Prawdziwa męska przyjaźń w obliczu bezsensu wojny i straconej młodości.


“Trzej towarzysze” to powieść o pięknej i głębokiej prawdziwej męskiej przyjaźni, rozgrywająca się w latach dwudziestych w Niemczech.

Lohkamp, Lenz i Kőster należą do straconego pokolenia Niemców – pokolenia tych, którzy w poczuciu bezsensu wojny wrócili z frontu i już nie umieli ułożyć sobie życia.

Trwają bez celu, bez złudzeń co do przyszłości i nawet gdy jeden z nich się zakocha, wszystko zakończy się tak, jakby życie w istocie nie miało już sensu. Tymczasem znów czuć nadciągające zło – po niemieckich miastach już krążą nazistowskie bojówki.

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Erich Maria Remarque
Trzej towarzysze
Przekład: Zbigniew Grabowski
Dom Wydawniczy Rebis
wydanie 3
Premiera w tej edycji: 18 października 2022
 
 


I

Niebo było żółte jak mosiądz, nie zacią­gnięte jesz­cze dymami z komi­nów. Poza dachami fabryki lśniło już ostrym bla­skiem. Nie­długo wzej­dzie słońce. Spoj­rza­łem na zega­rek. Docho­dziła ósma. Przy­sze­dłem o kwa­drans za wcze­śnie.
Otwo­rzy­łem bramę i przy­go­to­wa­łem pompę. O tej porze prze­jeż­dżało zwy­kle parę samo­cho­dów, które zaopa­try­wały się w ben­zynę. Nagle za ple­cami usły­sza­łem ochry­pły skrzek, który brzmiał tak, jakby pod zie­mią ktoś upar­cie wier­cił zardze­wia­łym świ­drem. Przy­sta­ną­łem i zaczą­łem nasłu­chi­wać. Potem prze­mie­rzy­łem z powro­tem podwó­rze i uchy­li­łem ostroż­nie drzwi warsz­tatu. W mrocz­nym pomiesz­cze­niu sza­mo­tało się jakieś widmo. Głowę miało owi­niętą ongiś białą, a dzi­siaj już tylko brudną chustką, cało­ści stroju dopeł­niał nie­bie­ski far­tuch i grube fil­cowe pan­to­fle. Zja­wi­sko machało ostrą mio­tłą, ważyło dzie­więć­dzie­siąt kilo jak obszył, a było nie kim innym, jak naszą posłu­gaczką, Matyldą Stoss.
Sta­łem przez chwilę w drzwiach i przy­glą­da­łem się jej. Poru­szała się z gra­cją hipo­po­tama, prze­ci­ska­jąc się chwiej­nym kro­kiem mię­dzy chłod­ni­cami. Dud­nią­cym jak z beczki gło­sem śpie­wała pio­senkę o wier­nym uła­nie. Na stole przy oknie stały dwie flaszki koniaku, jedna z nich pra­wie pusta. Jesz­cze ubie­głego wie­czoru była pełna. Na śmierć zapo­mnia­łem zamknąć butelki w sza­fie.
– Ładne rze­czy, pani Stoss! – zawo­ła­łem na przy­wi­ta­nie.
Śpiew urwał się. Mio­tła legła na pod­ło­dze. Błogi uśmiech zamarł. Teraz przy­szła na mnie kolej ode­gra­nia roli widma.
– Jezu naj­słod­szy! – wyją­kała Matylda, gapiąc się na mnie zaczer­wie­nio­nymi śle­piami. – Jak Boga przy sko­na­niu pra­gnę, nie spo­dzie­wa­łam się pana jesz­cze.
– To widzę. No, jak sma­ko­wało?
– Sma­ko­wać sma­ko­wało, ale z ręką na sercu… przy­kro mi. – Obtarła dło­nią usta. – Powia­dam panu, ścięło mnie z nóg doku­ment­nie.
– Prze­sa­dza pani, Matyldo. Jest pani tylko zalana. Zalana jak nad­brzeżne działo.
Pani Stoss z tru­dem utrzy­my­wała rów­no­wagę. Wąsik na gór­nej war­dze drgnął, a powieki mru­gały jak u sta­rej sowy. Stop­niowo jed­nak oprzy­tom­niała, pode­szła ku mnie zde­cy­do­wa­nym kro­kiem i rze­kła:
– Pan pozwoli, panie Loh­kamp… Czło­wiek, jak to mówią, nie z żelaza… z początku tylko pową­cha­łam fla­szeczkę i odsta­wi­łam w porządku… potem pocią­gnę­łam łyczek… pan wie, że rano zawsze mi tak czczo na wnę­trzu… no, a potem… chyba dia­beł we mnie wstą­pił i tyle. Ale też pan nie ma sumie­nia, żeby starą kobietę na poku­sze­nie wodzić! Po co pan zosta­wia na ludz­kich oczach takie cacane fla­szu­nie?
ogiem a prawdą, nie po raz pierw­szy przy­dy­ba­łem panią Matyldę w takim sta­nie. Przy­cho­dziła co dzień rano na dwie godziny, ażeby posprzą­tać w garażu. Można było spo­koj­nie zosta­wić na widoku każdą sumę pie­nię­dzy, pani Matylda nie tknęła ich ni­gdy. Ale na alko­hol była łasa jak kot na szperkę.
Pod­nio­słem flaszkę pod świa­tło.
– Oczy­wi­ście, koniaku dla gości pani nie ruszyła, ale ten dobry, pana Köstera, wygo­liła pani do ostat­niej kro­pelki.
Uśmiech prze­mknął po znisz­czo­nej twa­rzy Matyldy.
– Co prawda, to nie wstyd. Na wódecz­no­ści znam się. Ale chyba mnie, bied­nej wdowy, pan nie zdra­dzi, zło­ciutki panie?
Potrzą­sną­łem głową.
– Wyjąt­kowo dzi­siaj nie pisnę ani słówka.
Opu­ściła zawi­niętą spód­nicę.
– W takim razie zmy­kam. Gdyby tak przy­ła­pał mnie pan Köster, zro­biłby awan­turę jak jasna cho­lera!
Pod­sze­dłem do szafy i otwo­rzy­łem ją.
– Matyldo!
Przy­drep­tała spiesz­nym truch­tem. Pod­nio­słem w górę bru­natną czwo­ro­kątną butelkę.
– To już sta­now­czo nie ja! – Unio­sła ręce na znak pro­te­stu. – Naj­święt­sze słowo! Nie ruszy­łam tej flaszki!
– Wiem, wiem – rze­kłem i nala­łem pełny kie­li­szek. – Ale pani zna ten spe­cjał, hę?
– Też pyta­nie! – Obli­zała łako­mie wargi. – Rum! Stary rum Jamajka!
– Zna­ko­mi­cie. No, a teraz do dna, a żywo!
– Niby ja? – Odsko­czyła jak opa­rzona. – Panie Loh­kamp, to naprawdę za wiele dobrego! Chyba mnie pan chce zawsty­dzić! Widziane to rze­czy… matka Stoss wypija panu ukrad­kiem koniak, a pan jesz­cze na dokładkę czę­stuje ją rumem! Niech pan mówi, co chce, ale święty z pana czło­wiek! Prę­dzej mnie szlag trafi, ani­żeli tknę tego kilonka!
– No, więc? – spy­ta­łem i zro­bi­łem taki ruch, jak gdy­bym chciał cof­nąć kie­li­szek.
– Niech już będzie! – Szyb­kim ruchem się­gnęła po tru­nek. – Trzeba brać, co dają. Nawet jeśli czło­wiek tego nie rozu­mie. Na zdro­wie! Czy to aby przy­pad­kiem nie pań­skie uro­dziny?
– Tak, Matyldo. Zga­dła pani.
– Co, naprawdę? – Schwy­tała obu­rącz moją dłoń i potrzą­snęła nią wylew­nie. – Ser­deczne życze­nia! Peł­nej kiesy, to grunt! Wie pan – obtarła ręką usta – takem się wzru­szyła na stare lata… że przy­dałby się jesz­cze jeden kilo­nek… Pan wie prze­cież, że pana kocham jak rodzo­nego syna.
– Dobra!
Nala­łem drugi kie­li­szek. Wychy­liła, nie mru­gnąw­szy okiem, i opu­ściła warsz­tat, pie­jąc hymny pochwalne na cześć mojej wspa­nia­ło­myśl­no­ści.
 

Odsta­wi­łem butelkę i usia­dłem przy stole. Blade pro­mie­nie słońca padały przez szyby na moje ręce. Uro­dziny! Zabawne uczu­cie ogar­nia czło­wieka, nawet jeżeli nic sobie nie robi z takich uro­czy­sto­ści. Trzy­dziestka, przy­ja­cielu… A był prze­cież czas, kiedy myśla­łem, że ni­gdy nie dożyję do dwu­dzie­stu lat… takie to wtedy wyda­wało się odle­głe. A potem…
Wycią­gną­łem z szu­flady arkusz papieru listo­wego i zaczą­łem liczyć. Dzie­ciń­stwo, szkoła – to był osobny kom­pleks, daleki, zapo­dziany gdzieś, dzi­siaj już nie­re­alny. Praw­dziwe życie zaczęło się dopiero w roku 1916. Wtedy wła­śnie zosta­łem rekru­tem; chudy jak zapałka, wystrze­li­łem w górę, jakby mnie kto o to pro­sił, skoń­czy­łem osiem­na­ście lat. Ćwi­czy­łem „powstań!” i „pad­nij!” pod komendą pod­ofi­cera, skoń­czo­nego chama, na placu za kosza­rami. Jed­nego z pierw­szych wie­czo­rów przy­szła do mnie w odwie­dziny matka. Musiała na mnie cze­kać, bie­dula, z górą godzinę. Zapa­ko­wa­łem tor­ni­ster nie­prze­pi­sowo i za karę kazano mi szo­ro­wać ustępy. To było moje „wolne popo­łu­dnie”. Matka chciała mi pomóc, ale takie rze­czy były zaka­zane. Mat­czy­sko się spła­kało, a ja byłem tak sko­nany, że zasną­łem jesz­cze w cza­sie jej wizyty.
1917. Flan­dria. Kupi­li­śmy do spółki z Mid­den­dor­fem w kan­ty­nie butel­czynę czer­wo­nego wina. Chcie­li­śmy ją wypić z oka­zji uro­dzin. Ale nie doszło do tego. Już o świ­cie Anglicy obło­żyli nas cięż­kim ogniem. Köster został ranny w połu­dnie, Meyer i Deters padli po połu­dniu. A wie­czo­rem, kie­dy­śmy już byli prze­ko­nani, że dadzą nam spo­kój, i otwo­rzy­li­śmy flaszkę, gaz zaczął wpeł­zać do zie­mianki. Zdą­ży­li­śmy jesz­cze na czas zało­żyć maski, ale maska Mid­den­dorfa oka­zała się zepsuta. Zanim to spo­strzegł, było za późno. Zdar­li­śmy z niego dziu­rawe drań­stwo i wydo­sta­li­śmy nową maskę, ale wszystko to trwało za długo. Łyk­nął zbyt wiele gazu i rzy­gał już krwią. Umarł następ­nego dnia rano, z twa­rzą zie­loną i czarną. Całą szyję miał pora­nioną… pró­bo­wał paznok­ciami roz­orać grdykę, aby zła­pać tchu.
1918. W szpi­talu polo­wym. Parę dni przed­tem przy­był nowy trans­port ran­nych. Ban­daże z papieru. Ciężko ranni. Cały dzień wjeż­dżały i wyjeż­dżały pła­skie wózki ope­ra­cyjne. Nie­które wra­cały puste na salę. Koło mnie leżał Józef Stoll. Ampu­to­wano mu obie nogi, ale on o tym jesz­cze nie wie­dział. Nie było tego widać, gdyż koł­drę uło­żono na dru­cia­nym pałąku. Stoll nie uwie­rzyłby, że mu obcięli nogi, bo cią­gle odczu­wał w nich ból. W nocy umarli w naszej izbie dwaj żoł­nie­rze. Jed­nemu z nich kona­nie szło ciężko.
1919. Z powro­tem w domu. Rewo­lu­cja. Głód. Na uli­cach usta­wiczny kle­kot kara­bi­nów maszy­no­wych. Żoł­nie­rze prze­ciwko żoł­nie­rzom. Towa­rzy­sze broni prze­ciwko daw­nym kole­gom.
1920. Zamach stanu. Zastrze­lono Karola Brögera. Köster i Lenz aresz­to­wani. Moja matka w szpi­talu. Rak w ostat­nim sta­dium.
1921…
Wytę­ży­łem myśli. Nie mogłem sobie przy­po­mnieć. Cały rok osu­nął się gdzieś, zapadł. W roku 1922 pra­co­wa­łem jako robot­nik kole­jowy w Turyn­gii, w 1923 byłem sze­fem reklamy fabryki wyro­bów gumo­wych. Infla­cja trwała w naj­lep­sze. Zara­bia­łem mie­sięcz­nie dwie­ście bilio­nów marek. Dwa razy dzien­nie wypła­cano gażę, a zaraz potem zwal­niano nas na pół godziny, aby­śmy mogli sko­czyć do skle­pów i kupić, co się dało. Trzeba było zdą­żyć przed ogło­sze­niem nowego kursu dolara. Potem otrzy­mane pie­nią­dze były warte tylko połowę.
A póź­niej? Następne lata? Odło­ży­łem ołó­wek. Nie miało sensu ich liczyć. Nie pamię­ta­łem tego zresztą tak dokład­nie. Zanadto się wszystko poplą­tało. Ostat­nie uro­dziny obcho­dzi­łem uro­czy­ście w „Café Inter­na­tio­nal”. Cały rok pra­co­wa­łem tam jako pia­ni­sta od nastro­jo­wych kawał­ków. Potem spo­tka­łem znów Köstera i Lenza. Tak oto wylą­do­wa­łem w AUREWE, ina­czej „Auto-Repe­ra­cje, Warsz­taty O. Köster i S-ka”. Owa S-ka to Lenz i ja, ale w rze­czy­wi­sto­ści cały garaż i warsz­tat nale­żał do Köstera. Był ongi naszym kolegą z ławy szkol­nej, a potem dowódcą kom­pa­nii. Z kolei latał jako pilot, póź­niej pewien czas stu­dio­wał, jesz­cze póź­niej został kie­rowcą wyści­go­wym. W końcu kupił tę oto budę. Jako pierw­szy wspól­nik zgło­sił się Lenz, który przez parę lat obi­jał się po Ame­ryce Połu­dnio­wej. Potem przy­sta­łem i ja do tego inte­resu.
Wyją­łem papie­rosa z kie­szeni. Wła­ści­wie powi­nie­nem był być zupeł­nie zado­wo­lony ze swo­jego losu. Powo­dziło mi się nie naj­go­rzej, mia­łem robotę, byłem mocny jak tur, trzeba było nie lada wysiłku, aże­bym poczuł się zmę­czony, ot, zdrów jak ryba. A jed­nak lepiej było nie roz­my­ślać zanadto nad tym wszyst­kim. Szcze­gól­nie kiedy czło­wiek był sam. A także wie­czo­rem. Raz po raz nacho­dziły czło­wieka zwidy z wczo­raj i upar­cie patrzyły mar­twymi oczyma. No, ale na tę biedę miało się wódkę.
 

Brama wej­ściowa zapisz­czała w zawia­sach. Podar­łem kartkę papieru zapi­saną datami z mego życia i cisną­łem ją do kosza. Drzwi roz­warły się sze­roko. Sta­nął w nich Got­fryd Lenz – długi, chudy, z jasną grzywą koloru słomy i nosem, który nada­wałby się do cał­kiem innej twa­rzy.
– Robby! – ryk­nął wiel­kiem gło­sem. – Wsta­waj, baryłko sadła, zbierz swoje grzeszne kości! Bacz­ność! Prze­ło­żeni chcą z tobą mówić!
– Tam do licha! – zawo­ła­łem, zry­wa­jąc się na równe nogi. – Mia­łem nadzieję, że zapo­mnie­li­ście o tym. Nie znę­caj­cie się nade mną, dziatki!
– Oczy­wi­ście, ty myślisz tylko o sobie! – Got­fryd poło­żył na stole paczkę, w któ­rej coś zabrzę­czało. Za Len­zem wszedł do garażu Köster. Lenz usta­wił się przede mną w całej oka­za­ło­ści. – A teraz, Robby, gadaj, kogo pierw­szego spo­tka­łeś dzi­siaj z rana?
– Pierw­szą osobą spo­tkaną dzi­siaj była stara plą­sa­jąca baba.
– Święty Eks­pe­dy­cie! To zły znak. Ale dosko­nale pokrywa się z twoim horo­sko­pem. Posta­wi­łem go wczo­raj. Uro­dzi­łeś się pod zna­kiem Strzelca – czło­wiek nie­obli­czalny, nie­pewny, trzcina na wie­trze, pod podej­rza­nym wpły­wem Saturna z Jowi­szem widocz­nym w tym roku pod małym kątem. Ponie­waż Otto i ja jeste­śmy dla cie­bie ojcem i matką, wrę­czam ci, sole­ni­zan­cie, przede wszyst­kim coś, co będzie cię chro­nić od zła. Przyjm ten amu­let! Pewna potom­kini Inków prze­ka­zała mi tę pamiątkę. Miała błę­kitną krew, plat­fusy, wszy i boski dar widze­nia przy­szło­ści. „Bia­ło­skóry cudzo­ziem­cze – powie­działa mi – kró­lo­wie nosili ten amu­let, jest w nim zaklęta siła Słońca, Księ­życa i Ziemi, nie mówiąc o pomniej­szych pla­ne­tach. Daj mi srebr­nego dolara na wódkę, a amu­let będzie twoim!” Wrę­czam ci go, aby pod­trzy­mać cią­głość łań­cu­cha szczę­ścia. Amu­let ten będzie cię osła­niał i zni­we­luje wpływ nie­chęt­nego ci Jowi­sza.
Zawie­sił mi na szyi małą czarną figurkę na cien­kim łań­cuszku.
– W porządku! Amu­let jest prze­ciwko nie­szczę­ściom więk­szego kali­bru. Na codzienne zaś fra­sunki: sześć fla­szek rumu od Ottona! Pro­szę z sza­cun­kiem, bo są dwa razy star­sze od cie­bie!
Otwo­rzył paku­nek i usta­wił butelki jedna za drugą w poran­nym słońcu. Migo­tały złoto jak bursz­tyn.
– Wyglą­dają cudow­nie – przy­zna­łem. – Ską­deś je wytrza­snął, Otto?
– O, to bar­dzo zawiła histo­ria – zaśmiał się Köster. – Zbyt długa do opo­wia­da­nia. Ale powiedz, stary, jak się dziś czu­jesz? Jak czło­wiek trzy­dzie­sto­letni?
Potrzą­sną­łem głową.
– Rów­no­cze­śnie jak szes­na­sto­la­tek i jak pięć­dzie­się­cio­letni pryk. Sło­wem, nic szcze­gól­nego.
– Co, śmiesz to nazy­wać niczym szcze­gól­nym? – zare­pli­ko­wał Lenz. – To prze­cież naj­pięk­niej­sze uczu­cie pod słoń­cem. Zwy­cię­ży­łeś czas i żyjesz prze­cież podwój­nie.
Köster spoj­rzał na mnie uważ­nie.
– Daj mu spo­kój, Got­fry­dzie – rzekł po chwili. – Uro­dziny źle dzia­łają na samo­po­czu­cie. Szcze­gól­nie o świ­cie. Już on przyj­dzie powoli do sie­bie.
– Im mniej tego samo­po­czu­cia koła­cze się w czło­wieku – Lenz mru­gnął szel­mow­sko – tym wię­cej jest on wart, Robby. Czy cię to choć tro­chę pocie­sza?
– Nie – odpa­li­łem – ani odro­biny. Zanim czło­wiek sta­nie się coś wart, robi się wła­snym pomni­kiem. Uwa­żam to za zbyt nudne i męczące.
– Patrz, Otto, on już filo­zo­fuje, a więc jest ura­to­wany – zawo­łał Lenz. – Prze­mógł w sobie ten mar­twy punkt. Tak, mar­twy punkt uro­dzi­nowy, kiedy to czło­wiek gapi się we wła­sne źre­nice i nagle doko­nuje odkry­cia, że jest nędz­nym pęta­kiem. Teraz możemy pokrze­pieni na duchu zabrać się do naszej pracy powsze­dniej i naoli­wić bebe­chy sta­remu cadil­la­cowi.
 

Pra­co­wa­li­śmy, dopóki się nie ściem­niło. Potem umy­li­śmy się i prze­brali. Lenz zer­k­nął pożą­dli­wie na butelki.
– Co, może by tak ukrę­cić jed­nej szyjkę?
– Robby ma głos w tej spra­wie – rzekł Köster. – Nie­zbyt to wytwor­nie, Got­fry­dzie, jedną ręką dawać, a drugą dobie­rać się do pre­zentu.
– Jesz­cze mniej wytwor­nie jest pozwa­lać, aby ofia­ro­dawcy umie­rali z pra­gnie­nia – odpa­ro­wał Lenz i otwo­rzył jedną z bute­lek.
Sma­ko­wita woń roz­nio­sła się w mig po całym warsz­ta­cie.
– Święty Eks­pe­dy­cie! – mruk­nął Got­fryd.
Pocią­gnę­li­śmy wszy­scy nosami.
– Fan­ta­stycz­nie pach­nie, Otto. Trzeba by się­gnąć w naj­wyż­sze rejony poezji, ażeby zna­leźć godne porów­na­nie.
– Szkoda tego trunku na naszą ponurą budę! – zade­cy­do­wał Lenz. – Wie­cie co? Poje­dziemy gdzieś za mia­sto na kola­cję i zabie­rzemy butel­czynę ze sobą. Na łonie przy­rody wydo­imy to cudo!
– Świet­nie!
Odsu­nę­li­śmy na bok cadil­laca, nad któ­rym mozo­li­li­śmy się po połu­dniu. Za nim stał dziwny stwór na kołach. Był to wóz wyści­gowy Ottona Köstera, duma naszego przed­się­bior­stwa.
Köster kupił ten wóz – stare pudło o wyso­kiej karo­se­rii – na licy­ta­cji za psie pie­nią­dze. Znawcy, któ­rzy go oglą­dali wtedy, okre­ślali go bez chwili waha­nia jako inte­re­su­jący eks­po­nat do muzeum komu­ni­ka­cji. Zna­jomy Ottona, Bol­l­wies, branża kon­fek­cyjna, wła­ści­ciel fabryki płasz­czy dam­skich i namiętny ama­tor wyści­gów samo­cho­do­wych, dora­dzał Kösterowi, ażeby prze­ro­bił zaby­tek na maszynę do szy­cia. Ale Köster nic sobie nie robił z tych kpin. Roz­ło­żył wóz na czę­ści jak zega­rek i pra­co­wał nad nim mie­sią­cami, nie­raz do póź­nej nocy. Potem któ­re­goś wie­czoru zja­wił się swoim gru­cho­tem przed barem, gdzie­śmy zwy­kle wysia­dy­wali. Bol­l­wiesa skrę­cało ze śmie­chu, gdy ujrzał kle­kota. Trzeba przy­znać, że wyglą­dał on w dal­szym ciągu dia­bel­nie śmiesz­nie. Dla kawału Bol­l­wies zapro­po­no­wał Kösterowi zakład. Oświad­czył, że sta­wia dwie­ście marek prze­ciwko dwu­dzie­stu, jeżeli Köster przyj­mie wyścig z jego nowym spor­to­wym wozem. Trasa dzie­sięć kilo­me­trów, kilo­metr forów dla samo­chodu Ottona. Köster przy­jął zakład. Wszy­scy zano­sili się od śmie­chu i obie­cy­wali sobie kró­lew­ską zabawę. Ale Otto zro­bił coś wię­cej: odrzu­cił fory i z nie­wzru­szoną miną pod­wyż­szył zakład na tysiąc prze­ciw tysiąc­owi. Zdu­miony Bol­l­wies spy­tał, czy ma go zaraz odwieźć do naj­bliż­szego szpi­tala dla waria­tów. W odpo­wie­dzi na to Otto zapu­ścił motor. Obaj zawod­nicy ruszyli, aby natych­miast zmie­rzyć swe siły. Bol­l­wies wró­cił po pół­go­dzi­nie do baru tak spło­szony, jakby zoba­czył węża mor­skiego. W mil­cze­niu wypi­sał jeden czek, a potem zaraz drugi. Chciał kupić z miej­sca wóz Ottona. Ale Köster wyśmiał jego ofertę. Nie sprze­dałby wozu za żadne skarby świata. Cho­ciaż auto było wewnątrz bez zarzutu, to jed­nak z zewnątrz pre­zen­to­wało się okrop­nie. Na codzienny uży­tek nakła­da­li­śmy na pod­wo­zie oso­bli­wie sta­ro­modną karo­se­rię, która paso­wała jak ulał. Lakier na niej zma­to­wiał, błot­niki miały szramy i zagię­cia, a buda liczyła sobie dzie­sięć wio­sen z okła­dem. Mogli­śmy to wszystko odno­wić, ale mie­li­śmy ważny powód, ażeby tego nie robić.
Wóz zwał się Karl. Karl, widmo szos.
 

I teraz Karl węszył na dro­dze.
– Otto! – zawo­ła­łem. – Jedzie ofiara!
Za nami trą­bił nie­cier­pli­wie zwa­li­sty buick. Doga­niał nas szybko. Nie­ba­wem chłod­nice się zrów­nały. Męż­czy­zna za kie­row­nicą spoj­rzał na nas obo­jęt­nie. Wzrok jego zlu­stro­wał z góry na dół naszego obdar­tusa. Po czym wła­ści­ciel buicka odwró­cił się i zapo­mniał o naszym ist­nie­niu.
W kilka sekund póź­niej musiał jed­nak stwier­dzić, że Karl nie ustą­pił mu ani kroku. Popra­wił się w fotelu, spoj­rzał na nas roz­ba­wio­nym wzro­kiem i dał gazu. Nie, Karl nie odpadł. Jak uparty terier ści­ga­jący wspa­nia­łego doga trzy­mał się nasz Karl, mały i zwinny, boku błysz­czą­cej loko­mo­tywy z niklu i lakieru.
Męż­czy­zna ujął moc­niej kie­row­nicę. Nic nie podej­rze­wał i ścią­gnął drwiąco wargi. Widać było od razu, że teraz chce nam poka­zać, co potrafi jego karoca. Naci­snął tak mocno pedał, że rura wyde­chowa roz­świer­go­tała się jak łąka latem od skow­ron­ków. Nic nie pomo­gło. Nie mógł nas minąć. Karl, brzydki i nie­po­zorny, jak zaklęty trzy­mał się buicka. Kie­rowca spo­glą­dał ku nam zdu­miony. Nie mógł pojąć, dla­czego przy szyb­ko­ści ponad sto kilo­me­trów nie potra­fił zgu­bić tego przed­hi­sto­rycz­nego pudła. Skon­ster­no­wany patrzył na tacho­metr, jak gdyby ten musiał się mylić. Wresz­cie dał pełny gaz.
Oba wozy gnały teraz tuż obok sie­bie po pro­stej szo­sie… Po kil­ku­set metrach zadud­niło z prze­ciwka auto cię­ża­rowe. Buick musiał scho­wać się za nas, ażeby prze­pu­ścić cię­ża­rówkę. Zale­d­wie zrów­nał się z Kar­lem, a już zaszu­miał zmo­to­ry­zo­wany kara­wan, powie­wa­jąc szar­fami od wień­ców. Buick znów musiał dać nura za Karla. Potem tor był już wolny.
Męż­czy­zna przy kie­row­nicy stra­cił tym­cza­sem swoją pychę. Sie­dział gniewny, z zaci­śnię­tymi war­gami, pochy­lony do przodu. Owład­nął nim demon wyścigu. Cały honor jego życia zale­żał od tego, ażeby za żadną cenę nie ustą­pić kun­dlowi.
My nato­miast roz­pie­ra­li­śmy się pozor­nie obo­jęt­nie na naszych sie­dze­niach. Buick nie ist­niał dla nas. Köster patrzył spo­koj­nie na drogę, ja spo­zie­ra­łem znu­dzony w powie­trze, a Lenz – cho­ciaż kipiał od napię­cia – wycią­gnął z kie­szeni gazetę i uda­wał, że nie ma w tej chwili nic waż­niej­szego do roboty, jak czy­tać.
W parę minut póź­niej Köster mru­gnął do nas. Karl stra­cił nie­po­strze­że­nie na tem­pie i buick zaczął nas powoli mijać. Jego sze­ro­kie, lśniące błot­niki prze­su­nęły się koło nas. Rura wyde­chowa zio­nęła nam w twa­rze nie­bie­skim dymem. Stop­niowo zyskał około dwu­dzie­stu metrów prze­wagi. Zaraz też, czego się spo­dzie­wa­li­śmy, wychy­liła się z okna gęba wła­ści­ciela. Uśmiech­nął się z wyraź­nym trium­fem. Był prze­ko­nany, że wygrał.
Ale wła­ści­ciel buicka pozwo­lił sobie jesz­cze na coś wię­cej. Nie mógł zdu­sić w sobie żądzy rewanżu. Dawał nam ręką znak, aże­by­śmy go dości­gnęli. Machał łapą szcze­gól­nie natar­czy­wie i zwy­cię­sko.
– Otto! – upo­mi­nał Lenz.
Ale było to zby­teczne. W tej samej bowiem sekun­dzie Karl sko­czył naprzód. Kom­pre­sor gwizd­nął prze­cią­gle. I nagle zapra­sza­jąca ręka w oknie zni­kła – Karl przy­jął wyzwa­nie. Nad­cią­gał jak burza. Nic nie potra­fiło go powstrzy­mać. Odro­bił róż­nicę dzie­lącą oba wozy i wtedy dopiero po raz pierw­szy łaska­wie zauwa­ży­li­śmy obce auto. Pyta­ją­cym, nie­win­nym wzro­kiem obrzu­ci­li­śmy kie­rowcę. Chcie­li­śmy się dowie­dzieć, dla­czego machał ręką. Tam­ten jed­nak patrzy upo­rczy­wie w bok. Karl teraz dopiero zachły­snął się peł­nym gazem, mknął brudny, z kle­ko­cą­cymi błot­ni­kami – nasz zwy­cię­ski grat.
– Pięk­nieś go zro­bił! – pochwa­lił Lenz Köstera. – Temu gościowi nie będzie sma­ko­wała kola­cja.
Takie polo­wa­nia sta­no­wiły ukryty powód, dla któ­rego nie zmie­nia­li­śmy karo­se­rii Karla. Wystar­czyło, ażeby poja­wił się na szo­sie, a zaraz ktoś pró­bo­wał go pognę­bić. Karl dzia­łał na inne samo­chody jak wrona ze zła­ma­nym skrzy­dłem na bandę głod­nych kocu­rów. Pro­wo­ko­wał do wymi­ja­nia naj­spo­koj­niej­sze fami­lijne karety. Naj­do­stoj­niej­szych bro­da­czy i ojców rodzin opę­ta­nych nie­za­wod­nie demo­nem szyb­ko­ści, gdy zoba­czyli grze­cho­czący zad Karla pod­ska­ku­jący w górę i w dół przed ich nosem. Któż mógł podej­rze­wać, że w tej śmiesz­nej obu­do­wie bije wspa­niałe serce wyści­go­wego sil­nika!
Lenz utrzy­my­wał stale, że Karl działa wycho­waw­czo. Uczy ludzi sza­cunku dla ducha twór­czego, który zawsze kryje się w nie­po­zor­nej sko­ru­pie. Tak mówił Lenz, który gło­sił o sobie samym, że jest ostat­nim roman­ty­kiem.
Zatrzy­ma­li­śmy się przed małym zajaz­dem i wyleź­li­śmy z wozu. Wie­czór był piękny i cichy. Bruzdy zora­nych pól miały fio­le­towy połysk. Kra­wę­dzie ich pło­nęły złoto i bru­natno. Niby wiel­kie fla­mingi pły­nęły chmury po nie­bie zie­lon­ka­wym jak skórka jabłek, ukry­wa­ją­cych wąski sierp przy­bie­ra­ją­cego księ­życa. W gałę­ziach lesz­czyny zaplą­tał się zmierzch i jakieś drżące prze­czu­cie. Krzak był wzru­sza­jąco nagi, a jed­nak pełen nadziei zawią­zu­ją­cych się pącz­ków. Z gospody snuł się zapach sma­żo­nej wątróbki. Z cebulką, ani chybi. Serca nasze wez­brały rado­ścią.
Wie­dziony zapa­chem rzu­cił się Lenz ku zajaz­dowi. Wró­cił z roz­ja­śnio­nym obli­czem.
– Żeby­ście widzieli, jak się smażą ziem­niaczki! Szybko, bo ina­czej zmiotą nam, co naj­lep­sze!
W tej samej chwili zaszu­miał na szo­sie jakiś wóz. Sta­li­śmy jak przy­kuci do miej­sca. Jako żywo – nasz przy­ja­ciel buick! Z ostrym zgrzy­tem zaha­mo­wał tuż przy Karlu.
– Masz babo pla­cek – mruk­nął Lenz.
Nie­raz już z powodu naszych polo­wań wyni­kały bija­tyki.
Kie­rowca wysiadł z auta: ciężki, zwa­li­sty chłop, w sze­ro­kim, brą­zo­wym ragla­nie z wiel­błą­dziej wełny. Spoj­rzał wście­kłym zezem na Karla, zdjął grube żółte ręka­wiczki i zbli­żył się do naszej grupy.
– Cóż to za model, ten pań­ski wóz? – spy­tał naj­bli­żej sto­ją­cego Köstera z miną kwa­śną jak ocet sied­miu zło­dziei.
Chwilę patrzy­li­śmy na niego w mil­cze­niu. Oczy­wi­ście brał nas za mon­te­rów, któ­rzy wystrych­nęli się w świą­teczne ubra­nia i wypo­ży­czyli sobie chył­kiem auto.
– Czy mi się zdaje, czy też pan coś powie­dział? – zagad­nął w końcu ocią­ga­ją­cym się gło­sem Otto. Chciał dać gościowi nauczkę, że powi­nien ode­zwać się nieco uprzej­miej.
Męż­czy­zna poczer­wie­niał jak burak.
– Pyta­łem o ten tam wóz – burk­nął w tym samym tonie co przed­tem.
Lenz wypro­sto­wał się w całej swej dłu­go­ści. Jego wielki nos zmarsz­czył się. Był nie­zmier­nie czuły na uprzej­mość ze strony innych. Ale zanim zdą­żył otwo­rzyć usta, otwo­rzyły się – jakby za dotknię­ciem nie­wi­dzial­nej ręki – dru­gie drzwiczki buicka. Wyśli­znęła się z nich wąska stopa, potem szczu­płe kolano, wresz­cie z wozu wysia­dła dziew­czyna i zaczęła iść z wolna w naszym kie­runku.
Spoj­rze­li­śmy po sobie zdu­mieni. Nie dostrze­gli­śmy przed­tem, że ktoś jesz­cze sie­dział w aucie. Lenz zmie­nił momen­tal­nie postawę. Uśmiech od ucha do ucha poja­wił się na jego usia­nej pie­gami twa­rzy. I oto cała nasza trójka zaczęła się uśmie­chać, dia­bli wie­dzą dla­czego.
Gru­bas gapił się na nas skon­ster­no­wany. Stra­cił pew­ność sie­bie i naj­wi­docz­niej nie wie­dział, co ma zro­bić z tym fan­tem.
– Bin­ding – przed­sta­wił się wresz­cie z pół­u­kło­nem, jak gdyby nazwi­sko było pod­porą, któ­rej mógł się przy­trzy­mać.
Dziew­czyna zna­la­zła się już przy nas. Sta­li­śmy się jesz­cze uprzej­miejsi.
– Pokaż panu wóz, Otto – bąk­nął Lenz, rzu­ca­jąc Kösterowi szyb­kie spoj­rze­nie.
– Pro­szę bar­dzo – rzekł Otto, odpo­wia­da­jąc Len­zowi roz­ba­wio­nym wzro­kiem.
– Bar­dzo chęt­nie obej­rzę sobie wóz panów. – Bin­ding nastro­jony był już bar­dziej ugo­dowo. – Musi być dia­bel­nie szybki. Minął mnie, jak gdyby ni­gdy nic.
Obaj pano­wie skie­ro­wali się ku par­kin­gowi i Köster uniósł maskę Karla.
Dziew­czyna nie podą­żyła za swoim towa­rzy­szem. Przy­sta­nęła mię­dzy mną a Len­zem, szczu­pła i mil­cząca w nara­sta­ją­cym zmierz­chu. Ocze­ki­wa­łem, że Got­fryd wyko­rzy­sta oka­zję i ruszy z kopyta. Był prze­cież spe­cja­li­stą od takich sytu­acji. Ale nie do wiary – Lenz zanie­mó­wił. Zwy­kle toko­wał w takich wypad­kach niby głu­szec – teraz stał skrom­nie jak kapu­cyn na urlo­pie i nie otwie­rał gęby.
– Pro­szę nam wyba­czyć – ode­zwa­łem się wresz­cie. – Nie widzie­li­śmy, że pani sie­dzi w aucie. Ina­czej nie robi­li­by­śmy na pewno takich kawa­łów.
Dziew­czyna zwró­ciła ku mnie oczy.
– Dla­czego? – odpo­wie­działa spo­koj­nie. Głos jej miał zdu­mie­wa­jąco ciemną barwę. – Prze­cież nie było w tym nic złego.
– Oczy­wi­ście, to żaden grzech, ale też i nie­zbyt przy­zwo­icie. Nasz wóz wyciąga mniej wię­cej dwie­ście kilo­me­trów na godzinę.
Pochy­liła się nieco ku przo­dowi i wsa­dziła ręce w kie­sze­nie płasz­cza.
– Co, dwie­ście kilo­me­trów?
– Dokład­nie sto dzie­więć­dzie­siąt osiem i dwie dzie­siąte. Urzę­dowo stwier­dzone na sto­pe­rze – wypa­lił z dumą Lenz.
Dziew­czyna zaśmiała się.
– A myśmy przy­pusz­czali, że mniej wię­cej sześć­dzie­siąt do sie­dem­dzie­się­ciu.
– Oczy­wi­ście – wtrą­ci­łem – nie mogła pani tego wie­dzieć.
– Nie, tego żadną miarą nie można było przy­pusz­czać. Byli­śmy prze­ko­nani, że buick jest dwa razy szyb­szy od wozu panów.
– Tak. – Kop­ną­łem zła­maną gałąź plą­czącą się po ziemi. – Mie­li­śmy zbyt dużą prze­wagę. Zdaje mi się, że pan Bin­ding zły był na nas co się zowie.
– Tak, przez chwilę na pewno był zły – zaśmiała się. – Ale trzeba umieć także prze­gry­wać. Ina­czej nie można by żyć.
– Natu­ral­nie.
Zapa­dło mil­cze­nie. Spoj­rza­łem na Lenza. Ale ostatni roman­tyk uśmiech­nął się tylko, ruszył nosem i zosta­wił mnie na pastwę losu. Brzozy szu­miały. Za domem gda­kała kura.
– Wspa­niała pogoda – wydu­si­łem z sie­bie w końcu, ażeby prze­rwać mil­cze­nie.
– Tak, cudowna – potwier­dziła dziew­czyna.
– I taka łagodna – dorzu­cił Lenz.
– Doprawdy nie­zwy­kle łagodna – uzu­peł­ni­łem od sie­bie.
I znowu prze­rwa. Dziew­czyna uwa­żała nas z pew­no­ścią za nie­oby­tych dur­niów. Ale mimo wszel­kich wysił­ków nic mądrego nie przy­cho­dziło mi do głowy. Lenz zaczął węszyć.
– Duszone jabłka – szep­nął z uczu­ciem – zdaje się, że do wątróbki będą także duszone jabłuszka. Spe­cjał, palce lizać.
– Nie­wąt­pli­wie – przy­zna­łem, prze­kli­na­jąc w duchu nas obu.
 

Köster z Bin­din­giem wró­cili do naszej gro­madki. Bin­ding stał się w ciągu tych paru minut zgoła innym czło­wie­kiem. Zda­wał się nale­żeć do rasy waria­tów samo­cho­do­wych, któ­rzy są w siód­mym nie­bie, jeżeli natkną się gdzieś na fachowca i mogą z nim poroz­ma­wiać.
– Zjemy razem kola­cję? – zapro­po­no­wał.
– Natu­ral­nie – skło­nił się Lenz.
Weszli­śmy do gospody. W drzwiach Got­fryd mru­gnął ku mnie i wska­zał głową dziew­czynę.
– Słu­chaj, ona wyrów­nuje zły urok sta­rej tań­czą­cej baby, która zwi­działa ci się dzi­siaj rano, dzie­się­cio­krot­nie i z nawiązką, co?
Wzru­szy­łem ramio­nami.
– Być może, ale czemu kaza­łeś mi samemu beł­ko­tać te bzdury?
Lenz par­sk­nął śmie­chem.
– Musisz się kie­dyś nauczyć samo­dziel­no­ści, dzie­cinko!
– Nie mam już ochoty uczyć się cze­go­kol­wiek – odpa­li­łem.
Weszli­śmy za innymi do wnę­trza. Sie­dzieli już przy stole. Gospo­dyni wkro­czyła wła­śnie z wątróbką i sma­żo­nymi ziem­niacz­kami. Poza tym jako wstęp do uczty przy­nio­sła dużą flaszkę żyt­niówki.
Bin­ding oka­zał się nie­zmor­do­wa­nym gadułą. Trudno było uwie­rzyć, ile ten czło­wiek potrafi powie­dzieć na temat samo­cho­dów. Gdy usły­szał, że Otto brał także udział w wyści­gach, jego sym­pa­tia nie miała już żad­nych gra­nic.
Przy­glą­da­łem mu się uważ­nie. Ciężki męż­czy­zna o rumia­nej twa­rzy i sze­ro­kich brwiach. Tro­chę bufon, za gło­śny i hała­śliwy, ale przy­pusz­czal­nie dobro­duszny, jakimi czę­sto bywają ludzie, któ­rym się w życiu powo­dzi. Mogłem sobie dosko­nale wyobra­zić, że przed pój­ściem spać ogląda co wie­czór w lustrze swoje odbi­cie z powagą, god­no­ścią i sza­cun­kiem.
Dziew­czyna sie­działa mię­dzy mną i Len­zem. Zdjęła płaszcz; miała na sobie szary angiel­ski kostium. Na szyi zawią­zała biały sza­lik, który wyglą­dał jak kra­wat noszony przez ama­zonki. Jedwa­bi­ste ciem­no­blond włosy nabie­rały w świe­tle lampy bursz­ty­no­wego bla­sku. Ramiona miała bar­dzo pro­ste, lecz trzy­mała się nieco pochy­lona. Wąskie, nad­mier­nie dłu­gie ręce, raczej kości­ste ani­żeli mięk­kie. Twarz jej była szczu­pła i blada, ale duże oczy nada­wały jej wyraz nie­mal namięt­nej siły. Uwa­ża­łem, że jest bar­dzo przy­stojna, ale nie myśla­łem przy tym nic wię­cej.
Nato­miast Lenz palił się jak pochod­nia. Uległ cał­ko­wi­tej odmia­nie. Żółta strze­cha na jego gło­wie jaśniała jak czub u dudka. Sypał dow­ci­pami niby z rękawa, do spółki z Bin­din­giem zawo­jo­wał cały stół. Sie­dzia­łem jako skromny świa­dek tej prze­wagi i nie mia­łem pola do popisu. Pozo­sta­wiono mi naj­wy­żej przy­wi­lej poda­nia pół­mi­ska albo poczę­sto­wa­nia papie­ro­sem. Aha, no i trą­ca­nia się kie­lisz­kiem z Bin­din­giem. Czy­ni­łem to – prawdę mówiąc – wcale gęsto.
Nagle Lenz ude­rzył się dło­nią w czoło.
– Rum! Robby, skocz i przy­nieś uro­dzi­nowy rum!
– Uro­dzi­nowy? Któ­ryż z panów ma dziś uro­dziny? – spy­tała dziew­czyna.
– Ja – bąk­ną­łem. – Z tej racji jestem prze­śla­do­wany przez cały dzień.
– Prze­śla­do­wany? A więc nie chce pan, żeby mu skła­dano życze­nia?
– Ow­szem. Życze­nia to co innego.
Przez chwilę trzy­ma­łem w ręce jej dłoń i czu­łem cie­pły, suchy uścisk. Potem wysze­dłem po rum.
Wielka mil­cząca noc oka­lała dom. Skó­rzane sie­dze­nia w samo­cho­dzie były wil­gotne. Przy­sta­ną­łem i patrzy­łem na linię hory­zontu, nad którą uno­sił się czer­wony blask mia­sta. Chęt­nie bym został na dwo­rze, ale z gospody docho­dziło już woła­nie Lenza.
Bin­ding źle zno­sił rum. Widać to było już po dru­gim kie­liszku. Chwiej­nym kro­kiem wyszedł do ogródka. Pod­nio­słem się od stołu i sta­ną­łem z Len­zem przy bufe­cie. Zażą­dał flaszki ginu.
– Wspa­niała dziew­czyna, co? – zagad­nął.
– Doprawdy, nie mam co do tego zda­nia, Got­fry­dzie. Nie inte­re­so­wa­łem się nią bli­żej.
Przy­glą­dał mi się przez chwilę swymi nie­bie­skimi, mie­nią­cymi się oczyma i potrzą­snął roz­pa­loną głową.
– Powiedz mi, dzie­cinko, po co ty wła­ści­wie żyjesz na świe­cie?
– Od dawna pró­buję się tego dowie­dzieć i ani rusz nie mogę.
Zaśmiał się.
– Chciał­byś! Tak łatwo to nie przy­cho­dzi. Ale teraz posta­ram się wywą­chać, co wła­ści­wie łączy dziew­czynę z tym gru­bym kata­lo­giem auto­mo­bi­lo­wym.
To rze­kł­szy, udał się za Bin­din­giem do ogródka. Po chwili przy­ho­lo­wał go do szynk­wasu. Wywiad musiał wypaść pomyśl­nie, gdyż Got­fryd, który doszedł naj­wi­docz­niej do wnio­sku, że tor jest wolny, przy­piął się do Bin­dinga z wiel­kim zapa­łem. Zamó­wił nową flaszkę ginu i po godzi­nie byli z Bin­din­giem na ty. Kiedy Lenz był w dobrym humo­rze, miał w sobie coś tak ujmu­ją­cego, że trudno mu się było oprzeć. On także nie potra­fił się oprzeć sobie samemu. Teraz cał­kiem pod­bił Bin­dinga i nie­ba­wem zaczęli ryczeć w alta­nie żoł­nier­skie pio­senki. Przy tym wszyst­kim ostatni roman­tyk zapo­mniał o dziew­czy­nie.
Zosta­li­śmy we trójkę w izbie. Zro­biło się nagle strasz­nie cicho. Szwar­cwaldzki zegar z kukułką tykał mia­rowo. Gospo­dyni sprząt­nęła ze stołu, obda­rza­jąc nas macie­rzyń­skim spoj­rze­niem. Przy piecu wycią­gnął się bru­natny lega­wiec. Cza­sami zaszcze­kał przez sen cichym, żało­snym dysz­kan­tem. Wiatr ocie­rał się o okna. Szmer jego zacie­rały raz po raz strzępy pie­śni żoł­nier­skich. Mia­łem wra­że­nie, jakby cała izba uno­siła się z nami w górę i pły­nęła poprzez noc i lata mimo wielu wspo­mnień.
Oso­bliwy nastrój. Czas zapadł się, prze­stał ist­nieć. Nie był już rzeką, która z mroku przy­cho­dzi i w mrok odpływa, ale jezio­rem, w któ­rym odbija się bez­gło­śnie życie ludz­kie. Ści­ska­łem w ręku kie­li­szek. Rum poły­ski­wał. Myśla­łem o kartce zapi­sa­nej dzi­siaj rano w warsz­ta­cie. Byłem wtedy tro­chę smutny. Teraz już nie. Osta­tecz­nie, wszystko jedno – dopóki czło­wiek żyje. Spoj­rza­łem na Köstera. Sły­sza­łem, że roz­ma­wia z dziew­czyną, ale nie zwa­ża­łem na słowa. Czu­łem miękki opar pierw­szego oszo­ło­mie­nia alko­ho­lem, który roz­grze­wał powoli krew. Lubi­łem tę mgiełkę, albo­wiem rzu­cała ona na nie­wia­dome jakąś ilu­zję przy­gody. W alta­nie Lenz z Bin­din­giem zawo­dzili pieśń o Lesie Argoń­skim. Obok mnie roz­ma­wiała nie­znana dziew­czyna. Mówiła cicho i powoli, gło­sem ciem­nym, pod­nie­ca­ją­cym, nieco ochry­płym. Wychy­li­łem kie­li­szek.
Tamci wró­cili do izby. Wytrzeź­wieli nieco na świe­żym powie­trzu. Zabie­ra­li­śmy się do domu. Poda­łem dziew­czy­nie płaszcz. Stała bli­sko mnie, prze­cią­ga­jąc się miękko w ramio­nach. Głowę prze­chy­liła sko­śnie w tył, na lekko roz­war­tych ustach zaigrał uśmiech skie­ro­wany do sufitu, do nikogo. Opu­ści­łem na chwilę okry­cie. Gdzież ja, u licha, cały ten czas mia­łem oczy? Spa­łem, czy co? Zrozumia­łem nagle zachwyt Lenza.
Obró­ciła się do mnie pyta­jąco. Pod­nio­słem szybko płaszcz na wyso­kość jej ramion i wska­za­łem oczyma Bin­dinga, który stał przy stole czer­wony jak wiśnia, ze szkli­stym jesz­cze wzro­kiem.
– Czy pani uważa, że on może pro­wa­dzić?
– Sądzę, że tak.
Nie spusz­cza­jąc z niej wzroku, powie­dzia­łem:
– Jeżeli nie jest go pani zupeł­nie pewna, jeden z nas może siąść przy kie­row­nicy.
Wydo­była puder­niczkę i otwo­rzyła wieczko.
– Jakoś to będzie. Nawet lepiej pro­wa­dzi, jak sobie pod­chmieli.
– Lepiej i praw­do­po­dob­nie mniej ostroż­nie – wtrą­ci­łem.
Spoj­rzała na mnie ponad brze­giem lusterka.
– Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze – ucią­łem.
Moja tro­ska brzmiała nieco prze­sad­nie, albo­wiem Bin­ding trzy­mał się mocno na nogach. Chcia­łem po pro­stu wymy­ślić jakiś pre­tekst, ażeby jej cał­kiem nie stra­cić z oczu.
– Czy pozwoli pani zadzwo­nić do sie­bie jutro i dowie­dzieć się, jak się udał powrót? – Nie odpo­wie­działa od razu. – Ciąży na nas prze­cież odpo­wie­dzial­ność za to pijań­stwo – nasta­wa­łem. – Szcze­gól­nie na mnie z powodu uro­dzi­no­wego rumu.
– A więc dobrze – zaśmiała się. – Jak pan chce. Zachód 2796.
Zapi­sa­łem sobie numer, gdy tylko wyszli­śmy z gospody. Dopil­no­wa­li­śmy odjazdu Bin­dinga i wypi­li­śmy jesz­cze strze­mien­nego. Potem spu­ści­li­śmy Karla ze smy­czy. Zawył i zaczął śmi­gać przez lekką mgłę mar­cową. Oddy­cha­li­śmy szybko, ogni­ste i roz­ko­ły­sane w opa­rach mia­sto leciało ku nam, a z mgły wyrósł jak oświe­tlony, kolo­rowy okręt bar Freddy’ego. Zako­twi­czy­li­śmy Karla. Zło­tem ciekł koniak, gin jaśniał jak akwa­ma­ryna, a rum był samym życiem. Sie­dzie­li­śmy kamie­niem na wyso­kich tabo­re­tach przy barze, muzyka szem­rała jak wodo­trysk, życie było jasne i mocne. Potęż­nie tęt­niło w naszych pier­siach, spłu­ki­wało bez­na­dziej­ność nędz­nych, ume­blo­wa­nych pokoi, które cze­kały na nas, smu­tek naszego byto­wa­nia poszedł w kąt, bar zmie­nił się w mostek kapi­tań­ski życia, i oto odpły­wa­li­śmy z szu­mem w przy­szłość.

 
Wesprzyj nas