Pobudzająca wyobraźnię opowieść o utraconej miłości i rodzinnych sekretach, sięgająca czasów hiszpańskiej wojny domowej.


Zapach gorzkich pomarańczyW przepięknej scenerii wzgórz Walencji stoi zapomniany dom, który przetrwał serię niszczycielskich najazdów wojsk generała Franco i rodzinnych dramatów. Czas odcisnął na nim swoje piętno: bielone ściany posiadłości się sypią, a zadbany ogród zamienił się w dziki gąszcz splątanych winorośli i drzewek pomarańczy.

Emma Temple, znana i ceniona perfumier, jest pierwszą od siedemdziesięciu lat osobą, która przekroczy jego próg. Klucz, razem z plikiem starych listów, otrzymała w spadku po matce, Liberty. Do Hiszpanii przyjeżdża, by odpocząć od londyńskiego zgiełku i osobistych problemów, a także przywrócić podupadłej willi dawny blask. Mimo niewątpliwego uroku domu w Walencji, każdy kąt przypomina Emmie tragiczne wydarzenia, które się w nim rozegrały. Z każdym otwartym schowkiem i podniesionym przedmiotem Emma poznaje niezwykłą historię tego miejsca, swojej rodziny i utraconych marzeń.

Począwszy od opisu słynnego zdjęcia Roberta Capy, po zapierające dech w piersi zakończenie, gdy wszystkie elementy układanki trafiają na swoje miejsce, „Zapach gorzkich pomarańczy” to prawdziwa literacka perełka.
Novelicious.com

Kate Brown wychowała się w dzikim i pięknym Devonie. Jest absolwentką filozofii i historii sztuki. Pracowała jako rzeczoznawca dzieł sztuki, opiekując się kolekcjami prywatnych właścicieli i ambasad w Europie oraz na Bliskim Wschodzie, gdzie obecnie mieszka i pracuje nad drugą powieścią.

Kate Lord Brown
Zapach gorzkich pomarańczy
przełożyła Bożena Kucharuk
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 23 maja 2013


Rozdział 1
Hiszpania, wrzesień 1936

Ostatniej jesieni swego życia leżała na plecach w spłowiałej falującej trawie i grzejąc się w promieniach andaluzyjskiego słońca, wodziła wzrokiem za samotnym białym motylem fruwającym w słabym wietrze. Po niebie leniwie przesuwały się chmury. W pewnej chwili przewróciła się na brzuch, naciągnęła migawkę w swoim rolleiflexie i uniosła go do oka.
– A, tu jesteś – mruknął leżący nieopodal Capa. Zmrużył oczy i zapatrzył się na wzgórze. Stali tam trzej żołnierze z odbezpieczonymi karabinami, wycelowanymi przez równinę w stronę gór. – Wszędzie cię szukałem. Myślałem, że utraciłem moją pequeña rubia, moją blondyneczkę… Wyglądasz jak lisek kryjący się w trawie. – Pocałował dziewczynę w ramię, po czym szybkim ruchem sięgnął po leicę. Słońce odbijało się w obiektywach aparatów. Jak na komendę zaczęli robić zdjęcia.

– Nudziłam się. Myślałam, że przez całe popołudnie będziesz grał w karty.
Gerda wybrała ujęcie – na pierwszym planie źdźbła trawy, dalej lśniące od potu twarze żołnierzy. Ustawiła ostrość na grupkę mężczyzn. Obiektyw obracał się bezszelestnie w jej palcach. Słońce prażyło bezlitośnie, ze wzgórza niósł się śpiew cykad.
– Nic się tam nie dzieje, chłopaki łażą i wyjadają najlepsze szynki w mieście. – Capa wsparł łokcie na spękanej ziemi.
Gerda oblizała wargi. Miały smak soli i kurzu. Zdała sobie sprawę, że jest głodna, ale tego ranka światło było tak wspaniałe, powietrze tak przejrzyste, że nie chciała stracić okazji na zrobienie doskonałego zdjęcia i nie miała czasu na jedzenie.
– Musimy wysłać coś naprawdę dobrego, André. Czas wracać do Madrytu. A tak swoją drogą gdzie my jesteśmy? Koło Espejo?
– Tak, gdzieś w pobliżu Cordoby. Myślę, że kierujemy się do Cerro Muriano… – Capa był zajęty ustawianiem obiektywu.

Wyczuła, że jest nieobecny duchem, skupiony na czymś, co uznał za niezwykle istotne. Często zdarzało mu się to podczas pracy z aparatem. Gerda przypomniała sobie, jak będąc dzieckiem, w Niemczech, goniła motyla, starając się go złapać w złożone dłonie. To wspomnienie było dla niej swoistą definicją fotografii, ilekroć chciała utrwalić fascynujący układ barw i światłocieni. Pomyślała, że Capa i ona są myśliwymi, łowcami światła. Capa wycelował obiektyw aparatu w stronę mężczyzny stojącego samotnie na wzgórzu. Młody człowiek miał na sobie białą koszulę, skórzany pas z nabojami, w prawej ręce trzymał karabin. Wyglądał jak cywil, który wybrał się na polowanie na króliki, a nie jak żołnierz w czasie wojny.

– Za daleko. – Przesunął się w przód na brzuchu. – Co ci zawsze powtarzam?
– Że jeśli zdjęcie nie jest dostatecznie dobre, to znaczy, że nie jestem dostatecznie blisko. – Gerda odgarnęła rudoblond włosy z czoła.
Capa uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.
– Widzę, że szybko się uczysz. – Zacisnął dłoń w pięść i uniósł rękę. – Naprzód!
Zaczęli wdrapywać się na wzgórze, śmiejąc się przy tym jak dzieci. Jej buty o podeszwach ze sznurka z cichym szelestem ślizgały się na suchej trawie. Uniosła aparat. Zrobiła parę zdjęć dwóm żołnierzom, których karabiny wydawały się kłuć niebo, podobnie jak ostre łodygi traw. Smagłe twarze mężczyzn miały barwę ziemi.

Capa wstał i podszedł do żołnierzy energicznym krokiem.
– Salud!
Gerda przykucnęła, by zmienić film. Kiedy wstała, dostrzegła w oddali grupy żołnierzy republikańskich. Wychudłe postacie w obdartych ubraniach przycupnięte w trawie przypominały stado owiec pasące się na wzgórzu; nad nimi rozpościerało się niebo ze skłębionymi chmurami, jak z obrazów El Greca. Wstrzymała oddech, mocno ścisnęła gruby skórzany pas przy niebieskim kombinezonie, mono, i dotknęła pistoletu. Wprawdzie nie znajdowali się w centrum walk, jednak przeczuwała, że spokój nie potrwa długo. Zasłoniła oczy, robiąc daszek z dłoni, i uważnie rozejrzała się po równinie ciągnącej się aż po odległe góry o odcieniu lawendowym. Nawet tutaj, z dala od frontu, mogli kryć się snajperzy. Z kieszeni na piersi wyjęła puderniczkę i uszminkowała usta jasnoczerwoną pomadką. Starła kurz z czoła i policzków. Usłyszała śmiech Capy.

– Rozmawiałem z chłopakami. Idziemy – oznajmił. Gdy się do niej zbliżył, poczuła znajomy przypływ pożądania. Tak było od ich pierwszego spotkania w Paryżu. – Zrobimy jeszcze parę zdjęć i wracamy do Madrytu.
Wsunęła dłoń w jego gęste ciemne włosy, ujęła nieogolony podbródek.
– Chodźmy do hotelu…
– No właśnie. – Otoczył ją ramieniem. – Świetny pomysł, panno Taro.
– Prawdę mówiąc, marzę o ciepłej kąpieli i czystym łóżku, panie Robercie Capa. – Wyzwoliła się z jego objęć i wysforowała naprzód.
– André! – zawołał za nią. – Dla ciebie nie jestem Capa. Zawsze będę twoim André.
– Zawsze – przytaknęła z uśmiechem. Spojrzała w niebo, osłaniając oczy dłonią. – Tak czy owak, Robert Capa jest w równym stopniu tobą jak mną. – Obróciła się w jego stronę. – Stworzyliśmy go. To najlepszy fotoreporter wojenny na świecie. Amerykanin.
– Tak o mnie mówisz? – Uniósł aparat. – Pewnego dnia uczynię z ciebie uczciwą kobietę i się z tobą ożenię. – Przystanął, by przewinąć film.
Gerda popatrzyła na niego przez ramię, szybko schodząc ze wzgórza.
– Zobaczymy, André. Najpierw zajmijmy się tworzeniem legendy Roberta Capy.

Patrzyła, jak jej towarzysz wbiega na wzniesienie, unosi leicę i kieruje obiektyw w stronę jednego z żołnierzy. Szczęknęła migawka, w tej samej chwili gdzie indziej ktoś nacisnął spust i żołnierz upadł, na zawsze utrwalony w kadrze pomiędzy niebem a ziemią.

Rozdział 2
Londyn, 11 września 2001

Widzisz, Em, lekarze mówią, że zostawienie listu do Ciebie da mi poczucie „domknięcia” (co za koszmarne słowo). Zapytałam: „Czy naprawdę sądzicie, że uda mi się zawrzeć wszystkie moje życiowe doświadczenia w jednym liście? Czy dam radę przekazać córce wszystko, co bym chciała, na kilku kartkach?”. I oczywiście okazało się, że nie potrafię. Dobrze mnie znasz, kochanie, wiesz, że zawsze dużo mówię.

Emma ujrzała oczami wyobraźni matkę – Liberty – siedzącą przy kuchennym stole w domu babki Freyi. Ta scenka musiała mieć miejsce w późnych latach siedemdziesiątych, jako że w świetle porannego słońca kasztanowe włosy Liberty lśniły jak u Kate Bush, a w radiu śpiewał zespół Blondie. Liberty coś mówiła, żywo przy tym gestykulując, Freya pokładała się ze śmiechu. Emma, zwinięta w kłębek w psim koszyku przy palenisku, jadła grzankę i tuliła nowego szczeniaka mopsa, należącego do Charlesa. Pamiętała charakterystyczny zapach domu, zaparzanej kawy, świeżych grzanek, herbatnikowego zapachu psa drapiącego pazurkami zieloną tarczę z napisem „Reprezentantka Szkoły” przypiętą do wełnianego pulowera. Czasami wspomnienia przechowują się w obrazach albo melodiach, jednak dla Emmy utrwalały się przede wszystkim w zapachach.

Wiele się nauczyła od matki i już jako dziecko instynktownie wyczuwała nuty zapachu harmonizujące z wonią jej wymarzonego „domu”.
– Emmo, wstań, kochanie – powiedziała Freya. – Popatrz tylko na siebie, twój szkolny strój jest cały w psiej sierści.
Emma pamiętała ciepło psa, cudne płowe stworzonko wiercące się w jej rękach. Pamiętała, jak Liberty łaskotała ją dopóty, dopóki obie nie znalazły się na podłodze, zanosząc się śmiechem, a szczeniak skakał dookoła. Kiedy matka ją tuliła, Emma wdychała woń jej perfum. Liberty zawsze pachniała jak różany ogród w pełni rozkwitu; był to zapach ciepły, pełen słońca, poświęcony jednej, dominującej kwiatowej nucie, soliflore.

Wybacz, dałam się trochę ponieść emocjom. Zostawiłam Ci całe pudełko listów, z radami na różne życiowe okoliczności, jakie przyszły mi do głowy. Dołączyłam też do nich mój ostatni notes. Lubię sobie wyobrażać, że podejmujesz pracę tam, gdzie ją przerwałam. Em, obiecaj, że będziesz kontynuować moje dzieło. Korzystaj z tego, co ci zostawiam, i stwórz cudowności.

Emma wsparła łokieć o stojącą z boku walizkę. Podróżowała od wielu miesięcy, jednak dopiero teraz, kiedy autobus Routemaster linii 22 przedzierał się Kings Road w porze lunchu, poczuła upływ czasu. Był chłodny szary dzień, jeden z wielu podobnych w Londynie. Jesienny wiatr miotał liśćmi na chodnikach. Miała wrażenie, że nic się tu nie zmieniło oprócz niej samej. Znów poczuła mdłości męczące ją od dłuższego czasu. Sięgnęła do kieszeni w poszukiwaniu miętówki. Przez dziurę w podszewce dotarła palcami aż do brzegu płaszcza, lecz nie znalazła cukierka.

Setki razy wracała do ostatniej strony notatnika matki, znieruchomiała z piórem w ręce, niezdolna do dokonania wpisu tam, gdzie przerwała Liberty. Po raz ostatni przebiegła wzrokiem linijki pisma w notesie. Zawsze zabierała go z sobą w podróż i czytała tyle razy, że kartki były już naderwane. Listy czekały, nieotwarte, w czarnym lakierowanym pudełku w pracowni Liberty. Po odczytaniu testamentu matki i wyjeździe Joego Emma godzinami wpatrywała się w kasetkę, aż świt zaczął się sączyć do wnętrza przez szyby w skośnym dachu. Umieściła pudełko na środku biurka Liberty – specjalnie skonstruowanych organach perfumiarskich z kilkupoziomowymi półkami pełnymi buteleczek z aromatami. Ucząc Emmę swego rzemiosła, Liberty radziła jej myśleć o esencji zapachowej jak o muzycznej nucie, a pojemniczki traktować jak klawisze. Właśnie tutaj Liberty stworzyła wszystkie swe arcydzieła. Tutaj Emma bawiła się, będąc dziewczynką. Tu, w tym miejscu wciąż czuła obecność matki.

Ze stanu odrętwienia wyrwał ją w końcu brzęk butelek z mlekiem roznoszonych do domów. Uniosła wieko pudełka. Nie była pewna, czego się spodziewała ze strony Liberty. Przygotowała się na to, że z pudełka buchnie konfetti albo wyskoczy papierowy wąż. Roześmiała się z ulgą, zobaczywszy, że matka jedynie pomalowała wnętrze pudełka na swój ulubiony pomarańczowy kolor. Drżącą dłonią uniosła kartkę leżącą na wierzchu. Pod nią znajdował się plik listów związanych aksamitną wstążką w kolorze wiśniowym i niewielki czarny notes. Na pierwszej kopercie widniał napis „O rodzinie”. Emma zaczęła czytać słowa nakreślone przez matkę na kartce i łzy napłynęły jej do oczu. Kocham Cię, Em. Jestem ogromnie dumna z kobiety, którą się stałaś. Nie mogę znieść myśli o tym, że Cię opuszczam, ale moja miłość zawsze będzie Ci towarzyszyła. Miłość jest nieśmiertelna.
Mama x

Czytanie raz po raz tego krótkiego liściku ciągle od nowa zbliżało ją do matki. Zwierzyła się Freyi, że zostawi listy w Londynie na czas podróży.
– Zrobisz, jak uważasz, Em – powiedziała babka. – Już jako dziecko długo nie otwierałaś prezentów. Nie znam innej osoby, która tyle czasu potrafiłaby zachować całą tabliczkę czekolady.
Emma głęboko zaczerpnęła tchu i wyjrzała przez okno. Nadszedł czas zmian. Chyba przestanę już zachowywać to, co najlepsze, na deser, na sam koniec, pomyślała. Złożyła liścik i wsunęła go do notesu firmy Moleskine należącego do matki. Trzymając notatnik na kolanach, przerzuciła kartki zapełnione śmiałym charakterem pisma Liberty. Niemal wyskakiwały na nią słowa: neroli, duende, namiętność. Matka doklejała przeróżne karteczki do zapisków i receptur nowych perfum, nad którymi pracowała – zdjęcia gajów pomarańczowych, błękitnego nieba w upalny dzień, pożółkły kawałek gazety z ogłoszeniem o wystawie Roberta Capy… Było tam słynne zdjęcie Padający żołnierz.

Emma obwiodła palcem twarz żołnierza, zastanawiając się, o czym myślał, zbiegając ze wzgórza, w chwili gdy dosięgła go śmierć; co widział, kiedy upadał. Wyczuła, że pod fotografią coś się znajduje. Przewróciła kartkę i uniosła najmniejszą kopertę, jaką zostawiła Liberty w pudełku z listami. Na niej matka napisała adres: Villa del Valle, La Pobla, Walencja, Hiszpania. W środku znajdował się stary klucz. Muszę zapytać Freyę, czy wie coś na ten temat, pomyślała Emma. Po otwarciu koperty spędziła bezsenną noc, obracając w ręce klucz i rozważając różne możliwości. Cała mama, westchnęła, przypomniawszy sobie wszystkie cudowne trasy, na które Liberty zabierała swą córeczkę; znaki i ślady, które zostawiała, by mała Emma mogła znaleźć schowany prezent. Szukanie, nastrój radosnego oczekiwania często sprawiały większą frajdę niż sam podarunek. Emma uśmiechnęła się z nostalgią i wsunęła kopertę do notesu.

Przewracając kolejne kartki, zobaczyła na obrazku pogodną twarz Madonny, fotografię pobielanego muru z pnącą się po nim bugenwillą. Im bliżej końca, notatki stawały się rzadsze, czynione coraz bardziej chwiejnym pismem. Wyczuła, że Liberty myślała o przeszłości równie często jak o tym, co ją czeka. Obok wklejonej etykietki z Chérie Farouche, perfum, które matka skomponowała dla Emmy na jej osiemnaste urodziny, widniał wpis: „Niektóre perfumy są niewinne jak dzieci, słodkie jak dźwięk oboju, zielone jak trawa na łące – Baudelaire”. Chérie Farouche. Wciąż był to niepowtarzalny zapach Emmy. Te perfumy pachniały na niej jak deszcz z ogrodzie, świeży i upajający, potem, gdy ulotniły się zielone górne nuty, Emma zawsze myślała o ziemi, o zbieraniu z mamą kwiatów w lesie. Nuta serca – konwalia i jaśmin – uzupełniała się doskonale z nutą bazową – drzewem sandałowym i piżmem. Liberty zawsze powtarzała, że zapach jest taki jak Emma, nieśmiały, ale zaskakująco silny. Do tej strony było dołączone ich zdjęcie sprzed lat, Liberty z malutką córeczką. Emma przewróciła kartkę, przepełniona tęsknotą na wspomnienie pięknego, szczerego uśmiechu matki. Zatrzymała się dłużej na ostatnim szkicu przedstawiającym nową buteleczkę perfum Liberty Temple i pośpiesznym dopisku: „Jaśmin? Kwiat pomarańczy, tak!”.

Potem nastąpiły przejmująco puste miejsca. Strony, które matka zostawiła na zapiski dla Emmy. Emma szybko zamrugała powiekami i dotknęła złotego filigranowego medalionu na szyi. Nie spodziewała się, że powrót do domu wytrąci ją z równowagi. Przez wiele miesięcy, uczestnicząc w niezliczonych spotkaniach, wmawiała sobie, że doskonale daje sobie radę. Jak w kalejdoskopie stanęły jej przed oczami przeróżne kraje i hotele. Instynktownie przyłożyła dłoń do nieznacznie zaokrąglonego brzucha. To jest coś naprawdę cudownego, pomyślała. Wyjęła pióro z torebki, wygładziła pierwszą czystą stronę i napisała: „Hiszpania”.

 
Wesprzyj nas