“Dolina szpiegów” to opowieść o walce wywiadów, bohaterstwie, zdradzie i miłości, która rozgrywa się w cieniu terroru i nieustającego zagrożenia.


Rok 1944. Świat ogarnięty wojną. Kapitan Abwehry, Carl von Wedel, pracujący dla polskiego wywiadu, trafia na ślad groźnego niemieckiego agenta działającego na terenie Wielkiej Brytanii. Wysłany do tajnej szkoły wywiadu w Zakopanem, odkrywa ukryte archiwum Abwehry.

W londyńskim Sztabie Naczelnego Wodza zapada decyzja o zdobyciu ważnych dokumentów. Rozpoczyna się dramatyczny wyścig, w którym cichociemni rywalizują z hitlerowskimi służbami bezpieczeństwa, podejrzewającymi von Wedla o współpracę z aliantami.

Czy operacja komandosów ma szansę powodzenia? Czy Polacy są skazani na porażkę?

Robert Michniewicz – były oficer wywiadu. Autor powieści szpiegowskiej Partnerzy. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz studiów podyplomowych w Polskiej Akademii Nauk. W 1984 roku jako jeden z prymusów ukończył Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadowczych. W wywiadzie przepracował 23 lata, z czego 11 lat działał za granicą. Realizował zadania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, w Ameryce i Europie. W 2006 roku w stopniu podpułkownika przeszedł na emeryturę. W wolnych chwilach czyta literaturę sensacyjną i marynistyczną, podróżuje i uprawia sport.

Robert Michniewicz
Dolina szpiegów
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 marca 2024
 
 

Luty 1944

Berlin. Siedziba wywiadu wojskowego

Mgli­sty zimowy zmierzch szybko osia­dał na powierzchni kanału Lan­dwehr. Wysoki, nie­spełna trzy­dzie­sto­letni blon­dyn w płasz­czu z nara­mien­ni­kami Haupt­manna wyszedł z sie­dziby wywiadu woj­sko­wego i spo­koj­nym kro­kiem ruszył wzdłuż nabrzeża Tir­pitza. Spra­wiał wra­że­nie, jakby zimowy wie­czorny chłód był mu obo­jętny. Popa­trzył w niebo, które było zasnute grubą war­stwą chmur. Spo­dzie­wał się, że alianc­kie samo­loty znowu się poja­wią, jak codzien­nie od paru mie­sięcy – jed­nakże przy tej widocz­no­ści trudno im będzie pre­cy­zyj­nie odna­leźć cele i więk­szość zrzuci bomby po pro­stu na mia­sto. Powietrzna bitwa o Ber­lin ruj­no­wała sto­licę III Rze­szy, choć jed­no­cze­śnie straty sojusz­ni­czego lot­nic­twa były ogromne. Wie­dział, że ma jesz­cze dwie do trzech godzin, zanim z nieba zaczną sypać się bomby.
Ruszył szyb­szym kro­kiem w stronę odle­głego parku Tier­gar­ten. Skrę­cił w prawo na mostek nad kana­łem Lan­dwehr, co pozwo­liło mu dys­kret­nie spoj­rzeć w kie­runku, z któ­rego przy­szedł. „Czy­sto, nie mam towa­rzy­stwa”, oce­nił. Fakt, że po ponad czte­rech latach wojny na­dal żył i mógł dzia­łać jako agent pol­skiego wywiadu, potwier­dzał słusz­ność sto­so­wa­nia zasad kon­troli ope­ra­cyj­nej. Tak naprawdę ni­gdy nie zasta­na­wiał się, czy idąc po zakupy, na spa­cer albo do biura, może zre­zy­gno­wać z obser­wa­cji oto­cze­nia. Kon­trola ope­ra­cyjna weszła mu w krew jako natu­ralna czyn­ność codzien­no­ści – miał pełną świa­do­mość, że od niej zależy jego życie.
Jego wzrok spo­czął na budynku, który nie­dawno opu­ścił. W myślach na­dal nazy­wał go cen­tralą Abwehry – taka nazwa już pew­nie na zawsze pozo­sta­nie w uży­ciu wśród star­szych ofi­ce­rów wywiadu woj­sko­wego. Trudno będzie się przy­zwy­czaić, że od połowy lutego 1944 roku nie ma już ich wszech­wład­nego szefa, admi­rała Wil­helma Cana­risa, a oni sta­no­wią część Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy. For­mal­nie byli teraz ofi­ce­rami Sicher­he­its­dienst – SD, a wywiad nazy­wał się Amt Mil – Biuro Woj­skowe, i pod­le­gał SS-Oberführerowi Wal­te­rowi Schel­len­ber­gowi. Zmiana ta była zwią­zana z intry­gami prze­ciwko Cana­ri­sowi ze strony Him­m­lera i von Rib­ben­tropa, sze­re­giem nie­po­wo­dzeń w dzia­łal­no­ści ope­ra­cyj­nej Abwehry oraz podej­rzeń wobec admi­rała co do moż­li­wo­ści dzia­ła­nia na dwa fronty, nie­po­zba­wio­nych zresztą pod­staw. Odium tych zda­rzeń spa­dło na pozo­sta­łych w służ­bie ofi­ce­rów, któ­rym kie­row­nic­two SD podejrz­li­wie się przy­glą­dało. W tym kon­tek­ście sytu­acja Carla jako agenta pol­skiego wywiadu była szcze­gól­nie ryzy­kowna. Jed­nak po kilku latach dzia­łal­no­ści prze­ciwko III Rze­szy do moż­li­wo­ści wpadki był przy­zwy­cza­jony. Wie­dział, że musi liczyć tylko na sie­bie.
Kie­ru­jąc się w stronę parku, parę razy skrę­cał w boczne uliczki. Dwa razy w oknach naroż­nych kamie­nic udało mu się spraw­dzić, czy nikt za nim nie idzie. Minął kilka osób, ale żadna nie szła w tym kie­runku co on. Prze­je­chała jedna cię­ża­rówka i skrzy­piąca stara fur­go­netka. Obie tylko z kie­row­cami. Wie­dział, że zgod­nie z zasa­dami nie­miec­kiej służby bez­pie­czeń­stwa w samo­cho­dach obser­wa­cji są zawsze dwie, trzy osoby, aby łatwiej włą­czyć się do śle­dze­nia podej­rza­nego.
Wszedł do nie­wiel­kiego skle­piku. Rozej­rzał się po pra­wie pustych pół­kach, zapy­tał sprze­dawcę, czy pra­wi­dłowo idzie w kie­runku Tier­gar­ten. Usłużny męż­czy­zna pomimo zimna wyszedł z nim przed sklep i chęt­nie wska­zał kie­ru­nek. Ta chwila umoż­li­wiła mu zer­k­nię­cie na oba końce ulicy. Uspo­ko­jony ruszył w dal­szą drogę. Doszedł do kolej­nego mostu nad kana­łem, który pozwa­lał na przej­ście wyłącz­nie osób pie­szych. Gdyby był pod obser­wa­cją, to zapewne skom­pli­ko­wałby poru­sza­nie się zmo­to­ry­zo­wa­nej obstawy i wywo­łałby ner­wowe ruchy pie­szych obser­wa­to­rów. Nie dostrzegł jed­nak żad­nych symp­to­mów, aby ktoś się nim inte­re­so­wał. Trasa, którą prze­szedł, dawała mu pew­ność, że może ode­brać z taj­nej skrytki mate­riały pozo­sta­wione przez agenta.
Idąc dalej, po pra­wej ręce zoba­czył zruj­no­wany teren zoo. Alianc­kie bom­bar­do­wa­nia poczy­niły duże szkody w tym tak lubia­nym przez ber­liń­czy­ków miej­scu. Minął znisz­czone zabu­do­wa­nia. Wszedł do parku i skrę­cił w lewo pomię­dzy ubogą roślin­ność. Dookoła było już ciemno. Kie­ro­wał się w stronę wąskiego potoku o mocno zaro­śnię­tych brze­gach. Prze­cho­dząc przez mostek nad poto­kiem, dostrzegł na dru­gim brzegu zarysy nie­wiel­kiej kamien­nej altany. Zauwa­żył ją pew­nie tylko dla­tego, że kamień był bia­łego koloru. Wspiął się po lek­kiej pochy­ło­ści, kie­ru­jąc się w stronę altany. Był sam, jeśli mógł być pewny swo­jej oceny w gęst­nie­ją­cym mroku. Wszedł do altany i przy­sta­nął na chwilę, opie­ra­jąc się o kamienną poręcz. Ponow­nie rozej­rzał się, czy nikt nie nad­cho­dzi. Teczkę prze­ło­żył do lewej ręki, a prawą poma­cał pod barierką. Poczuł naj­pierw zwartą masę sta­rej zaprawy, potem dwie wysta­jące koń­cówki cegieł. Jego dłoń tra­fiła w końcu na taką, która deli­kat­nie się poru­szyła. Ostroż­nie ją wycią­gnął. Z dru­giej strony była wydrą­żona. Przy­trzy­mał ją lewą dło­nią. Wsa­dził palec dru­giej dłoni w otwór. Wyczuł brzeg zło­żo­nych kar­tek papieru nie­wiel­kich roz­mia­rów. Wycią­gnął je, a cegłę natych­miast wsu­nął na miej­sce.
Nagle usły­szał cięż­kie kroki na ścieżce. Znie­ru­cho­miał. Oce­nił, że idą tam dwie osoby. „Czyż­bym tym razem popeł­nił jakiś błąd i nie wykrył obser­wa­cji?”, zanie­po­koił się.

Berlin. Restauracja w hotelu Adlon

Młoda kobieta zajęła miej­sce w loży restau­ra­cji. Kel­ner zgiął się w ukło­nie.
– Czy pani życzy sobie coś do picia?
– Dzię­kuję. Cze­kam na zna­jo­mego.
Kel­ner jesz­cze raz nisko się ukło­nił, uważ­nie obser­wo­wany przez dyrek­tora restau­ra­cji.
Spoj­rzała na zega­rek – była przed cza­sem. Per­spek­tywa spo­tka­nia z Car­lem von Wede­lem była tak eks­cy­tu­jąca, że nie zadbała o spóź­nie­nie pozwa­la­jące na odpo­wied­nie wej­ście. Tak robiły jej przy­ja­ciółki, ona jed­nak uwa­żała to za nie­po­trzebne efek­ciar­stwo. „Oby tylko on się nie spóź­nił”, pomy­ślała. Głu­pio będzie wyglą­dać, sie­dząc samot­nie w noc­nym lokalu.

Berlin. Park Tiergarten

Scho­wał się za kolumną pod­trzy­mu­jącą dach altany i ostroż­nie rozej­rzał się dookoła. Na ścieżce pro­wa­dzą­cej wzdłuż potoku maja­czyły w mroku syl­wetki par­ko­wych straż­ni­ków. Zatrzy­mali się, aby zapa­lić papie­rosy. Zacią­gnęli się kilka razy i spo­koj­nie ruszyli w stronę zaro­śli.
„Fał­szywy alarm”, stwier­dził z ulgą. Upew­nił się, czy cegła dobrze sie­dzi. Przez moment pomy­ślał z wdzięcz­no­ścią o radio­te­le­gra­fi­ście Eryku Jacob­se­nie, który w poprzed­nich latach przy­go­to­wał na tere­nie Ber­lina cały zestaw taj­nych skry­tek do pracy z agen­turą. Wsu­nął kartki do kie­szeni i szybko wyszedł z altany. Obsługa skry­tek zawsze wywo­ły­wała w nim wąt­pli­wo­ści. Prze­cież mógł przejść całą trasę spraw­dze­niową i nie mieć obser­wa­cji, ale wystar­czy­łoby, żeby służba bez­pie­czeń­stwa tra­fiła na skrytkę, śle­dząc nie­ostroż­nego agenta, i urzą­dziła tam zasadzkę, a zostałby aresz­to­wany przy odbie­ra­niu mate­riału.
Zszedł z pagórka i skie­ro­wał się w stronę ulicy. Cze­kał go jesz­cze długi marsz, zanim dotrze do hotelu Adlon.
„Zasłu­żył pan, hra­bio, na duży koniak i spo­tka­nie z piękną kobietą”, pomy­ślał z przy­jem­no­ścią. Trzeba będzie dzi­siaj wie­czo­rem popra­co­wać na miano jed­nego ze sta­łych gości w Adlo­nie. A potem znowu do roboty.

Berlin. Restauracja w hotelu Adlon

– Witamy, panie hra­bio.
Nisko kła­nia­jący się dyrek­tor restau­ra­cji był dosko­na­łym potwier­dze­niem tezy, że pozy­cja gościa w nor­mal­nych cza­sach oparta jest głów­nie na wyso­kich i czę­stych napiw­kach. W nienor­mal­nych, jak te obecne, naj­więk­szy sza­cu­nek wzbu­dzali goście w czar­nych mun­du­rach Sicher­he­its­dienst i Gestapo. Haupt­mann hra­bia Carl von Wedel speł­niał oby­dwa warunki. Jako roz­rzutny młody ary­sto­krata nie oszczę­dzał na napiw­kach. Ponadto po prze­ję­ciu Abwehry przez Sicher­he­its­dienst nale­żał for­mal­nie do grona ofi­ce­rów SD.
– Pana zna­joma już czeka. – Dyrek­tor uśmiech­nął się przy­mil­nie i usłuż­nie popro­wa­dził von Wedela do loży.
Restau­ra­cja, mimo że prze­nie­siona do piw­nic ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa, zacho­wy­wała pozory zna­nego z wyso­kich cen ber­liń­skiego lokalu. Menu nie było już tak wykwintne jak daw­niej, ale zapew­niało nie naj­gor­szy wybór w porów­na­niu z jadło­spi­sem prze­cięt­nych ber­liń­czy­ków.
– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. – Uca­ło­wał rękę atrak­cyj­nej blon­dynki, która na jego widok uśmiech­nęła się z ulgą. – Pro­szę, wybacz. Nie­na­wi­dzę przy­cho­dzić spóź­niony.
– Bałam się, że zatrzy­mali cię prze­ło­żeni i znowu będziemy musieli odło­żyć naszą kola­cję. – Lotte Jung przy­trzy­mała dłoń von Wedela, jakby w ten spo­sób chciała potwier­dzić szczę­śliwy fakt, że do spo­tka­nia jed­nak doszło. – Tak w ogóle to led­wie zdą­ży­łam usiąść. Mój szef zleca coraz wię­cej pracy, więc naprawdę nie cze­ka­łam.
– Lotte, bar­dzo się cie­szę, że cię widzę. Wyglą­dasz ślicz­nie. Ale pozwól, że od razu zamó­wimy jedze­nie i napoje, bo jak Ame­ry­ka­nie lub Bry­tyj­czycy nad­lecą dzi­siaj zbyt szybko, to pozba­wią nas kola­cji. – Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, zamó­wił potrawy i butelkę zna­ko­mi­tego koniaku, który bły­ska­wicz­nie poja­wił się w kie­lisz­kach. – Za spo­tka­nie.
Sta­ra­jąc się pro­wa­dzić lekką roz­mowę z dziew­czyną, von Wedel dys­kret­nie rozej­rzał się po sali. W dymie papie­ro­so­wym dostrzegł wiele zna­nych postaci z elit nie­miec­kiej armii i służb bez­pie­czeń­stwa. Wymie­nił ukłony, po czym sku­pił się na swo­jej part­nerce.
Lotte Jung była piękną ciemną blon­dynką. Nosiła włosy do ramion, natu­ral­nie zakrę­ca­jące się przy samym czole. Uwiel­biał, gdy miała je zwią­zane w kok. Jej twarz była wtedy w pełni wyeks­po­no­wana. Szczu­pła figura Lotte wywo­ły­wała zawroty głowy u męż­czyzn, któ­rzy nad wyraz chęt­nie zer­kali na nią w miej­scach publicz­nych, choć zapewne dla nie­któ­rych miała zbyt chło­pięcy kształt bio­der i pupy. Carl bar­dzo lubił szczu­płe te rejony ciała u kobiet. Miała dwa­dzie­ścia jeden lat, była inte­li­gentna, wyspor­to­wana i czę­sto dawała dowody mło­dzień­czego poczu­cia humoru. Gdy się do kogoś prze­ko­nała, pozwa­lała sobie na żarty z odcie­niem kpiny, choć wcale nie świad­czyło to o zło­śli­wo­ści. Spę­dza­nie z nią czasu było nie tylko miłe, ale rów­nież inte­re­su­jące ze względu na jej sze­ro­kie zain­te­re­so­wa­nia. Pocho­dziła ze sta­rego miesz­czań­skiego rodu z Augs­burga. O ile jej przod­ko­wie, w więk­szo­ści sza­cowni leka­rze i hie­rar­cho­wie kościelni, nie sta­no­wili przed­miotu jego zain­te­re­so­wa­nia, o tyle zde­cy­do­wa­nie cie­ka­wił go jej ojciec, gene­rał Wal­ter Jung. Gene­rał słu­żył w Naczel­nym Dowódz­twie Wehr­machtu – OKW. Według roze­zna­nia von Wedela w Zarzą­dzie Dowo­dze­nia Wehr­machtu Jung nale­żał do twór­ców sys­temu obrony frontu zachod­niego. Jego wie­dza była bez­cenna w kon­tek­ście zbli­ża­ją­cej się inwa­zji alian­tów we Fran­cji. Patrzył przy­chyl­nie na zna­jo­mość córki z potom­kiem rodu pomor­skich ary­sto­kra­tów, co zaowo­co­wało już kil­koma spo­tka­niami w domu gene­rała. Jung, widząc tro­skę Haupt­manna von Wedela o roz­wój sytu­acji na fron­tach, sta­rał się rze­czowo oma­wiać z nim „przy cyga­rze” bie­żące wyda­rze­nia. Czę­sto posił­ko­wał się naj­now­szymi mel­dun­kami docie­ra­ją­cymi do OKW oraz ana­li­zami przy­go­to­wy­wa­nymi dla Führera. Pro forma zazna­czał, że roz­mowy są poufne i zobo­wią­zuje przy­ja­ciela córki do zacho­wa­nia ich w tajem­nicy.
Von Wedel poznał Lotte jesie­nią 1943 roku, krótko po prze­nie­sie­niu go do cen­trali Abwehry w Ber­li­nie. Został wtedy zapro­szony przez daw­nego kolegę ze stu­diów, aktu­al­nie pra­cu­ją­cego w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych i lubu­ją­cego się w orga­ni­zo­wa­niu przy­jęć w pod­ber­liń­skiej posia­dło­ści swo­ich rodzi­ców. Carl znał nie­wiele obec­nych osób. Kolega, chcąc być uczyn­nym gospo­da­rzem, przed­sta­wił go wielu gościom, wśród któ­rych był gene­rał Wal­ter Jung z żoną i córką. Roz­mowa von Wedela z rodziną Jun­gów zaowo­co­wała spa­ce­rem Carla z Lotte w ogro­dach posia­dło­ści. Ponie­waż oby­dwoje nie prze­pa­dali za pustymi grzecz­no­ścio­wymi roz­mo­wami pod­czas przy­jęć, spę­dzili czas na pozna­wa­niu się nawza­jem. Przy­pa­dli sobie do gustu, czego efek­tem były kolejne spo­tka­nia, coraz czę­ściej we dwoje.
Lotte przy­naj­mniej na początku ich zna­jo­mo­ści sta­no­wiła dla hra­biego przede wszyst­kim ele­ment legendy bez­tro­skiego majęt­nego ary­sto­kraty, który powi­nien uga­niać się za atrak­cyj­nymi mło­dymi kobie­tami. Dotych­czas sta­rał się nie prze­sa­dzać w tym zakre­sie, co powo­do­wało, że cie­szył się w Ber­li­nie opi­nią bar­dzo dobrej par­tii. Lotte Jung miała w sobie także poten­cjał ope­ra­cyjny ze względu na pracę sekre­tarki Ein­sat­zle­itera, czyli gene­rała bry­gady kie­ru­ją­cego dzia­łem w Orga­ni­za­cji Todta, który zaj­mo­wał się dosta­wami mate­ria­łów budow­la­nych i siły robo­czej do budowy obiek­tów obron­nych na fron­cie wschod­nim. Chęt­nie opo­wia­dała von Wede­lowi, jak ważne sprawy prze­cho­dzą przez jej biurko. Wyda­wało jej się, że w rezul­ta­cie jest dla niego nie tylko atrak­cyjną kobietą, ale rów­nież ważną osobą zaan­ga­żo­waną w sprawy wojenne. Z cza­sem prze­ko­nał się, że kobieta odnosi się do wojny bar­dzo kry­tycz­nie. Taka postawa zde­cy­do­wa­nie mu paso­wała, lecz jed­no­cze­śnie kiedy na nią patrzył, nie mógł uwol­nić się od typowo męskich myśli i pra­gnień. Dotych­czas nie doszło mię­dzy nimi do niczego wię­cej niż oka­zjo­nalne, przy­ja­ciel­skie poca­łunki w poli­czek. Carl miał świa­do­mość, że kolejne spo­tka­nia z Lotte powo­dują, iż młoda kobieta jest mu coraz bliż­sza. Dostrze­gał, a może chciał dostrze­gać, że on też nie jest jej obo­jętny.
– Pew­nie jesteś zmę­czona po całym dniu, masz taką wyma­ga­jącą uwagi pracę. – Von Wedel skon­cen­tro­wał się na swo­jej part­nerce. – Twój Ein­sat­zle­iter zapewne nie daje ci chwili wytchnie­nia… A czy on nie patrzy przy­pad­kiem na cie­bie jak na piękną kobietę?
– Ależ Carl, nie masz się czego oba­wiać. Dla szefa jestem wyłącz­nie urzęd­niczką. – Lotte była ocza­ro­wana takim jed­no­znacz­nym dowo­dem zazdro­ści ze strony hra­biego. – Tym bar­dziej że jest przy­ja­cie­lem mojego ojca, który sta­now­czo pro­sił Ein­sat­zle­itera o opiekę nade mną i wszel­kie wspar­cie w pracy. Wiesz, myślę, że on się papy tro­chę boi. Więc tym bar­dziej nie będzie mną się inte­re­so­wał w kate­go­riach męsko-dam­skich. Ale mogę ci powie­dzieć w zaufa­niu, że ostat­nio upa­trzył sobie maszy­nistkę Helgę, taką dość pulchną dziew­czynę. Kilka razy kazał jej zosta­wać po godzi­nach, żeby prze­pi­sy­wała w jego gabi­ne­cie pilne i ważne doku­menty. Nie chcę plot­ko­wać, ale sam rozu­miesz, czego on od niej chce.
– Gdyby pró­bo­wał z tobą flir­to­wać, to powiedz mnie, nie ojcu. – Carl uda­wał zanie­po­ko­jo­nego. – Już ja się z nim roz­mó­wię.
– Bądź spo­kojny. – Lotte obda­rzyła von Wedela dłu­gim spoj­rze­niem i cie­płym uśmie­chem. – Lepiej zresztą z nim nie zadzie­rać, bo mój szef ma bar­dzo dobre rela­cje z mini­strem Alber­tem Spe­erem. Czę­sto roz­ma­wiają ze sobą tele­fo­nicz­nie. Wiem, bo te roz­mowy zazwy­czaj łączę. Podobno znają się z prze­szło­ści. A jeśli dobrze usły­sza­łam, to mój Ein­sat­zle­iter ma coś wspól­nego z zaku­pami obra­zów dla Spe­era. Chyba mu w tym pomaga, a może bie­rze na sie­bie nie­które zakupy.
– Ale po co miałby to robić?
– Sły­sza­łeś o opcji Hitlera? – zapy­tała. Carl pokrę­cił prze­cząco głową, choć sły­szał o tej regu­la­cji. – Hitler zde­ner­wo­wał się sza­leń­czą rywa­li­za­cją przy zaku­pach wybit­nych dzieł sztuki. Bry­lo­wali w tym podobno szcze­gól­nie Göring, von Rib­ben­trop i Goeb­bels, ale i inni dygni­ta­rze. Dla­tego Führer wpro­wa­dził tak zwaną opcję Hitlera, pole­ga­jącą na koniecz­no­ści uzy­ska­nia jego zgody na zakup naj­wspa­nial­szych dzieł sztuki.
– To gdzie teraz budu­je­cie nowe „zamki obronne”? – posta­no­wił zmie­nić temat na znacz­nie bar­dziej dla niego cie­kawe szcze­góły pracy Lotte w Orga­ni­za­cji Todta.
– Obec­nie wszyst­kie siły na Pomo­rze! – Lotte naśla­do­wała bary­ton swo­jego szefa. – Oczy­wi­ście tam­tej­sze umoc­nie­nia były już wcze­śniej roz­bu­do­wy­wane i spraw­dzane. Ale teraz to szcze­gól­nie ważne, bo front prę­dzej czy póź­niej może dotrzeć w te rejony. Przy­naj­mniej tata tak mówi. Przez ostat­nie dwa tygo­dnie wysła­li­śmy tam dzie­sięć dodat­ko­wych pocią­gów mate­ria­łów, no i nowe trans­porty robot­ni­ków z Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. Popra­wiamy umoc­nie­nia na tak zwa­nym Wale Pomor­skim. Wiesz, takie śmieszne nazwy: Szcze­ci­nek, Wałcz i Tuczno.
– To są rejony, gdzie od wie­ków moja rodzina ma majątki. Na przy­kład w Tucz­nie. Dobrze znam te tereny.
Lotte, pra­gnąc popi­sać się swoją wie­dzą, zaczęła przy­ta­czać zapa­mię­tane szcze­góły pozy­cji obron­nych mają­cych opóź­nić ofen­sywę wojsk sowiec­kich. Carl podzi­wiał jej bar­dzo dobrą pamięć, sta­ra­jąc się reje­stro­wać w pamięci dane na temat umoc­nień nie­miec­kich. Infor­ma­cje były przy­datne, szcze­gól­nie dla sowiec­kiego dowódz­twa, jeśli oczy­wi­ście Lon­dyn zde­cy­duje się je prze­ka­zać do Moskwy.
– Zostawmy twoje posia­dło­ści w spo­koju. – Lotte wyczer­pała swoją wie­dzę na temat aktyw­no­ści Orga­ni­za­cji Todta na Pomo­rzu i teraz chciała Car­lowi prze­ka­zać coś dla niej waż­niej­szego. – Tata pro­sił, abym cię uprze­dziła, że w przy­szłym tygo­dniu wyjeż­dża do Fran­cji. Ale tsss, to tajem­nica. Chciałby, żebyś, jeżeli możesz, przy­szedł do nas w nie­dzielę na obiad, to mie­li­by­ście oka­zję potem sobie poroz­ma­wiać. Ma jesz­cze do cie­bie zadzwo­nić z zapro­sze­niem. Mam nadzieję, że się w nie­dzielę zoba­czymy?
Von Wedel pomy­ślał, że pyta­nie Lotte Jung może być waż­nym testem jego pozy­cji jako kan­dy­data na kogoś wię­cej niż tylko ser­decz­nego przy­ja­ciela. Od dłuż­szego czasu stwa­rzał pozory swo­jego poważ­nego zaan­ga­żo­wa­nia, a jej rodzina chęt­nie to akcep­to­wała.
– Lubię i sza­nuję two­jego ojca. Ale mam ostat­nio tyle obo­wiąz­ków, że nie wiem, czy nawet w nie­dzielę znajdę wolne popo­łu­dnie. Tym bar­dziej że nie otrzy­ma­łem jesz­cze zapro­sze­nia od innego waż­nego członka rodziny Jun­gów, może naj­waż­niej­szego.
– Jeśli myślisz o mojej mamie, to wiesz, że jest ci bar­dzo przy­chylna. Wczo­raj nawet wspo­mniała o tobie, ale wię­cej nie wyja­wię.
– Bar­dzo lubię twoją mamę. Jed­nak myślę o pięk­nej mło­dej pan­nie, którą widzę przed sobą.
– Och, Carl – roze­śmiała się. – Zawsty­dzasz mnie. Wiesz, że spo­tka­nia z tobą są dla mnie czymś abso­lut­nie szcze­gól­nym. Dla­tego oczy­wi­ście ser­decz­nie cię zapra­szam na nie­dzielę. Mam nadzieję, że po obie­dzie i tra­dy­cyj­nej męskiej dys­ku­sji z tatą znaj­dziemy oka­zję, żeby spę­dzić też tro­chę czasu razem.
– Oczy­wi­ście, Lotte. – Głos hra­biego nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści. – Jestem zaszczy­cony zapro­sze­niem na nie­dzielny obiad do two­jego domu. Oczy­wi­ście jeżeli ci cho­lerni alianci nie zruj­nują do tej pory całych Nie­miec.
Sło­wom Haupt­manna von Wedela towa­rzy­szyły docho­dzące z zewnątrz syreny ostrze­gaw­cze. Dyrek­tor restau­ra­cji dono­śnym gło­sem wzy­wał gości do opusz­cze­nia sali. Pospiesz­nie dokoń­czyli kola­cję. Idąc w kie­runku wej­ścia do schronu znaj­du­ją­cego się na niż­szym pozio­mie piw­nicy, Carl szybko ure­gu­lo­wał rachu­nek, nie zapo­mi­na­jąc o dużym napiwku dla obsługi.

Berlin. Mieszkanie von Wedela

Dotarł do domu po kilku godzi­nach. Szczę­śli­wie tym razem samo­loty alianc­kie skon­cen­tro­wały się na prze­my­sło­wej czę­ści Ber­lina i alarm w cen­trum mia­sta szybko odwo­łano. Nie musiał odwo­zić Lotte, ponie­waż pod hote­lem Adlon cze­kał na nią służ­bowy samo­chód jej ojca. Gene­rał Jung, jeśli tylko było to moż­liwe, sta­rał się zadbać o wygodę i bez­pie­czeń­stwo swo­jej jedy­naczki.
Zro­bił sobie kawę, choć w realiach wojen­nych z jego ulu­bio­nego napoju pozo­stała wła­ści­wie tylko nazwa, i spraw­dził, czy wszyst­kie zasłony są szczel­nie zacią­gnięte. Wolał unik­nąć głu­piej wpadki w postaci wścib­skich miesz­kań­ców sąsied­niej kamie­nicy, któ­rzy z powodu bez­sen­no­ści będą obser­wo­wać go przy pracy nad depe­szami do cen­trali. Zapa­lił lampkę na biurku i wycią­gnął z kie­szeni zło­żone kartki wyjęte ze skrytki w parku Tier­gar­ten. Zawie­rały kolejny mel­du­nek od „Astry”, agenta pra­cu­ją­cego w Kan­ce­la­rii Rze­szy. Carl kilka tygo­dni temu prze­jął od rezy­denta siatki obsługę łącz­no­ści z „Astrą”. Agent, podob­nie jak sam Carl, był zwią­zany z pol­skim wywia­dem od końca lat trzy­dzie­stych. Pozy­ska­nie go do współ­pracy sta­no­wiło dowód naj­wyż­szych umie­jęt­no­ści ofi­ce­rów Dwójki, czyli Oddziału II Sztabu Gene­ral­nego Woj­ska Pol­skiego na kie­runku zachod­nim. Von Wedel orien­to­wał się, że w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym pol­ski wywiad posia­dał liczne rezy­den­tury na tere­nie Nie­miec, słusz­nie zakła­da­jąc, że z zachodu może nadejść naj­więk­sze zagro­że­nie dla mło­dego pań­stwa pol­skiego. Obec­nie, w szó­stym roku wojny, nie­wiele z tych struk­tur pozo­stało. Rów­nież rezy­den­tura ber­liń­ska nie dys­po­no­wała już tak liczną sie­cią agen­tów jak na początku wojny. Pozo­sta­wało się cie­szyć, że pol­ski wywiad w ogóle działa jesz­cze w sto­licy Rze­szy.
Wie­dział, że „Astra” był dłu­go­let­nim człon­kiem NSDAP. Zgło­sił się do par­tii zachę­cony przez pol­ski wywiad, który liczył na jego szyb­szy awans i dostęp do bar­dziej war­to­ścio­wych infor­ma­cji. Prze­szedł urzęd­ni­czą drogę, naj­pierw pra­co­wał krótko w admi­ni­stra­cji lokal­nej w Ber­li­nie, a następ­nie, korzy­sta­jąc ze wspar­cia par­tyj­nego, awan­so­wał do Mini­ster­stwa Gospo­darki. W 1939 roku jedno z jego opra­co­wań zain­te­re­so­wało Hansa Lam­mersa, szefa Kan­ce­la­rii Rze­szy. Rezul­ta­tem była pro­po­zy­cja awansu i nowej pracy. „Astra” chęt­nie prze­szedł do nie­wiel­kiej komórki w Kan­ce­la­rii, która przy­go­to­wy­wała notatki i ana­lizy doty­czące cało­ści pro­ble­ma­tyki gospo­dar­czej i finan­so­wej III Rze­szy. Doku­menty te tra­fiały bez­po­śred­nio do Führera i człon­ków wąskiego kie­row­nic­twa pań­stwa. Wie­dza „Astry” była żyłą złota dla pol­skiego wywiadu współ­pra­cu­ją­cego w Lon­dy­nie z Secret Intel­li­gence Service, znaną też jako MI6. Prze­sy­łane przez niego infor­ma­cje sta­wały się wie­lo­krot­nie przed­mio­tem podziwu i zazdro­ści ze strony bry­tyj­skich służb. Nie­je­den raz padały nie­ofi­cjalne pro­po­zy­cje, jeśli nie prze­ję­cia pro­wa­dze­nia agenta dostar­cza­ją­cego tak war­to­ścio­wej wie­dzy, to przy­naj­mniej wspar­cia jego łącz­ni­ko­wa­nia. Strona pol­ska zawsze zasła­niała się wzglę­dami zacho­wa­nia w peł­nej kon­spi­ra­cji pracy „Astry”. Dla­tego Bry­tyj­czycy nie znali żad­nych danych mogą­cych pro­wa­dzić do ziden­ty­fi­ko­wa­nia agenta. Było to istotne choćby dla­tego, że bry­tyj­skie służby, sta­no­wiąc obiekt infil­tra­cji ze strony wywiadu III Rze­szy, zano­to­wały kilka wpa­dek w wyniku dzia­ła­nia nie­miec­kich agen­tów. Rezul­taty osią­gane przez „Astrę” potwier­dzały słusz­ność decy­zji władz bry­tyj­skich, które udzie­liły for­mal­nej zgody pol­skiemu rzą­dowi w Lon­dy­nie i jego służ­bom na zor­ga­ni­zo­wa­nie wła­snego wywiadu i utrzy­my­wa­nie swo­ich sys­te­mów łącz­no­ści. Wła­śnie kwe­stia łącz­no­ści, zwłasz­cza po wybu­chu wojny, była naj­trud­niej­szą czę­ścią współ­pracy z tak wysoko upla­so­wa­nym agen­tem, ale szczę­śli­wie do tej pory zacho­wano ści­słą tajem­nicę co do jego dzia­łal­no­ści.
Kolejny raz w ostat­nich latach pomy­ślał, ile szczę­ścia miał on sam i „Astra”, że dotych­czas unik­nęli dekon­spi­ra­cji. Przede wszyst­kim Bogu dzię­ko­wał, że ich kar­to­teki zna­la­zły się poza archi­wum Oddziału II zdo­by­tym przez spe­cjalną grupę Abwehry na tere­nie Fortu Legio­nów w War­sza­wie we wrze­śniu 1939 roku. Według wie­dzy von Wedela uzy­skane przez Niem­ców doku­menty wywie­ziono z War­szawy w sze­ściu cię­ża­rów­kach. A utrata tych danych dopro­wa­dziła do aresz­to­wa­nia i stra­ce­nia ponad stu agen­tów pol­skiego wywiadu pra­cu­ją­cych w Niem­czech. Carl miał świa­do­mość, jak bli­sko osta­tecz­nej kata­strofy zna­leźli się wtedy on sam i inni agenci pozo­stali w Niem­czech po wybu­chu wojny. Napił się kawy – pozwo­liło mu to wró­cić myślami do tego, co jesz­cze dzi­siaj musiał zro­bić. Zaczął od prze­czy­ta­nia rapor­tów „Astry”. Miał przed sobą spi­sane drob­nym pismem dwie ana­lizy przy­go­to­wane dla kie­row­nic­twa Rze­szy. Opi­sy­wały kry­tyczny stan sytu­acji eko­no­micz­nej Nie­miec i braki surow­ców, w tym przede wszyst­kim ben­zyny i ropy, ale także innych mate­ria­łów, któ­rych ogra­ni­czona dostęp­ność wpły­nie destruk­cyj­nie na pro­duk­cję zakła­dów zbro­je­nio­wych. Dane były aktu­alne i bar­dzo ważne. Carl opra­co­wał z nich skon­den­so­wane mel­dunki wywia­dow­cze, które miał zamiar następ­nego dnia prze­ka­zać swo­jemu radio­ope­ra­to­rowi. Zaczy­nał odczu­wać zmę­cze­nie po całym dniu, ale zdo­pin­go­wał się jesz­cze do spo­rzą­dze­nia infor­ma­cji na temat wzmac­nia­nia umoc­nień na Pomo­rzu. Przy­po­mi­na­jąc sobie szcze­góły rela­cji Lotte, z sym­pa­tią pomy­ślał o dziew­czy­nie. Przy­ła­pał się na tym, że coraz czę­ściej widzi w niej inte­re­su­jącą młodą kobietę, a jej uży­tecz­ność jako źró­dła infor­ma­cji scho­dzi na dal­szy plan.

Berlin. Sklepik Jacobsena

Carl wyszedł z budynku, w któ­rym miesz­kał. Nie miał szans wyspać się po noc­nej pracy, tym bar­dziej że wypita po pół­nocy kawa pomo­gła mu się sku­pić, ale nie uła­twiła zaśnię­cia. Spał naj­wy­żej trzy godziny, wstał przed siódmą.
Szedł w kie­runku sie­dziby Abwehry tą samą co zwy­kle drogą. Mijał męż­czyzn i kobiety otu­lo­nych w cie­płe płasz­cze. Wojenny Ber­lin budził się do życia. Z przy­zwy­cza­je­nia obser­wo­wał prze­chod­niów i oto­cze­nie. Zawsze sta­rał się wychwy­ty­wać nie­ty­powe szcze­góły. Liczył, że dzięki temu dostrzeże praw­dziwe zagro­że­nie, kiedy się pojawi. Tak długo pra­co­wał dla pol­skiego wywiadu, że cza­sami zasta­na­wiał się, czy kie­dyś, kiedy się to wszystko skoń­czy, będzie potra­fił żyć nor­mal­nie. Żyć nor­mal­nie, czyli w cza­sach pokoju i mieć gdzieś wła­sny dom i rodzinę… Jego myśli skie­ro­wały się ku Lotte. „Czyż­bym zako­chał się w tej dziew­czy­nie?”, pomy­ślał.
Jak codzien­nie, minął sta­cję kolejki pod­ziem­nej i skrę­cił za róg do małego skle­piku z gaze­tami i papie­ro­sami. Zszedł do usy­tu­owa­nego w sute­re­nie pomiesz­cze­nia. Drzwi przy otwie­ra­niu potrą­ciły wiszący nad nimi dzwo­nek. Inte­res lep­sze czasy miał już dawno za sobą. W panu­ją­cym tu pół­mroku regały i lada wyglą­dały na stare i mocno pod­nisz­czone. Zaopa­trze­nie było coraz bar­dziej ogra­ni­czone, dla­tego i klien­tów przy­cho­dziło znacz­nie mniej. Podob­nie dzi­siaj – był tylko sprze­dawca i on.
– Witam panie Haupt­mann. – Star­szy męż­czy­zna uśmiech­nął się uprzej­mie. – Już podaję pana papie­rosy. Dzi­siaj znowu je mamy.
– Cie­szę się, panie Jacob­sen. – Carl posta­wił teczkę na ladzie, na którą zaczął wysy­py­wać drobne pie­nią­dze. Teczka ide­al­nie zasła­niała widok lady od strony nie­wiel­kiego okna. To tak na wszelki wypa­dek, gdyby ktoś ich obser­wo­wał. Obok teczki von Wedel poło­żył dwie kartki papieru zło­żone w małą kostkę. Zabrał paczkę papie­ro­sów i zaczął zbie­rać pozo­stałe po zapła­cie monety. Sprze­dawca spo­koj­nym ruchem zgar­nął do szu­flady zapłatę razem ze zło­żo­nymi papie­rami.
– Wyślę dzi­siaj wie­czo­rem – wyszep­tał Jacob­sen. – Zaj­rzyj tra­dy­cyj­nie jutro, może przyj­dzie coś z cen­trali. Ale mam do cie­bie jesz­cze jedną sprawę.
– O co cho­dzi?
– Dwa dni temu wie­czo­rem mia­łem spo­tkać się z „Bohu­nem” – Jacob­sen wymie­nił pseu­do­nim rezy­denta pol­skiego wywiadu w Ber­li­nie – ale nie przy­szedł. Coś takiego nie zda­rzyło się od początku naszej współ­pracy, czyli od ponad pię­ciu lat.
– Pró­bo­wa­łeś do niego zadzwo­nić? Dys­po­nu­je­cie prze­cież sys­te­mem kon­taktu na sytu­acje awa­ryjne?
– Oczy­wi­ście. Dzwo­ni­łem do niego wczo­raj dwa razy: do warsz­tatu i do domu. A dzi­siaj o szó­stej rano zadzwo­ni­łem kolejny raz do domu i ponow­nie kilka minut temu. Ale nie ode­brał tele­fonu. Nie­po­koję się, czy coś mu się nie przy­da­rzyło.
– W tej sytu­acji pozo­staje jedy­nie wizyta u niego w warsz­ta­cie. Ja się tym zajmę. Mam lep­sze moż­li­wo­ści niż ty. Ty pil­nuj swo­jej roboty. Spró­buję naj­pierw jesz­cze raz zadzwo­nić. Jeśli go nie zła­pię, to wybiorę się do niego.
– Tylko uwa­żaj, Carl – powie­dział Eryk. – Jeśli „Bohun” wpadł, to na miej­scu może być kocioł. Wolał­bym nie zostać sam z tym całym szpie­gow­skim kra­mem. Chyba jestem już za stary na taką pracę.
– Nawet nie żar­tuj. Wszystko będzie dobrze. – Von Wedel zabrał teczkę i odwró­cił się w kie­runku drzwi. – Gdy­bym miał coś jesz­cze dzi­siaj po połu­dniu, to będziesz ty czy syn?
– Po obie­dzie będzie Ste­fan. Ja idę posłu­chać radia. – Eryk wyda­wał się zado­wo­lony z uda­nego żartu.
– Powo­dze­nia i uwa­żaj na sie­bie. Do zoba­cze­nia, panie Jacob­sen.
Jacob­sen uśmiech­nął się smutno. Carl ski­nął mu jesz­cze głową, wyszedł na ulicę, zapa­lił papie­rosa, a następ­nie rozej­rzaw­szy się dys­kret­nie dookoła, ruszył szybko w kie­runku sie­dziby wywiadu woj­sko­wego.
Nie oka­zy­wał swego nie­po­koju wobec Eryka, ale braku kon­taktu z rezy­den­tem trudno było nie uznać za podej­rzany. Tym bar­dziej że sta­no­wił on wzór punk­tu­al­no­ści i skru­pu­lat­no­ści w pracy. „Bohun” dzia­łał w Ber­li­nie od początku wojny. Dotąd uda­wało mu się unik­nąć wszel­kich nie­bez­piecz­nych sytu­acji. W cen­trali był uwa­żany za szczę­ścia­rza. Bo jak ina­czej można oce­nić kie­ro­wa­nie dzia­łal­no­ścią wywia­dow­czą w samej sto­licy Nie­miec przez pięć lat? Czyżby tym razem powi­nęła mu się noga? Carl sta­rał się odrzu­cić tę myśl, choć miał świa­do­mość, że musi ją trak­to­wać jak naj­po­waż­niej. Wpadka rezy­denta ozna­cza­łaby zagro­że­nie dla per­so­nelu rezy­den­tury i źró­deł. Ale toczyła się wojna i wszystko było moż­liwe. Carl wie­dział, że wyja­śnie­nie sytu­acji „Bohuna” sta­nowi obec­nie naj­waż­niej­sze zada­nie.
Idąc do biura, myślał też o Jacob­se­nie. Obsługa radio­sta­cji była zaję­ciem mocno ryzy­kow­nym. Ale nawet teraz w bom­bar­do­wa­nym Ber­li­nie skle­pi­karz i jego syn zapew­niali rezy­den­tu­rze płynną łącz­ność z cen­tralą. „Gdyby nie Jacob­se­no­wie, trzeba by chyba hodo­wać gołę­bie pocz­towe, żeby wysy­łać infor­ma­cje”, pomy­ślał. Współ­pra­co­wał z Ery­kiem od czasu, gdy otrzy­mał prze­nie­sie­nie z Paryża do głów­nej sie­dziby Abwehry w Ber­li­nie. Ale Eryk Jacob­sen wraz z synem Ste­fa­nem dzia­łali w Ber­li­nie dłu­żej niż „Bohun”. Carl znał tylko nie­zbędne detale z ich życia. Podobno przy­je­chali do Ber­lina z Danii jesz­cze przed wybu­chem wojny. Do Danii tra­fili z kolei poprzez Szwe­cję w ramach „emi­gra­cji zarob­ko­wej”, zor­ga­ni­zo­wa­nej przez Oddział II Sztabu Gene­ral­nego. Pol­ski wywiad woj­skowy na kie­runku nie­miec­kim budo­wał bazę agen­tów w kra­jach sąsia­du­ją­cych z Rze­szą, co oka­zało się bar­dzo prze­wi­du­ją­cym posu­nię­ciem w kon­tek­ście póź­niej­szych wojen­nych wyda­rzeń. Jesz­cze w Szwe­cji, dzięki agen­towi pra­cu­ją­cemu w lokal­nym urzę­dzie stanu cywil­nego, udało się dla nich uzy­skać fał­szywy szwedzki rodo­wód na nazwi­sko Jacob­sen i już z ofi­cjal­nymi doku­men­tami zamiesz­kali w Danii, osta­tecz­nie zaś cen­trala zde­cy­do­wała, że bar­dziej potrze­buje wyszko­lo­nego radio­ope­ra­tora w Niem­czech.
W Rze­szy Eryk ze Ste­fa­nem zamiesz­kali począt­kowo na przed­mie­ściach Ber­lina. Od kilku lat ofi­cjal­nie pro­wa­dzili ber­liń­ski skle­pik z gaze­tami i wyro­bami tyto­nio­wymi, a ostat­nio ze wszyst­kim, co można było zdo­być i sprze­dać. Pod tym przy­kry­ciem zapew­niali łącz­ność rezy­den­tu­rze pol­skiego wywiadu dzia­ła­ją­cej w sto­licy Nie­miec. Jesz­cze przed wojną otrzy­mali radio­sta­cję oraz cały nie­zbędny sprzęt do reali­za­cji swo­ich zadań. Potem kupili też miesz­ka­nie w cen­trum. Von Wedel nie miał peł­nego roze­zna­nia, jak dzia­łają i gdzie naprawdę miesz­kają łącz­no­ściowcy – i tak było lepiej. Podzi­wiał jed­nak to, że potra­fili przez tyle lat funk­cjo­no­wać, zacho­wu­jąc zasady ści­słej kon­spi­ra­cji. Zapy­tał kie­dyś Eryka, jak stwo­rzył komórkę łącz­no­ści z synem. Jacob­sen opo­wie­dział mu, że jesz­cze w Szwe­cji zmarła jego żona Helena. Kochali się do sza­leń­stwa i nie wyobra­żali sobie, że coś może ich roz­dzie­lić. Nie­stety, raka nawet wielka miłość nie powstrzyma. Po tym nie­szczę­ściu on i jego syn stali się sobie bliżsi niż kie­dy­kol­wiek – ufali też sobie bez­gra­nicz­nie. Wyszko­le­nie Ste­fana w zakre­sie utrzy­my­wa­nia łącz­no­ści nie sta­no­wiło żad­nego pro­blemu. Ojciec był dla niego wzo­rem. Cecho­wało go też, podob­nie jak Eryka, zacię­cie do tech­niki radio­wej. Ponie­waż w dzie­ciń­stwie Ste­fan cho­ro­wał na polio, miał zde­for­mo­waną lewą nogę i dla­tego mocno uty­kał. Nie prze­szka­dzało mu to spe­cjal­nie w codzien­nych zaję­ciach, a sta­no­wiło gwa­ran­cję, że nie zosta­nie powo­łany w sze­regi Wehr­machtu.

Londyn. Pub Park Tavern

Przej­mu­jący chłód luto­wego popo­łu­dnia zachę­cał do schro­nie­nia się w lokal­nym pubie. Ostre porywy zim­nego wia­tru wyda­wały się prze­szy­wać prze­chod­niów na wskroś. Idący ulicą wysoki męż­czy­zna uważ­nie roz­glą­dał się po oko­licy. Był szczel­nie otu­lony czar­nym sukien­nym płasz­czem. Wysoko posta­wiony koł­nierz zasła­niał dół twa­rzy, a mocno wci­śnięty na głowę kape­lusz nie­mal w cało­ści okry­wał resztę. Na chwilę zatrzy­mał się, by przez szybę zlu­stro­wać wnę­trze lokalu, jed­nak róż­nica tem­pe­ra­tur spra­wiała, że szyby były cał­ko­wi­cie zapa­ro­wane i nie­wiele dało się zoba­czyć. W końcu pod­jął decy­zję i wszedł do środka. Minął drzwi i odsu­nął zatrzy­mu­jącą chłód grubą kotarę. W pomiesz­cze­niu pano­wał pół­mrok, który pogłę­biał dym z papie­ro­sów. Lokal nie był nawet w poło­wie wypeł­niony. Więk­szość miej­sco­wych miło­śni­ków napo­jów popra­wia­ją­cych humor przy­cho­dziła tu znacz­nie póź­niej. Po chwili waha­nia przy­bysz pod­szedł do sto­lika w odle­głym kącie sali.
– Spóź­ni­łeś się. Wiesz, że tego nie lubię – powi­tał go sie­dzący przy stole męż­czy­zna. – Zamów sobie piwo, w końcu wszy­scy przy­cho­dzą tu się napić.
Nowo przy­były zdjął cie­pły płaszcz oraz kape­lusz i poszedł do baru. Wró­cił z dużą szklanką ciem­nego piwa. Ocze­ku­jący na niego towa­rzysz pod­niósł swoją opróż­nioną w poło­wie szklankę.
– Pro­sit „Lothar” – mruk­nął z szel­mow­skim uśmie­chem.
– Zwa­rio­wał pan?! – wybuch­nął sia­da­jący przy stole męż­czy­zna. – Chce pan, żeby ktoś się do nas przy­cze­pił? Musimy mówić po angiel­sku. A mojego pseu­do­nimu nie wolno uży­wać publicz­nie! Sam pan mnie uczył tych wszyst­kich zasad.
– Chcia­łem cię wypró­bo­wać, Thomp­son. – Major Rudolf Geiger już się nie uśmie­chał. – A mój angiel­ski jest na tyle dobry, że nawet jak ktoś sły­szał toast, uzna to naj­wy­żej za kiep­ski żart pod­pi­tego gościa. Poza tym w Lon­dy­nie są tysiące żoł­nie­rzy sojusz­ni­czych armii, któ­rych angiel­ski pozo­sta­wia wiele do życze­nia. O tym, co ozna­cza „Lothar”, wiesz tylko ty i ja. Dla innych może to być po pro­stu męskie imię. Więc nie wpa­daj mi tu w panikę. Następ­nym razem masz być punk­tu­al­nie! Nie mogę cze­kać bez sensu, w końcu ryzy­kuję wię­cej niż ty. Rozu­miemy się?
– Tak jest. – Ton agenta wyra­żał woj­skową pod­le­głość. – Sta­ra­łem się zdą­żyć, ale nie mogłem wcze­śniej wyjść z biura.
– Dobrze. Nie traćmy czasu. – Geiger pochy­lił się w stronę roz­mówcy. Wcze­śniej dys­kret­nie się rozej­rzał, ale naj­bliżsi goście sie­dzieli dwa sto­liki dalej i bar­dzo gło­śno dys­ku­to­wali. – Jak zapewne uprze­dził cię rezy­dent, musia­łem poja­wić się w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ber­lin nie jest w pełni zado­wo­lony z pracy rezy­dentury, w tym z two­ich infor­ma­cji. Wojna wkro­czyła w ważną fazę i sie­dząc w samym środku pionu ope­ra­cyj­nego SOE, Zarządu Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, musisz bar­dziej się sta­rać. Tro­skli­wie zaję­li­śmy się prze­rzu­co­nymi na kon­ty­nent agen­tami, o któ­rych dałeś znać w ostat­nim cza­sie, i ich sprzę­tem. Jed­nego udało się zła­mać i będzie nada­wał do Lon­dynu to, co mu pod­su­niemy. Potrze­bu­jemy pil­nie infor­ma­cji na temat aktyw­no­ści Zarządu Ope­ra­cji Spe­cjal­nych w Pol­sce i Cze­cho­sło­wa­cji. Nasze oddziały wal­czą w Rosji, ale oba­wiam się, że za jakiś czas front może prze­bie­gać znacz­nie bli­żej Nie­miec. Nie możemy bory­kać się z pro­ble­mami powo­do­wa­nymi przez miej­scowy ruch oporu. Docie­rają do nas sygnały z innych źró­deł, że jest coraz wię­cej zrzu­tów pol­skich koman­do­sów, któ­rzy wspo­ma­gają grupy ban­dy­tów na zaple­czu naszych oddzia­łów. Rośnie liczba prze­rzu­tów broni i innego sprzętu. Docho­dzi do czę­stych ata­ków na linie komu­ni­ka­cyjne, które są klu­czowe dla zaopa­trze­nia naszych jed­no­stek na wscho­dzie. Wal­czymy z tym, ale potrze­bu­jemy infor­ma­cji o pla­no­wa­nych ope­ra­cjach. To samo doty­czy Cze­cho­sło­wa­cji.
– Z Cze­chami jest łatwiej, o czym już mel­do­wa­łem – zade­kla­ro­wał John Thomp­son. Podra­pał się po gło­wie wyraź­nie zafra­so­wany. – Mam w ich sek­cji ofi­cera, z któ­rym regu­lar­nie cho­dzimy na piwo i na pokera. Już tro­chę kasy mu poży­czy­łem, bo nie ma spe­cjal­nego szczę­ścia w kar­tach. Zdaje mi się też, że inte­re­suje się męż­czy­znami. Jeśli to się potwier­dzi, to mamy go. Myślę, że za dwa, trzy tygo­dnie zajmę się jego wer­bun­kiem. Na razie jak mu po kar­tach poleję whi­sky „na zmar­twie­nia”, to zda­rza mu się pochwa­lić szcze­gó­łami ope­ra­cji, nad któ­rymi pra­cuje. Wysła­łem już dwa mel­dunki o zrzu­tach w pobliżu Taboru i Kar­lo­wych Warów. Zdaje się, że obec­nie pra­cują nad wysyłką oddziału na Sło­wa­cję. Przy­ci­snę go moc­niej, to pew­nie dowiem się wię­cej o tej ope­ra­cji. W końcu uważa mnie za bli­skiego przy­ja­ciela, który nie­na­wi­dzi prze­ło­żo­nych tak samo jak on.
– A co z Pola­kami?
– Pra­cuję nad sek­cją pol­ską w SOE, ale praw­dziwe źró­dło trzeba by zna­leźć w ich Oddziale VI Sztabu, który nad­zo­ruje wszyst­kie ope­ra­cje. Pro­ble­mem jest to, że Polacy mają pełną auto­no­mię w dzia­ła­niu. Z insty­tu­cjami bry­tyj­skimi nie muszą się liczyć. Od strony SOE nie­wiele mogę wycią­gnąć. Cze­chów i inne sek­cje naro­dowe w pełni kon­tro­lu­jemy. Mia­łem doj­ście do pol­skiego wywiadu, ale oni wła­ści­wie nie dys­po­nują żad­nymi struk­tu­rami w tere­nie ani wła­snymi agen­tami. Przy­naj­mniej tak ofi­cjal­nie twier­dzą. MI6 nic nie wie na ten temat. Otrzy­mują od Pola­ków infor­ma­cje, ich źró­dła jed­nak nie są Bry­tyj­czy­kom znane. Potrze­buję jesz­cze czasu. Przy oka­zji ja też mam pyta­nie. Prze­ka­za­łem wam kilka tygo­dni temu parę nazwisk ofi­ce­rów pra­cu­ją­cych w Oddziale VI. Samo ich uzy­ska­nie to była duża sztuka. Pro­si­łem o roz­pra­co­wa­nie ich rodzin od strony przed­wo­jen­nej Pol­ski. Nie mam dotąd w tej spra­wie żad­nych infor­ma­cji.
– Spo­koj­nie, mię­dzy innymi dla­tego chcia­łem zoba­czyć się z tobą. To bar­dzo ważny temat. Szkoda, że dopiero teraz wpa­dłeś na ten pomysł. Można było zająć się tym dużo wcze­śniej. Nie­stety, dwa z trzech nazwisk, które prze­sła­łeś, nic nam nie dały. Rodziny po 1939 roku gdzieś się prze­nio­sły. Nie tra­fi­li­śmy dotąd na ich ślad. Ale jeste­śmy na tro­pie bli­skich kapi­tana Wła­dy­sława Dąbrow­skiego. Począt­kowo szu­ka­li­śmy tylko jego żony i córki, one jed­nak wypro­wa­dziły się z miesz­ka­nia w War­sza­wie, w któ­rym były zamel­do­wane. Posze­rzy­li­śmy krąg poszu­ki­wań i sta­ramy się dotrzeć do innych człon­ków jego rodziny. Bar­dzo moż­liwe, że kobieta z dziec­kiem nie dawała sobie rady sama i prze­nio­sła się do kogoś z rodziny, aby zapew­nić sobie w ten spo­sób pomoc. Spraw­dzamy w innych mia­stach. Już wiemy, że miała bli­skich w Pozna­niu i Kra­ko­wie. Dys­po­nu­jemy wszyst­kimi pol­skimi reje­strami miesz­kań­ców, to nam pomoże. Dosta­niesz infor­ma­cje depe­szą lub kurie­rem.
– A ja mam też coś obie­cu­ją­cego i łatwiej­szego. Sły­szał pan kie­dyś o bazie SOE RAF Temps­ford?
– Nie baw się ze mną w zagadki, bo tego nie lubię. – Geiger obru­szył się nie­za­do­wo­lony. – Mów, czego się dowie­dzia­łeś.
– To jest tajne lot­ni­sko RAF, choć sam RAF ma tam nie­wiele do powie­dze­nia – kon­ty­nu­ował wyraź­nie zado­wo­lony ze swo­jej wie­dzy agent. – Szy­kuję pełną infor­ma­cję, którą przy­ślę w przy­szłym tygo­dniu. Naj­cie­kaw­sze, że jest to obiekt Zarządu Ope­ra­cji Spe­cjal­nych. SOE wysyła z niego samo­lo­tami kurie­rów i agen­tów oraz wypo­sa­że­nie do kilku kra­jów w Euro­pie. Wiem od Cze­cha, że z Temps­ford latają samo­loty mię­dzy innymi do Czech i Pol­ski! Mają tam sta­cjo­no­wać samo­loty dwóch dywi­zjo­nów spe­cjal­nych RAF oraz podobno także pol­ska eska­dra, choć od ubie­głego roku Polacy latają też z Tune­zji, a ostat­nio z Włoch.
– Dosko­nale. Ocze­kuję pogłę­bie­nia infor­ma­cji o Temps­ford. Ale gdzie to jest i jakie masz tam doj­ście, bo chyba nie wybie­rasz się tam z twoim Cze­chem na wycieczkę? – zakpił.
– W naszej pracy sto­su­jemy alko­hol, pie­nią­dze i różne świń­skie zagrywki, ale jak jest praw­dziwy pro­blem, to warto poszu­kać kobiety. – Thomp­son czuł się coraz pew­niej w roz­mo­wie z przed­sta­wi­cie­lem cen­trali. – Wła­śnie dzięki Cze­chowi kilka tygo­dni temu przy­pad­kowo pozna­łem pewną damę. W służ­bach pomoc­ni­czych armii bry­tyj­skiej jest ich dużo, to taka patrio­tyczna moda. Ale ta kobieta jest sekre­tarką szefa bazy w Temps­ford. Nie­dawno przy­je­chała ze swoim sze­fem do Lon­dynu i spo­tka­li­śmy się na popo­łu­dnio­wym kok­tajlu w SOE. Poznał nas ze sobą ten Czech. Bry­tyj­czycy czują się, jakby już wojnę wygrali, i urzą­dzają cza­sami takie imprezy. Ale do rze­czy. Ta sekre­tarka, Nelly Olson, jest panną, ze swoim sze­fem ma chyba jedy­nie służ­bową rela­cję, dla­tego nie było prze­szkód, by dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa przy drinku. Dosta­łem jej numer tele­fonu. Ponie­waż potem Nelly była kilka razy w Lon­dy­nie, popra­co­wa­łem nad tą zna­jo­mo­ścią. Dru­gie spo­tka­nie zaczę­li­śmy przy dobrej kola­cji, a zakoń­czy­li­śmy u mnie. W ten week­end jestem zapro­szony do panny Olson, która mieszka w wio­sce Temps­ford w hrab­stwie Bed­ford­shire. To mniej niż sto kilo­me­trów od Lon­dynu. Mam już poży­czony samo­chód i zabez­pie­czone paliwo. Liczę, że przez week­end wyci­snę z niej sporo szcze­gó­łów na temat dzia­łań SOE reali­zo­wa­nych z tej bazy. Wydaje mi się, że jest we mnie zadu­rzona, a ja pod­kre­ślam wielką wagę jej pracy dla zwy­cię­stwa nad Niem­cami. Chęt­nie opo­wiada więc o swo­ich obo­wiąz­kach.
– Dobrze, niech Temps­ford będzie teraz dla cie­bie prio­ry­te­tem – zde­cy­do­wał Geiger. – Zostanę jesz­cze jakiś czas w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Dosta­niesz sygnał, kiedy będzie nasze następne spo­tka­nie. Potem łącz­ność sta­łym sys­te­mem. Ja wycho­dzę pierw­szy, zostań jesz­cze z pięt­na­ście minut. A tak na mar­gi­ne­sie, to kiep­skie to wasze piwo. Nasze jest o niebo lep­sze.
Rudolf Geiger opróż­nił do końca szklankę, poże­gnał się z agen­tem i opu­ścił lokal. John ode­tchnął z ulgą. Kiedy za wysłan­ni­kiem cen­trali zamknęły się drzwi, odsta­wił nie­do­pite piwo i przy­niósł z baru podwójną whi­sky. Z sym­pa­tią pomy­ślał o jej szkoc­kich pro­du­cen­tach.

Berlin. Centrum

Carl wyszedł z biura wcze­snym popo­łu­dniem. Zde­cy­do­wał, że musi prze­brać się w cywilne ubra­nie, aby jeśli sytu­acja sta­nie się nie­bez­pieczna, nie uła­twiać iden­ty­fi­ka­cji przy­pad­ko­wym świad­kom. Na taką oka­zję prze­cho­wy­wał w sza­fie rze­czy mające nie przy­cią­gać uwagi – w odróż­nie­niu od mun­duru, czy­nią­cego zeń przy­stoj­nego, ele­ganc­kiego i… nie­trud­nego do zapa­mię­ta­nia ofi­cera wywiadu. Prze­obra­że­nie się w nie­mło­dego już urzęd­nika zajęło mu tro­chę czasu. Wło­żył zno­szony, pod­nisz­czony gar­ni­tur i noszący ślady rów­nie dłu­giego uży­wa­nia krótki płaszcz. Nie był to zbyt cie­pły strój, ale w razie koniecz­no­ści zapew­niał swo­bodę ruchów. Usta prze­sło­nił gru­bym sza­li­kiem, świet­nie pasu­ją­cym do aury w lutym. Zało­żył oku­lary w dużych czar­nych opraw­kach, które zmie­niały zasad­ni­czo jego twarz. Całość uzu­peł­nił zro­bioną na dru­tach czapką dokerką. Uważ­nie obej­rzał się w lustrze. Lekko się przy­gar­bił. Był zado­wo­lony z osią­gnię­tego rezul­tatu. Wyglą­dał na zmę­czo­nego męż­czy­znę w śred­nim wieku. Ze względu na zimową aurę wło­żył grube skó­rzane buty. Kiedy wycho­dził z domu, zapadł już zmierzch, który dodat­kowo utrudni jego roz­po­zna­nie. Na wszelki wypa­dek upew­nił się, czy ma w kie­szeni zestaw wytry­chów. Były.
Miesz­ka­nie i warsz­tat „Bohuna” znaj­do­wały się w cen­trum Ber­lina, w pobliżu Dworca Głów­nego. Von Wedel mógł tam dotrzeć w ciągu dwu­dzie­stu minut, poświę­cił jed­nak dwie godziny na klu­cze­nie po uli­cach, aby mieć pew­ność, że nikt za nim nie idzie. W końcu dotarł do budynku dworca. Zer­k­nął na roz­kład jazdy pocią­gów i powoli prze­szedł przez halę. Nie dostrze­gł­szy nic podej­rza­nego, wyszedł na nie­wielką Frie­drich-List-Ufer. Doszedł do Inva­li­den­strasse i skrę­cił w prawo. Po kil­ku­dzie­się­ciu metrach po dru­giej stro­nie tej sze­ro­kiej ulicy zoba­czył budy­nek, w któ­rym w naroż­nym lokalu mie­ścił się warsz­tat zegar­mi­strzow­ski nale­żący do „Bohuna”. Nie­stety warsz­tatu już nie było. Nie było też całego naroż­nika kamie­nicy, a pozo­stałe czę­ści budynku stra­szyły wysta­ją­cymi frag­men­tami stro­pów, powy­bi­ja­nymi oknami oraz pozo­sta­ło­ściami mebli, rur i prze­wo­dów w znisz­czo­nych miesz­ka­niach.
Carl zatrzy­mał się i patrzył na zruj­no­waną kamie­nicę. „Czyżby rezy­dent zgi­nął? A może tylko został ranny i tra­fił do szpi­tala?”, pomy­ślał. Jedno i dru­gie wyja­śniało zresztą brak kon­taktu z „Bohu­nem”. Dostrzegł star­szego męż­czy­znę, który wielką szu­flą pró­bo­wał zgar­niać gruz roz­sy­pany na chod­niku. Uznał, że jest to dozorca – od niego dowie się o szcze­gó­łach tego, co się tu wyda­rzyło. Prze­pu­ścił prze­jeż­dża­jące samo­chody i prze­szedł na drugą stronę ulicy.
– Tu był warsz­tat zegar­mi­strza. Nie wie pan, co z nim się stało? Mia­łem dzi­siaj ode­brać zegar sto­łowy po napra­wie. To rodzinna pamiątka.
– Czło­wieku, warsz­tatu już nie ma. – Twarz męż­czy­zny wykrzy­wiła się z żalu. – Zegar­mi­strza też nie ma. Tu zgi­nęła połowa loka­to­rów. Ci cho­lerni Bry­tyj­czycy… Szkoda, że nie udało się ich wszyst­kich wytłuc w poprzed­niej woj­nie.
– A kiedy to się stało?
– Dwa dni temu wie­czo­rem. Nad­le­ciały bom­bowce. Dużo wcze­śniej niż zazwy­czaj. Pew­nie dla­tego nikt się ich nie spo­dzie­wał. Patrz pan, taka tra­ge­dia…
– A zegar­mistrz, co z nim?
– Pan zegar­mistrz jesz­cze pra­co­wał w warsz­ta­cie. Jak samo­loty nad­le­ciały, to ja wybie­głem z bramy i widzia­łem, że sie­dzi wewnątrz. Nie wiem, dla­czego nie wyszedł, w końcu alarm lot­ni­czy było sły­chać tro­chę wcze­śniej. I nagle świst. Ledwo scho­wa­łem się po dru­giej stro­nie Inva­li­den­strasse. Za chwilę wszystko runęło. Jesz­cze widzia­łem świa­tło u zegar­mistrza, a potem już nic, tylko gruzy. Wie pan, jak odle­cieli, to zebrało się tro­chę ludzi i pró­bo­wa­li­śmy szu­kać ofiar w gru­zo­wi­sku. Wycią­gnę­li­śmy tylko ciało jakiejś kobiety. Potem przy­je­chała straż pożarna. Też szu­kali, ale zna­leź­li­śmy tylko same trupy.
– Zegar­mistrz też zgi­nął?
– Kilka tru­pów było w takim sta­nie, że nie dało się roz­po­znać, kto to. I to było w pobliżu tego miej­sca, gdzie mie­ścił się warsz­tat. Szkoda czło­wieka. Wyda­wał się bar­dzo sym­pa­tyczny. Też mi parę razy napra­wiał zega­rek. Nawet nie­dużo za tę robotę brał. Cho­lera, wszyst­kich nas zabiją.
– Idę do domu. Powiem żonie, że naszego zegara już nie odzy­skamy – sta­rał się zakoń­czyć roz­mowę z dozorcą. – Szkoda zegar­mi­strza. Niech pan się trzyma. Wszyst­kich nas nie zabiją.
Von Wedel odwró­cił się i ruszył w stronę Dworca Głów­nego. Zer­k­nął przez ramię. Dozorca zapa­mię­tale machał szu­flą, jakby mógł za jej pomocą usu­nąć góru­jące nad nim ruiny. Carl skrę­cił w prawo w Heide­strasse. Wie­dział, że „Bohun” miesz­kał na tej ulicy pod nume­rem dwu­na­stym. Posta­no­wił spró­bo­wać dostać się do miesz­ka­nia rezy­denta. Chciał mieć pew­ność, że nie zostało w nim nic, co mogłoby zde­kon­spi­ro­wać dzia­łal­ność siatki. Z nie­po­ko­jem patrzył na kolejne kamie­nice, ale sku­tecz­ność lot­ni­ków alianc­kich ogra­ni­czyła się tym razem do tra­fie­nia naroż­nego budynku przy Inva­li­den­strasse. Myślał, jak to w życiu jest. Jego rezy­dent przez lata uni­kał real­nych zagro­żeń w pracy wywia­dow­czej. Nie dał się Gestapo. A zabili go sojusz­nicy, alianci. Do dupy takie życie.
Trzy­pię­trowy budy­nek przy Heide­strasse 12 był nie­tknięty. Carl sko­rzy­stał z tego, że dwu­skrzy­dłową bramę ktoś pozo­sta­wił uchy­loną, i wsu­nął się do środka. Po lewej i pra­wej stro­nie zoba­czył wej­ścia do kla­tek scho­do­wych. Sień pro­wa­dziła na podwórko. Ota­czały je dwa skrzy­dła budynku, które nie łączyły się ze sobą. Pomię­dzy ich naroż­ni­kami dostrzegł niski barak o pła­skim dachu. Oce­nił, że znaj­do­wały się tam komórki albo garaże. Z podwórka można było wejść do dwóch kolej­nych kla­tek scho­do­wych. Pozo­sta­wało usta­lić, do któ­rej z nich powi­nien się skie­ro­wać. Wybór oka­zał się łatwiej­szy, niż myślał. Admi­ni­stra­tor umie­ścił nad drzwiami wej­ścio­wymi tabliczki z nume­rami miesz­kań. Aby dotrzeć do lokalu numer 16, nale­żało sko­rzy­stać z klatki scho­do­wej od podwórka po lewej stro­nie.
Był zado­wo­lony, że dotąd nikogo nie spo­tkał. Wszedł do klatki, zoba­czył drew­niane schody z kunsz­tow­nie wykoń­czoną porę­czą. Ruszył do góry. Schody lekko skrzy­piały, ale odgłosy docho­dzące zza kolej­nych drzwi zagłu­szały jego kroki. Gdy był na pierw­szym pię­trze, usły­szał odgłos zamy­ka­nych drzwi gdzieś wyżej. Ktoś, czła­piąc, zaczął scho­dzić na dół. Carl nie miał szans, aby gdzieś się scho­wać. Dla­tego powoli piął się do góry. Moc­niej się przy­gar­bił i wtu­lił twarz w sza­lik, a dokerkę prze­su­nął bar­dziej do przodu, tak by przy­sła­niała czoło i lekko oczy. Po chwili zoba­czył scho­dzącą star­szą kobietę. Na oko po sie­dem­dzie­siątce, owi­nięta była w gruby cie­pły szal. Spo­tkali się na półpię­trze. Kobieta, pomimo nikłego świa­tła, wbi­jała wzrok w Carla. Minęli się bez słowa. Poko­naw­szy jesz­cze kil­ka­na­ście stopni, von Wedel zatrzy­mał się na dru­gim pię­trze przed drzwiami z nume­rem 16. Zer­k­nął przez barierkę. Na scho­dach nikogo nie było. Kobieta musiała już wyjść na zewnątrz. Na wszelki wypa­dek zapu­kał do drzwi. Wewnątrz miesz­ka­nia pano­wała kom­pletna cisza. Uspo­ko­jony uważ­nie obej­rzał drzwi. Miały dwa typowe zamki. „Cie­kawe, czy oby­dwa są zamknięte”, pomy­ślał. Wyjął z kie­szeni pęk wytry­chów, któ­rego nie powsty­dziłby się doświad­czony wła­my­wacz. Była to pamiątka z Fran­cji. Kie­dyś w Paryżu zgu­bił klu­cze do miesz­ka­nia. Zorien­to­wał się, że tak jest, sto­jąc już przed drzwiami. Usłużny kon­sjerż w ciągu kwa­dransa ścią­gnął zna­jo­mego ślu­sa­rza. Po trzech minu­tach drzwi były otwarte. Von Wedel naj­pierw suto wyna­gro­dził pracę fachowca, a potem zapro­sił go do miesz­ka­nia. Dłuż­sza roz­mowa przy czer­wo­nym winie zakoń­czyła się uzy­ska­niem pokaź­nego kom­pletu wytry­chów. Za dodat­kową opłatą ślu­sarz zor­ga­ni­zo­wał Car­lowi fachowe prze­szko­le­nie w swoim warsz­ta­cie. Od tej chwili typowe zamki w drzwiach prze­stały być dlań prze­szkodą.
Naj­pierw zabrał się do zamka umiesz­czo­nego powy­żej klamki. Zało­żył, że może sta­no­wić poważ­niej­sze wyzwa­nie niż drugi zamek, zwy­kły pod­klam­kowy. W pół­mroku na scho­dach wybrał jeden z wytry­chów. Udało się co prawda wło­żyć go do zamka bez więk­szego oporu, ale próba obró­ce­nia go wewnątrz nie przy­nio­sła efektu. Powoli wysu­nął wytrych. Wybrał tro­chę węż­szy i pono­wił próbę. Chwilę manew­ro­wał wytry­chem, aż wyczuł, że chwyta bębe­nek zamka, po czym deli­kat­nie go prze­krę­cił. Trzask cofa­ją­cej się zapadki spra­wił mu praw­dziwą przy­jem­ność. Pierw­sza prze­szkoda została poko­nana. Naci­snął klamkę, ale wbrew jego nadzie­jom otwar­cie drzwi blo­ko­wał drugi zamek. Tu Carl użył typo­wego, krót­kiego wytry­cha. Tym razem suk­ces przy­szedł natych­miast. Von Wedel scho­wał wytry­chy do kie­szeni, naci­snął klamkę i drzwi otwo­rzyły się z lek­kim skrzy­pie­niem. Wszedł do środka i szybko zamknął drzwi za sobą. Prze­krę­cił gałkę wyż­szego zamka. Stał w ciem­nym wąskim przed­po­koju. Nie pró­bo­wał zapa­lać świa­tła w oba­wie, że któ­ryś z sąsia­dów, wie­dząc o śmierci „Bohuna”, może naro­bić hałasu, gdy dostrzeże świa­tło.
Powoli i bar­dzo ostroż­nie wszedł do pokoju. Dokład­nie zasu­nął zasłony. Powtó­rzył tę ope­ra­cję w kuchni, która także miała okno. Chwa­lił w duchu świę­tej pamięci rezy­denta, który zapewne pra­co­wał wie­czo­rami i dla­tego zadbał o solidne zaciem­nie­nie. Mógł bez obaw zapa­lić świa­tło. Naj­pierw zabrał się do sta­ran­nego prze­szu­ka­nia pokoju. Kolejno otwie­rał szafki i wysu­wał szu­flady. Prze­glą­dał ubra­nia, książki i różne bibe­loty. Opu­kał pod­łogę i spraw­dził ściany. Po pół­go­dzi­nie był już pewien, że przy­naj­mniej w pokoju nie było żad­nej skrytki. Zga­sił świa­tło i prze­szedł do kuchni. Zaczął od pieca węglo­wego. Z pozoru nie wyda­wał się kryć jakichś nie­spo­dzia­nek. Carl obma­cał całą obu­dowę, zaj­rzał do pale­nisk i do popiel­nika. Nie zna­lazł nic poza grubą war­stwą popiołu i brudu. Na pierw­szy rzut oka wszystko wyda­wało się w porządku. Piec opie­rał się o ścianę. Dookoła obło­żony był kaflami. Von Wedel posta­no­wił jesz­cze spraw­dzić, czy któ­re­goś z nich nie da się poru­szyć. Kiedy uklęk­nął na pod­ło­dze, oka­zało się, że jeden kafel lekko się chwieje, a pod­wa­żony ku zado­wo­le­niu męż­czy­zny wyszedł ze ściany. Czyżby zaprawa ze sta­ro­ści nie trzy­mała? Carl zaczął badać miej­sce po kaflu cen­ty­metr za cen­ty­metrem i w końcu wyma­cał z boku szparę pomię­dzy zaprawą i cegłą. Wło­żył rękę w nie­wielki otwór. W środku wyczuł kra­wędź cze­goś mięk­kiego. Uchwy­cił dwoma pal­cami brzeg zna­le­zi­ska, lekko pocią­gnął i wydo­był na zewnątrz nie­wielki notat­nik. Nie tra­cił czasu na jego lek­turę i po otrze­pa­niu z kurzu scho­wał go do kie­szeni mary­narki, a następ­nie sta­ran­nie wpa­so­wał kafel we wła­ściwe miej­sce. Dokoń­czył prze­szu­ka­nie kuchni, ale nic wię­cej nie zna­lazł. Pozo­sta­wała malutka łazienka. Jej roz­miary i ubó­stwo urzą­dzeń pozwo­liły na szyb­kie stwier­dze­nie braku kolej­nych skry­tek. Von Wedel poga­sił świa­tła i pod­szedł do drzwi. Zaczął nasłu­chi­wać, czy ktoś nie idzie po scho­dach. Usły­szał zna­jome czła­pa­nie, zapewne star­sza kobieta wra­cała do swo­jego miesz­ka­nia. Spo­koj­nie pocze­kał, aż minęła drzwi „Bohuna” i jej kroki uci­chły na wyż­szym pię­trze. Dobiegł go odgłos zamy­ka­nych drzwi. Mógł opu­ścić miesz­ka­nie. Zaczął otwie­rać drzwi i w tym momen­cie przy­pad­kowo potrą­cił łok­ciem gli­niane naczy­nie sto­jące na półeczce obok drzwi. Instynk­tow­nie wycią­gnął rękę, aby zła­pać spa­da­jący przed­miot, lecz było już za późno. Naczy­nie ude­rzyło o pod­łogę, powo­du­jąc spory rumor. Hałas musiał być dosko­nale sły­szalny w całym budynku, gdyż uchy­lone drzwi pra­wie go nie wytłu­miły. Carl na moment zamarł. Cze­kał na reak­cję sąsia­dów. I szybko się jej docze­kał. Pierw­sza otwo­rzyła drzwi star­sza kobieta pię­tro wyżej. Zapewne nie zdą­żyła jesz­cze wejść w głąb miesz­ka­nia.
– Co tam się dzieje? – zawo­łała.
– Co się stało? – Tym razem był to męski głos dobie­ga­jący z dołu.
Von Wedel zauwa­żył, że w lokalu naprze­ciwko powoli otwie­rają się drzwi, więc deli­kat­nie zamknął drzwi miesz­ka­nia „Bohuna” i naj­ci­szej jak potra­fił prze­krę­cił zamek od środka. Sły­szał wciąż dobie­ga­jące z kory­ta­rza odgłosy kro­ków i roz­mowy kilku osób.
– To chyba u zegar­mi­strza? – ode­zwał się kolejny męż­czy­zna.
– Ale prze­cież on zgi­nął – prze­ko­ny­wała jakaś kobieta. – Może ktoś się wła­mał?
– Godzinę temu spo­tka­łam na scho­dach jakie­goś podej­rza­nego obcego czło­wieka. – Carl mógł być pewien, że mówi to star­sza kobieta, którą mijał na scho­dach. – Ni­gdy wcze­śniej go tu nie widzia­łam. Może dowie­dział się, że zegar­mistrz nie żyje, i przy­szedł okraść jego miesz­ka­nie. Takich hien teraz nie bra­kuje.
Ktoś ener­gicz­nie zało­mo­tał do drzwi.
– Otwie­rać! Kto tam jest? Otwie­rać, bo wezwiemy poli­cję!
Wale­nie w drzwi prze­dłu­żało się.
– Idę po poli­cję – zade­kla­ro­wał sta­now­czo jakiś męż­czy­zna. – Pil­nuj­cie, żeby nie uciekł.
Von Wedel usły­szał, jak ktoś zbiega po scho­dach. „No to jestem w pułapce”, oce­nił, prze­kli­na­jąc w duchu swoją nie­zdar­ność. Sytu­acja była groźna. Znaj­do­wał się na dru­gim pię­trze, a jedyne wyj­ście z miesz­ka­nia zostało zablo­ko­wane przez grupę loka­to­rów. Gdyby został zła­pany z podej­rza­nym notat­ni­kiem rezy­denta, któ­rego zawar­to­ści nie znał, mogłoby to mieć dra­ma­tyczne kon­se­kwen­cje. Nawet gdyby się go pozbył, to nie wymy­śli żad­nej logicz­nej odpo­wie­dzi na pyta­nie, co ofi­cer SD robi w miesz­ka­niu zmar­łego zegar­mi­strza. Nale­żało szybko zna­leźć jakieś sen­sowne wyj­ście z sytu­acji. Prze­stał pil­no­wać drzwi wej­ścio­wych, które nie dawały szans ratunku. Wszedł do pokoju. Nie zapa­lał świa­tła. Roz­su­nął ostroż­nie zasłony i otwo­rzył okno. Do ziemi miał około ośmiu metrów. Skok nie wcho­dził w grę – w naj­lep­szym wypadku skoń­czyłby się skrę­ce­niem lub zła­ma­niem nóg, co nie uła­twi­łoby dal­szej ucieczki. Obok okna nie było nic, co pozwo­li­łoby na próbę zej­ścia na podwórko. Spoj­rzał w prawo w stronę okna od kuchni. W pół­mroku dostrzegł zarys rury spu­sto­wej od rynny. „To daje jakąś szansę”, pomy­ślał. Zamknął okno i pobiegł do kuchni. Sąsie­dzi za drzwiami na­dal pokrzy­ki­wali, doma­ga­jąc się, aby wyszedł z miesz­ka­nia.
Otwo­rzył okno kuchenne. Teraz mógł lepiej obej­rzeć ele­wa­cję budynku. Rura bie­gła jakieś pół metra od oścież­nicy. Carl szybko zlu­stro­wał prze­ciwne skrzy­dło budynku. Szczę­śli­wie nikt nie wyglą­dał na zewnątrz, co nawet w zimowy wie­czór mogło tro­chę dzi­wić wobec hałasu powo­do­wa­nego przez grupkę sąsia­dów. Von Wedel uznał, że nie ma innego wyj­ścia i musi spró­bo­wać opu­ścić miesz­ka­nie tą drogą. Był czło­wie­kiem spraw­nym fizycz­nie. Jesz­cze w majątku rodzin­nym wzo­rem swo­jego ojca dbał o tęży­znę. Dużo bie­gał, pod­no­sił cię­żary, jeź­dził konno, grał w tenisa, ćwi­czył szer­mierkę i różne metody walki wręcz. W cza­sie wojny natę­że­nie jego ćwi­czeń znacz­nie się zmniej­szyło, ale mimo to uwa­żał, że powi­nien sobie pora­dzić. Zdjął ręka­wiczki, oba­wia­jąc się, iż mogą zmniej­szać przy­czep­ność dłoni. Wspiął się na para­pet, skąd bez pro­blemu udało mu się się­gnąć rury. Szarp­nął za nią kilka razy, aby spraw­dzić, czy jest solid­nie zamo­co­wana. Z zado­wo­le­niem stwier­dził, że w ogóle się nie poru­szyła. „Raz kozie śmierć”, pomy­ślał. Chwy­cił ją obiema dłońmi i oparł się o nią, udało mu się też oprzeć but na kan­cie jej moco­wa­nia do ele­wa­cji. Gdy miał ruszać w dół, usły­szał syrenę samo­chodu poli­cyj­nego i cha­rak­te­ry­styczny pisk towa­rzy­szący zwy­kle gwał­tow­nemu hamo­wa­niu. Za moment dobiegł go odgłos szyb­kich kro­ków. Zer­k­nął w dół. Zauwa­żył jakie­goś męż­czy­znę pro­wa­dzą­cego za sobą trzech poli­cjan­tów. Carl znie­ru­cho­miał. Nie chciał nawet myśleć, co się sta­nie, gdy funk­cjo­na­riu­sze popa­trzą do góry. Mógł tylko liczyć, że w pół­mroku podwórka go nie zauważą. Na szczę­ście żad­nemu z nich nic takiego nie przy­szło do głowy. Ale nie­bez­pie­czeń­stwo nie znik­nęło, bo poli­cjanci nagle przy­sta­nęli i praw­do­po­dob­nie dowódca patrolu naka­zał jed­nemu z funk­cjo­na­riu­szy pil­no­wa­nie bramy. Cywil i dwaj pozo­stali mun­du­rowi wbie­gli do klatki scho­do­wej.
Przez kilka sekund Carl myślał nad wyj­ściem z pułapki. Mógł zsu­nąć się w dół i pod warun­kiem, że poli­cjant zbyt wcze­śnie by go nie zauwa­żył, spró­bo­wać go obez­wład­nić, a następ­nie uciec. Gdyby jed­nak walka się prze­dłu­żała, z odsie­czą mogli przy­być pozo­stali funk­cjo­na­riu­sze. Szanse na jedno i na dru­gie były mniej wię­cej jed­nakowe. Posta­no­wił szu­kać innego roz­wią­za­nia. A gdyby tak uciec na dach? Spoj­rzał do góry. Zauwa­żył, że moco­wa­nia rury umiesz­czono w rów­nych nie­wiel­kich odstę­pach, a ona sama znaj­duje się w spo­rej odle­gło­ści od ściany. W jed­nej chwili pod­jął decy­zję – nie miał wyboru. Trzy­ma­jąc się jedną ręką rury, drugą uchwy­cił się moco­wa­nia i pod­cią­gnął do góry. Sprzy­jał mu też fakt, że ceglana ściana pozo­stała nie­otyn­ko­wana. Dzięki temu mógł oprzeć brzeg buta na kra­wę­dzi cegły. Potem prze­su­nął dłoń po rurze i trzy­ma­jąc się jej, oparł drugi but na moco­wa­niu. W ten spo­sób zna­lazł się na wyso­ko­ści trze­ciego, ostat­niego pię­tra budynku. Z dołu docho­dziły odgłosy świad­czące o pró­bie wywa­że­nia drzwi do miesz­ka­nia, które opu­ścił. Jeśli zde­cy­dują się prze­strze­lić zamki, nie pozo­sta­nie mu wiele czasu. Wyko­nał kolejne ruchy, posu­wa­jąc się ku górze. Coraz bar­dziej bolały go ramiona, a dło­nie sztyw­niały mu z zimna i wysiłku. Nogi na razie znaj­do­wały opar­cie to w moco­wa­niach, to w cegłach, choć już zda­rzyło się, że jedna się ześli­zgnęła. Nie prze­sta­wał jed­nak peł­znąć do góry. W końcu uchwy­cił brzeg rynny bie­gną­cej wzdłuż dachu. Wtedy z wnę­trza budynku dobiegł go stłu­miony huk kilku wystrza­łów i odgłos wyła­my­wa­nia drzwi. Zaraz potem usły­szał krzyk poli­cjanta dyżu­ru­ją­cego na podwórku.
– Jest na ryn­nie! Hej, ty, złaź stam­tąd, bo jak nie, to będziemy strze­lać! – Sta­now­czy głos nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści.
– Zastrzel go! No już, strze­laj! – padło pole­ce­nie, tym razem z okna, przez które zdą­żył już wychy­lić się dowódca.
Carl wie­dział, że jego szanse na ucieczkę gwał­tow­nie maleją. Trzy­ma­jąc się brzegu rynny na dachu, ener­gicz­nie pod­cią­gnął ciało do góry. Bla­cha lekko się wygięła pod jego cię­ża­rem. Wyko­nał kilka cha­otycz­nych ruchów naj­pierw jedną nogą, potem drugą, szu­ka­jąc opar­cia na kra­wę­dziach cegieł, co w końcu mu się udało. Naj­moc­niej, jak dał radę, odbił się sto­pami i cią­gnąc sil­nie ramio­nami, prze­su­nął ciało na dach. W tym samym momen­cie z dołu padło kilka strza­łów. Nie wie­dział, czy strze­lał poli­cjant wychy­la­jący się z okna, czy jego kolega z podwórka, a może obaj? Kule świ­snęły obok niego, gdy już leżał na dachu. Przez moment nie mógł się ruszyć. Ręce i nogi paliły go, oddech miał mocno przy­spie­szony. Nie miał jed­nak chwili do stra­ce­nia. Zaraz poli­cjanci wybie­gną z miesz­ka­nia „Bohuna” i pognają po scho­dach ku wyj­ściu na dach. Ta myśl była jak kop­niak. Zerwał się, jed­nak dotych­cza­sowy wysi­łek spra­wił, iż lekko się zachwiał na pochy­ło­ści dachu. Przy­po­mniał sobie, że mię­dzy skrzy­dłami budynku znaj­duje się barak z komór­kami. Pobiegł prze­chy­lony w tamtą stronę i sta­nął na kra­wę­dzi dachu. Miał przed sobą w dole niż­szy budy­nek z pła­skim dachem, ale dzie­liło go od niego dzie­sięć metrów. Dostrzegł kolejną rurę spu­stową bie­gnącą po ścia­nie. To była wyma­rzona szansa. Poło­żył się ostroż­nie na pochy­łym skraju dachu nad rynną i opu­ścił nogi w dół. Nabyte wcze­śniej doświad­cze­nie spra­wiło, że szybko zna­lazł opar­cie dla stóp. Bolały go co prawda ramiona i chwyt słabł, ale musiał wytrzy­mać. W miarę szybko zsu­wał się w dół. Nie myślał o tym, czy poli­cjanci już są na dachu i kiedy zaczną strze­lać. W pew­nej chwili, czu­jąc, że zgra­białe i zmę­czone ręce dłu­żej go nie utrzy­mają, puścił rurę i spadł może metr w dół. Prze­wró­cił się na plecy, a potem na bok. Rów­no­cze­śnie usły­szał dobie­ga­jące z góry krzyki poli­cjantów i kilka poje­dyn­czych wystrza­łów. Na dole było jed­nak zbyt ciemno, żeby dobrze wyce­lo­wali. Prze­to­czył się w stronę prze­ciwną do podwórka budynku, z któ­rego wła­śnie uciekł. Usły­szał dra­pa­nie i szu­ra­nie mogące świad­czyć o tym, że poli­cjant pil­nu­jący tego podwórka posta­no­wił przy­łą­czyć się do pościgu i pró­buje dostać się na dach baraku.
Pode­rwał się na nogi i po dwóch kro­kach prze­sa­dził nie­wy­so­kie szta­chety oddzie­la­jące barak od podob­nego budynku po dru­giej stro­nie. Bez waha­nia zesko­czył na sąsied­nie podwórko, po czym szybko ruszył w stronę maja­czą­cej w mroku bramy. Z tyłu padł kolejny strzał. Goniący Carla poli­cjant stał na dachu baraku i sta­rał się tra­fić ucie­ki­niera. Von Wedel rzu­cił się w kie­runku ściany budynku i to go ura­to­wało – dwa następne poci­ski ude­rzyły w miej­sce, gdzie był przed sekundą. Wie­dział, że nie może biec do bramy, bo stałby się dla poli­cjanta łatwym celem. Dzie­liło ich nie wię­cej niż pięt­na­ście metrów. Metr od sie­bie dostrzegł wej­ście do klatki scho­do­wej. Wpadł do środka i tup­nął kil­ka­na­ście razy, sta­ra­jąc się spra­wić wra­że­nie, iż wbiega po scho­dach, następ­nie sta­nął w bez­ru­chu nie­da­leko drzwi i uspo­koił oddech. Za moment usły­szał ostrożne kroki. Poli­cjant albo nie cał­kiem uwie­rzył w to, że ucie­ki­nier pobiegł po scho­dach, albo bał się ryzy­ko­wać. Nim wszedł, ostroż­nie zaj­rzał do środka. Wewnątrz było kom­plet­nie ciemno, ale Carl widział zarys jego syl­wetki. Poli­cjant zaczął pra­wie bez­gło­śnie wsu­wać się do wnę­trza. W lewej ręce trzy­mał pisto­let, prawą macał po ścia­nie, szu­ka­jąc włącz­nika świa­tła. Był lekko roz­ko­ja­rzony. Von Wedel musiał to wyko­rzy­stać. Bły­ska­wicz­nie sko­czył ku poli­cjantowi i prawą nogą kop­nął go w brzuch. Kom­plet­nie zasko­czony funk­cjo­na­riusz zgiął się z bólu. Wtedy dostał mocne ude­rze­nie w kark, które powa­liło go na zie­mię. Upa­da­jąc, wypu­ścił pisto­let. Carl zwa­lił się na niego całym cię­ża­rem ciała i zało­żył mu tak zwany chwyt trój­kątny. Poli­cjant pró­bo­wał się szar­pać, ale dusze­nie już po dwu­dzie­stu sekun­dach spo­wo­do­wało, iż stra­cił przy­tom­ność. Wtedy von Wedel powoli roz­luź­nił chwyt i wstał. Nie chciał zabi­jać poli­cjanta, nie było to konieczne. Wyj­rzał zza drzwi, ale nikogo w pobliżu nie dostrzegł. Ruszył szyb­kim kro­kiem, otrze­pu­jąc płaszcz ze śla­dów ucieczki i walki. Gdy zna­lazł się w bra­mie, usły­szał cha­rak­te­ry­styczny dźwięk alarmu prze­ciw­lot­ni­czego i jed­no­cze­śnie syrenę nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu poli­cji. Zer­k­nął przez szparę w bra­mie, ale samo­chód wolno poje­chał dalej. Dwóch poli­cjantów w środku uważ­nie obser­wo­wało oko­licę. Dostrzegł kilku prze­chod­niów bie­gną­cych schro­nić się przed nalo­tem. Uznał to za swoją szansę. Wybiegł z bramy i podą­żył w ślad za innym męż­czy­zną brze­giem chod­nika Am Ham­bur­ger Bahn­hof. Na rogu ulicy skie­ro­wał się w stronę kanału łączą­cego się ze Sprewą. Chciał jak naj­szyb­ciej znik­nąć z oko­lic Heide­strasse. Hałas wywo­ły­wany przez alianc­kie bom­bowce i nastę­pu­jące co jakiś czas wybu­chy brzmiały w jego uszach jak orkie­stra sym­fo­niczna uświet­nia­jąca fakt, że udało mu się wymknąć z potrza­sku.

 
Wesprzyj nas