„Popłynę przed siebie jak rzeka” to porywająca opowieść o dorastaniu i głęboko zakorzenionej miłości naznaczonej utratą, a także o wytrwałości i pamięci. Przypadkowe spotkanie, miłość bez uprzedzeń, decyzja, która zmieni życie wielu ludzi.


Siedemnastoletnia Victoria Nash prowadzi gospodarstwo na rodzinnej farmie brzoskwiń w Kolorado i jest jedyną kobietą w rodzinie. Wilson Moon to młody włóczęga z tajemniczą przeszłością, wysiedlony z plemiennej ziemi i zdeterminowany, by żyć po swojemu.

Ich przypadkowe spotkanie w chłodny jesienny dzień 1948 roku odwraca bieg ich życia. Victoria ucieka w okoliczne góry, gdzie walczy o przetrwanie, nie wiedząc, co przyniesie jej przyszłość. Wraz ze zmianą pór roku zauważa zmiany także w sobie, odnajdując w pięknym, ale surowym krajobrazie siłę, aby żyć dalej i odbudować wszystko, co utraciła, nawet gdy rzeka Gunnison zatapia jej farmę i ukochany sad brzoskwiniowy.

„Popłynę przed siebie jak rzeka” to porywająca opowieść o dorastaniu i głęboko zakorzenionej miłości naznaczonej utratą, a także o wytrwałości i pamięci, zainspirowana zniszczeniem miasta Iola w latach sześćdziesiątych XX wieku. Shelley Read subtelnie i bez patosu pokazuje, że życie płynie jak rzeka – wzbiera i wędruje naprzód nawet wtedy, gdy natrafia na tamę.

Shelley Read jest mieszkanką Kolorado w piątym pokoleniu. Wraz z rodziną żyje w Elk Mountains i najlepiej czuje się na wysokim szczycie. Przez blisko trzydzieści lat była starszą wykładowczynią na Uniwersytecie Western Colorado, gdzie uczyła pisania, literaturoznawstwa, wiedzy o środowisku, jak również stworzyła przedmiot kierunkowy „Środowisko i ekologiczne rozwiązania”, a także program wsparcia dla studentów w pierwszym pokoleniu oraz zagrożonych przerwaniem nauki. Ukończyła studia pisarskie i literaturoznawcze na Uniwersytecie Denver oraz podyplomowe studium twórczego pisania na filadelfijskim Uniwersytecie Temple. Regularnie współpracuje z czasopismami „Crested Butte Magazine” i „Gunnison Valley Journal”, zasiada również w zarządzie edukacyjnej organizacji artystycznej Vita Institute for the Arts.
„Popłynę przed siebie jak rzeka” to jej debiutancka powieść, która została przetłumaczona na ponad trzydzieści języków, sprzedano również prawa do jej ekranizacji.

Shelley Read
Popłynę przed siebie jak rzeka
Przekład: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 24 stycznia 2024
 
 

Pro­log

 
Wy­obraź so­bie, co za­lega na czar­nym dnie je­ziora. Wszel­kiego ro­dzaju szczątki, które na­nio­sła rzeka albo też lu­dzie wy­rzu­cili ze swo­ich ło­dzi, roz­mię­kają w wo­dzie, po­ra­sta­jąc mięk­kim fu­ter­kiem szlamu. Ryby o odę­tych po­licz­kach krążą wła­snymi nie­po­ję­tymi ścież­kami, z dala od ha­czyka, od­dech i ruch w nie­roz­łącz­nej jed­no­ści. Wy­obraź so­bie wo­do­ro­sty po­dobne do gib­kich po­staci ko­biet wi­ją­cych się w tańcu, któ­rego nikt nie wi­dzi. Stań na brzegu je­ziora, gdzie lekka fala ob­li­zuje czubki bu­tów, i po­myśl, że tuż przed tobą, na wy­cią­gnię­cie ręki, roz­ta­cza się kra­jo­braz tak samo obcy i mil­czący jak po­wierzch­nia Księ­życa, nie­do­stępny dla świa­tła, cie­pła i dźwięku.
Na dnie ta­kiego je­ziora stoi mój dom. Na­sza farma spo­czywa w mule, łu­dząco po­dobna do cmen­ta­rzy­ska za­to­pio­nych ło­dzi. Po moim po­koju i po sa­lo­niku, gdzie w nie­dziele spo­ty­ka­li­śmy się całą ro­dziną, plą­czą się pstrągi o lśnią­cych łu­skach. Bu­twieją ściany szop i ko­ryta dla zwie­rząt. Rdza prze­żera splą­tane kłęby drutu kol­cza­stego. Zie­mia, nie­gdyś tak płodna, leży odło­giem w tej męt­nej za­le­wie.
W pod­ręcz­ni­kach do hi­sto­rii po­wsta­nie zbior­nika wod­nego Blue Mesa może się ja­wić jako bo­ha­ter­ski czyn zro­dzony z wiel­kiej, śmia­łej wi­zji: po­móc lu­dziom, kie­ru­jąc bez­cenną wodę z do­pły­wów Ko­lo­rado na su­che zie­mie Po­łu­dnio­wego Za­chodu. Ci, któ­rzy za­gro­dzili tamą bieg dzi­kiej rzeki Gun­ni­son, za­mie­nia­jąc ją na siłę w je­zioro, dzia­łali być może w naj­lep­szej wie­rze, ale ja znam inną hi­sto­rię tych stron.
W cza­sach, gdy Gun­ni­son to­czyła jesz­cze swój wartki, pie­ni­sty nurt przez moją ro­dzinną do­linę, bro­dzi­łam w jej wo­dach za­nu­rzona po ko­lana, błą­dząc wzro­kiem po gó­ru­ją­cych nad ko­ry­tem rzeki wznie­sie­niach dzi­kiej, od­lud­nej wy­żyny Big Blue. Pa­mię­tam mia­steczko Iola, wi­ta­jące każdy nowy dzień bu­kie­tem śnia­da­nio­wych za­pa­chów i po­ranną krzą­ta­niną na far­mach i ran­czach, pa­mię­tam, jak pro­mie­nie wspi­na­ją­cego się po nie­bie słońca naj­pierw oświe­tlały wschod­nią stronę Main Street, a na­stęp­nie po­wo­lutku wę­dro­wały na obrzeża mia­sta, za tory i dzie­dzi­niec szkoły, aby wresz­cie za­pło­nąć ja­snym roz­bły­skiem w okrą­głym, czer­wono-nie­bie­skim wi­trażu miej­sco­wego ko­ściółka. Do od­mie­rza­nia czasu słu­żyły mi głu­che gwizdy trzech miej­sco­wych po­cią­gów: dzie­wiąta dwa­dzie­ścia dwie, czter­na­sta zero pięć, sie­dem­na­sta czter­dzie­ści sie­dem. Zna­łam w mie­ście wszyst­kich, każdy kąt i skrót, wie­dzia­łam też do­kład­nie, która z sę­ka­tych brzo­skwiń w sa­dzie na­le­żą­cym do mo­jej ro­dziny jest naj­star­sza i rok w rok daje naj­słod­sze owoce. I chyba nikt tak jak ja nie od­czuł przej­mu­ją­cego smutku tych stron.
Lu­dzie w do­brej wie­rze prze­nie­śli miej­ski cmen­tarz wy­soko na wzgó­rze – mam tylko na­dzieję, że pod każ­dym na­grob­kiem na­le­żą­cym do mo­jej ro­dziny spo­częły wła­ściwe szczątki – i tam już po­zo­stał, oto­czony bia­łym pło­tem z że­la­znych prę­tów, po­gię­tych i po­wy­krę­ca­nych od śniegu, bo zimą pu­chowe czapy są grube i cięż­kie. Dzięki ta­kim sa­mym lu­dziom i tak samo do­brej wie­rze całe mia­sto Iola w sta­nie Ko­lo­rado znik­nęło pod wodą.
Wy­obraź so­bie mil­czące, za­po­mniane ludz­kie osie­dle, mur­sze­jące w ci­szy na dnie je­ziora, które kie­dyś było rzeką. Je­śli się za­sta­na­wiasz, czy spię­trzona fala może po­chło­nąć i za­brać ze sobą wszel­kie ra­do­ści i cier­pie­nia, któ­rymi na­sią­kło ta­kie miej­sce, po­wiem ci, że nie, nie może. Kra­jo­brazy lat mło­do­ści każdy z nas nosi w so­bie, są bu­dul­cem, który nas two­rzy, a my – za­pi­sem tego, co te lata nam dały i co nam ode­brały.

CZĘŚĆ PIERW­SZA
1948–1949

Roz­dział pierw­szy
1948

Nie ro­bił wiel­kiego wra­że­nia.
W każ­dym ra­zie na pierw­szy rzut oka.
– Pani wy­ba­czy – po­wie­dział, lekko po­cią­ga­jąc dwoma usmo­lo­nymi pal­cami za da­szek po­dar­tej czer­wo­nej czapki bejs­bo­lo­wej. – Tra­fię tędy do noc­le­gowni?
I tyle. Zwy­czajne py­ta­nie z ust brud­nego, nie­zna­jo­mego czło­wieka, który aku­rat prze­cho­dził Main Street, kiedy wy­szłam zza rogu na skrzy­żo­wa­niu z ulicą North Laura.
Spodnie, ogrod­niczki na szel­kach, miał czarne od wę­gla, po­dob­nie jak dło­nie. My­śla­łam, że to smar do osi albo zie­mia po pracy na polu, cho­ciaż ten brud był jed­nak zde­cy­do­wa­nie ciem­niej­szy. Po­liczki też miał umo­ru­sane. Po­mię­dzy struż­kami potu prze­świ­ty­wała śniada skóra. Spod czapki wy­sta­wały pro­ste czarne włosy.
Ten je­sienny dzień za­czął się tak samo zwy­czaj­nie, jak zwy­czajna była owsianka i jajka sa­dzone, które po­da­łam na śnia­da­nie męż­czy­znom z mo­jej ro­dziny. Nie rzu­ciło mi się w oczy nic nie­zwy­kłego: ani kiedy sprzą­ta­łam dom i opo­rzą­dza­łam po­tulne zwie­rzęta w za­gro­dach, ani kiedy zbie­ra­łam późne brzo­skwi­nie do dwóch ko­szów, lekko dy­go­cząc, bo przed po­łu­dniem by­wało już chłodno, ani kiedy jak co dzień wsia­dłam na ro­wer, aby roz­wieźć owoce za­ła­do­wane do roz­kle­ko­ta­nego wózka, ani też po po­wro­cie do domu, kiedy za­bra­łam się do go­to­wa­nia obiadu. Zdą­ży­łam się już jed­nak na­uczyć, że nie­zwy­kłość czai się tuż za cien­kim prze­pie­rze­niem sza­rej co­dzien­no­ści, jak ta­jem­ni­czy świat mor­skich głę­bin ukryty pod po­wierzch­nią wody.
– Tędy wszę­dzie pan trafi – od­po­wie­dzia­łam.
To nie był żart, nie sta­ra­łam się też zwró­cić na sie­bie uwagi, ale wi­dząc jego krzywy uśmiech i lekko prze­chy­loną na bok głowę, do­my­śli­łam się, że moja od­po­wiedź go roz­ba­wiła. Aż ści­snęło mnie w dołku, kiedy pa­trzył na mnie w ten spo­sób.
– Chcia­łam tylko po­wie­dzieć, że to małe mia­steczko – do­rzu­ci­łam szybko, usi­łu­jąc wy­brnąć z nie­zręcz­nej sy­tu­acji, aby było ja­sne, że nie je­stem z ta­kich, które ce­lowo rzu­cają się w oczy, żeby chłopcy ster­czący na rogu ulicy mo­gli je so­bie oglą­dać, wy­mie­nia­jąc zna­czące uśmieszki.
Oczy nie­zna­jo­mego były czarne i lśniące, ni­czym skrzy­dło kruka. I pełne do­broci. To wła­śnie za­pa­mię­ta­łam naj­le­piej, od pierw­szego ukrad­ko­wego zer­k­nię­cia aż po ostat­nie spoj­rze­nie: ła­god­ność zda­wała się try­skać z wnę­trza jego źre­nic, ni­czym woda ze studni, która wy­biła. Wciąż uśmiech­nięty, przy­glą­dał mi się przez chwilę, a po­tem znów do­tknął pal­cami daszka swo­jej czapki i z po­wro­tem ru­szył przed sie­bie, w kie­runku pen­sjo­natu pana Dun­lapa, znaj­du­ją­cego się na sa­mym końcu Main Street.
Ten znisz­czony, dziu­rawy chod­nik rze­czy­wi­ście pro­wa­dził wszę­dzie. Oprócz pen­sjo­natu mie­li­śmy ho­tel Iola dla ele­ganc­kich przy­jezd­nych i przy­tu­loną tuż za nim knajpę, dla trun­ko­wych. Były też sta­cja ben­zy­nowa Stan­dard Oil, sklep z ar­ty­ku­łami że­la­znymi, poczta – wszystko to pro­wa­dził pan Jer­ni­gan – knajpka, gdzie za­wsze pach­niało kawą i be­ko­nem, oraz Big Lit­tle Store, sklep spo­żyw­czy pana Chap­mana, gdzie oprócz zwy­kłych pro­duk­tów można było ku­pić także de­li­ka­tesy i na­słu­chać się plo­tek ile du­sza za­pra­gnie, albo jesz­cze wię­cej. Na za­chod­nim końcu ulicy znaj­do­wał się dzie­dzi­niec z wy­so­kim bia­łym masz­tem fla­go­wym: po jed­nej stro­nie stała szkoła, do któ­rej kie­dyś cho­dzi­łam, a po dru­giej biały drew­niany ko­ściół, gdzie przed śmier­cią mamy cała na­sza ro­dzina zja­wiała się co nie­dzielę w kom­ple­cie, wy­pu­co­wana tak jak się na­leży. Da­lej Main Street koń­czyła się na­gle, ucięta zbo­czem wzgó­rza, jak krót­kie zda­nie za­koń­czone nie­spo­dzie­waną kropką.
Szłam w tę samą stronę co nie­zna­jomy – mu­sia­łam wy­cią­gnąć brata z po­ke­ro­wej spe­lunki za sta­cją ben­zy­nową pana Jer­ni­gana – ale nie mo­głam prze­cież drep­tać krok w krok za nim. Przy­sta­nę­łam na rogu i osło­niw­szy oczy dło­nią, przyj­rza­łam mu się uważ­nie. Szedł po­woli, spa­ce­ro­wym kro­kiem, jakby ta prze­chadzka była dla niego ce­lem sa­mym w so­bie. Ręce, swo­bod­nie opusz­czone, ko­ły­sały się lekko, głowa jakby tro­chę nie na­dą­żała. Spod sze­lek ogrod­ni­czek wy­glą­dała opięta, brudna biała ko­szulka z krót­kim rę­ka­wem. Był szczu­pły, a umię­śnione ra­miona zdra­dzały na­jem­nego ro­bot­nika.
Na­gle, jakby czu­jąc na so­bie mój wzrok, od­wró­cił się i uśmiech­nął. Białe zęby bły­snęły olśnie­wa­jąco w umo­ru­sa­nej twa­rzy. Wes­tchnę­łam, spło­szona, że tak mnie przy­ła­pał. Fala go­rąca spły­nęła mi po karku. Chło­pak, do­tknąw­szy po raz trzeci daszka swo­jej czapki, od­wró­cił się i ru­szył da­lej przed sie­bie. Nie wi­dzia­łam już jego twa­rzy, ale coś mi mó­wiło, że wciąż się uśmie­cha.
Z per­spek­tywy czasu mogę po­wie­dzieć, że była to chwila brze­mienna w skutki. Prze­cież mo­głam za­wró­cić, skrę­cić z po­wro­tem w North Laura i pójść do domu, bo trzeba już było szy­ko­wać ko­la­cję. Mo­głam zo­sta­wić Se­tha przy kar­tach, niech so­bie sam wraca pi­jany na farmę i po­każe się w tym sta­nie ta­cie i wuj­kowi Ogowi: bę­dzie draka, a wszystko spad­nie na jego głowę. Mo­głam przy­naj­mniej przejść na drugą stronę Main Street, od­dzie­lić się od nie­zna­jo­mego szpa­le­rem żółk­ną­cych to­pól ba­weł­ni­stych i jezd­nią, po któ­rej od czasu do czasu prze­my­kał ja­kiś sa­mo­chód. Po­stą­pi­łam jed­nak ina­czej i to prze­są­dziło o wszyst­kim.
Za­miast za­wró­cić albo przejść przez ulicę, ru­szy­łam po­woli przed sie­bie. In­tu­icja pod­po­wia­dała mi, że każde unie­sie­nie nogi i każde do­tknię­cie stopą ziemi ma szcze­gólną wagę.
Nikt ni­gdy nie roz­ma­wiał ze mną o spra­wach dam­sko-mę­skich. Moja mama zmarła, kiedy by­łam jesz­cze dziec­kiem, i nie zdą­żyła mi prze­ka­zać tych ta­jem­nic, cho­ciaż i tak pew­nie ni­czego bym się od niej nie do­wie­działa. Była ci­chą, oby­czajną ko­bietą, bez­względ­nie po­słuszną Bogu oraz wszel­kim nor­mom. O ile pa­mię­tam, ko­chała nas szcze­rze, mo­jego brata i mnie, ale jej uczu­cie da­wało o so­bie znać wy­łącz­nie w ści­śle okre­ślo­nych gra­ni­cach, a na­szym ży­ciem rzą­dził śmier­telny strach przed Są­dem Osta­tecz­nym. Od czasu do czasu mia­łam oka­zję do­strzec prze­bły­ski jej sta­ran­nie skry­wa­nej żar­li­wo­ści, na przy­kład kiedy okła­dała nas po sie­dze­niach czarną gu­mową packą na mu­chy albo gdy szyb­kim ru­chem ocie­rała łzy po mo­dli­twie, po­zo­sta­wia­jąc na dłoni le­d­wie wi­doczne ślady wil­goci, ani razu jed­nak nie wi­dzia­łam, żeby po­ca­ło­wała czy cho­ciaż ob­jęła mo­jego ojca. Byli zgod­nym mał­żeń­stwem, wie­dzieli, że mogą na so­bie po­le­gać, umieli do­brze za­jąć się ro­dziną i go­spo­dar­stwem, lecz ni­gdy nie do­strze­głam po­mię­dzy nimi mi­ło­ści w tej szcze­gól­nej po­staci, która łą­czy ko­bietę i męż­czy­znę. Nie do­sta­łam żad­nej mapy, aby od­na­leźć wła­ściwą drogę na tym ta­jem­ni­czym lą­dzie.
Je­den je­dyny raz zda­rzył się wy­ją­tek: w tam­ten po­nury je­sienny wie­czór, nie­długo po mo­ich dwu­na­stych uro­dzi­nach, kiedy sze­ryf Lyle wy­siadł ze swo­jego dłu­giego, czarno-bia­łego służ­bo­wego auta na żwi­ro­wym pod­jeź­dzie przed na­szym do­mem. Za­uwa­żyw­szy tatę na po­dwó­rzu, pod­szedł do niego z wi­docz­nym ocią­ga­niem. Wi­dzia­łam to przez okno w sa­lo­niku, po­kryte pół­przej­rzy­stą mgiełką mo­jego od­de­chu. Tata po­woli osu­nął się na ko­lana, pro­sto w błoto po nie­daw­nym desz­czu. Sta­łam przy tym oknie, cze­ka­jąc na po­wrót mamy, ku­zyna Ca­la­musa i cioci Vi­vian. Po­je­chali we troje za prze­łęcz, do Ca­nyon City, z do­stawą za­mó­wio­nych brzo­skwiń. Mieli wró­cić już dawno. Tata też ich wy­glą­dał i tak się de­ner­wo­wał, że przez cały wie­czór gra­bił roz­mok­nięte li­ście, które za­wsze zo­sta­wiał na ziemi przez całą zimę, na kom­post dla trawy. Kiedy ugiął się pod cię­ża­rem wia­do­mo­ści, które prze­ka­zał mu sze­ryf, moje młode serce po­jęło dwie bar­dzo ważne rze­czy: po pierw­sze, troje naj­bliż­szych nie wróci już do domu, a po dru­gie – mój oj­ciec ko­chał moją matkę. Przy mnie ni­gdy nie oka­zy­wali so­bie uczuć i ni­gdy o nich ze mną nie roz­ma­wiali, ale w tam­tej chwili zda­łam so­bie sprawę, że na­prawdę nie były im obce: po pro­stu prze­ży­wali je na wła­sny spo­sób, ci­chy i spo­kojny. Ta sub­tel­ność wza­jem­nych re­la­cji – na równi z cał­kiem su­chymi oczami i rze­czową miną taty, który po­że­gnaw­szy się z sze­ry­fem, przy­szedł do domu, aby z po­nurą po­wagą po­in­for­mo­wać Se­tha i mnie o śmierci na­szej mamy – uświa­do­miła mi, że mi­łość to pry­watna sprawa dwojga lu­dzi. To oni mają o nią dbać i nikt inny nie może na­wet jej opła­ki­wać. Na­leży do nich i tylko do nich, jak ta­jemny skarb, jak wiersz z oso­bi­stą de­dy­ka­cją.
Poza tym by­łam w tych spra­wach cał­ko­wi­cie nie­świa­doma, a przede wszyst­kim nie mia­łam po­ję­cia, jak za­czyna się mi­łość: czemu na jed­nego chłopca można nie zwró­cić naj­mniej­szej uwagi, ale już na­stępny przy­ciąga dziew­czynę z ogromną siłą, nie­od­partą jak gra­wi­ta­cja, i od tej chwili cały świat prze­sła­nia jej tę­sk­nota.
Dzie­liło mnie od tego nie­zna­jo­mego chło­paka za­le­d­wie pół prze­cznicy; wy­pa­dło nam iść tym sa­mym wą­skim chod­ni­kiem, w tym sa­mym mia­steczku za­gu­bio­nym na pust­ko­wiach Ko­lo­rado, tego sa­mego dnia, o tej sa­mej po­rze. Po­dą­ża­łam w ślad za nim, my­śląc, że nie­za­leż­nie od tego, ja­kie drogi go tu­taj przy­wio­dły, ja­kie przej­ścia i przy­gody, oboje mamy za sobą sie­dem­na­ście lat ży­cia – bo na oko by­li­śmy mniej wię­cej w jed­nym wieku – i przez cały ten czas po­zo­sta­wa­li­śmy cał­ko­wi­cie nie­świa­domi swo­jego ist­nie­nia. A te­raz, nie wie­dzieć czemu, na­sze ścieżki prze­cięły się nie­od­wra­cal­nie jak Main Street i North Laura.
Na­gle serce za­biło mi ży­wiej, bo od­le­głość po­mię­dzy nami za­częła ma­leć: trzy domy, dwa i w końcu tylko je­den. Zro­zu­mia­łam, że to on zwal­nia kroku, dys­kret­nie, po tro­szeczku.
Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia, co zro­bić. Je­śli też zwol­nię, do­my­śli się, że ro­bię to ce­lowo, żeby nie zbli­żyć się do niego za bar­dzo, a prze­cież nie na­leży zwra­cać tak bacz­nej uwagi na nie­zna­jo­mego czło­wieka. Je­śli jed­nak będę szła da­lej tym sa­mym tem­pem, to szybko się z nim zrów­nam i co wtedy? Albo jesz­cze go­rzej: minę go i po­czuję na ple­cach jego pa­lący wzrok. Z pew­no­ścią za­uważy, że idę ko­ślawo, mam gołe łydki i zno­szone skó­rzane buty, stara bor­dowa szkolna su­kienka źle na mnie leży, bo już z niej wy­ro­słam, a pro­ste brą­zowe włosy, nie­myte od ostat­niej nie­dziel­nej ką­pieli, pre­zen­tują się na­der po­spo­li­cie.
Zwol­ni­łam więc kroku. On zro­bił to samo, jakby był zwią­zany ze mną ja­kimś nie­wi­dzial­nym sznur­kiem. Zwol­ni­łam jesz­cze bar­dziej, a on prak­tycz­nie sta­nął w miej­scu. W końcu za­trzy­mał się na­prawdę i znie­ru­cho­miał jak głaz. Nie ma­jąc in­nego wyj­ścia, też mu­sia­łam za­sty­gnąć w bez­ru­chu i tkwi­li­śmy tak na Main Street jak dwa durne po­sągi.
Wy­czu­łam, że wcale nie zro­bił tego dla hecy. Sta­łam spa­ra­li­żo­wana stra­chem i nie­zde­cy­do­wa­niem, a pierw­sze szepty bu­dzą­cego się po­żą­da­nia mą­ciły mi w gło­wie. Po­zna­łam tego chłopca za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej, rap­tem tyle, ile po­trzeba, aby przejść nie­całą prze­cznicę, a już na myśl o nim wszystko prze­wra­cało się we mnie ni­czym garść ka­my­ków nie­siona nur­tem stru­mie­nia.
Nie sły­sza­łam za sobą po­skrzy­py­wa­nia sta­lo­wych kó­łek dzie­cię­cego wózka ani kro­ków pulch­nej żony miej­sco­wego le­ka­rza. Kiedy pani Ber­nette na­gle wy­ro­sła obok, usi­łu­jąc mnie omi­nąć na wą­skim chod­niku, spło­szy­łam się jak wie­wiórka.
Na ustach dok­to­ro­wej po­ja­wił się po­dejrz­liwy uśmiech, a jej cien­kie, mocno wy­sku­bane brwi unio­sły się w wy­ra­zie nie­mego za­py­ta­nia.
– To­rie – po­wi­tała mnie la­ko­nicz­nie, skró­tem mo­jego imie­nia.
Z naj­wyż­szym tru­dem zdo­ła­łam ski­nąć uprzej­mie głową; imię jej dziecka kom­plet­nie ule­ciało mi z pa­mięci i nie po­my­śla­łam na­wet o tym, że mogę wy­ko­nać przy­ja­zny gest i po­gła­dzić je po ja­snej czu­prynce.
Nie­zna­jomy zręcz­nie usu­nął się z drogi, żeby pani Ber­nette mo­gła prze­je­chać wóz­kiem. Przyj­rzała mu się z cie­ka­wo­ścią od stóp do głów i uśmiech­nęła nie­znacz­nie, kiedy po­wie­dział „Usza­no­wa­nie”, grzecz­nie uchy­la­jąc czapki. Na mnie zer­k­nęła jesz­cze przez ra­mię, marsz­cząc brwi, jakby gło­wiła się nad ja­kąś za­gadką, a po­tem po­szła da­lej, ko­ły­sząc się jak kaczka.
Taka para jak ten chło­pak i ja rze­czy­wi­ście mu­siała sta­no­wić nie­złą sza­radę. Co to jest: raz po­wią­zane ze sobą, łą­czą swe losy na za­wsze? Od­po­wiedź: ku­kiełki na jed­nym sznurku.
– Vic­to­ria… – Ob­ró­ciw­szy się w końcu twa­rzą w moją stronę, z nie­skrę­po­waną po­ufa­ło­ścią zwró­cił się do mnie moim peł­nym imie­niem. – A ty co, idziesz za mną? – Te­raz to on po­pi­sy­wał się po­czu­ciem hu­moru, a sze­roki uśmiech świad­czył, że wła­sny dow­cip bawi go tak samo jak wcze­śniej mój nie­za­mie­rzony żart.
– N-nie… – za­jąk­nę­łam się jak dziecko przy­ła­pane na kra­dzieży mie­dziaka.
Nie po­wie­dział już wię­cej ani słowa, skrzy­żo­wał tylko na piersi od­sło­nięte śniade przed­ra­miona. Trudno było zgad­nąć, czy za­sta­na­wia się nad swoim py­ta­niem, nad moim za­cho­wa­niem czy też może nad tym zbie­giem oko­licz­no­ści, który do­pro­wa­dził do na­szej wy­miany zdań.
W końcu, nie mo­gąc już dłu­żej wy­trzy­mać nie­zręcz­nego mil­cze­nia, wy­pro­sto­wa­łam się i uda­jąc opa­no­wa­nie, za­py­ta­łam:
– Skąd wiesz, jak się na­zy­wam?
– Spo­strze­gaw­czy je­stem – od­parł. Bez­po­śred­nio, lecz na swój spo­sób skrom­nie. – Vic­to­ria… – po­wtó­rzył raz jesz­cze, po­woli, chyba tylko po to, aby de­lek­to­wać się tymi trzema krót­kimi sy­la­bami. – Imię dla kró­lo­wej.
Był cza­ru­jący, a jego urok ni­jak nie szedł w pa­rze z nie­chlujną po­wierz­chow­no­ścią. Wi­dział jak na dłoni, że robi na mnie wra­że­nie, cho­ciaż ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się grać obo­jętną. Jego ciemne oczy zło­żyły mi pro­po­zy­cję, za­nim pa­dło choćby jedno słowo.
– Przej­dziemy się? Ale tak, jak na­leży… – Wska­zał dło­nią miej­sce obok sie­bie. – O, pro­szę.
Zwle­ka­łam z od­po­wie­dzią, bo cho­ciaż ow­szem, chcia­łam z nim po­spa­ce­ro­wać, to po­czu­cie przy­zwo­ito­ści albo też szczera dziew­częca wsty­dli­wość pod­po­wia­dały mi, że le­piej tego nie ro­bić. A może to było prze­czu­cie?
– Nie, dzię­kuję – od­par­łam. – Nie mogę… To zna­czy… Nie wiem na­wet, jak masz na…
– Wil – prze­rwał mi, za­nim zdą­ży­łam za­py­tać. – Wil­son Moon. – Od­cze­kał, aż te dwa słowa wy­brzmią w mo­ich uszach, a po­tem zbli­żył się z wy­cią­gniętą ręką. – Bar­dzo mi miło, panno Vic­to­rio. – Spo­waż­niał nie­spo­dzie­wa­nie. Ocze­ki­wał, że też wy­stą­pię i uści­snę mu dłoń.
Po chwili ner­wo­wego za­wa­ha­nia dy­gnę­łam. Nie wiem, które z nas było bar­dziej za­sko­czone taką re­ak­cją. Dy­ga­łam w dzie­ciń­stwie, kiedy cho­dzi­łam jesz­cze do szkółki nie­dziel­nej, ale od tam­tej pory już nie. Nic in­nego nie przy­szło mi jed­nak do głowy, a do­tknąć jego ręki ba­łam się strasz­li­wie. Mo­men­tal­nie zro­biło mi się głu­pio. My­śla­łam, że bę­dzie się śmiał, lecz on tylko się uśmiech­nął – naj­pierw pół­gęb­kiem, a po­tem pro­mien­nie, sze­roko, szcze­rze, ale bez cho­ciażby cie­nia kpiny. Po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem głową, opu­ścił rękę, wsu­nął dłoń do kie­szeni swo­ich brud­nych ogrod­ni­czek i stał już tylko spo­koj­nie przede mną.
W tam­tej chwili, za­trzy­mana jego spoj­rze­niem, nie mo­głam tego po­jąć, ale póź­niej mia­łam się na­uczyć, że Wil­son Moon nie od­czuwa upływu czasu w spo­sób ty­powy dla więk­szo­ści lu­dzi i że ge­ne­ral­nie bar­dzo nie­wiele rze­czy prze­żywa w ty­powy spo­sób. Ni­gdy mu się nie spie­szyło, nie wier­cił się ner­wowo, a mil­cze­nie nie było dla niego nie­zno­śnie pu­stym na­czy­niem, które ko­niecz­nie trzeba wy­peł­nić ga­da­niem o byle czym. O przy­szło­ści my­ślał rzadko, a jesz­cze rza­dziej o prze­szło­ści; żył chwilą obecną, za­gar­niał ją obu­rącz, aby po­dzi­wiać ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. Nie oglą­dał się przy tym na ni­kogo i ni­gdy nie po­stało mu w gło­wie, że być może po­wi­nien po­stę­po­wać ina­czej. Ale w tamto paź­dzier­ni­kowe po­po­łu­dnie, sto­jąc jak słup soli na chod­niku, nie mo­głam jesz­cze tego wie­dzieć. Do­piero póź­niej od­kry­łam jego mą­drość i z cza­sem na­uczy­łam się ją sto­so­wać w chwi­lach naj­więk­szej po­trzeby.
A więc tak, zmie­ni­łam zda­nie, przy­ję­łam za­pro­sze­nie na spa­cer i po­szli­śmy we dwoje główną ulicą mia­steczka Iola: ja i Wil­son Moon, chło­pak, który prze­stał już być nie­zna­jo­mym.
I cho­ciaż spa­cer był krótki, a na­sza roz­mowa skła­dała się ze zwy­kłych uprzej­mo­ści, to gdy do­tar­li­śmy pod pen­sjo­nat pana Dun­lapa, żadne z nas nie miało ochoty się po­że­gnać. Przy­sta­nę­łam za Wi­lem na zje­żo­nych drza­zgami schod­kach. Serce wa­liło mi jak osza­lałe.
Nie po­wie­dział zbyt wiele o so­bie. Na­wet kiedy za­py­ta­łam, czy skrót od imie­nia Wil­son pi­sze się przez jedno „l” czy przez dwa, wzru­szył tylko ra­mio­nami i od­parł: „Jak wo­lisz”. Tam­tego dnia do­wie­dzia­łam się za­le­d­wie tyle, że pra­co­wał w ko­palni wę­gla w Do­lo­res i że wła­śnie stam­tąd uciekł.
– Mia­łem już tego po dziurki w no­sie – wy­ja­śnił. – Któ­re­goś dnia głos we­wnętrzny po­wie­dział mi: „Zbie­raj się. Te­raz, za­raz”.
Wa­gony z wę­glem do trans­portu li­nią ko­le­jową Du­rango–Si­lver­ton stały już za­ła­do­wane na to­rach – opo­wia­dał mi da­lej – a gwizd lo­ko­mo­tywy, długi, prze­ni­kliwy i na­tar­czywy, za­brzmiał w jego uszach jak we­zwa­nie. Jedno było ja­sne: te wa­gony jadą tam, gdzie go nie ma. Sły­sząc pierw­sze zgrzyt­nię­cie kół po­ciągu, bły­ska­wicz­nie wspiął się po prze­rdze­wia­łej dra­bince i ze­sko­czył na cie­pły, czarny po­kład wę­gla. Za­uwa­żył go bry­ga­dzi­sta, który pu­ścił się w po­ścig, klnąc wiel­kim gło­sem i wście­kle wy­ma­chu­jąc czapką. Wkrótce jed­nak i on, i cała ko­pal­nia roz­pły­nęły się w od­dali, a Wil­son Moon mógł spo­koj­nie wy­sta­wić twarz na po­dmu­chy wia­tru.
– I na­wet nie wie­dzia­łeś, do­kąd je­dziesz? Gdzie skoń­czy się ta po­dróż? – za­py­ta­łam.
– A po co? Chyba wszę­dzie jest tak samo, co nie?
Zna­łam tylko mia­steczko Iola i jego oko­lice, te­reny le­żące nad sze­ro­kim i cał­kiem pro­stym w tych stro­nach od­cin­kiem rzeki Gun­ni­son. Na­sza nie­duża miej­sco­wość przy­cup­nęła u stóp wznie­sień na­le­żą­cych do wy­żyny Big Blue. Ich zbo­cza sta­no­wiły jej po­łu­dniową gra­nicę, a od za­chodu i pół­nocy ota­czały nas wy­nio­słe szczyty Elk Mo­un­ta­ins. Na wscho­dzie, wzdłuż rzeki, ni­czym długi ogon cią­gnęła się wie­lo­barwna mo­zaika pól i pa­stwisk. Mój brat i ja uro­dzi­li­śmy się na far­mie, którą nasz oj­ciec ob­jął w spadku po swoim, na łóżku z wy­soką że­la­zną ramą, zaj­mu­ją­cym po­łowę bla­do­żół­tej klitki do­bu­do­wa­nej na ty­łach domu. Słu­żyła wy­łącz­nie go­ściom i ro­dzą­cym ko­bie­tom, a zmie­niło się to do­piero po wy­padku, kiedy za­miesz­kał z nami wu­jek Og. Na­sza farma nie wy­róż­niała się ab­so­lut­nie ni­czym, nie była też spe­cjal­nie roz­le­gła, ot, dzie­więt­na­ście hek­ta­rów, wli­cza­jąc szopę, dom i żwi­rowy pod­jazd, długi jak wil­czy sko­wyt. Tyle że od szopy aż do sa­mego płotu na końcu na­szej ziemi cią­gnął się je­dyny w ca­łym hrab­stwie Gun­ni­son sad brzo­skwi­niowy, a owoce z tego sadu były do­rodne, ru­miane i słod­kie. Wschodni kra­niec działki biegł krę­tym brze­giem stru­mie­nia Wil­low Creek, który to­czył czy­stą, świeżą, lo­do­watą wodę z top­nie­ją­cych gór­skich śnie­gów i nie­ustan­nie gro­ził za­la­niem na­szym drze­wom i skrom­nym grząd­kom z ziem­nia­kami i ce­bulą, a wie­czo­rami śpie­wał ko­ły­sanki pod oknem mo­jego po­koju. Za­sy­pia­łam wsłu­chana w jego szem­ra­nie, w łóżku z tral­kami, tym sa­mym, w któ­rym prze­spa­łam pra­wie każdą noc mo­jego ży­cia. Wschód słońca nad ma­ja­czącą w od­dali górą Ten­der­foot i gwizdy po­cią­gów prze­jeż­dża­ją­cych trzy razy na dobę przez sta­cję na skraju na­szego mia­steczka były dla mnie naj­bar­dziej nie­za­wod­nym cza­so­mie­rzem. Wie­dzia­łam, że w zi­mowe po­po­łu­dnie pro­mie­nie słońca wpadną uko­sem przez okienko w kuchni, prze­ci­na­jąc długi blat so­sno­wego stołu. Wie­dzia­łam, że pierw­sze dzi­kie kwiaty, które ukażą się wio­sną na ca­łej na­szej far­mie, to będą kro­kusy i fio­le­towe ostróżki, a jako ostat­nie za­kwitną wierz­bówki i na­wło­cie. Wie­dzia­łam, że w po­rze wy­lę­ga­nia się ję­tek ja­skółki gniaz­du­jące na nie­da­le­kim urwi­sku pi­kują nad rzekę, gdy tylko zo­ba­czą rój tych ma­leń­kich owa­dów, i że do­kład­nie w tym sa­mym mo­men­cie na za­rzu­coną przez tatę wędkę zła­pie się piękny pstrąg tę­czowy. Wie­dzia­łam też, że naj­strasz­liw­sze bu­rze, czarne i zło­wro­gie jak sam dia­beł, pra­wie za­wsze nad­cią­gają znad gór na pół­noc­nym za­cho­dzie, a tuż przed obe­rwa­niem chmury milkną nie tylko wszyst­kie śpie­wa­jące ptaki w oko­licy, ale też każdy kruk i każda sroka.
A więc nie, dla mnie tu­taj nie było tak samo jak wszę­dzie, za­uwa­ży­łam na­to­miast, że ten chło­pak naj­wy­raź­niej nie ma po­ję­cia o tym, jak to jest mieć dom, i za­czę­łam się za­sta­na­wiać dla­czego.
– I nie masz nic ze sobą? – spy­ta­łam, za­in­try­go­wana ży­ciem włó­czy­kija.
– Nie, a po co? – po­wtó­rzył, wzru­sza­jąc ra­mio­nami, i uśmiech­nął się, jakby wie­dział na te­mat dóbr oso­bi­stych coś, czego ja nie wie­dzia­łam. Co osta­tecz­nie oka­zało się prawdą. Ten czło­wiek miał mnie na­uczyć, że do­piero ży­cie odarte ze wszyst­kiego oprócz rze­czy naj­bar­dziej nie­zbęd­nych na­biera praw­dzi­wego sensu, a za­sad­ni­czo naj­waż­niej­sza jest de­ter­mi­na­cja, mocne po­sta­no­wie­nie, aby żyć da­lej. Gdyby po­wie­dział mi o tym od razu, nie zdo­ła­ła­bym mu uwie­rzyć. Cóż, czas zmie­nia lu­dzi.
Nie umia­łam wy­my­ślić żad­nego pre­tek­stu, aby wejść za nim do pen­sjo­natu. Na­wet gdy­bym nie zja­wiła się tu z nie­zna­jo­mym chło­pa­kiem, to i tak mło­dej dziew­czy­nie nie ucho­dzi za­glą­dać do domu noc­le­go­wego bez kon­kret­nego po­wodu i bez za­ufa­nej osoby to­wa­rzy­szą­cej. Poza tym zbli­żała się pora ko­la­cji, a ja mu­sia­łam jesz­cze wy­cią­gnąć Se­tha z po­ke­ro­wej spe­lunki i do­pro­wa­dzić go do domu, za­nim tata wróci od pana Mit­chella; to był ostatni już dzień be­lo­wa­nia siana.
– No do­brze… – wes­tchnę­łam, da­jąc znak, że pora się po­że­gnać, lecz za­miast odejść, cze­ka­łam, aż Wil zro­zu­mie alu­zję i zrobi na­stępny krok.
Tym­cza­sem on, tak samo jak po­przed­nio, po pro­stu stał so­bie swo­bod­nie i uśmie­chał się do mnie, nie­kiedy tylko spoj­rzał w niebo, jakby chciał coś wy­czy­tać z pie­rza­stych przed­wie­czor­nych chmur.
– Chyba le­piej już pójdę – po­wie­dzia­łam w końcu. – Mu­szę zro­bić ko­la­cję i tak da­lej.
Wil jesz­cze raz omiótł wzro­kiem niebo, a po­tem po­pro­sił, że­bym spo­tkała się z nim na­stęp­nego dnia, po­ka­zała mu mia­steczko, przy­nio­sła może ka­wa­łek do­mo­wego cia­sta, coś w tym ro­dzaju.
– No bo w końcu – do­dał – nie znam w tym graj­dołku ni­kogo oprócz cie­bie.
– Mnie też pra­wie nie znasz – za­uwa­ży­łam.
– Jak to nie? – Pu­ścił do mnie oko. – Tyś jest panna Vic­to­ria, kró­lowa Ioli! – Zgiął się w pas, uda­jąc wy­tworny ukłon, i za­krę­cił dło­nią, jak przed praw­dziwą kró­lową.
Par­sk­nę­łam śmie­chem. Po­tem się wy­pro­sto­wał i tak długo nie od­ry­wał ode mnie wzroku, że po­my­śla­łam: jesz­cze chwila i roz­płynę się jak ta­bliczka cze­ko­lady w ostat­nich pro­mie­niach słońca za­glą­da­ją­cego na we­randę pen­sjo­natu. Mil­czał, ale mia­łam nie­od­parte wra­że­nie, że w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób ten czło­wiek zna mnie na wy­lot. Na­gle zro­bił krok w moją stronę. Po raz pierw­szy po­czu­łam wy­raź­nie jego za­pach, in­ten­sywny, ostry i, o dziwo, za­chę­ca­jący. Przez krótką chwilę za­pa­trzy­łam się w jego prze­pastne ciemne oczy.
Jak można prze­żyć sie­dem­na­ście lat i ani razu nie za­dać so­bie py­ta­nia: czy ktoś wła­ści­wie mnie zna? Jesz­cze ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że są lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią wi­dzieć in­nych ta­kimi, jacy są w isto­cie rze­czy. Sta­łam na za­ku­rzo­nych schod­kach domu noc­le­go­wego i czu­łam się cał­kiem prze­zro­czy­sta, jakby ktoś oglą­dał mnie pod świa­tło. Do­póki nie po­zna­łam Wil­sona Mo­ona, nie mia­łam po­ję­cia, że można tak się czuć.
Cof­nę­łam się onie­śmie­lona, a po­tem zgo­dzi­łam się na spo­tka­nie na­stęp­nego dnia. Pra­gnę­łam wię­cej jego obec­no­ści, tak jak pra­gnie się słońca, które długo kryło się za chmu­rami. Za­nim jed­nak zdą­ży­li­śmy się kon­kret­nie umó­wić, usta­lić go­dzinę, miej­sce i przy­czynę spo­tka­nia, zna­jomy głos do­się­gnął mnie ni­czym ci­śnięty cel­nie ka­mień.
– To­rie!
Mój brat Seth stał chwiej­nie na środku Main Street, a w le­wej dłoni ści­skał brą­zową bu­telkę piwa.
– To­rie, nie zbli­żaj się do tego bru­dasa! – wark­nął beł­ko­tli­wie, wska­zu­jąc bu­telką Wila. Piwo roz­lało się ciemną plamą na ziemi.
– To mój brat. Upił się – wes­tchnę­łam ty­tu­łem wy­ja­śnie­nia i od­wró­ciw­szy się szybko, ze­szłam po schod­kach pen­sjo­natu pana Dun­lapa. – Mu­szę iść – rzu­ci­łam jesz­cze z iry­ta­cją przez ra­mię i szybko po­de­szłam do Se­tha, żeby nie zdą­żył wsz­cząć awan­tury.
– Co to za by­dlak? – burk­nął pół­gęb­kiem, bo w ustach dyn­dał mu lucky strike. To py­ta­nie było skie­ro­wane ra­czej do Wila, nie do mnie.
– Nikt taki – od­par­łam, po­py­cha­jąc go od tyłu z po­wro­tem w kie­runku skrzy­żo­wa­nia Main Street i North Laura.
Za­wie­si­łam obie dło­nie na jego ra­mio­nach, jak­bym trzy­mała lejce ja­kie­goś upar­tego muła. By­łam od niego po­nad rok star­sza, ale prze­rósł mnie w oko­li­cach swo­ich pięt­na­stych uro­dzin, pół roku temu; od tego czasu przy­było mu jesz­cze co naj­mniej pięć cen­ty­me­trów. Tylko że ja wcale nie by­łam wy­soka, więc w po­rów­na­niu z ró­wie­śni­kami Seth nie mógł się po­chwa­lić słusz­nym wzro­stem. Zbu­do­wany był za to mocno, jak bok­ser, i taki też miał tem­pe­ra­ment. Mu­sia­łam się bar­dzo wy­si­lać, żeby za­brać go sprzed oczu Wila i in­nych ga­piów. Trzeba było wra­cać do domu.
– Ja­kiś chło­pak za­py­tał mnie o drogę i tyle – skła­ma­łam, cho­ciaż jesz­cze nie­cały kwa­drans wcze­śniej by­łaby to szczera prawda. – Jest tu­taj prze­jaz­dem.
– Be­żowy su­kin­syn…
– Seth, jak ty cuch­niesz – prze­rwa­łam mu. – Go­rzej niż ten chle­wik, który mia­łeś wy­czy­ścić. I le­piej, że­byś to wła­śnie ro­bił, kiedy tata wróci.
– A chrza­nić go – wy­beł­ko­tał z pi­jacką od­wagą, za­cią­gnął się ostatni raz pa­pie­ro­sem i rzu­cił go na ulicę.
– Cho­ciaż raz mógł­byś zro­bić to, co ci każą, tak by było le­piej dla wszyst­kich. – Przy­dep­ta­łam nie­do­pa­łek i obej­rza­łam się na Wila, który wciąż stał na we­ran­dzie pen­sjo­natu pana Dun­lapa i mie­rzył mnie za­in­try­go­wa­nym wzro­kiem, jakby czy­tał pa­sjo­nu­jący kry­mi­nał.
– Prę­dzej świ­nie w tym ob­sra­nym chle­wie za­mie­nią się w orły i od­lecą w siną dal, niż ja się będę cie­bie słu­chał, dziew­czyno. Niech ci się nie zdaje, że mo­żesz mi…
– Za­mknij się, Seth – wes­tchnę­łam. – Za­mknij się, do dia­bła cięż­kiego.
Nie mo­głam tego dłu­żej słu­chać. Ni­gdy przed­tem nie tar­gało mną aż tyle złych uczuć do mo­jego brata i już wtedy ta awer­sja miała ja­kiś zwią­zek z osobą Wila. Były też inne, znacz­nie star­sze przy­czyny, zwią­zane z tatą i wuj­kiem Ogiem, a także z matką, ku­zy­nem i ciotką, któ­rzy po­woli za­czy­nali mi się za­cie­rać w pa­mięci, ale mój wstręt wo­bec Se­tha ge­ne­ral­nie był jak dziki, na­je­żony kol­cami oset: z każ­dym dniem ży­cia pod jed­nym da­chem kłuł mnie co­raz bar­dziej.
Pchnę­łam go w plecy, wkła­da­jąc w to całą siłę. Za­to­czył się od tego ciosu, zro­bił kilka chwiej­nych kro­ków, przy­jął ko­lejny, za­czął kląć i po­ję­ki­wać, przez cały czas wy­ma­chi­wał też tą swoją bu­telką, ale nie opie­rał mi się ani tro­chę. Może wy­pił już tyle, że było mu wszystko jedno, a może wie­dział, że mam ra­cję: za­nim słońce schowa się za gó­rami, mu­siał wziąć się do ro­boty w chle­wiku.
Skrę­ci­li­śmy w North Laura. Ulica koń­czyła się ślepo, a da­lej pro­wa­dziła już tylko wą­ska, wy­dep­tana ścieżka, za­ro­śnięta do­rod­nym chwa­stem. Bie­gła sa­mym skra­jem gę­sto za­ro­śnię­tej so­snami ziemi sza­lo­nej Ruby-Alice Akers i wiła się zyg­za­kiem przez roz­le­głą tra­wia­stą łąkę. To była naj­krót­sza droga na na­szą farmę. Seth i ja zna­li­śmy ją jak wła­sną kie­szeń. Kiedy by­li­śmy mali, mama ka­zała mu mnie pil­no­wać, gdy tędy cho­dzimy, czy to w jedną, czy w drugą stronę. Był młod­szy i znacz­nie bar­dziej nie­od­po­wie­dzialny, ale wy­star­czyło, że to chło­pak. Kiedy już pod­ro­śli­śmy, role się od­wró­ciły i to ja go pil­no­wa­łam. Nikt mi nie ka­zał, po pro­stu mu­sia­łam i tyle, nie tylko ze względu na niego, ale także dla wła­snego do­bra i dla do­bra na­szego taty. Choć­bym się jed­nak nie wiem jak sta­rała, nie by­łam w sta­nie ochro­nić go przed nie­szczę­ściem, które sam na sie­bie ścią­gał, i mia­łam już tego ser­decz­nie dość.
Pro­wa­dzi­łam go po­spiesz­nie tą ścieżką, pcha­jąc przed sobą, a on za­ta­czał się i cały czas klął w żywy ka­mień. Aż w któ­rejś chwili bu­telka wy­pa­dła mu z pal­ców. Za­nim do mnie do­tarło, co mam pod no­gami, na­dep­nę­łam na nią i po­le­cia­łam do przodu, wpa­da­jąc od tyłu na Se­tha i prze­wra­ca­jąc się ra­zem z nim. Pra­wym bio­drem i łok­ciem zde­rzy­łam się bo­le­śnie z zie­mią. Ta­kie drobne rze­czy: nie­zręczne ręce pi­ja­nego chło­paka, upusz­czona bu­telka, skrę­cona kostka, ro­ze­rwany rę­kaw su­kienki. Czę­sto jed­nak naj­bar­dziej ra­dy­kalne zmiany w ży­ciu za­wdzię­czamy wła­śnie ta­kim mało zna­czą­cym, a brze­mien­nym w skutki zwro­tom ak­cji – w od­dali roz­lega się przy­zy­wa­jący gwizd po­ciągu za­ła­do­wa­nego wę­glem, nie­zna­jomy czło­wiek za­daje py­ta­nie na skrzy­żo­wa­niu dwóch ulic, na ziemi leży bu­telka z brą­zo­wego szkła. Choć­by­śmy z ca­łych sił wma­wiali so­bie, że jest ina­czej, to i tak nie mamy wpływu na to, które chwile nas kształ­tują, nie mo­żemy ich so­bie wy­brać, tak jak przy zry­wa­niu brzo­skwiń sta­ran­nie wy­biera się naj­doj­rzal­sze, naj­smacz­niej­sze owoce. Każ­dego dnia czło­wiek po tro­chu staje się sobą, a na wy­bo­istych bez­dro­żach ży­cia zbiera ten plon, który jest mu dany.
Przez chwilę le­ża­łam na ścieżce, cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wana. Seth za­śmiał się pod no­sem, a po­tem ucichł. Moja kostka pul­so­wała bó­lem. Ostroż­nie unio­słam się na łok­ciu i na­gle ode­rwa­łam się od ziemi: to Wil wziął mnie na ręce, płyn­nym, pew­nym ru­chem, jak pan młody mał­żonkę w dniu ślubu. I cho­ciaż na tej łące, po­ro­śnię­tej wy­soką, su­chą trawą i przy­wię­dłą na­wło­cią, nie było żad­nego progu, przez który mógłby mnie prze­nieść, to w moim od­czu­ciu wła­śnie wtedy go prze­kro­czy­li­śmy. Nie wzdry­gnę­łam się, czu­jąc na so­bie jego dło­nie, nie opie­ra­łam się ich ła­god­nej sile, kiedy pod­niósł mnie jak piórko i przy­ci­snął do uwa­la­nej wę­glem piersi, nie pró­bo­wa­łam grać har­dej i prze­ko­ny­wać, że dam radę iść sama, cho­ciaż kostka za­czy­nała już puch­nąć.
– Po­sze­dłeś za mną – za­uwa­ży­łam bez emo­cji w gło­sie.
– Mhm – mruk­nął, rzu­ca­jąc okiem na nie­przy­tom­nego Se­tha, le­żą­cego na skraju ścieżki. – Co z nim ro­bimy? – za­py­tał.
– A nic, do dia­bła – od­par­łam, a on par­sk­nął, roz­ba­wiony.
„A nic, do dia­bła”, po­wtó­rzy­łam w my­ślach, bez­gra­nicz­nie zdzi­wiona swoim bun­tow­ni­czym ję­zy­kiem i za­cho­wa­niem. Niech so­bie leży i śpi na go­łej ziemi. A mnie niech nie­sie na rę­kach ten nie­zna­jomy.
Za­drża­łam. Nie wiem wła­ści­wie dla­czego, z bólu czy może ude­rzyły we mnie pierw­sze iskry ro­dzą­cej się mi­ło­ści – zresztą jedno nie wy­klu­cza dru­giego – ale trzę­słam się na ca­łym ciele, jakby Wil nie pod­niósł mnie z po­lnej ścieżki, tylko wy­cią­gnął z za­mar­z­nię­tego je­ziora. Obej­mo­wa­łam go mocno za ży­la­stą szyję, przez co przy każ­dym kroku głowa ko­ły­sała mu się lekko, jakby po­ta­ki­wał. Czu­łam się w jego ra­mio­nach lekka jak małe dziecko i prze­peł­niała mnie dzie­cięca uf­ność. To nie pa­so­wało do mnie – przyj­mo­wać po­moc i opiekę od in­nych, tak uf­nie wi­dzieć in­ten­cje nie­zna­jo­mego chło­paka. A mimo to – niósł mnie na rę­kach; to by­łam ja. Zna­łam tę drogę od uro­dze­nia, ale jesz­cze ni­gdy nie po­ko­na­łam jej w taki spo­sób. Mia­łam wra­że­nie, że wszystko, co mnie ota­cza, od­mie­niło się odro­binę. Mój oj­ciec praw­do­po­dob­nie już wró­cił i cze­kał na nas na far­mie, a wu­jek Og, jak za­wsze, czy też pra­wie za­wsze, sie­dział na swoim wózku przy oknie albo na we­ran­dzie – albo je­den, albo drugi mógł zo­ba­czyć, jak obcy czło­wiek nie­sie mnie na rę­kach przez łąkę. Przez tyle lat mar­twi­łam się, co tata po­my­śli, i ba­łam się gniewu wujka Oga, ale te­raz w ogóle prze­sta­łam się przej­mo­wać ich opi­nią czy też re­ak­cją. Spo­czy­wa­łam w ra­mio­nach Wila, które kryły w so­bie taką siłę, że wszystko w po­rów­na­niu ma­lało i ni­kło – mój oj­ciec i wu­jek, wszelki au­to­ry­tet i wszel­kie za­sady. Na­wet ota­cza­jące nas góry skar­lały, na­wet kon­se­kwen­cje na­szych czy­nów stra­ciły na zna­cze­niu.
Wy­cho­dząc rano z domu, by­łam zwy­czajną dziew­czyną, a dzień też był zwy­czajny, jak co dzień. Te­raz co prawda nie umia­łam jesz­cze prze­czy­tać tej no­wej mapy, która otwo­rzyła się w mo­jej du­szy, ale czu­łam, że wra­cam do domu od­mie­niona. Uczy­łam się kie­dyś w szkole o od­kryw­cach i coś mi mó­wiło, że tak wła­śnie mu­sieli się czuć, wi­dząc, jak z mo­rza, które wy­da­wało się bez­kre­sne, wy­ła­nia się od­le­gły i ta­jem­ni­czy brzeg. Nie­ocze­ki­wa­nie i ja od­kry­łam coś w so­bie, lecz jak Ma­gel­lan, nie wie­dzia­łam, co to ta­kiego. Uło­ży­łam głowę na sze­ro­kim ra­mie­niu Wila, my­śląc o tym, skąd przy­bywa, wśród ja­kich lu­dzi się ob­raca i jak długo włó­czy­kij może prze­by­wać w jed­nym miej­scu.

 
Wesprzyj nas