Komedia – miejscami poważna, kryminał – czasami niepoważny, romans – całkiem serio!


W szpilkach od ManoloLiliana ma trzydzieści pięć lat, kocha koty, wysokie szpilki i swoje auto. Posiada także kilka niegroźnych obsesji i bardzo wybujałą wyobraźnię. Pracuje w korporacji, ale ma dość wyścigu szczurów. Gdy pewien denerwujący przystojniak zajmuje jej miejsce parkingowe, Lilka nie zdaje sobie sprawy, że już wkrótce znajdzie się na celowniku.

Tajemniczego Michała, irytującego Sekuli, a także pewnego socjopaty, który bardzo nie lubi pyskatych „młodych gniewnych”. Tajemnicze kartki z numerkami, porwania, szalone przyjaciółki, pragnąca zięcia Mamulka, znienawidzone korpo i… gorrrący romans.

Powieść “W szpilkach od Manolo” przywraca wiarę w polską komedię romantyczną, w to, że może być śmiesznie! Tak, jak w komedii powinno być! Kreuje też nowy typ bohaterki: kobiety silnej, panującej nad swym życiem i nieco grzesznej. Mocną stroną powieści są brawurowe dialogi i cięte riposty, a wątek sensacyjny to już znak rozpoznawczy autorki. Polecam! Ja przy “Szpilkach…” bawiłam się świetnie.
Mariola Zaczyńska, pisarka, dziennikarka, autorka „Jak to robią twardzielki?”, “Gonić króliczka” i „Szkodliwy pakiet cnót”.

Agnieszka Lingas-Łoniewska
W szpilkach od Manolo
Wydawnictwo Novae Res
Premiera: 31 maja 2013


Imię: Liliana.
Wiek: czy to istotne? Ech, dobra, dwadzieścia pięć… dziesięć lat temu.
Stan cywilny: panna (jakie to idiotyczne, panną dawno już nie jestem), niech będzie singielka.
Zawód: zawodów miałam wiele, ostatnio miał metr osiemdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy i kłamliwy jęzor.
Zwierzaki: kocham, posiadam, pieszczę.
Plan na najbliższy rok: nie zabić jednej takiej, znaleźć inną pracę, może… zakochać się?

*

Jechałam do pracy. Znowu. W sumie zastanawiałam się, po co to robię. Wstaję rano, myję zęby, biorę prysznic, wyciskam pryszcza, czeszę się, ubieram, maluję, wypijam w pośpiechu kawę, karmię koty, skaczę na jednej nodze, szukając drugiego buta, kluczyków, apaszki, czego tam jeszcze? Ciągle czegoś szukam. Notorycznie wszystko gubię. Nie, inaczej. Te uparte i złośliwe rzeczy gubią mnie. Właściwie uciekają przede mną. I to z krzykiem. Hm. Raczej milcząc, z perfidią ciesząc się, że znowu z rozwianym włosem i chaosem wypisanym na twarzy będę miotała się po mieszkaniu jak tancerz electric boogie. Ha! Znam ten styl, w końcu oglądałam wszystkie sezony You Can Dance. Swoją drogą niektórzy robią z ciałem niesamowite rzeczy. A inni są żenujący. Tak jak niektórzy w mojej firmie. Właśnie. Wróciłam do punktu wyjścia. Dojechałam. Parkuję. Dostrzegłam zielonego passata, który notorycznie stawał częściowo na moim miejscu. To koleś z księgowości. Pewnie wydaje mu się, że jeździ hummerem i nie zmieści się na swoim miejscu parkingowym. Jak go znam, wyobraża sobie, że wszystko ma duże. Dobra, nie myślałam o ilorazie inteligencji. Ale on zapewne tak. Albo też. Okej. Jestem. Poprawiłam makijaż, zabrałam torbę z laptopem i wyszłam. Fabryka czeka. Zaraz zacznie się szychta. A szczury już przebierają swoimi brudnymi łapami.

W windzie spotkałam Bożenkę z kadr. Bożenka ma około pięćdziesiątki, wygląda całkiem nieźle, w końcu lata pracy w korporacji pomogły jej wyzbyć się targowych przyzwyczajeń. Bo kiedyś dama ta była właścicielką pysznego straganu, na którym sprzedawała mydło i powidło. W sumie do dzisiaj został jej ten przekupkowy dryg, bo kiedy powiesz jej coś, z czym się nie zgadza, zachowuje się jak stara przekupa, która targuje się o każde jajo w swym ręcznie plecionym koszyku. Innym razem przypomina chyba sobie, że czasy targowe już minęły, to se ne vrati i trzeba zachowywać się na poziomie. Wówczas przybiera minę obrażonej primadonny, co trochę nie gra z jej chłopskimi rysami, które stara się tuszować makijażem lub fryzurą, ale ten kamuflaż nic nie daje. Lecz nie można zapomnieć, że Bożenka jest mistrzynią przesmykiwania się pomiędzy korporacyjnymi dziurami, w które większość wpada i przestaje brać udział w tym szlachetnym wyścigu. Prezesów już było wielu, dyrektorzy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale Bożenka tkwi twardo na swym stanowisku, jakby przyspawała sobie stołek do grubego tyłka. Wykazuje się niezwykłą czujnością i gdy zmienia front, zaczyna całować tylne części ciała danej osoby, już wiadomo, że wkrótce ta właśnie osoba będzie na szczycie. W sumie Bożenka to najlepsza przepowiednia, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć. Nadal nie wiem, jak ona to robi, czy ma jakiś tajny patent, czy może jej osobista chorągiewka ustawia się zawsze tak, żeby stołek się od dupy nie odczepił. Przynajmniej przed emeryturą.

Docieram na swoje piętro, Bożenka jedzie dalej. Życzę jej miłego dnia, uśmiechając się fałszywie. Fałszywy uśmiech to coś, co wszyscy mają tutaj wypracowane do perfekcji. Wchodzę do swojego pokoju. Moje dziewczyny już są, kawa czeka na mnie. Moje dziewczyny to jedyne osoby w tej firmie, którym mogę zaufać i przy których mogę być sobą.

Baśka jest po trzydziestce, ma świra na punkcie zwierzaków, cięty język i śliczne rude loki. Przyjaźnię się z nią od lat, jest moim lekiem na wszelkie zło i w sumie jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką miałam. Nieczęsto się zdarza, żeby przyjaźnić się z kimś, z kim się pracuje, i to w krwiożerczej korporacji.
– Co masz taką minę? Lejdi już dzwoniła – Baśka przewróciła oczami.
– A co, znowu czegoś nie rozumie? – pokręciłam głową i włączyłam komputer.
– Dzień jak co dzień – parsknęła Lidka, druga koleżanka, z którą pracowałam już dosyć długo. – W dniu, w którym ona coś zrozumie, dam na mszę.
– Przecież ty nie chodzisz do kościoła.
– No właśnie. Wiesz, jakie to będzie cholerne poświęcenie?

Piję kawę i uruchamiam komputer. Lejdi. Wrzód na dupie w szpilkach od Manolo. Mistrzyni własnego PR-u, świetnie utrzymana, z niezłą gadką. Za to z wiedzą praktyczną równą zeru. Na moje nieszczęście była naszą szefową, która usilnie chciała udowodnić, że zna się na tym, co robi. Jasne, dzięki mojej pracy, i nie tylko mojej, jakoś utrzymywała się na fali popularności wśród najwyższej władzy. Lecz mnie męczyło ciągłe tłumaczenie wszystkiego po dziesięć razy, jakbym miała do czynienia z praktykantką po liceum. Albo i przed. Takie są realia. Jak w tym kawale. Urodziło się dziecko bez rączek, bez nóżek, tylko same plecy. Lekarz pociesza zrozpaczoną matkę: „Niech się pani nie martwi. Ma plecy, poradzi sobie”. Dokładnie! Plecy to podstawa. Przynajmniej tutaj, gdzie jestem od czterech lat. A już po roku zdałam sobie sprawę, że gdy nie zacznę wbijać w odpowiednie tylne części ciała odpowiednich ludzi, to daleko nie zajdę. Ale wówczas musiałabym nosić krawat, aby odróżnić twarz od tylnej części ciała. Dziękuję, postoję. W sumie głupio nakładać makijaż i unikać własnego wzroku w lustrze. Lejdi chyba zeza dostaje od tego. Nie. Poprawka. Ona pewnie z lubością wpatruje się w odbicie i podziwia własny geniusz wdupowłażenia, dzięki któremu zaszła tak daleko. No cóż. Każdy lubi to, co lubi.

– Wiecie co? Kupuję nową ławę do salonu – odezwała się milcząca do tej pory Marta, moja trzecia koleżanka.
– Jaką?
– Taką z drewna afrykańskiego.
– Ile kosztuje?
– Pięć stówek.
– A co, ona jest z telewizorem? – parsknęłam, otwierając plik w Excelu.
– Głupia, to afrykańskie drewno!
– Czyli? – moja ignorancja zasłużyła tylko na wzniesienie oczu ku niebu przez Martę.
– Nie będę ci tego tłumaczyć. Przyjedziesz, to sama zobaczysz. Bo właśnie jutro mam ją odebrać ze sklepu.
– No dobrze – mruknęłam, wpatrując się w moją skrzynkę mailową, która zapełniała się mailami z dnia poprzedniego i z nocy. Żeby kasa z taką szybkością wpływała do mojego portfela jak wiadomości do Outlooka. Marzenie…
– No to jutro podjedziemy do sklepu, około czternastej.
Zorientowałam się, że dzieje się coś, na co nie mam wpływu. Oderwałam wzrok od lawiny maili i utkwiłam go w siedzącej naprzeciwko blondynce.
– Jak to podjedziemy?
– No bo wiesz, ta ława jest duża i nie zmieści się do mojego samochodu, a ty masz spory bagażnik…
– Ale sobie wszystko świetnie zaplanowałaś. No dobrze – zgodziłam się łaskawym tonem, chociaż wiedziałam, że i tak bym z nią pojechała.
Nagle Baśka głośno wyartykułowała swoje niezadowolenie, używając do tego słów powszechnie uważanym za obraźliwe.
– Co jest? – spytałam.
– Odbierz maila – moja przyjaciółka osiągnęła mistrzostwo w mówieniu z zaciśniętą szczęką.
– Właśnie próbuję to zrobić. Od dziesięciu minut – mruknęłam. Wreszcie poczta się zapełniła i znalazłam wiadomość, która doprowadziła moją koleżankę do szczękościsku.

No tak. Lejdi po raz kolejny prosiła o zakres działań jednej z naszych sekcji, której istnienie było jednym wielkim znakiem zapytania. Dla nas było oczywiste, że sekcja jest niezbędna, ale były pewne osoby, które nie wiedziały, jak funkcjonuje system i co jest potrzebne do zapewnienia ciągłości jego działania. To tak, jakby na trasie Wrocław – Warszawa wyrzucić odcinek torów, kiedy nie wie się, przez jakie konkretne stacje będzie przejeżdżał pociąg. Temat był wałkowany od jakiegoś już czasu, przyprawiając mnie i Baśkę o stan chronicznego wkurwienia. Miałyśmy już przygotowany dokument z zakresem działań, który cyklicznie wysyłałyśmy do tej irytująco niefrasobliwej kobiety. Która, gdy jej kiedyś powiedziałam, że już kilka razy wysłałam ten plik i jest zapewne w jej skrzynce odbiorczej, odpowiedziała: „Coś mi się stało z pocztą i nie mam skrzynki odbiorczej”.

Jasne, kurwa, to tak, jakby mieć samochód bez silnika, książkę bez tekstu, samolot bez pilota, seks bez orgazmu, mózg bez rozumu. To ostatnie porównanie najbardziej przypadło mi do gustu. Więc aby nie dać się bezsilności spowodowanej obniżeniem poziomu przyswajania wiadomości z zewnątrz przez niektóre osoby w naszej firmie, wszystkie cztery wiedziałyśmy, że albo znajdziemy sobie jakieś hobby, albo nasza kolejna konwersacja z Lejdi skończy się krwawą jatką. Lidka zaczęła intensywnie uczyć się hiszpańskiego i dobijała wszystkich wokół, popisując się radośnie swoimi nowymi lingwistycznymi umiejętnościami. Baśka namiętnie fotografowała, założyła bloga i wrzucała tam swoje ujęcia natury, zwierząt, ludzi. Marta dostała świra na punkcie wnętrz, czytała wszystko na ten temat, śledziła najnowsze trendy i cyklicznie upiększała swoje mieszkanie, które nabrało prawdziwie stylowego charakteru. Ja… no cóż, zawsze kochałam czytać, więc założyłam bloga recenzenckiego i zajmowałam się recenzowaniem nowości wydawniczych, które otrzymywałam bezpośrednio od wydawców. Blog stał się w ciągu roku bardzo popularny i był moim ukochanym „dzieckiem”, z racji tego, że własnych osobistych potomków nie posiadałam.

Właśnie. Wchodzimy na temat dla niektórych bardzo drażliwy. Na pewno dla mojej matki, która na każdym kroku, przy każdym naszym spotkaniu opowiadała mi o moich koleżankach z podstawówki i z liceum, które mogły się poszczycić panem mężem i co najmniej jednym dzieckiem.
– Pamiętasz Anitę? Tę, co ledwo skończyła liceum? Wyobraź sobie, że właśnie wprowadziła się do nowo wybudowanego domu. Ma pięknego synka, a mąż! Ach, co za mężczyzna! A przecież Anita ledwo co przebrnęła przez szkołę. O studiach nawet nie marzyła.
– Widziałam wczoraj Małgosię. Wiesz, ta z pierwszego piętra. Jej najstarsza córka już chodzi do liceum. Podobno bardzo dobrze się uczy. A Gośka rok temu urodziła synka. Dziwiłam się, że tak późno zdecydowała się na trzecie dziecko, no ale w sumie to trzecie, a nie pierwsze, więc nie ma strachu.
– Rozmawiałam z matką Ewy. Tak, twojej przyjaciółki z ławki. Jej mąż otworzył kolejną restaurację. Ma łeb do interesów, a przecież Ewa taka przeciętna, nie wiem, co on w niej dostrzegł. Zawsze myślałam… No nic, nieważne. Ewa ma dwójkę – parkę. Śliczne dzieciaki.

Taaak. To stałe teksty mojej matki, artykułowane przy każdej nadarzającej się okazji. Wszystkim koleżankom powiodło się lepiej w życiu niż mnie, przede wszystkim dlatego, że mają koło siebie faceta. Moje studia, jedne, drugie, podyplomówka, kupione mieszkanie, samochód, awans, przyjaciele, pasja – to wszystko się nie liczyło. Najważniejsze było to, że wciąż nie założyłam rodziny. Moja matka nie potrafiła się z tym pogodzić. W przeciwieństwie do mnie. Oczywiście, próbowałam. Naprawdę. Przecież nie będę przed sobą ukrywać, że nie zależało mi na tym, aby stworzyć własny świat. Z kochającymi i kochanymi przeze mnie ludźmi. Ale nie udało się, chociaż z Markiem było naprawdę blisko. Doszło do tego, że zamieszkaliśmy razem, to znaczy on zamieszkał u mnie. Poznaliśmy ze sobą naszych rodziców, a moja matka krzątała się po domu, nucąc pod nosem marsz Mendelsohna. Jedynie mój ojciec podchodził do tego związku sceptycznie. Od początku coś mu się w Marku nie podobało, oczywiście byłam zakochana, więc nie dostrzegałam pewnych symptomów, które mogłyby sprawić, że powinnam zrobić to, co zrobiłam pół roku później. Czyli wrzucić jego ciuchy do niebieskiego worka na śmieci i wystawić na korytarz.

Kiedy okazało się, że ukochany podczas moich częstych nieobecności (wdrażałam nowy program i jeździłam po Polsce, szkoląc ludzi w oddziałach) zapraszał do mojego mieszkania swoją… narzeczoną, udając przed nią, że gustowny apartament należy do niego, moja reakcja była jednoznaczna. Tak więc na co dzień miał mnie, od święta (a raczej w czasie moich delegacji) – tamtą. Żyć nie umierać. Oczywiście dowiedziałam się o tym dzięki uprzejmości sąsiadów, nie było mojego spektakularnego wejścia, spowodowanego wcześniejszym powrotem z delegacji, o nie. Po prostu jedna ze wścibskich sąsiadek powiedziała, że ta siostra mojego narzeczonego to w ogóle do niego niepodobna. I że w sumie miło z jej strony, że opiekuje się i bratem i mieszkaniem podczas mojej nieobecności. To wystarczyło. Marek nie zaprzeczał, próbował coś tłumaczyć w stylu „to nie do końca tak, jak myślisz”, a na koniec usłyszałam, że przynajmniej Marlenka (imię siostry) nie ma wygórowanych ambicji i kariera nie jest jej celem w życiu. Jasne, gdy efekty mojej pracy zamieniały się w premie, dzięki którym wyjeżdżaliśmy na weekendy, na urlopy, do spa, na narty, to wcale mu nie przeszkadzało. No cóż. Nie zamierzałam stać na drodze do szczęścia moich M.M., więc usłużnie spakowałam niedoszłego-byłego narzeczonego i wystawiłam jego rzeczy na korytarz.

Tak zakończył się mój trzyletni związek, którego finał sprawił, że odechciało mi się budowania własnej komórki społecznej, poprzestałam na niezobowiązujących randkach, kawkach, wyjściach do kina i flircie na gadu-gadu. Uznałam, że chyba nie jest mi pisane żyć w stadle małżeńskim i pogodziłam się z tym. W przeciwieństwie do mej rodzicielki, która, zaprzestawszy wyrzutów, podjęła życiową misję zeswatania mnie z kimkolwiek, byleby tylko nosił spodnie i miał numer pesel kończący się liczbą nieparzystą.
– Lilianko, pamiętasz panią Janeczkę? Moją krawcową? Wyobraź sobie, że jej najstarszy syn, Jerzyk, jest znowu wolny.
– A co? Więzili go terroryści?
– Nie opowiadaj głupot. Jerzyk ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód, rozwiódł się i szuka żony. Może poszłabyś z nim do kina, na kawkę?
Z tego, co pamiętałam, Jerzyk miał metr pięćdziesiąt wzrostu i do rzeczonej pięćdziesiątki wiekowo też się zbliżał. Moja matka chciała mnie zabić, to pewne. Postanowiła, że nie chce mieć już córki. Nie widziałam innego wytłumaczenia.
– Mamo, a może ty się z nim umówisz? W sumie jesteście prawie w jednym wieku. Tato na pewno się zgodzi.
– Jesteś okropna! Waldek, powiedz coś!

Waldek, czyli Waldemar Arciszewski, czyli mój ojciec. A więc Waldek mruknął coś niezrozumiałego, zamknął opasłą książkę, której lekturze z lubością się oddawał, i wyszedł na taras. Waldek był mistrzem rejterady, a może mistrzem strategii i mediacji, w każdym razie skoro wytrzymał ze swoją małżonką czterdzieści lat, świadczyło to o jego nieprawdopodobnych zdolnościach. A może i o wielkiej miłości? Nie wiem, ostatnio jakoś nam nie po drodze. To znaczy mnie i takiej jednej, której imię zaczyna się na M.
Nie wiedziałam jeszcze, że ta przeklęta litera będzie mnie prześladować. I to już wkrótce.

 
Wesprzyj nas