżku, próbuję się zdrzemnąć i słyszę, jak córki sąsiadów bawią się w ogrodzie. Nie śpię; leżę i myślę o tym, jak bardzo ich nienawidzę. Rozmyślam o tym, że one mają wszystko, nawet płaskie brzuchy. Nawet waginy, które wyglądają jak waginy i nikt nie musi im tego wypominać.

Moją jedyną bronią jest czas i żałosna nadzieja, że któregoś dnia to one będą klęczeć przy łóżku na kółkach ufajdane kałem, krwią i smółką i będą błagać o leki, a ich szczupłe białe tyłki będą drżeć, kiedy z hukiem wpadną do windy jadącej do macierzyństwa. Wyrobiłam sobie nowy nawyk wydzwaniania do mojej mamy i wypłakiwania się w słuchawkę. Próbowałam wytłumaczyć jej metaforę ze skarpetką.
− Moje zdrowie psychiczne jest jak para skarpetek – oświadczyłam. – Włożyłam je do szuflady, kiedy zbliżał się termin porodu, i teraz chciałabym się dowiedzieć, gdzie podziała się jedna z nich? – Po długiej chwili milczenia postanowiłam dorzucić wyjaśnienie. Nie każdy chwyta metaforę ze skarpetkami. – Chodzi mi o to, kiedy wreszcie pozbędę się tej pośmiertnej histerii?
− Pośmiertnej? – zapytała.
− To znaczy poporodowej. Nieważne. I tak wychodzi na jedno.

Obiecała mi, że będzie lepiej. Przytaknęłam. Do czasu, kiedy mój syn skończy dwadzieścia lat, uda mi się przespać jedną noc, odzyskam elastyczność waginy, znajdę chwilę, żeby uczesać włosy, i nie będę chodzić sama do CVS*, i nie będę się czuć jak przestępca na wolności i dzwonić do domu co pięć minut, żeby spytać, czy on wciąż oddycha. Znaczy się: czy z reinkarnacją Abrahama Lincolna (on naprawdę jest do niego podobny), którą wydałam na świat, wszystko jest okej. Obecnie mogę rozmawiać wyłącznie z kobietami, które są matkami. Rozmowy z kimkolwiek innym nie mają sensu. Jak spędzają czas ci wszyscy ludzie, którzy nie mają dzieci? Już tego nie pamiętam. Dzisiaj po raz pierwszy zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Melody. Aż do tej chwili zastanawiałam się nad tym, jak to zrobić, żeby jednocześnie rozmawiać przez telefon i trzymać dziecko. Melody urodziła córeczkę trzy miesiące przede mną.
− Zaraz umrę.
− Nie umrzesz.
− Naprawdę potrzebuję snu.
− Nie możesz przespać się chwilkę, kiedy mały zasypia?
− On nie zasypia – wyjaśniłam jej. – On ma raczej, jak ja to nazywam, drzemki sutkowe. Śpi dopóty, dopóki trzyma mój sutek w buzi.
− Może spróbowałabyś się zdrzemnąć w tym czasie. Tak, wiem. Wiem, że jest ciężko. Ciągle mówiłam Erikowi w tych pierwszych tygodniach, że jestem napalona, a on nie mógł w to uwierzyć. Kobiety w naszej sytuacji nie powinny tego odczuwać. I wiesz, co mu wtedy powiedziałam? Powiedziałam mu: „Kochanie, mniej więcej przez dwadzieścia godzin na dobę mały stwór ssie moją pierś. Zastanów się. Co mam niby czuć?”
− Nie myślałam o tym. – Naprawdę o tym nie myślałam. Na seks miałam taką samą ochotę jak na uczestnictwo w triatlonie. Czyli żadną. – Nie czuję się seksowna – dodałam. – I nie będę się tak czuć dopóty, dopóki się nie wyśpię. Nie czuję się seksowna z brudnymi włosami. Nie czuję się seksowna z nieogolonymi nogami. Wiesz, jakie mam zarośnięte nogi? Poza tym nienawidzę Drew. Już sam jego widok doprowadza mnie do szału.
Drew to mój mąż od sześciu lat.
− A co on takiego zrobił?
− Wszystko. Nie chcę nawet myśleć o porodzie. Mam niejasne wrażenie, że najchętniej nacisnąłby guzik „cofnij” i z powrotem wsadził dziecko do mojej macicy na kilka najbliższych lat.
− Zaskoczyłaś mnie. Przecież od lat rozmawialiście o dziecku.
− Zgadza się. I na tym właśnie polega różnica pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniami. Drew był fantastycznym ojcem, dopóki nie pojawił się Zach. Kiedy rozmawialiśmy o naszych wyimaginowanych dzieciach, wydawało się, że będzie świetnym tatą. A teraz, gdy jest Zach, on nagle dostał alergii na dzieci.
Po drugiej stronie linii usłyszałam prychnięcie.
– Naprawdę nie wymyśliłam sobie tego. Dam ci przykład. Jak tylko mały zaczyna płakać, biegnę do niego. Ten płacz jest nie do zniesienia. Zrobię wszystko, dosłownie wszystko, żeby go ukoić. Raz zdarzyło się nawet, że zaczęłam go karmić w supermarkecie i jednocześnie robiłam zakupy. W ogóle nie wybiło mnie to z rytmu. Po prostu przystawiłam go do piersi. Chodzi o to, że czasami, kiedy nie ma mnie przy dziecku przez, powiedzmy, sześćdziesiąt sekund, bo muszę iść się wysikać albo napić wody, i Zach zaczyna płakać, to Drew idzie do niego bardzo powoli. Czasami idzie tak powoli, że zastanawiam się, co on takiego robi lub myśli.
− No cóż, jest facetem.
− To lekceważące.
− Nie – powiedziała Melody zdecydowanym tonem.
– Naprawdę. Mężczyźni i kobiety się różnią, zwłaszcza w kwestii dzieci.
− Ale weźmy Erika…
− On jest wyjątkiem.
− No to twoi znajomi Howie i Lily…
− Wyjątek.
− Czyli że co? Chcesz mi powiedzieć, że mój mąż reprezentuje normę?
− Właśnie.
− Dlaczego nie mogę mieć kogoś wyjątkowego?
− Kochanie, życie jest niesprawiedliwe. Nie było cię w szkole na tej lekcji? Jeśli nie dopadnie cię depresja poporodowa, to możesz uważać się za szczęściarę. Niektóre matki nie są w stanie nawet wyjść do sklepu, nie wspominając już o karmieniu dziecka i jednoczesnym robieniu zakupów. Czy kiedykolwiek miałaś ochotę zrzucić swoje maleństwo ze schodów?
− Boże, nie.
− No widzisz. Masz farta. Znam wiele kobiet, którym taka myśl przeszła przez głowę.
− A czy chęć zabicia męża też się liczy? Czy można uznać to za jeden z objawów depresji poporodowej?
− Być może. Ale to, o czym mówisz, wygląda mi na zupełnie normalne życie. Mężczyznom też nie jest łatwo. Życie Drew wywróciło się do góry nogami tak samo jak twoje.
− To są jakieś psychologiczne bzdury o wrażliwych facetach. Nie nosił dziecka w brzuchu, nie urodził go i nie opiekuje się nim. Jestem taka wściekła na niego o ten poród, że mogłabym go opluć. Wciąż trudno mi o tym mówić.
− To daj znać, jak będziesz mogła. Lepiej jest się wygadać. Trzymanie tego w sobie…
− Może prowadzić do zaparć? Już je mam.
− Nie o to mi chodziło. Spokojnie, Joy. Za jakiś czas będzie lepiej. Pierwsze miesiące zawsze są trochę szalone, dla każdego.
Usłyszałam stłumiony płacz.
– Sarah się obudziła. Muszę iść. Postaraj się zdrzemnąć.

Chodziłyśmy z Melody razem do szkoły średniej, więc może mówić mi różne potworne rzeczy typu „życie jest niesprawiedliwe”, bo wiem, że w głębi serca chce dla mnie jak najlepiej. Poza tym żyje z tego, że słucha lamentów i narzekań innych ludzi. Musi być mądrzejsza ode mnie. Nie tylko pierwsza została mamą, ale jest również terapeutką. Ma nawet listę oczekujących na spotkania. Taka jest dobra. Zastanawiam się, czy swoim klientom też mówi, że życie jest niesprawiedliwe. Czy to właśnie każdy z nas chce usłyszeć? Czy warto za to zapłacić sto trzydzieści dolarów za godzinę? Jeśli tak, to mam szczęście, że jest moją przyjaciółką i porady mam za darmo.

Mimo wszystko to naprawdę dobre dziecko. Pachnie tak cudownie jak rolada wyjęta prosto z piekarnika. I ma śliczną skórę, taką jedwabiście gładką, jak najlepsza bielizna. Jest taki wspaniały, że zeszłej nocy przespał aż cztery godziny z rzędu. Gdy się przebudziłam, desperacko szukałam w ciemnościach kołyski i przenikliwym wzrokiem starałam się dojrzeć ruchy jego klatki piersiowej. Po chwili moje serce wypełniło się miłością. Jakbym się zakochała. To największe zauroczenie, jakie przeżyłam. I wtedy mały wybuchł histerycznym płaczem.
− Jest głodny – wymamrotał Drew ze swojej strony łóżka.
− Nie mów, Sherlocku – rzuciłam, wyciągając moje Brzuszydło z łóżka, żeby podejść do Zacha.
Pracuję nad opanowaniem sztuki jednoczesnego karmienia i spania. Jestem przekonana, że to uchroni mnie przed całkowitą rozpaczą, rozwodem i instytucjonalizacją. Dziecko jest malutkie. Kiedy już umościłam je obok siebie, zaoferowałam mu sutek, który przyjęło jak wygłodniałe zwierzę.

Jedną rękę założyłam sobie za głowę. Gdy ponownie się przebudziłam, słońce już wyszło. Dziecko wciąż żyło. Leżało przy mnie i spało. Moje sutki zaś sterczały jak reflektory pokładowe, wyglądały nieprzyzwoicie i były nie na swoim miejscu, jakby zapomniały, gdzie przynależą. Postanowiłam skupić się na dobrych stronach. Jeśli kiedykolwiek zgubię się gdzieś na pustyni i przypadkiem będę mieć przy sobie farby do malowania palcami, to pomaluję sobie sutki, położę się na ziemi i będę czekać, aż nadleci samolot i mnie uratuje.

Dziś wieczorem zadzwoniła moja mama, bo Zach skończył dwa tygodnie. Zapytała, czego potrzebuję. Była moim lokajem przez kilka dni tuż po porodzie, ale w typowy dla Madeline Steeley sposób, czyli na czwarty dzień szybko się ulotniła i od tamtej pory jej nie widziałam.
− Chciałabym, żebyś przyjechała i mi pomogła.
− Och, to chyba nie będzie możliwe. Nie w tym tygodniu. Zobaczmy… W następnym też nie… Och, kochanie, będziemy musiały przełożyć to na przyszły miesiąc.
− Mamo.
− Naprawdę chcę ci pomóc, Joy.
− Musisz przyjechać. Nie daję rady. Sama wszystkim się nie zajmę. Jak mam zrobić pranie? Co mam zrobić wtedy z dzieckiem? Skoro śpię wtedy, kiedy on śpi, to jak mam to wszystko ogarnąć? Kiedy mam napisać kartki z podziękowaniami za wszystkie zabawki, kocyki i śliniaczki? Nie ogoliłam nawet nóg. To już dwa tygodnie, mamo! Dwa tygodnie z włosami. Gdyby tobie coś takiego się przytrafiło, dostałabyś zawału. Zlituj się nade mną.
− Wiem, jak to jest. Przeszłam przez to kilka razy. Chcę ci pomóc, naprawdę.
− To znajdź czas i przyjedź!
− Słuchaj, Joy, w tym miesiącu czeka mnie wiele wyjazdów…
− POTRZEBUJĘ CIĘ!
− Okej, nie krzycz. Zaplanujmy to na spokojnie.
− Nie, nie da się na spokojnie. Jestem sama na tym świecie. Zupełnie sama na tym odludziu. W ogóle nie spotykam innych żyjących dusz. Wszystkie kobiety z tej okolicy chodzą do pracy. Jestem kompletnie sama z tym wygłodniałym, przerośniętym pisklakiem i nie mam już czystej bielizny. Musisz mi pomóc – nalegałam, zanosząc się płaczem.
− Joy, kochanie, może powinnaś zadzwonić do Drew.
− On jest bezużyteczny.
− Nieprawda. Jest twoim mężem. Powiedz mu, że potrzebujesz pomocy.
− Mamo, posłuchaj mnie. Drew cały czas jest w pracy.
− Ma poważne stanowisko. Bycie dyrektorem Clarkville Academy to nie kaszka z mlekiem.

Clarkville Academy jest jedną z najbardziej prestiżowych szkół z internatem dla chłopców na wschodnim wybrzeżu. Bogatych chłopców, dodajmy. W rzeczy samej, szkoła jest tak sławna, że nawet miasto nazwano jej imieniem.
− No cóż, bycie świeżo upieczonym ojcem też nie jest kaszką z mlekiem. Czuję się tak, jakbym miała na czole przyklejony napis „wyjście”. Za każdym razem, kiedy go widzę, on wychodzi.
Roześmiała się.
– Proszę, mamo. Naprawdę cię potrzebuję.
− Okej, okej, okej. – Długa przerwa. Głębokie westchnienie.
– Może w przyszły wtorek?
Mama mnie kocha, może nawet przesadnie. Jestem jej jedynym dzieckiem. Właściwie to nie do końca prawda. Uważam się za jej jedyne dziecko, bo tak było przez dziesięć lat. Potem ponownie wyszła za mąż i urodziła jeszcze trójkę, ale nie biorę ich pod uwagę. To nie są prawdziwe dzieci. Nigdy nie lubiła swojego drugiego męża tak bardzo jak mojego ojca. Mój tata zmarł, co sprawiło, że stał się jej ulubionym mężem, bo jak powszechnie wiadomo, zmarłym wybacza się wszystkie przewinienia. A więc to ja jestem jej prawdziwym dzieckiem. Ukochanym.

Mama po drugim rozwodzie wyszła po raz trzeci za mąż i ku ogólnemu zaskoczeniu znów urodziła. Nazywa Danny’ego bonusowym dzieckiem. Teraz jest już
nastolatkiem. Moja mama znalazła również czas na to, żeby między trzema małżeństwami, dwoma rozwodami i urodzeniem piątki dzieci stworzyć własny biznes czy też, ujmując to bardziej trafnie, dynastię. Zanim poznała mojego ojca, umawiała się z jakimś chłopakiem, który był chemikiem, i teraz razem opracowali serum. Nie musicie wiedzieć, czym jest serum. Wystarczy wam informacja, że sprzedają ten specyfik w najmniejszych pojemnikach, jakie kiedykolwiek widzieliście, po osiemdziesiąt dolarów sztuka bogatym starszym kobietom, które pragną wyglądać młodo. Bazując na tym jednym produkcie, mama wykreowała własną linię kosmetyków. Czasami można ją nawet zobaczyć w telewizji na programie telesprzedażowym, który oglądam, kiedy za nią tęsknię.
− Mogę kogoś przyprowadzić? – zaszczebiotała radośnie, zanim się rozłączyła.

Właściwie zabrzmiało to podejrzanie szczęśliwie, ale przyszło mi to do głowy dopiero później, kiedy miałam czas, żeby o tym pomyśleć. Biorąc pod uwagę wszystkich jej mężów i absztyfikantów, powinnam była wiedzieć, czego mogę się spodziewać.
− Kogoś? Co to znaczy? O Boże, mamo, wiem, co się za tym kryje. Nie mów mi. Nie chcę tego słuchać. Jestem kobietą na krawędzi.
− Joy, kochanie, bądź miła. Zachowuj się racjonalnie. Zrób to dla mnie. Spodoba ci się, zobaczysz. Na pewno ci się spodoba.
Tak, jasne. Na pewno mi się spodoba. Będę nim zachwycona tak samo, jak byłam zachwycona mężem numer dwa, a potem trzy i wszystkimi innymi kochankami, którzy kradli czas mojej matki.
− Jak ma na imię?
− Donny – powiedziała.
− Jaki jest?
− Jest z Teksasu.
− Ach – odpowiedziałam tonem najbardziej łaskawym, na jaki było mnie stać.

W końcu przyznałam przed samą sobą, że jedyną rzeczą do jedzenia, na jaką mam ochotę, są M&M’sy. Ten fakt nie napawa mnie dumą, ale taka jest prawda. Zresztą wziąwszy pod uwagę to, jak bardzo czułam się opuszczona przez wszystkich – najpierw przez męża, teraz przez moją matkę – moja tęsknota za słodyczami wydawała się całkiem uzasadniona. Zadzwoniłam do Drew, kiedy wracał z pracy do domu.
− Mam straszne wieści od mojej mamy – poinformowałam go. – Później ci opowiem. Możesz mi kupić po drodze M&M’sy?
− Co? Przepraszam. Miałem włączone radio. Co to jest?
− Powiedziałam, że potrzebuję czekolady.
− Zdaje się, że w szafce jest jakieś gotowe ciasto do pieczenia.
− Drew, nie chcę ciasta do pieczenia, bo nie mam ochoty piec. A nie chcę piec, bo wciąż z trudem utrzymuję pozycję stojącą, nie wspominając o fakcie, że mam małe dziecko. Muszę zająć się dzieckiem, które nie siada, nie staje ani nie raczkuje. Muszę trzymać je na rękach. CAŁY CZAS! Więc jeśli nie sprawi ci to problemu, to mógłbyś mi kupić te M&M’sy?
− Coś się stało?
Cisza.
− Mam wrażenie, że jesteś trochę rozdrażniona.
− Naprawdę tak uważasz?
− Och, słuchaj. Mam telefon na drugiej linii. Muszę odebrać. Niebawem będę w domu. Kupię po drodze coś czekoladowego, okej?

Kupił snickersy. Swoje ulubione. Twierdził, że nie sprecyzowałam, na co konkretnie mam ochotę. Kiedy usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam ryczeć, wreszcie dotarło do niego.
− Podjadę do sklepu – powiedział cicho.
Nie przytulił mnie, nie pocałował ani nie pocieszył. Chyba go wystraszyłam. A może po prostu poczuł mój zapach. Trochę czasu minęło od ostatniej kąpieli. Ale pojechał jeszcze raz do sklepu i wrócił z kilkoma opakowaniami M&M’sów. W podnieceniu zjadłam niemal całą paczkę. Potem wtuleni w siebie na sofie oglądaliśmy program komediowy. Zach drzemał w swoim foteliku. Mniej więcej przez dwadzieścia minut miałam wrażenie, że wszystko jest tak jak dawniej. Niemalże byłam gotowa wybaczyć Drew. To pewnie sprawka czekolady.

Gdy następnego dnia zadzwonił telefon, natychmiast podniosłam słuchawkę złakniona rozmowy. Doszło nawet do tego, że tęskniłam za telemarketerami, bo była to okazja, żeby usłyszeć jakiś inny dorosły głos. „Czy może pan powtórzyć?” – prosiłam ich po tym, jak wygłosili pięciominutowe przemówienie. Wielu telemarketerów jest rozczarowanych pracą. Nie sądzę, aby zdarzyło im się rozmawiać z kimś tak zainteresowanym ofertą jak ja. Słuchałam tych peror trzy albo cztery razy, a potem mówiłam: „To interesujące. Dziękuję za telefon” – i rozłączałam się. Nie jestem z tego dumna. Robiłam to, żeby nie oszaleć. Poza tym sądzę, że zasadniczo i tak nie zachowywałam się normalnie. Takie są skutki braku snu.

W każdym razie odebrałam zabawny… to znaczy telefon. (Gubię słowa. Tak działa Dziurawy Mózg Matki). Siedziałam na kanapie po turecku. Zach ssał prawą pierś, więc z łatwością mogłam utrzymać telefon między lewym ramieniem a uchem.
− Halo?

 
Wesprzyj nas