Szelmowska, pełna inwencji, literackich aluzji i ciętego humoru wyprawa w nieodgadniony świat żydowskiej duszy. Świetna zabawa i dużo nieoczywistej wiedzy.


Nechemia Kohen to znawca Tory, niedowiarek, oszust i zaprzysięgły włóczęga. Z sześcioma palcami u ręki, niepohamowaną pasją do ksiąg i wątpliwym kręgosłupem moralnym, porzuciwszy żonę i córki, wyrusza na spotkanie z Mesjaszem, który właśnie się objawił i wkrótce upadnie: Szabtajem Cwi.

Wraz z bohaterem trafiamy w sam środek XVII wieku, jednej z najbardziej burzliwych epok w historii Żydów. Poznajemy ją z punktu widzenia nie głównych graczy, lecz niezliczonej ilości pobocznych postaci: rabusiów, cudownych ozdrowieńców, wędrownych aktorów, żydowskich, muzułmańskich oraz chrześcijańskich wizjonerów, którzy towarzyszą Nechemii w tej pełnej przygód odysei – pieszo, na wozach i chybotliwych statkach, przez rozległe krajobrazy Europy, klasztory, synagogi, targowiska i rozstaje dróg, z malutkiego Komarna pod Lwowem do wielkiego Konstantynopola.

***

Czasem wydaje mi się, że historia może być opowiadana wciąż na nowo w zależności od perspektywy, którą przyjmiemy. Tak też jest i w tej łotrzykowskiej powieści. Ukazuje nam się siedemnastowieczna Rzeczpospolita, w jednym z najdramatyczniejszych momentów swej historii, widziana oczami mimowolnego awanturnika, kabalisty i włóczęgi Nechemii, wplątanego w dzieje fałszywego Mesjasza ze Smyrny. Świetna zabawa i dużo nieoczywistej wiedzy.
Olga Tokarczuk

Yakov Z. Mayer – izraelski pisarz, historyk, wykładowca akademicki. Dorastał w Jerozolimie, obecnie mieszka w Tel Awiwie. Nechemia (2019, Yediot Sefarim) to jego druga powieść. Książka znalazła się na krótkiej liście tytułów nominowanych do Nagrody Sapira i została uhonorowana Nagrodą Prezesa Rady Ministrów Izraela oraz KKL Goldberg Prize. W badaniach naukowych Mayer koncentruje się na historii książki hebrajskiej.

Yakov Z. Mayer
Nechemia
Przekład: Magdalena Sommer
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 lutego 2024
 
 


W chwili, w któ­rej po­łożna zła­pała no­wo­rodka za nogi, pro­mie­nie sło­neczne pa­dły na ba­te­rię wy­po­le­ro­wa­nych ron­dli wi­szą­cych na ścia­nie, rzu­ca­jąc od­bi­cie na biel po­ścieli i na­peł­nia­jąc bla­skiem całe wnę­trze. Ro­dząca zmru­żyła oczy, a gdy przy­wy­kły do świa­tła, wy­dała strasz­liwy krzyk. Na ten dźwięk aku­szerka ock­nęła się z za­my­śle­nia i po­ło­żyła chłop­czyka na łóżku.
– Pa­nie, Boże wszel­kich ży­wych istot – sap­nęła. – Ma sześć pal­ców.
Mru­ga­jąc po­wie­kami, pa­trzyła to na po­łoż­nicę, to na no­wo­rodka na łóżku. Po­tem wzięła dziecko na ręce i prze­li­czyła po­now­nie pa­luszki le­wej dłoni, a po­tem jesz­cze raz. Na ko­niec przy­tu­liła je do serca.
Były to do­bre czasy dla sy­nów Ja­kuba, gdy świat Tory rósł i roz­kwi­tał w ca­łej Pol­sce. Goje re­gu­lar­nie za­bi­jali się na­wza­jem, lecz dla Ży­dów ich wojna od dawna sta­no­wiła za­le­d­wie nie­wy­raźne tło ży­cia. W każ­dym mia­steczku znaj­do­wały się domy mo­dli­twy i klojzy[1] do­stępne dla wszyst­kich, i prze­sia­dy­wali w nich wy­brańcy spę­dza­jący czas na uczo­nych dys­pu­tach. Miej­sca ta­kie otwie­rano wszę­dzie tam, gdzie tylko zna­la­zło się tro­chę gro­sza. Oj­ciec nowo na­ro­dzo­nego, Gaw­riel Ko­hen, nie wy­róż­niał się ni­czym szcze­gól­nym w swoim po­ko­le­niu ani nie po­cho­dził ze zna­czą­cego rodu. Jego ro­dzice pa­rali się han­dlem jabł­kami w Gli­nia­nach, po­dob­nie jak wcze­śniej ich ro­dzice, na­wet pra­dzia­dek trud­nił się tym za­ję­ciem. Jed­nak prze­ło­żony klojzu nie kie­ro­wał się ani pre­zen­cją, ani po­cho­dze­niem, a wszystko, co ro­bił, czy­nił w imię Nie­bios, dla­tego ofia­ro­wał Gaw­rie­lowi ho­no­rowe miej­sce w boż­nicy obok wiel­kich i sław­nych uczo­nych, jakby dzięki To­rze na­wet ma­luczcy mo­gli wyjść z za­po­mnie­nia. W bro­dzie Gaw­riela było już wi­dać siwe nitki, a jego żo­nie do­ku­czał reu­ma­tyzm w ko­la­nach, gdy wresz­cie do­cze­kali się po­tomka. Dla­czego mie­li­by­śmy na­rze­kać w ta­kiej sy­tu­acji na do­dat­kowy pa­lec?, rze­kła Pe­sili do męża.
W Po­łon­nem miesz­kał pod­ów­czas wielki ka­ba­li­sta, Szim­szon z Ostro­pola[2]. Prze­sia­dy­wał za­wsze w ką­cie swego domu i stu­dio­wał Torę z ogrom­nym za­pa­mię­ta­niem. Lu­dzie nie zbli­żali się do niego, by mu nie prze­szka­dzać. Ale Gaw­riel i Pe­sili mieli prze­wagę nad in­nymi śmier­tel­ni­kami, po­nie­waż Sima, bez­płodna żona reb Szim­szona, była je­dyną sio­strą Pe­sili. Rów­nież w tym nie mieli więc po­wodu do na­rze­kań. Reb Gaw­riel z nie­prze­nik­nioną miną wsiadł na pierw­szy wóz i wy­brał się z Gli­nian do Po­łon­nego, wszedł do domu reb Szim­szona i za­stał go w ta­łe­sie i z fi­lak­te­riami, po­chy­lo­nego w mo­dli­twie nad księgą, spo­glą­da­ją­cego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Reb Gaw­riel wa­hał się dłuż­szą chwilę, w końcu po­sta­no­wił prze­szko­dzić go­spo­da­rzowi i przed­sta­wił mu swój pro­blem. Reb Szim­szon za­sta­no­wił się chwilę, po czym jął otwie­rać księgi jedną po dru­giej. Ze­sta­wiał imiona do­brych i złych anio­łów, rów­no­wa­żył jedno dru­gim, na­my­ślał się i ana­li­zo­wał z naj­więk­szą skru­pu­lat­no­ścią, przy­ta­czał święte wer­sety, a na­stęp­nie od­wra­cał ich zna­cze­nie, sto­so­wał za­sady ge­ma­trii[3] wprost i na od­wrót, wy­bie­rał i od­rzu­cał imiona ko­lej­nych świę­tych mę­żów, a na ko­niec uniósł głowę i rzekł:
– Chło­piec ma szansę na ti­kun[4]. Wielki ka­ba­li­sta i ca­dyk, bo­go­bojny sta­rzec Eli­jahu z Chełma[5] wraca dziś wie­czo­rem z dłu­giej po­dróży. Po dro­dze do domu za­jedź do Chełma, idź do niego i po­proś, by zo­stał mo­he­lem przy ob­rze­za­niu. To po­może wam w wa­szym stra­pie­niu.
Reb Gaw­riel po­dzię­ko­wał reb Szim­szo­nowi, a ten przy­na­glił go do od­jazdu. Reb Gaw­riel nie zwle­kał więc ani chwili, wy­szedł, wsiadł na wóz i ru­szył do Chełma. Za­stał sta­rego ka­ba­li­stę w domu, a jego buty wciąż po­kry­wał kurz po­dróżny, tak jak prze­wi­dział reb Szim­szon. Eli­jahu Baal Szem wy­słu­chał ca­łej hi­sto­rii i obie­cał, że przy­bę­dzie do Gli­nian za osiem dni, by prze­pro­wa­dzić ob­rze­za­nie.
Mał­żon­ko­wie pra­wie nie zmru­żyli oka i nie­mal nie ty­kali je­dze­nia. Ca­łymi dniami Pe­sili nie od­cho­dziła od dziecka ani na chwilę, a przy tym ro­biła do niego roz­ma­ite miny, jak to matki, prze­li­czała raz po raz jego pa­luszki i po­cią­gała no­sem. Chłop­czyk za­czął się jej po­do­bać. Miał py­zate po­liczki i wdzięcz­nie marsz­czył czoło, jakby za­sta­na­wiał się nad ja­kimś wy­jąt­kowo skom­pli­ko­wa­nym za­da­niem aryt­me­tycz­nym. Pe­sili ca­ło­wała go i pła­kała, pła­kała i ca­ło­wała. Przez cały ty­dzień reb Gaw­riel cho­dził ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, a lu­dzie pa­trzyli na niego jak na ko­goś w ża­ło­bie, za­ga­dy­wali krótko, wy­ra­ża­jąc współ­czu­cie, a cmo­kali za jego ple­cami. Przy­no­sili też roz­ma­ite wik­tu­ały: je­den ka­wa­łek bisz­kopta i ka­rafkę wina, drugi jajka na twardo i so­cze­wicę, gdyż zgod­nie z tra­dy­cją jest to po­karm ża­łob­ni­ków.
W dniu ob­rze­za­nia reb Szim­szon i Sima przy­je­chali do Gli­nian pod wie­czór, lecz nie było ni­g­dzie wi­dać reb Eli­jahu. Przy wie­czor­nej mo­dli­twie Gaw­riel ogło­sił, że prosi, by wie­czo­rem wszy­scy chłopcy przy­szli od­ma­wiać Szema przy dziecku, lecz cho­ciaż cze­kali go­dzinę, a po­tem dwie, nikt się nie po­ja­wił. Lu­dzi ogar­nęła obawa przed de­mo­nami, tak więc reb Gaw­riel, reb Szim­szon, Pe­sili i Sima sami od­ma­wiali mo­dli­twę nad no­wo­rod­kiem. Roz­ża­lona Pe­sili usnęła w końcu, za­snęła także Sima z ser­cem prze­peł­nio­nym za­wi­ścią, reb Szim­szon otwo­rzył księgę i ki­wał się nad nią, aż rów­nież usnął z ser­cem peł­nym imion świę­tych mę­żów, lecz reb Gaw­riel nie zmru­żył oka przez ca­lu­sieńką noc, stał nad ko­ły­ską i czy­tał frag­ment opo­wie­ści o Kfar Tar­sza ze świę­tej księgi Zo­har, do tego par­szę „Lech le­cha”, którą re­cy­tuje się, by za­że­gnać nie­bez­pie­czeń­stwo.
Ran­kiem w dniu ob­rze­za­nia reb Ga­briel szedł w mil­cze­niu ciem­nymi ulicz­kami ze swym szwa­grem ka­ba­li­stą i roz­my­ślał o ku­glu przy­go­to­wa­nym spe­cjal­nie na od­świętny po­czę­stu­nek. Po wej­ściu do sy­na­gogi uj­rzeli, że obok sta­łego miej­sca Gaw­riela stoi świą­to­bliwy sta­rzec Eli­jahu Baal Szem z Chełma z mło­dym po­moc­ni­kiem. Reb Gaw­riel po­spiesz­nie pod­szedł do star­szego ra­bina, który trzy­mał w ra­mio­nach jed­no­dnio­wego no­wo­rodka.
– Two­jego syna pod­mie­niono za sprawą dia­bel­skiej sztuczki – zwró­cił się Eli­jahu do Gaw­riela. – Oto twój praw­dziwy syn, któ­rego przyj­miemy dzi­siaj do przy­mie­rza Abra­hama. Ma­zal tow.
A było to tak. Po­przed­niego wie­czora reb Eli­jahu przy­był na przed­mie­ścia Gli­nian i uj­rzał tam wielką hordę cza­row­ni­ków i cza­row­nic, po­nad sto ty­sięcy, z któ­rych ust zio­nął ogień i pło­mie­nie, także wo­kół sza­lał go­re­jący ogień. Owi cza­row­nicy ba­wili się z no­wo­rod­kiem. Na ten wi­dok Eliahu po­le­cił po­moc­ni­kowi, by dał mu wody z dzbanka i przy­niósł sie­dem noży i sie­dem gwoź­dzi, do tego dwa bo­chenki chleba i sie­dem bu­tów, a każdy nóż roz­ka­zał wbić w je­den but. Na­stęp­nie zdjął swoje buty i dwu­krot­nie umył ręce, przy­tknął kciuk pra­wej dłoni do ma­łego palca le­wej dłoni, wy­ma­wia­jąc te słowa: oto od­czy­niam urok tych męż­czyzn i ko­biet bez szkody dla dziecka, be­je­kira we-cha­sna ta­kifa deszma ka­di­sza we-ja­kira. Bło­go­sła­wione niech bę­dzie Wiel­kie Imię Kró­lew­skie na wieki wie­ków, Jego pa­mięć i Jego imię bło­go­sła­wione na wieki.
Wy­po­wia­da­jąc te słowa Eli­jahu Baal Szem uśmier­cił wszyst­kich cza­row­ni­ków, wziął dziecko na ręce i za­niósł je do ro­dzi­ców. Reb Gaw­riel za­czął drżeć na ca­łym ciele, wziął dziecko, przy­tu­lił bli­sko i wy­szep­tał: „mój synu, mój synu”. Przez cały czas mo­dli­twy trzy­mał je w ra­mio­nach, lecz w jego sercu wzbie­rały złe my­śli. Pod ko­niec mo­dłów do sy­na­gogi we­szła Pe­sili. Miała przy piersi dziecko, do któ­rego uśmie­chała się czule. Reb Gaw­riel pod­szedł do niej z pro­mie­nie­ją­cym ob­li­czem, nio­sąc to praw­dziwe.
– Cóż to ta­kiego? – za­py­tała Pe­sili ze zgrozą.
Pod­szedł do nich świą­to­bliwy sta­rzec Eli­jahu Baal Szem i wy­po­wie­dział Święte Imię: Szam­sza­jahu.
Na­raz wszy­scy obecni uj­rzeli, że Pe­sili tuli do sie­bie na­rę­cze słomy i pa­kuł, które je­dy­nie z po­zoru przy­po­mina ludzką istotę. Odło­żyła je i wzięła od męża żywe dziecko. Zmarsz­czyło czoło na jej wi­dok i Pe­sili przyj­rzała mu się raz i drugi. W jej sercu za­kieł­ko­wało ja­kieś dziwne uczu­cie, któ­rego nie umiała na­zwać. Chłop­czyk za­mru­gał i roz­pła­kał się.
Pe­sili po­wie­działa:
– Na­kar­mię go, a po­tem zo­sta­nie ob­rze­zany na znak przy­mie­rza Abra­hama.
Wy­szła do bocz­nego po­miesz­cze­nia, po­ca­ło­wała dziecko i przy­tu­liła je, a ono przy­warło z ca­łej siły do piersi. Ze zdu­mie­niem prze­cią­gała ma­łym pal­cem po jego uchu, oczysz­cza­jąc je z ja­kichś pa­prosz­ków, i gdy do­szła do pię­ciu pal­ców przy le­wej ręce i ob­ma­cała je po ko­lei, wy­dała głę­bo­kie wes­tchnie­nie ulgi. We­szła Sima, by ją przy­na­glić i przy­po­mnieć, że krewni cze­kają. Pe­sili po­pro­siła o jesz­cze kilka mi­nut, by mo­gła ulżyć na­brzmia­łej le­wej piersi.
Krzyk, który do­biegł zza drzwi, zmro­ził wszyst­kich, nad nim zaś gó­ro­wał płacz nie­mow­lę­cia. Oka­zało się, że gdy Pe­sili przy­sta­wiła chłop­czyka do dru­giej piersi, od­kryła, iż po od­czy­nie­niu uroku do­dat­kowy pa­lec nie znik­nął, lecz znaj­duje się te­raz przy pra­wej ręce.
Eli­jahu Baal Szem był skon­ster­no­wany, po­dob­nie jak Szim­szon z Ostro­pola i reb Gaw­riel, zaś Pe­sili była bli­ska omdle­nia.
– Nie­ważne, na pra­wej czy na le­wej – szlo­chała. – Od­daj­cie mi tamto dziecko, moje dziecko.
Ale nie wie­dzieli, co po­cząć. Reb Gaw­riel wstał i zwró­cił się do obec­nych:
– Dłu­gie lata mo­dli­li­śmy się, by uro­dziło nam się żywe dziecko, aż w końcu to zo­stało nam dane. Zo­sta­nie ob­rze­zane i wy­cho­wamy je do Tory, do ożenku i do do­brych uczyn­ków. Reb Szim­szon uczyni nam ho­nor i zo­sta­nie san­da­kiem, zaś czci­godny reb Eli­jahu do­kona ob­rze­za­nia.
Wszy­scy usie­dli na swo­ich miej­scach. Chłop­czyk otrzy­mał imię Ne­che­mia za radą reb Szim­szona, bo we­dług za­sad ge­ma­trii łą­czy ono w so­bie dwa imiona Naj­wyż­szego, jed­no­cząc ła­skę i spra­wie­dli­wość. Poza tym, rzekł reb Szim­szon, war­tość tego imie­nia wy­nosi trzy­sta osiem­dzie­siąt pięć, a gdy za­pi­szemy tę liczbę li­te­rami, można od­czy­tać je jako słowo safa – ję­zyk lub mowa. A prze­cież w Pi­śmie czy­tamy, że „Głos uzdol­nio­nym za­bie­rze, po­zbawi roz­sądku star­ców”[6]. Reb Gaw­riel był czło­wie­kiem po­boż­nym, lecz pro­sto­li­nij­nym, do tego za­zwy­czaj tro­chę wolno my­ślą­cym, szcze­gól­nie te­raz, gdy był tak za­tro­skany, i nie zwró­cił uwagi na alu­zję. Stary reb Eli­jahu z ko­lei ją za­uwa­żył, lecz prze­mil­czał.

 
Wesprzyj nas