Nowa seria książek Stuarta Gibbsa, autora cyklu „Szkoła szpiegów”, tym razem zabiera czytelników w kosmos, doskonale łącząc elementy powieści kryminalnych i science-fiction, humor, zagadki i elementy naukowe, dając odbiorcom satysfakcjonującą lekturę.
Stuart Gibbs wie, jak wciągnąć młodych czytelników w lekturę wykreowanych przez siebie opowieści. Różne serie jego książek — między innymi FunJungle, Szkoła szpiegów i Baza księżycowa Alpha — czyta się z przyjemnością, a ich fabuła, szybkie tempo i dziwaczne postacie zadowolą każdego miłośnika literatury przygodowej. Dwa tomy tej ostatniej serii już ukazały się w Polsce, co na pewno jest dobrą wiadomością dla fanów twórczości Stuarta Gibbsa.
Dla tych, którzy poznali już książki z serii Szkoła szpiegów, niespodzianki nie będzie – to nadal jest Gibbs w dobrej literackiej formie. I choć tym razem autor przeniósł akcję w kosmos, a konkretnie na Księżyc, nie brakuje tutaj ciekawej fabuły, humoru i dowcipów odpowiednich dla nastolatków, zagadek kryminalnych, śledztw i zawirowań typowych dla literatury kryminalnej, choć dostosowanych do wieku odbiorców. Mimo, że może zdarzyć się trup, przemoc jest minimalna, nie ma elementów brutalnych, krwawych i drastycznych, typowych dla książek dla starszych czytelników.
Baza księżycowa, w której toczy się akcja powieści, dla autora kryminałów stanowi znakomite pole do popisu. Zamknięte i odizolowane przestrzenie, bez dostępu osób z zewnątrz, społeczność składająca się z ograniczonej liczby osób, brak możliwości ukrycia się czy też opuszczenia niepostrzeżenie bazy – wszak za oknem czeka próżnia i zimno, to idealne warunki do stworzenia klasycznej fabuły w stylu Agaty Christie – zbrodnia w zamkniętym pokoju. I trzeba przyznać, że Stuart Gibbs poradził sobie z tematem znakomicie.
Życie w bazie toczy się swoim rytmem – naukowcy ciężko pracują, natomiast dla dzieci, które siłą rzeczy wylądowały z nimi na Księżycu, dni są na przemian ekscytujące i nudne – dopóki ktoś nie skończy martwy. Wtedy jest już tylko ekscytująco. Głównymi bohaterami są oczywiście najmłodsi mieszkańcy bazy, to oni muszą zmierzyć się z rozwiązaniem zagadek i zapobiec większej liczbie ofiar. Dostają ważne role do odegrania i próbują sobie z tym poradzić. Gibbs, jak zawsze, stworzył postacie ciekawe, odpowiedzialne, pomysłowe i skłonne podjąć ryzyko, na które być może nie odważyliby się tak łatwo dorośli. Oczywiście, jak to bywa w realnym życiu, są też czarne charaktery, wszak bez nich byłoby za łatwo, no i nudno.
Wartość lektury zdecydowanie podnosi ciekawie opisana i pomysłowa sceneria – pierwsza baza człowieka na Księżycu, zamieszkała przez zespół naukowców i ich rodziny, co daje Gibbsowi możliwość wprowadzenia elementów naukowych i edukacyjnych. Z poczuciem humoru i polotem Gibbs pokazuje codzienne życie w warunkach kosmicznych, z mniejszą grawitacją i niebezpieczeństwami czyhającymi na mieszkańców bazy. Książkowi bohaterowie, a przy okazji czytelnik, mogą zapoznać się choćby z działaniem śluzy czy systemu kanalizacji w warunkach kosmicznych. Dla młodego odbiorcy to ciekawa możliwość skonfrontowania swojej wiedzy, wyobrażeń czy zasłyszanych gdzieś opowieści z rzetelnie aczkolwiek przystępnie i dowcipnie opisanymi faktami. Fragmenty dotyczące logistyki życia na Księżycu stanowią jedne z najbardziej zapadających w pamięć czytelnika momentów, a ciekawie wyjaśnione kwestie typu recykling moczu, księżycowy cykl dnia i nocy, osłona przed promieniowaniem skafandra kosmicznego i pozaziemskie wahania temperatury nadają książce wiarygodność.
„Śledztwo w kosmosie” i „Zguba w kosmosie” to sprawnie napisane powieści, z dużą dawką przygód i humoru przeznaczonego dla młodych czytelników, choć między wierszami czekają również smaczki dla dorosłych. Stuart Gibbs po raz kolejny sprawdził się w roli dostarczyciela dobrej rozrywki nie pozbawionej walorów edukacyjnych, tym razem dotyczących pobytu poza Ziemią. ■Robert Wiśniewski
Śledztwo w kosmosie
Przekład: Aleksandra Szkudłapska
Ilustracje: Marta Krzywicka
Seria: Seria „Baza Księżycowa Alfa” tom 1
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 31 maja 2023
SPIS MIESZKAŃCÓW BAZY KSIĘŻYCOWEJ ALFA
Pierwsze piętro:
Apartament nr 1
Apartament i biuro dowódczyni bazy
Nina Stack, dowódczyni Bazy Księżycowej Alfa
Apartament nr 2
Apartament rodziny Harris-Gibson
Dr Rose Harris, geolożka lunarna
Dr Steven Gibson, specjalista ds. górnictwa
Dashiell Gibson (12 lat)
Violet Gibson (6 lat)
Apartament nr 3
Apartament rodziny Howardów
Dr Maxwell Howard, specjalista ds. inżynierii lunarnej
Kira Howard (12 lat)
(Uwaga: rodzina Howardów przyleci dopiero w ramach Misji nr 6. Do tego czasu apartament pozostanie pusty).
Apartament nr 4
Apartament rodziny Brahmaputra-Marquez
Dr Ilina Brahmaputra-Marquez, astrofizyczka
Dr Timothy Marquez, psychiatra
Cesar Marquez (16 lat)
Rodrigo Marquez (13 lat)
Inez Marquez (7 lat)
Apartament dla turystów
Apartament rodziny Sjobergów
Lars Sjoberg, przemysłowiec
Sonja Sjoberg, jego żona
Patton Sjoberg (16 lat)
Lily Sjoberg (16 lat)
Apartament nr 5
(zarezerwowany dla tymczasowych rezydentek bazy)
Apartament nr 6
(zarezerwowany dla tymczasowych rezydentów bazy)
Apartament nr 7
Dr Ronald Holtz, lekarz
Parter:
Apartament nr 8
Terrence Grisan, specjalista ds. konserwacji
Apartament nr 9
Dr Wilbur Janke, astrobiolog
Apartament nr 10
Dr Daphne Merritt, robotyczka
Apartament nr 11
Dr Chang Kowalski, geochemik
Apartament nr 12
Apartament rodziny Goldstein-Iwanyi
Dr Shari Goldstein, specjalistka ds. lunarnego rolnictwa
Dr Mfuzi Iwanyi, astronom
Kamoze Iwanyi (7 lat)
Apartament nr 13
Apartament państwa Kim-Alvarez
Dr Jennifer Kim, geolożka, sejsmolożka
Dr Shenzu Alvarez, specjalista ds. wydobycia wody
(Uwaga: państwo Kim-Alvarez przylecą dopiero w ramach Misji nr 6. Do tego czasu apartament pozostanie pusty).
Apartament nr 14
Dr Wiktor Balnikow, astrofizyk
(Uwaga: pan Balnikow przyleci dopiero w ramach Misji nr 6. Do tego czasu apartament pozostanie pusty).
Apartament nr 15
Apartament rodziny Chen-Patucket
Dr Jasmine Chen, starsza koordynatorka techniczna Bazy Księżycowej Beta
Dr Seth Patucket, astrobiolog
Holly Patucket (13 lat)
(Uwaga: rodzina Chen-Patucket przyleci dopiero w ramach Misji nr 8. Do tego czasu apartament pozostanie pusty).
Fragment Oficjalnego przewodnika dla mieszkańców Bazy Księżycowej Alfa
© 2040, Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA)
WITAMY W BAZIE KSIĘŻYCOWEJ ALFA!
Serdecznie gratulujemy przyjęcia w poczet mieszkańców pierwszego stałego siedliska ludzkiego w kosmosie! Aby ułatwić Państwu przystosowanie się do życia pozaziemskiego, Baza Księżycowa Alfa (zwana dalej „bazą”) została zaprojektowana z myślą o stworzeniu wygodnych warunków mieszkalnych, jak najbardziej zbliżonych do Państwa doświadczeń z naszej macierzystej planety. Nasi inżynierowie i projektanci dołożyli wszelkich starań, by zapewnić mieszkańcom bazy, inaczej „lunarnautom”, wszystko, czego potrzeba do bezstresowego, przyjemnego życia.
Przebywanie na Księżycu wiąże się jednak z pewnymi wyzwaniami. Apartament w bazie w oczywisty sposób różni się od Państwa ziemskich mieszkań czy domów – ba, wiele z tych różnic może być dla Państwa miłą niespodzianką! Dlatego zachęcamy do lektury tego pouczającego przewodnika w całości. Zapewne znajdą się w nim odpowiedzi na wszelkie pytania dotyczące Państwa nowego domu (być może nawet te, które jeszcze nie przyszły Państwu do głowy).
Raz jeszcze gratulujemy pomyślnego przejścia selekcji. Witamy na Księżycu i życzymy dużo radości z korzystania z nowego domu!
PERFIDNA KANALIZACJA
Rok ziemski 2041
Księżycowy dzień nr 188
W samym środku nocy
Na początku powinniśmy coś sobie wyjaśnić. Wszystko, czego dowiedzieliście się z filmów o podróżach w kosmos, to kit.
Ogromne statki kosmiczne wygodne jak luksusowe promy wycieczkowe? Kompletna bzdura. Poruszanie się z prędkością warp? Nie ma szans. Holodeki? Terraformacja? Teleportacja? Lepiej na to nie liczcie.
Życie w kosmosie jest do bani. Możecie mi zaufać, coś o tym wiem.
Nazywam się Dashiell Gibson. Mam dwanaście lat i mieszkam na Księżycu.
A dokładnie w Bazie Księżycowej Alfa.
Na pewno o niej słyszeliście. Wszyscy na Ziemi o niej słyszeli, chyba że spędzili ostatnie kilka lat w puszczy amazońskiej. Ale skoro prawie cała została wycięta, zakładam, że to raczej mało prawdopodobna opcja.
Wokół Bazy Księżycowej Alfa – i wszystkich jej mieszkańców – zrobił się naprawdę niezły szum. Pierwszy przyczółek ludzkości w kosmosie! Pierwsi ludzie zamieszkujący inne ciało niebieskie niż Ziemia! Wielki krok w stronę ostatecznej kolonizacji galaktyki przez człowieka!
Rząd też wciskał nam te wszystkie bzdury, kiedy rekrutowano moich rodziców. Cóż, ja również dałem się nabrać. Zresztą jak my wszyscy. Rekruterzy roztoczyli przed nami cudowną wizję. Baza Księżycowa Alfa miała posiadać wszystkie ziemskie wygody – i wiele innych. A my mieliśmy zapisać się na kartach historii jako jedna z pierwszych rodzin żyjących w kosmosie. Najnowsza generacja pionierów przesuwających granice ludzkich osiągnięć.
Jak już wspominałem, wcisnęli nam kit.
Życie w Bazie Księżycowej Alfa przypomina mieszkanie w ogromnej metalowej puszce wybudowanej na zlecenie rządu. Jest tu mniej więcej tak wygodnie jak w rafinerii ropy naftowej. Nie można wychodzić na dwór, jedzenie jest koszmarne, cały czas jest zimno, a toalety przypominają średniowieczne narzędzia tortur.
Zauważyliście może, że we wszystkich filmach science fiction i programach telewizyjnych, które kiedykolwiek obejrzeliście – czy to w Gwiezdnych wojnach, Doktorze Who, czy wszystkich stu czterdziestu dwóch wersjach Star Treka – nikt nigdy nie musi iść do łazienki? Nie, to nie dlatego, że w przyszłości nauczymy się trawić własne odchody. Chodzi o to, że załatwianie się w kosmosie to koszmarny ból dupy. I to dosłownie.
Toaleta w bazie jest przynajmniej lepsza niż ta na statku, którym tu przylecieliśmy. W warunkach zerowej grawitacji trzeba bardzo uważać, aby to, co wydostaje się z naszego ciała, nie znalazło się nam przed nosem. (Jest takie stare powiedzonko o bezgrawitacyjnych podróżach kosmicznych: „Jeśli kiedyś zobaczysz kawałek czekolady fruwający po kabinie, nie jedz go. To raczej nie jest czekolada”). Korzystanie z toalety w Bazie Księżycowej Alfa to naprawdę nie bułka z masłem. Gdybym wiedział, jak niesamowicie skomplikowana i obrzydliwa jest to czynność, nigdy nie zgodziłbym się na opuszczenie Ziemi.
To właśnie przez jedną z tych perfidnych toalet ściągnąłem na siebie o wiele większe kłopoty i niebezpieczeństwo, niż kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić.
Tylko nie myślcie, że jestem jakimś rozwydrzonym, marudzącym bachorem, który po prostu lubi narzekać i ciągle jest niezadowolony… To nie tak. Zanim moja rodzina popełniła ten koszmarny błąd i postanowiła przeprowadzić się na Księżyc, byłem zwykłym, szczęśliwym chłopcem. Może nawet ponadprzeciętnie szczęśliwym. Mieszkaliśmy na największej wyspie w archipelagu Hawajów, co było ekstra. Mama pracowała w Obserwatorium im. W.M. Kecka, które obsługuje teleskopy na szczycie wulkanu Mauna Kea. Chociaż znajdują się one na wysokości ponad czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, steruje się nimi zdalnie z miasteczka Waimea, dzięki czemu mogliśmy mieszkać tuż przy plaży. Moje dzieciństwo było więc raczej sielankowe. Miałem wielu przyjaciół. Dobrze szło mi w szkole, którą reprezentowałem w różnych dyscyplinach sportu. Co weekend chodziłem surfować – a gdy pływałem na falach, zwykle towarzyszyły mi delfiny.
A potem skontaktował się z nami rząd.
Muszę tu wyjaśnić, że moi rodzice mają dość wyjątkowe umiejętności. Mama jest geolożką lunarną, autorką przełomowych prac naukowych na temat Księżyca, struktury jego płaszcza i jądra, a tata inżynierem górnictwa, który specjalizuje się w bezpiecznym dla środowiska pozyskiwaniu minerałów. Tymczasem baza na Księżycu miała na celu między innymi zbadanie, czy można tam będzie wydobywać metale szlachetne.
Nawet oddzielnie mama z tatą byliby świetnymi kandydatami do Bazy Księżycowej Alfa. Razem stanowili zaś kombinację nie do pobicia. Na Księżycu jest ograniczona ilość miejsca. Mając moich rodziców, NASA dysponowałaby dwojgiem naukowców bez konieczności wysyłania w kosmos dwóch oddzielnych rodzin. Dlatego jej członkom tak zależało, żeby ich przekonać. Zaatakowali nas na wszystkich frontach. Dzwonili do nas politycy. Odwiedził nas sam szef NASA. Polecieliśmy pierwszą klasą do Waszyngtonu na lunch z wiceprezydentem. I każdy z nich kłamał nam w żywe oczy, opisując, jak wspaniale będzie nam się żyło na Księżycu.
W ich opowieściach baza jawiła się jako niesamowite miejsce. Nasze życie na Księżycu miało składać się z samych przygód i zachwytów. Wyobraźcie sobie, że wygraliście darmowy trzyletni pobyt w najbardziej luksusowym hotelu w absolutnie oszałamiającej lokalizacji. No, a do tego zostaniecie sławni. I nie chodzi tu o pięć minut sławy, gwiazdy jednego przeboju czy celebrytów z reality show. Tylko o to, że za sto lat dzieci będą się o was uczyć w szkołach. Mieliśmy dołączyć do największych odkrywców i podróżników wszech czasów, może nawet napisać własny rozdział w podręcznikach historii. Krzysztof Kolumb. Ferdynand Magellan. Neil Armstrong. Rodzina Harris-Gibson z Bazy Księżycowej Alfa.
Nie mogliśmy przegapić takiej okazji. No więc zgodziliśmy się.
Kolejny rok spędziliśmy na szkoleniach – ale o tym już wiecie. Wszystkie rodziny przyjęte do bazy od razu zyskały status celebrytów. (NASA chciała, żeby mówiono o nas „lunarnauci” – od łacińskiej nazwy Księżyca – ale dla opinii publicznej zostaliśmy po prostu „Lunatykami”). Cały świat obserwował nasze przygotowania do życia na Księżycu, wielokrotnie przekładane próby wystrzelenia nas w kosmos, a wreszcie udany lot w przestrzeń pozaziemską i triumfalne lądowanie w naszym nowym domu. A teraz, kiedy już mieszkamy na Księżycu, miliony ludzi dalej śledzą nasze losy przez kamery internetowe, połączenia KosmoLink i transmisje z kosmosu.
Tyle że na Ziemię i tak nie trafia pełen obraz sytuacji. Dostajecie zredagowaną, ocenzurowaną wersję. Ryzyko jest za duże, żeby zezwolić na jakąkolwiek inną komunikację. Nam, Lunatykom, nie wolno nadawać, SMS-ować ani przekazywać opinii publicznej niczego, co mogłoby „zaszkodzić sukcesowi Bazy Księżycowej Alfa”. (A jeżelibyśmy spróbowali, cenzorzy NASA skasują to przed publikacją). Nie możemy narzekać na toalety, jedzenie ani niedziałający sprzęt. Nie możemy wspominać o tym, że cokolwiek kiedykolwiek poszło nie tak. Przez cały czas musimy pokazywać światu pozytywną wersję wydarzeń, nawet jeśli nie mamy żadnych powodów do pozytywnego nastawienia.
I właśnie dlatego nikt na Ziemi nie słyszał o morderstwie.
Ja sam zostałem w nie zamieszany tylko dlatego, że musiałem skorzystać z kosmicznej toalety o drugiej piętnaście nad ranem. Na Księżycu to nie lada przedsięwzięcie, bo w naszych mieszkaniach w bazie nie ma WC. (O tym też nikt z rządu nie wspomniał, gdy zachwalano nam ten pobyt). Kosmiczne ubikacje kosztują ponad trzydzieści milionów dolarów za sztukę. Dlatego zamiast wykosztować się na toaletę dla każdej rodziny, projektanci bazy kupili ich tylko sześć i rozmieścili je we wspólnych łazienkach – po trzy dla dziewczyn i dla chłopaków.
Część mieszkalna znajduje się na jednym końcu bazy, ale geniusze odpowiedzialni za jej zaprojektowanie umieścili łazienki po przeciwległej stronie. Według nich to logiczne, że toalety są blisko pomieszczeń biurowych i stołówki, skoro – w teorii – właśnie tu spędzamy większość czasu. Niestety oznacza to, że kiedy w środku nocy najdzie was nieodparta potrzeba, musicie się ubrać, wyjść z mieszkania, iść na drugi koniec bazy, skorzystać ze skomplikowanego WC, a potem wrócić. Zajmuje to co najmniej piętnaście minut albo i dłużej, jeśli sedes się zapcha, co dzieje się o wiele częściej, niż można by się spodziewać. Wszyscy w bazie nienawidzą całej tej procedury.
Czasem udaje mi się powstrzymać zew natury i z powrotem zasnąć, ale tamtej nocy wiedziałem, że nic z tego. Zjadłem na kolację kurczaka zapiekanego z parmezanem i sosem pomidorowym. A raczej coś w tym stylu. Tak jak wszystkie nasze posiłki, było to zapakowane próżniowo, gotowe do podgrzania danie, które zostało wcześniej naświetlone, poddane termostabilizacji i liofilizacji, a potem skurczone – czyli w ogóle nie smakowało jak domowy kurczak.
Muszę przyznać, że kilka księżycowych potraw jest naprawdę smacznych – na przykład koktajl z krewetek czy pudding czekoladowy – ale większość smakuje jak mokre trociny. Kiedyś razem z innymi dzieciakami z bazy próbowaliśmy z zamkniętymi oczami rozpoznać trzy teoretycznie różne dania z kosmosu: strogonowa, naleśniki z borówkami i kurczaka tikka masala. Nikt nie był w stanie zgadnąć, co zjadł.
Choć prawie wszystko smakuje tak samo, ma jednak dramatycznie odmienny wpływ na mój układ pokarmowy. A kurczak po parmeńsku jest najgorszy. Już dwa razy wcześniej musiałem przez niego lecieć do łazienki w środku nocy, więc od tamtej pory unikałem go jak ognia. Ale wtedy dałem ciała.
To, co tu jemy, nie tylko smakuje podobnie, ale i podobnie wygląda. Kiedy coś zostanie naświetlone, poddane termostabilizacji i liofilizacji, a na koniec skurczone, przypomina nie jedzenie, tylko drewniany klocek. Dlatego na wszystkich daniach znajdują się naklejki z opisem, żeby można je było odróżnić. Tyle że one często się odklejają. (Czasem potrawy mają też błędne etykiety). Poddałem rehydratacji coś, co uważałem za wołowinę w sosie teriyaki, ale była tak bez smaku, że zdążyłem zjeść połowę, zanim zrozumiałem swój błąd. A wtedy było już za późno. Wyrzuciłem resztki do zgniatarki śmieci – otwarcie łamiąc przepisy dotyczące marnowania żywności – i miałem nadzieję, że tym razem ujdzie mi to na sucho.
Zamiast tego o drugiej piętnaście musiałem biec do toalety. Tak głośno bulgotało mi w kiszkach, aż się zdziwiłem, że nie obudziłem całej bazy.
Właściwie nie biegłem, ale wręcz skakałem do łazienki. Przyciąganie na Księżycu jest sześć razy słabsze niż na Ziemi. Stan nieważkości to może i fajna sprawa, ale codzienne życie w warunkach odpowiadających jednej szóstej ziemskiej grawitacji to niezłe wyzwanie. Przez pierwszych kilka dni w bazie wszyscy musieliśmy praktycznie od nowa nauczyć się chodzić. Duża część z tego czasu upłynęła nam na zderzaniu się ze ścianami. W końcu załapaliśmy, o co chodzi, ale każdemu czasem zdarzało się pomylić.
Pędziłem więc przez bazę, z każdym skokiem pokonując odległość około czterech metrów i starając się nie przewrócić po drodze.
Na pierwszy rzut oka męska łazienka przypomina każdą zwykłą toaletę publiczną na Ziemi: kafelki na podłodze, trzy kabiny, nawet trochę graffiti na ścianach. (Chcesz się zabawić? Zadzwoń do księżniczki Lei). Tyle że nie ma tu umywalek. Ani pisuarów. A ubikacje wyglądają jak skrzyżowanie odkurzacza z ośmiornicą, wymyślone przez hydraulika sadystę.
Największym problemem z załatwianiem się na Księżycu jest ograniczona ilość wody. NASA odkryła pokłady lodu niedaleko tutejszego bieguna północnego, ale trudno go wydobyć i nie ma go dużo. Nic dziwnego, że każda kropla jest tu niezwykle cenna. Dlatego w Bazie Księżycowej Alfa nie spuszczamy kupy w toalecie. Załatwiamy się do plastikowych torebek, które potem są hermetycznie zamykane, odwadniane i wsysane do kompostownika. A jeśli chodzi o siusianie, trzeba w tym celu skorzystać ze specjalnej ssawki, która odprowadza wszystko do specjalistycznego urządzenia. Tam usuwane są wszelkie zanieczyszczenia, a pozostały płyn trafia do głównego zbiornika wody.
Tak, w kosmosie pijemy własne siuśki. Tego też nie było w Star Treku.
Część obejmująca tkwienie na sedesie zwykle trwa około pięciu minut, ale przez kurczaka po parmeńsku tamtej nocy czekało mnie o wiele dłuższe posiedzenie. Na szczęście po wewnętrznej stronie drzwi do kabiny był monitor astrowizora, więc mogłem sobie obejrzeć najnowsze wiadomości z Ziemi. (W drugim ligowym meczu baseballa Gladiatorzy z Charlotte pokonali Mustangi z Vegas sześć do trzech). Kiedy skończyłem, wcisnąłem przycisk „ewakuacja”.
Ku mojej rozpaczy toaleta się zatkała. Wydała z siebie głośny, bulgoczący odgłos, który brzmiał jak kot odkrztuszający kłaczek. Następnie na ekranie astrowizora pojawiła się informacja, że separator się zepsuł i należy go wymienić, aby umożliwić ewakuację mojej kupy. Niestety nie miałem pojęcia, czym jest separator.
– Pomocy – powiedziałem.
– W czym mogę pomóc? – zapytał przez astrowizor bazowy komputer.
Bazowy komputer zawsze mówi atrakcyjnym żeńskim głosem. (To akurat było w filmach, ale może nasz komputer został wyposażony w taki głos właśnie dlatego, że za sprawą filmów spodziewaliśmy się tego). Przez większość czasu brzmi on raczej kojąco, ale dla dwunastoletniego chłopca, który akurat siedzi na tronie ze spuszczonymi spodniami, seksowny kobiecy głos może być nieco stresujący.
– Jak mam wymienić separator w toalecie? – zapytałem i po chwili dodałem: – Szybko.
– Z przyjemnością zrealizuję twoje zapytanie – odpowiedział komputer.
Sekundę później na ekranie pojawiła się instrukcja. Na szczęście nie była zbyt skomplikowana, a w koszu nad sedesem znalazłem kilka zapasowych separatorów. Z tym że cała procedura i tak nie była prosta. Całość zajęła mi kolejny kwadrans, przez co wciąż byłem w łazience, kiedy do środka wszedł doktor Holtz.
Ronald Holtz był jednym z najgenialniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Specjalizował się w fizjologii człowieka w warunkach niskiej grawitacji – a więc w tym, jak nasze ciało radzi sobie w kosmosie. I sam był swoim królikiem doświadczalnym. Miał na koncie trzy długie pobyty w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, przez co spędził w przestrzeni pozaziemskiej więcej czasu niż jakikolwiek inny człowiek. Choć zbliżał się już do siedemdziesiątki, był w lepszej formie niż większość mężczyzn o połowę młodszych od niego. A poza tym wszyscy go lubili. Zawsze był wesoły i serdeczny, a do tego znał nieskończoną liczbę kawałów. Gdy nadszedł czas wybrać lekarza do bazy, był jedynym kandydatem na to stanowisko.
Prawie skończyłem wymieniać separator, kiedy usłyszałem, że doktor Holtz wchodzi do łazienki. Wiedziałem, że to on, bo nucił pod nosem. Doktor Holtz zawsze nucił, gdy był w dobrym humorze. Tamtej nocy był to jakiś wesoły kawałek, który lubili moi rodzice, a jako pierwsza śpiewała go piosenkarka sprzed lat, Lady Gaga. Doktor Holtz nie miał pojęcia, że tu jestem, a ja nie próbowałem dać mu o tym znać. Bardzo go lubiłem, ale nie chciałem go wystraszyć. Ani przyznać się, że zepsułem toaletę… Słyszałem, jak wchodzi do pierwszej kabiny, siusia, dokonuje ewakuacji moczu i dezynfekuje ręce. Cały czas nucił. Już miał wychodzić, kiedy usłyszałem, że nagle się zatrzymał.
– Hej – powiedział, jak gdyby się z kimś witał.
Nie słyszałem, żeby ktoś inny wchodził do pomieszczenia, więc założyłem, że doktor po prostu odebrał telefon. Nie wydawał się zbyt zaskoczony faktem, że ktoś dzwoni do niego o drugiej trzydzieści w nocy. Domyśliłem się, że musiał się tego spodziewać.
Czułem się winny, że podsłuchuję, ale nie chciałem nagle się ujawnić i wytarabanić z kabiny. Żadna trzecia opcja nie przychodziła mi do głowy, więc tkwiłem w toalecie i słuchałem.
– Tak – powiedział doktor Holtz. – Myślę, że pora wyjawić prawdę.
Jego rozmówca musiał zapytać dlaczego.
– Bo nie widzę sensu, żeby dłużej utrzymywać to w tajemnicy – odpowiedział doktor. – To zbyt ważne. Wiem, że masz co do tego wątpliwości, ale zapewniam, że tak będzie najlepiej.
Nastąpiła pauza, podczas której doktor Holtz słuchał odpowiedzi swojego rozmówcy.
Kosmiczna toaleta wybrała akurat ten moment, żeby wyrzucić z siebie trochę gazu, który wytworzył się w systemie. Na szczęście dźwięk nie był głośny, a doktor Holtz był zbyt przejęty, żeby cokolwiek zauważyć. Ponieważ jednak przycupnąłem dokładnie nad miską klozetową, podmuch oparów z kosmicznej kanalizacji uderzył we mnie z całą mocą. Czułem się tak, jakby prosto w twarz pierdnął mi słoń. Prawie zwymiotowałem resztę kurczaka po parmeńsku.
– Nie sądzę – powiedział doktor Holtz w łazience. – To może być najważniejsze odkrycie w historii ludzkości. I tak trzymałem je w tajemnicy o wiele dłużej, niż zakładałem. Ludzie muszą się dowiedzieć, że…
Kolejna pauza.
– No nie, nie mogę o tym powiedzieć wszystkim – odparł Holtz. – Jeszcze nie teraz. Nie mam uprawnień do informowania opinii publicznej. Ale NASA powinna o tym wiedzieć. I rząd. I Narodowy Instytut Nauki. Jest wielu dużo lepszych naukowców ode mnie, którzy powinni zostać w to wtajemniczeni.
Kolejna pauza.
Chociaż fascynowało mnie to, co mówił doktor Holtz, i zastanawiałem się, o co może chodzić, jednocześnie starałem się z całych sił opanować rozstrój żołądka. Mdłości przechodziły, ale powoli. Gdyby z toalety wydostały się jeszcze jakieś gazy, na pewno bym zwymiotował.
Gdy doktor Holtz znowu się odezwał, w jego głosie było słychać podniecenie. Aż drżał z ekscytacji.
– Czyli zgadzasz się? To wspaniale! Obiecuję, że nie pożałujesz tej decyzji. Wszystko będzie dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Będzie wspaniale!
Jego rozmówca musiał spytać, kiedy doktor zamierzał ogłosić tę wiadomość.
– Z samego rana – odparł mężczyzna. – Gdybym mógł, obudziłbym wszystkich i powiedział im o tym już teraz. Wystarczająco długo czekaliśmy.
Ostatnia pauza.
– W porządku. Ogłosimy to podczas śniadania. O siódmej. Jutro przejdziemy do historii!
Powiedziawszy to, doktor Holtz zaczął się śmiać. Jego śmiech był niekontrolowany i pełen entuzjazmu. I choć cała ta rozmowa wydała mi się intrygująca, to właśnie było w niej najbardziej zaskakujące. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby doktor Holtz tak się śmiał. Właściwie nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak się śmiał. Brzmiało to tak, jakby przed momentem wciągnął cały kanister gazu rozweselającego. Echo tego śmiechu rozbrzmiewało jeszcze, kiedy wyszedł z łazienki i skierował się z powrotem do części mieszkalnej bazy.
Mój żołądek trochę się uspokoił, więc pomyślałem, że mógłbym dogonić doktora i zapytać, o co chodzi, ale zająłem się naprawianiem toalety. Z perspektywy czasu żałuję, że sobie tego nie odpuściłem – bo następnego ranka doktor Holtz niczego nie ogłosił.
Zamiast tego o piątej trzydzieści rano złamał zasady obowiązujące w Bazie Księżycowej Alfa i bez autoryzacji przeszedł przez śluzę powietrzną wprost na powierzchnię Księżyca.
Dwie minuty później już nie żył.
Fragment Oficjalnego przewodnika dla mieszkańców Bazy Księżycowej Alfa
© 2040, Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA)
ZAKWATEROWANIE
Każda rodzina mieszkająca w Bazie Księżycowej Alfa ma do dyspozycji własny apartament zaprojektowany z myślą o maksymalnym komforcie i przestrzeni życiowej. (Jeśli przylecieli Państwo tutaj z Nowego Jorku albo Pekinu, może się on Państwu wydać zadziwiająco duży w porównaniu z tamtejszymi warunkami mieszkalnymi!)
Wszystkie jednostki mieszkalne są wyposażone w szereg astrowizorów (wystarczy dla całej rodziny!), bezpośrednie połączenia KosmoLink z Ziemią, duże schowki na rzeczy osobiste i wygodne sypialnie. A dzięki technologii Magiczny Portal dostępnej na astrowizorach mogą Państwo spersonalizować swój „widok z okna” i wybrać dowolną z trzech milionów ziemskich lokalizacji, żeby powspominać dom albo poczuć smak przygody!
CZERWONY ALARM
Księżycowy dzień nr 188
Poranek
O śmierci doktora Holtza dowiedziałem się wiele godzin po fakcie.
Po tym, jak przypadkiem podsłuchałem jego rozmowę w łazience, nie mogłem zasnąć. Trochę dlatego, że nie umiałem przestać myśleć o jego tajemniczym odkryciu. Ale głównie przez to, że sypialnie na Księżycu są okropne. Samo spanie w niskiej grawitacji jest trudne. Od samego początku stanowiło to poważny problem w załogowych lotach kosmicznych. Jednak idioci, którzy zaprojektowali naszą bazę, musieli naprawdę się postarać, żeby jeszcze pogorszyć sytuację. Ze względu na ograniczenia dotyczące przestrzeni i wagi na Księżyc nie przetransportowano żadnych łóżek. Zamiast tego wszyscy śpimy na nadmuchiwanych materacach, które zostały skonstruowane tak, aby jak najmniej ważyły – a nie po to, by były jak najwygodniejsze. Są sztywne, pachną palonymi oponami i regularnie się rozszczelniają – dlatego często budzimy się w środku nocy na twardej podłodze otoczeni gumą, z której zeszło powietrze.
Poza tym w Bazie Księżycowej Alfa przez cały czas jest dzień. Elektryczność czerpiemy jedynie ze Słońca, a dokładnie z dwóch ogromnych parków paneli słonecznych. Z tego względu baza znajduje się blisko północnego bieguna Księżyca, gdzie Słońce nigdy nie zachodzi. (Gdybyśmy byli w jakimkolwiek innym miejscu, mielibyśmy najpierw trwającą trzysta pięćdziesiąt cztery godziny noc, a po niej trzystupięćdziesięcioczterogodzinny dzień). Żeby nie zwariować, wszystkim Lunatykom nakazuje się przestrzegać dwudziestoczterogodzinnej ziemskiej doby, zsynchronizowanej z czasem centralnym USA przez Centrum Kontroli Misji w Houston w Teksasie. Ja miałem jednak spory problem z przystosowaniem się do życia bez regularnego podziału na dzień i noc.
Oprócz tego nie mamy normalnych sypialni. W bazie jest za mało przestrzeni, by sobie na to pozwolić. Śpimy w „osobistych kapsułach sypialnych”, czyli małych, klaustrofobicznych komorach wbudowanych w ścianę naszego apartamentu. Każda ma zasuwane drzwi, więc można się zamknąć w środku, ale nikt z tego nie korzysta, bo byłoby to jeszcze bardziej klaustrofobiczne. Kapsuły sypialne są ułożone jedna nad drugą jak piętrowe łóżka, więc muszę się wspinać do swojej. Czuję się tam bardziej jak w trumnie niż w sypialni.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nawet przespanie zwykłej nocy jest niebywałym wyczynem. A jak tu zasnąć, gdy lada chwila miałem poznać jedno z największych odkryć w historii ludzkości?
Godzinami przewracałem się z boku na bok, aż wreszcie dałem za wygraną i zwlokłem się z łóżka o szóstej rano. Pomyślałem, że mogę chociaż sprawdzić na astrowizorze najnowsze wiadomości z Ziemi. Kiedy jednak gramoliłem się w dół z mojej kapsuły, moja sześcioletnia siostra Violet wystawiła głowę ze swojej.
– Cześć, Dash! – zaszczebiotała. – Idziemy na śniadanie?
– Jeszcze nie – szepnąłem, starając się nie obudzić rodziców. – Wracaj do łóżka.
– Mam nadzieję, że będzie dziś bekon! – odpowiedziała, kompletnie mnie ignorując. – Myślisz, że będzie bekon?
– Nie – westchnąłem. – Jeszcze nigdy nie dostaliśmy tu bekonu i nie sądzę, żeby miało się to zmienić.
Violet na sekundę się zachmurzyła, ale zaraz wrócił jej dobry humor.
– No dobra. W takim razie zjem gofry!
Wygrzebała się z kapsuły i powoli opadła na podłogę obok mnie. Na Ziemi Violet ważyła ledwie osiemnaście kilo. W warunkach słabej księżycowej grawitacji równie dobrze mogłaby być liściem. Miała na sobie jasnoróżową piżamę z motywem Hello Kitty, a jej ciemne włosy były rozczochrane do granic możliwości, przez co przypominała trochę Sasuke z serii Naruto.
– Czy rakieta już przyleciała?
Zaskoczony odwróciłem się w jej stronę. Byłem tak zaaferowany doktorem Holtzem, że kompletnie zapomniałem, że tego dnia miała wylądować rakieta z nowymi Lunatykami i zapasami. Rakiety przylatują do nas tylko raz na kilka tygodni, więc ich pojawienie się stanowi jedno z nielicznych odstępstw od nudnego rytmu księżycowego życia.
– Nie. Wyląduje dopiero za kilka godzin. O ile nie będzie opóźnienia.
– Aha. Może oni będą mieć bekon!
– Na twoim miejscu nie robiłbym sobie nadziei.
– Za późno! Już sobie zrobiłam! Chcesz zagrać w szachy?
– Przecież ty nie umiesz grać w szachy.
– Wiem, co robią wszystkie pionki.
– To nie to samo – odparłem.
– Czy ktoś tu wspominał o szachach? – To mama wysunęła się ze swojej kapsuły.
W kapsule obok dostrzegłem tatę, który jęknął, zorientowawszy się, która jest godzina, i z powrotem nakrył głowę kołdrą. Donośny głos Violet musiał obudzić ich oboje, choć mama jak zwykle nie dała po sobie poznać, że jakkolwiek ją to zirytowało.
– Mam czas na małą partyjkę szachów przed śniadaniem – zaproponowała, czochrając Violet po głowie.
Obie mają kręcone włosy, ciemną skórę i zielone oczy i są do siebie tak podobne, że inni ludzie często pytają mamę dla żartu, czy postanowiła się sklonować.
– Chyba że też chcesz w coś zagrać? – Mama spojrzała na mnie. – Jeśli tak, mogę wybrać jakąś grę dla całej naszej trójki.
– Tak! Na przykład monopol! – zawołała Violet. – Możemy zagrać w wersję z Bazy Księżycowej Alfa!
– Nie, dziękuję – odpowiedziałem.
– Jesteś pewien? – spytała mama.
– Absolutnie.
Byłem zbyt podekscytowany, żeby przez kolejnych kilka godzin grać w grę – a już na pewno nie w taką, która rozgrywa się w Bazie Księżycowej Alfa. I bez tego czułem się tu jak w pułapce.
– Twoja strata – skwitowała mama, po czym odwróciła się w kierunku astrowizora. – Komputerze, poproszę o szachy.
Chociaż od lat wszystko w ziemskich nieruchomościach może być sterowane komputerowo, rodzice nie byli fanami tego rozwiązania i nigdy nie zainstalowali takiego systemu w naszym domu na Hawajach. Tymczasem tutaj bazowy komputer, podłączony kablami do każdego pokoju, jest nieustannie gotów spełnić każde nasze życzenie. Na szczęście w naszych prywatnych pomieszczeniach możemy go sobie spersonalizować. Rodzice wybrali więc najśmieszniejszy głos, jaki udało im się znaleźć: ekstrawagancki dyszkant z niemieckim akcentem.
– Tsała pszyjemnoszcz po mojej sthonie! – zapiszczał komputer. – Jakom wehsję szachów sobie Państwo szyczom?
Mama ledwo powstrzymała się od śmiechu.
– Zaskocz nas – odpowiedziała.
– Postaham się, meine Frau.
Powierzchnia astrowizora na naszym jedynym stole zmieniła się ze standardowej symulacji marmurowego wygaszacza ekranu w trójwymiarowe, holograficzne szachy. Komputer wybrał niezwykle ozdobną wersję – figury wyglądały, jakby zostały odlane z czystego złota i srebra oraz wysadzone kamieniami szlachetnymi.
– Och! – Violet aż westchnęła z zachwytu. – Czy moje mogą być różowe?
– Niestety, nie pothafię imitowacz faktuh – odparł komputer. – Dlatego nie mogom być pluszowe.
– Nie pluszowe! – Mama się zniecierpliwiła. – Różowe! Czy jej figury mogą być różowe?
Komputer często popełnia tego rodzaju błędy. Mimo miliardów dolarów zainwestowanych w badania naukowe żadnej firmie technologicznej nie udało się do tej pory stworzyć idealnego programu do rozpoznawania głosu. Nawet najbardziej zaawansowane systemy nawalają. (Słyszałem plotkę, że komputer sterujący amerykańskim systemem głowic nuklearnych prawie doprowadził do wybuchu trzeciej wojny światowej, kiedy wypowiedziane przez jednego z dowódców zdanie: „Gdzie mamy to dossier?” zinterpretował jako: „Strzelamy w Rosję”).
– Najmotsniej pszephaszam za pomyłkę, Fräulein – odpowiedział nasz komputer. – Zahaz to pophawię.
Wszystkie złote figury szachowe natychmiast zmieniły kolor na neonowy róż. Violet aż klasnęła z radości i usiadła przy stole.
Tak jak łóżka, wszystkie krzesła w bazie – niewygodne, nieporęczne sześciany zrobione z taniej, skrzypiącej gumy – są nadmuchiwane. Podczas siadania wydają taki odgłos, jakby ktoś puścił bąka.
Mama przyciągnęła do siebie jednego z tych dmuchańców i usiadła naprzeciwko Violet.
– No dobra, skarbie. Twój ruch.
Gra w szachy nie jest standardową rozrywką mamy. Zwykle kiedy mówię, że moi rodzice są naukowcami, wszyscy zakładają, że to para niezdarnych nerdów, którzy nie uprawiają żadnego sportu, a ich ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu jest dzielenie pisemne liczb. Doprowadza mnie to do szału. Moi rodzice nie są żadnymi nerdami. Na studiach mama uczestniczyła w zawodach pływackich, a dopóki byliśmy na Ziemi, uprawiała triatlon. Z kolei tata uwielbia aktywny wypoczynek na łonie natury. Zdobył dziesiątki górskich szczytów, a kiedyś nawet wspiął się na masyw El Capitan w parku narodowym Yosemite w ciągu zaledwie jednego dnia. Dodam, że rodzice poznali się na spływie pontonem na rzece o piątym stopniu trudności (na sześć możliwych).
Ale, co ważniejsze, moi rodzice nie są wyjątkowi. Poznałem w życiu setki naukowczyń i naukowców. Większość z nich jest prawie tak samo wysportowana i głodna przygód jak moi rodzice. Nie rozumiem, skąd w ogóle pomysł, że wszyscy naukowcy są nerdami. Mieszkańcy Bazy Księżycowej Alfa to nie tylko genialni fachowcy – są też niesamowicie sprawni fizycznie. W godzinach szczytu nasza siłownia przypomina raczej zaplecze profesjonalnego klubu piłki nożnej.
Nie mogłem się skupić na szachach, więc włączyłem główny astrowizor w naszym pokoju. Ekran jest ogromny, praktycznie na całą ścianę. Nie mamy okna – prawie nikt w bazie go nie ma, bo transport okien i zainstalowanie ich w kosmosie są koszmarnie drogie. Dlatego korzystamy z wygaszacza ekranu, żeby widzieć coś innego niż ściana. W tym momencie wyświetlał wschód słońca na plaży Hapuna na naszej wyspie i fale delikatnie chlupoczące o piasek. Jeśli mam być szczery, wolę to od okna. Możemy wyświetlać, co tylko chcemy, a powierzchnia Księżyca jest nudna, szara i – przez brak atmosfery – nigdy się nie zmienia.
– Komputerze, pokaż stronę startową na dużym ekranie – poprosiłem.
– Ja, mein Herr.
Plaża Hapuna zniknęła, a zamiast niej pojawiła się strona startowa bazy.
Szybko omiotłem ją wzrokiem, mając nadzieję, że doktor Holtz zwołał ważne spotkanie dla wszystkich mieszkańców. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Strony od jakiegoś czasu nikt nawet nie zaktualizował. Spotkanie Księżycowego Klubu Książki, które odbyło się poprzedniej nocy, wciąż widniało w kalendarzu jako „nadchodzące wydarzenie”.
Nie mogłem dłużej wytrzymać w pokoju. Wydawał mi się jeszcze mniejszy niż zwykle. Chociaż doktor Holtz mówił, że nie ogłosi swojego odkrycia przed siódmą rano, pomyślałem, że może on też jest zbyt podekscytowany, żeby usiedzieć w miejscu. Może siedział już we wspólnej kuchni, otoczony wianuszkiem słuchaczy. Podszedłem do komody wziąć jakieś ubrania.
– Już wychodzisz? – spytała mama. – Skąd ten pośpiech?
– Jestem głodny – skłamałem.
– Nie sprawdziłeś nawet wyników meczów baseballa. – W głosie mamy wyczułem nutkę podejrzliwości.
– Sprawdziłem je w nocy – odparłem. – Charlotte wygrali z Vegas sześć do trzech.
Tata jęknął ze swojej kapsuły.
– Chyba żartujesz.
– Nie. William Higgins zaliczył wielkiego szlema w ósmej rundzie po rzucie Jeda Bynuma.
– Czemu w nocy nie spałeś? – drążyła mama.
– Musiałem iść do łazienki. Zemsta kurczaka w pomidorach.
Wybór ubrań nie zajął mi dużo czasu. Nasza baza na Księżycu musi być sterylna, więc ciuchy za bardzo się tu nie brudzą – to dobrze, bo nie ma tu zbyt wiele przestrzeni do przechowywania rzeczy, a mamy do dyspozycji tylko jedną pralkę. (Na szczęście nawet po intensywnym treningu ubrania nie śmierdzą – to pot pomieszany z zanieczyszczeniami i brudem powoduje nieprzyjemny zapach na Ziemi). Wszystkie ciuchy można nosić wiele razy bez konieczności ich prania. Dlatego na trzyletni pobyt każdy z Lunatyków zabrał ze sobą jedynie dziesięć zestawów ubrań. Nie miałem z tym problemu, bo na Ziemi prawie codziennie chodziłem w koszulce i szortach, ale dla części z nas życie z dziesięcioma zestawami było tak okropne jak dla mnie brak porządnego jedzenia. Włożyłem koszulkę drużyny surfingowej mojej szkoły i wciągnąłem szorty na bokserki, w których spałem.
Kiedy zakładałem smartwatcha, na jego malutkim ekranie zobaczyłem powiadomienie. Poprzedniej nocy nie odebrałem połączenia od Riley Bock, mojej najlepszej ziemskiej kumpeli. Wysłałem jej SMS-a, że zadzwonię później. Pewnie jeszcze spała – na Hawajach była pierwsza w nocy – a poza tym tego ranka miałem za dużo na głowie. Wsunąłem na stopy trampki i ruszyłem w stronę drzwi.
Violet oderwała się od partii szachów i pobiegła za mną.
– Ja też jestem głodna! Chcę gofry! Gofry, gofry, gofry!
– Dash, poczekasz na siostrę? – zapytała mama.
– Nie. – Nie zwolniłem nawet kroku. – Ubranie się zawsze zajmuje jej piętnaście minut. W tym czasie zdążę już zjeść i wrócić.
– Nie muszę się przebierać! – oznajmiła Violet. – Pójdę w piżamie!
– Myślałem, że chcesz grać w szachy – odpowiedziałem.
– Wolę gofry!
Oczywiście nie mamy na Księżycu prawdziwych gofrów. Mamy tylko odtworzoną substancję o smaku gofrów. Moim zdaniem smakuje jak zgęstniały syrop klonowy, ale Violet ją uwielbia. Jest jedyną osobą w bazie, która to je.
Chwyciłem za klamkę, gotów wyjść.
– Zaczekaj na siostrę, Dash – poleciła mi mama.
Zatrzymałem się, bo wiedziałem, że lepiej jej się nie narażać. Ostatnie, czego mi było trzeba, to odesłanie mnie z powrotem do kapsuły sypialnej.
– Pospiesz się, mała – powiedziałem do Violet.
– Pójdę tylko po kapcie! – Moja siostra popędziła do kapsuły, śpiewając piosenkę o gofrach.
Violet jest w stanie ułożyć piosenkę na każdy temat. Raz zaśpiewała niemal całą operę o obcinaniu paznokci u stóp. Teraz radośnie nuciła: „Kocham gofry! Są takie dobre! Mniam, mniam, mniam, mniam, mniam!”.
Nagle cały pokój wypełniło dziwne, natarczywe pikanie. Brzmiało to tak, jak gdyby ogromna kuchenka mikrofalowa chciała dać nam znać, że popcorn jest gotowy. Dopiero po chwili zrozumiałem, że dźwięk dochodzi z obu astrowizorów naraz. Ze ściany i stołu zniknęły strona startowa i szachy, a ich miejsce zajęła migająca wiadomość napisana czerwonymi literami:
Pilna informacja dla doktor Rose Harris i doktora Stevena Gibsona. Proszę niezwłocznie zalogować się na bezpieczny portal.
Nie wiedziałem nawet, że można w ten sposób przekazywać informacje. Odwróciłem się do mamy, która wyglądała na tak samo zaskoczoną jak ja. Violet tańczyła po pomieszczeniu, podekscytowana nieznanym dźwiękiem, do którego dodała własne okrzyki zachwytu. Tata wciąż nie wyszedł ze swojej kapsuły. Na sygnał alarmu zatkał uszy i zakopał się w pościeli.
Zguba w kosmosie
Przekład: Aleksandra Szkudłapska
Ilustracje: Marta Krzywicka
Seria: Seria „Baza Księżycowa Alfa” tom 2
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 27 marca 2024
SPIS MIESZKAŃCÓW
BAZY KSIĘŻYCOWEJ ALFA
Pierwsze piętro:
Apartament nr 1
Apartament i biuro dowódczyni bazy
Nina Stack, dowódczyni Bazy Księżycowej Alfa
Apartament nr 2
Apartament rodziny Harris-Gibson
Dr Rose Harris, geolożka lunarna
Dr Steven Gibson, specjalista ds. górnictwa
Dashiell Gibson (12 lat)
Violet Gibson (6 lat)
Apartament nr 3
Apartament rodziny Howardów
Dr Maxwell Howard, specjalista ds. inżynierii lunarnej Bazy Księżycowej Beta
Kira Howard (12 lat)
Apartament nr 4
Apartament rodziny Brahmaputra-Marquez
Dr Ilina Brahmaputra-Marquez, astrofizyczka
Dr Timothy Marquez, psychiatra
Cesar Marquez (16 lat)
Rodrigo Marquez (13 lat)
Inez Marquez (7 lat)
Apartament dla turystów
Apartament rodziny Sjobergów
Lars Sjoberg, przemysłowiec
Sonja Sjoberg, jego żona
Patton Sjoberg (16 lat)
Lily Sjoberg (16 lat)
Apartament nr 5
(zarezerwowany dla tymczasowych rezydentek bazy)
Apartament nr 6
(zarezerwowany dla tymczasowych rezydentów bazy)
Apartament nr 7
Dawny apartament doktora Ronalda Holtza, zarezerwowany dla nowego lekarza
(Uwaga: proces selekcji w toku; nowy rezydent przyleci dopiero w ramach Misji nr 8).
Parter:
Apartament nr 8
Dawny apartament Terrence’a Grisana, zarezerwowany dla nowego specjalisty ds. konserwacji
(Uwaga: proces selekcji w toku; nowy rezydent przyleci dopiero w ramach Misji nr 8).
Apartament nr 9
Dr Wilbur Janke, astrobiolog
Apartament nr 10
Dr Daphne Merritt, robotyczka
Apartament nr 11
Dr Chang Kowalski, geochemik
Apartament nr 12
Apartament rodziny Goldstein-Iwanyi
Dr Shari Goldstein, specjalistka ds. lunarnego rolnictwa
Dr Mfuzi Iwanyi, astronom
Kamoze Iwanyi (7 lat)
Apartament nr 13
Apartament państwa Kim-Alvarez
Dr Jennifer Kim, geolożka, sejsmolożka
Dr Shenzu Alvarez, specjalista ds. wydobycia wody
Apartament nr 14
Dr Wiktor Balnikow, astrofizyk
Apartament nr 15
Apartament rodziny Chen-Patucket
Dr Jasmine Chen, starsza koordynatorka techniczna Bazy Księżycowej Beta
Dr Seth Patucket, astrobiolog
Holly Patucket (13 lat)
(Uwaga: rodzina Chen-Patucket przyleci dopiero w ramach Misji nr 9. Do tego czasu apartament będzie służył tymczasowym rezydentom bazy).
Fragment Oficjalnego przewodnika dla mieszkańców Bazy Księżycowej Alfa
© 2040, Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA)
ZAŁĄCZNIK A
POTENCJALNE ZAGROŻENIA
DLA ZDROWIA I BEZPIECZEŃSTWA
Dołożyliśmy wszelkich starań, aby Baza Księżycowa Alfa była najbezpieczniejszym siedliskiem człowieka w historii, ale mimo to apelujemy do Państwa o zachowanie najwyższej ostrożności i czujności – dla własnego dobra. Na terenie bazy znajduje się ambulatorium wyposażone w środki pierwszej pomocy i najnowszą technologię medyczną[1], dzięki czemu dyżurujący lekarz poradzi sobie nawet z najtrudniejszymi nagłymi wypadkami. Lunarnauci powinni jednak pamiętać, że życie na Księżycu wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami, a najbliższy szpital znajduje się na Ziemi – ponad czterysta tysięcy kilometrów od bazy. Zalecamy więc daleko posuniętą rozwagę i radzimy unikać narażania się na niepotrzebne ryzyko.
W tym celu stworzyliśmy katalog potencjalnie groźnych miejsc, urządzeń, obiektów i sytuacji. Nie jest to wyczerpujące opracowanie, a jedynie poradnik mający zwiększyć Państwa bezpieczeństwo. Baza Księżycowa Alfa może kryć w sobie także wiele zagrożeń nieuwzględnionych na poniższej liście. Dlatego raz jeszcze podkreślamy konieczność przestrzegania zasad bezpieczeństwa i apelujemy o czujność przez cały czas Państwa pobytu na Księżycu. I proszę pamiętać: najlepszy sposób na uniknięcie kłopotów to ich nie szukać!
KSIĘŻYCOWE KINO DOMOWE
Rok ziemski 2041
Księżycowy dzień nr 216
Pora spania
Gdyby nie to, że pokazałem Gwiezdne wojny przedstawicielce obcej cywilizacji, nigdy nie musiałbym walczyć z Pattonem Sjobergiem za pomocą księżycowej toalety.
Muszę przyznać, że kolegowanie się z kosmitką przysparzało mi jak dotąd samych kłopotów. To było o wiele trudniejsze, niż się spodziewałem. Przede wszystkim non stop musiałem jej coś tłumaczyć.
Dla Zan Perfonic wszystko, co dotyczyło mojego życia, było dziwne i nietypowe. Oczekiwała ode mnie logicznych wyjaśnień każdej, nawet najdrobniejszej czynności. Tymczasem my, ludzie, robimy bardzo wiele rzeczy, które są pozbawione jakiejkolwiek logiki.
Na przykład mówienie „Sto lat!”, kiedy ktoś kichnie.
Pewnego dnia Zan usłyszała, jak to powiedziałem, a potem spytała dlaczego.
Po chwili zastanowienia przyznałem, że właściwie nie mam pojęcia.
– Ludzie po prostu tak robią. Teoretycznie ma to być oznaką dobrego wychowania.
– Tak jak używanie serwetek, żeby zetrzeć z twarzy resztki posiłku?
– Coś w tym stylu.
– Co to znaczy „Sto lat!”?
– No… że chcemy komuś życzyć wszystkiego najlepszego. Tak mi się wydaje.
– Czyli za każdym razem, kiedy komuś z nosa wystrzelą smarki, inni ludzie życzą mu wszystkiego najlepszego?
– Yyy… tak.
– A w przypadku innych odruchowych czynności też mówicie „Sto lat!”? Na przykład kiedy ktoś beknie?
– Nie.
– A puści bąka?
– W życiu.
– Dlaczego?
– Chyba dlatego, że puszczanie bąków uważa się za niegrzeczne.
– Ale ludzi to śmieszy?
– Nie wszystkich.
– Twoja siostra chyba uważa, że to zabawne.
– Tak, ale ona ma sześć lat.
– Twojego ojca też to śmieszy. On nie ma sześciu lat.
– Fakt.
– No to czemu niektórych ludzi śmieszą odruchowe emisje śmierdzących gazów z kiszek, a inni uważają je za przejaw złego wychowania?
– Nie wiem.
– Myślisz, że ma to jakiś związek z dźwiękiem?
Trwało to łącznie dwadzieścia minut, w ciągu których Zan kazała sobie objaśniać wszystko: od poduszek pierdziuszek po puszczanie bąków do słoika. Byłem psychicznie wyczerpany. Dlatego kiedy tylko było to możliwe, wolałem pokazywać jej filmy. Dzięki nim życie stawało się prostsze. Za ich pomocą wyjaśniałem Zan najróżniejsze rzeczy: od dinozaurów przez drugą wojnę światową po zawodowe uprawianie sportu.
Domyślam się, że przez to całe „gadanie z kosmitką” macie mnie za niezłego świra. Pewnie wyobrażacie sobie, że jestem jednym z tych oszołomów, którzy łażą po ulicach w foliowych czapeczkach i bredzą od rzeczy.
Ale nie jestem wariatem. Nazywam się Dashiell Gibson, mam dwanaście lat, jestem całkowicie zdrowy psychicznie i tak się składa, że mieszkam na Księżycu. Na pewno o mnie słyszeliście. Wszyscy lunarnauci są teraz sławni – w końcu jako pierwsi ludzie skolonizowaliśmy coś innego niż Ziemię. Tam na dole tyle się o nas mówi, że pewnie myślicie, że wszystko o nas wiecie.
Muszę was rozczarować. Wiecie tylko tyle, ile rząd chce wam przekazać. A to często są zwykłe kłamstwa. Na przykład to, że Baza Księżycowa Alfa jest najwspanialszym i najcudowniejszym miejscem we wszechświecie. Albo że wszyscy świetnie się ze sobą dogadujemy tu na górze i przeżywamy najlepsze chwile naszego życia. To wszystko jedna wielka bujda z chrzanem.
Są także sprawy, które wolimy zachować dla siebie. Na przykład nawiązanie kontaktu z kosmitami z planety Bosco.
Planeta, z której pochodzi Zan, tak naprawdę nie nazywa się Bosco, ale nie potrafię wymówić jej prawdziwej nazwy. Kiedy Zan powiedziała ją w swoim ojczystym języku, miałem wrażenie, jakby stado delfinów nawdychało się helu z balonów. Dźwięk był tak wysoki, że aż rozbolały mnie uszy. Dlatego stanęło na „Bosco”.
Nikt w Bazie Księżycowej Alfa nie wiedział o moich kontaktach z Zan. Tylko ja byłem w stanie ją zobaczyć, usłyszeć i się z nią porozumieć.
Da się to łatwo wytłumaczyć: tak naprawdę Zan wcale tam nie było. Jej cywilizacja nie opanowała jeszcze podróży międzygwiezdnych. (Nie żeby ludzie byli blisko podobnego odkrycia). Pobratymcy Zan znaleźli jednak drogę na skróty – potrafili przenieść się w inne miejsce za pomocą myśli.
Nie miałem pojęcia, na czym to polegało. Zan starała się mi to wyjaśnić, ale za każdym razem czułem się jak matoł. Tyle że przy niej nawet Albert Einstein pewnie wydawałby się matołem.
Chodziło o to, że tak naprawdę wcale jej nie widziałem. Łączyła się bezpośrednio z moim umysłem, jak gdyby wciskając się w moje myśli. I nie była to nawet prawdziwa Zan. Pokazywała mi się w takiej wersji, w jakiej chciała, żebym ją zobaczył – była więc piękną trzydziestoletnią brunetką o niesamowicie błękitnych oczach. Właściwie nie miałem pojęcia, jak wyglądała naprawdę, bo jeszcze jej nie widziałem w tej postaci.
O dziwo, komunikowanie się z Zan nie było zbyt trudne. Nauczyła się angielskiego i posługiwała się nim lepiej niż przynajmniej połowa ludzi, których do tej pory poznałem. Najwięcej komplikacji sprawiało mi to, że musiałem utrzymać naszą przyjaźń w tajemnicy. Zan miała jednak ku temu bardzo ważny powód.
Zanim się poznaliśmy, zaprzyjaźniła się z innym człowiekiem – doktorem Ronaldem Holtzem, który był naszym lekarzem w Bazie Księżycowej Alfa. Doktor Holtz chciał, żeby cała ludzkość dowiedziała się o Zan, ale nie udało mu się zrealizować tego planu. Drugą osobą, która odkryła jej istnienie, był bowiem inny Lunatyk z bazy, Terrence Grisan – nawiedzony szpieg-paranoik pracujący dla wojska. Pan Grisan żywił święte przekonanie, że ludzkość nie jest gotowa się dowiedzieć, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Zabił więc doktora Holtza, aby tajemnica nie wyszła na jaw, i upozorował wypadek. Dzięki pomocy Zan udało mi się jednak poznać prawdę i pan Grisan został odesłany na Ziemię, gdzie odpowie przed sądem za morderstwo.
Dlatego tym razem Zan nie spieszyła się z ujawnieniem swojego istnienia. Doskonale ją rozumiałem. Jeśli mam być szczery, zdziwiłem się, że postanowiła dać ludzkości jeszcze jedną szansę. A rozmawianie z kosmitką było absolutnie niesamowite.
Tylko nie zawsze było łatwo.
Może wszystko byłoby prostsze, gdybym wciąż mieszkał na Ziemi. Tam, gdybym chciał spędzić trochę czasu sam na sam z Zan, mógłbym po prostu iść do swojego pokoju i zamknąć drzwi. Ale na Księżycu nie mam swojego pokoju. Razem z rodzicami i młodszą siostrą Violet kisimy się w jednoosobowym apartamencie, a moja „sypialnia” to kapsuła w ścianie. Na Ziemi mógłbym pójść na spacer po okolicy. Na Księżycu nie mogę tego zrobić. Nie wolno mi opuszczać bazy, bo na zewnątrz mógłbym umrzeć. Na Ziemi istnieje co najmniej milion miejsc, w których mógłbym być sam. Na Księżycu nie ma ani jednego. Nie mam tu w ogóle prywatności. Wszędzie zainstalowano kamery bezpieczeństwa, pół bazy objęto zakazem wstępu dla dzieci i nawet łazienki są wspólne.
Jeśli więc chciałem spędzić trochę czasu z Zan, było to możliwe tylko późno w nocy, kiedy inni lunarnauci spali.
Tego wieczoru, kiedy pokazałem jej Gwiezdne wojny, było już grubo po kolacji. Mama z tatą położyli Violet spać i grali w szachy w naszym pokoju. Inni Lunatycy także udali się do swoich apartamentów. Tym razem nie wybrałem tego filmu po to, żeby cokolwiek Zan wyjaśnić. Po prostu tyle razy o nim wspominałem, że kazała go sobie puścić.
Trudno było rozmawiać o cywilizacjach pozaziemskich, nie wspominając o Gwiezdnych wojnach. Albo o Star Treku. Albo o jakimkolwiek innym filmie science fiction. Podróże kosmiczne zawsze są tam pokazane jako coś ekstra, choć w rzeczywistości wcale tak nie jest. W filmach nikt nigdy nie ma problemu z chodzeniem w niskiej grawitacji, nikt nie żywi się ohydnym zrehydratowanym kosmicznym jedzeniem ani nie musi odsysać własnej kupy w kosmicznej toalecie, grawitacja na każdej planecie jest identyczna, a jedzenie pyszne. I nikt nigdy nie chodzi do łazienki. Niewiele myśląc, ciągle wspominałem więc o Gwiezdnych wojnach, aż wreszcie Zan zapytała, czy kiedykolwiek zamierzam puścić jej ten film. Tak też zrobiłem. Zabrałem ją do świetlicy i włączyłem na astrowizorze czwartą część Gwiezdnych wojen – Nową nadzieję.
Zan świetnie się bawiła.
Przez cały film zaśmiewała się do łez. A śmiech był czymś, co nie do końca byliśmy w stanie sobie wytłumaczyć. Wprawdzie cywilizacja Zan wykształciła poczucie humoru, co było miłe, ale jej przedstawiciele wyrażali je inaczej niż ludzie, nie przez śmiech. Zamiast tego wydawali wysokie, przenikliwe piski, od których niemal pękały mi bębenki. Miały one też dziwny efekt uboczny. Zan traciła kontrolę nad wizualizacją swojej osoby, a jej gałki oczne stawały się wielkie jak dmuchane piłki. To było bardzo niepokojące. Wreszcie, mniej więcej w połowie filmu, wcisnąłem pauzę i oznajmiłem Zan, że to nie jest komedia.
Przestała piszczeć, a jej oczy wróciły do normalnego rozmiaru.
– Nie? – zdziwiła się.
– Nie – powtórzyłem. – To przygodowy film science fiction.
– Ale przecież te ich statki kosmiczne, broń i cała reszta są przekomiczne. Na przykład pistolety laserowe. Kiedy oni wszyscy strzelają do siebie nawzajem z laserów, widzisz ich ruch w przestrzeni. A przecież w rzeczywistości światło porusza się tak szybko, że strzał byłby natychmiastowy…
– No… tak – przyznałem, chociaż nigdy wcześniej nie myślałem o tym w ten sposób. – Ale…
– A statek ciągle przechodzi w prędkość warp, która jest większa od prędkości światła. To po prostu niemożliwe.
– Słuchaj, to, że nie wymyśliliście jeszcze, jak to zrobić, nie oznacza, że to niemożliwe.
– Nawet jeśli to jest możliwe, na pewno nie będą do tego służyć tak kuriozalne statki, jak w tym filmie. W połowie z nich użyto na oko tych samych prymitywnych silników spalinowych co w waszych rakietach. Przecież oni wszyscy mieliby szczęście, gdyby udało im się pokonać opór własnej planetarnej grawitacji, nie mówiąc o pokonywaniu w sekundę kilkudziesięciu lat świetlnych.
– Pewnie masz rację…
– Poza tym te kosmiczne stworzenia wyglądają absurdalnie. Absolutnie wszystkie są wzorowane na ludziach, mają po dwie ręce i dwie nogi, a przecież ciało może być skonstruowane na tysiące innych sposobów.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Pomyśl o swojej planecie. Macie tam miliardy gatunków owadów i tylko jeden gatunek człowieka. A mimo to w filmie nie ma ani jednej postaci, która miałaby strukturę ciała owada.
– Chcesz przez to powiedzieć, że Gwiezdne wojny byłyby mniej zabawne, gdyby Chewbacca wyglądał jak ogromny karaluch?
– Na pewno byłoby to bardziej realistyczne. To w zasadzie niemożliwe, żeby Wookiee byli zbudowani aż tak podobnie do członków twojego gatunku. Nie mówiąc już o tym, że Luke Skystalker, księżniczka Fleja i Cham Solo wyglądają dokładnie tak jak ludzie, chociaż żyli dawno, dawno temu w odległej galaktyce.
– Oni się tak nie nazywają…
– No ale wiesz, o kogo mi chodzi. Serio, cały ten film jest potwornie ziemiocentryczny, a jego twórcy mają w głębokim poważaniu prawa fizyki.
Wyłączyłem astrowizor.
– Nie powinienem był ci tego pokazywać.
– Nie! – zawołała Zan. – Nieprawda. Bardzo mi się podobało. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się śmiałam.
Zachichotała na samą myśl, a jej oczy znowu się powiększyły.
– A czy ty wyglądasz jak ogromny karaluch? – zapytałem zaczepnie.
Zan przestała się śmiać. Jej oczy wróciły do normalnych rozmiarów.
– Dlaczego pytasz?
– Bo nic o tobie nie wiem – oznajmiłem. – Zawsze rozmawiamy tylko o mnie, o Ziemi i o ludzkości, ale nigdy o tobie. Nawet nie wiem, jak naprawdę wyglądasz.
– Obawiam się, że nie jesteś jeszcze gotów zobaczyć mnie w mojej prawdziwej postaci. Dużo lepiej będzie, jeśli na razie będę ci się pokazywać w ludzkiej formie.
– Dlaczego?
– Bo o wiele łatwiej będzie ci się odnieść do czegoś, co będzie dla ciebie znajome, niż do czegoś obcego.
– Nie wiesz tego na pewno.
– Takie założenie wydaje się logiczne.
– Powiedziałaś to jak Spock.
– Kto?
– Nieważne.
Jeśli Zan miała problem z tym, że Wookiee za bardzo przypominają ludzi, dopiero by się wściekła, gdyby dowiedziała się o Wolkanach.
– Wyczuwam w tobie zdenerwowanie – stwierdziła Zan.
– Tak.
Nie było sensu zaprzeczać. Jednym z efektów ubocznych tego, że Zan komunikowała się bezpośrednio z moim mózgiem, było to, że równie dobrze jak ja potrafiła interpretować moje emocje. A czasem nawet lepiej.
– Dlaczego?
– Kiedy pierwszy raz zaproponowałaś, abym dalej się z tobą kontaktował, przyznałaś, że to bardzo ważne – przypomniałem jej. – Ważniejsze, niż byłbym w stanie zrozumieć. Ale wciąż nie wyjaśniłaś mi dlaczego. Nic mi nie powiedziałaś. Ani jednej rzeczy o sobie, swojej rodzinie ani planecie. A ode mnie sporo się dowiedziałaś. Odpowiedziałem na każde z miliona twoich pytań.
– Kiedy rozpoczynaliśmy tę relację, Dashiellu, ostrzegałam, że nie będzie łatwo…
– Nie możesz mi wyjaśnić, co tu robimy? Albo dlaczego nasze kontakty są takie ważne?
– Przecież musisz zdawać sobie sprawę z tego, jak istotny jest pierwszy kontakt między ludźmi a przedstawicielami obcej cywilizacji.
– No tak, ale tutaj chodzi o coś więcej, prawda? Co jest na tyle ważne, żebym nie był w stanie tego zrozumieć?
– Gdybym ci powiedziała, tobyś nie zrozumiał.
– Widzisz? – Straciłem cierpliwość. – Właśnie takie odpowiedzi mnie denerwują! Nie możesz chociaż spróbować mi wyjaśnić?
– Nie mam jeszcze autoryzacji.
– Czy Ziemia jest w niebezpieczeństwie? – zapytałem.
Zan nie odpowiedziała. A jednak coś się w niej zmieniło. Nie umiałem tego nazwać. Wydawało mi się, że jej wizualizacja na ułamek sekundy się zniekształciła. Domyśliłem się, że pewnie udało mi się ją zaskoczyć.
– Mam rację, prawda? – drążyłem. – Ziemia naprawdę jest w niebezpieczeństwie.
– Nie – zaprzeczyła Zan. – Sytuacja nie jest aż tak poważna.
– Kłamiesz.
– Nie – zapewniła Zan, ale miałem wyraźne poczucie, że jest inaczej. A przynajmniej że coś przede mną ukrywa.
– To o co chodzi? – dociskałem.
Zanim Zan zdążyła mi odpowiedzieć, usłyszałem echo głosów w korytarzu na zewnątrz świetlicy. Ktoś szedł w naszą stronę.
Nagle uświadomiłem sobie, że z nerwów zapomniałem nie mówić do Zan na głos.
Zawsze starałem się prowadzić nasze rozmowy w myślach, ale wymagało to wielkiego skupienia i koncentracji. Kiedy Zan mi się wizualizowała, nie miałem poczucia, jakby była jedynie obrazem wyświetlającym się w mojej głowie. Wydawała mi się tak prawdziwa jak każda osoba w bazie – a przez dwanaście lat życia uczono mnie, że kiedy się z kimś rozmawia, to służą do tego usta, a nie tylko mózg. Trudno było zerwać z tym przyzwyczajeniem. Często byłem przekonany, że jestem cicho, a w połowie zdania nagle zdawałem sobie sprawę z tego, że mówię na głos.
Zan spojrzała na drzwi.
– Nie możemy teraz o tym rozmawiać. Muszę iść.
– Nie – zaprotestowałem. – Zaczekaj…
– Przepraszam – rzuciła Zan i zniknęła.
Sekundę później do świetlicy wparowali Patton i Lily Sjobergowie. W Bazie Księżycowej Alfa nie było dwóch innych osób, które tak lubiłyby się znęcać nad słabszymi. Patton i Lily byli bliźniakami, mieli po szesnaście lat, a w tamtej chwili wyglądali na bardzo poirytowanych. Wyraźnie szukali zaczepki.
Niestety, zamiast tego znaleźli mnie.
Fragment Oficjalnego przewodnika dla mieszkańców Bazy Księżycowej Alfa
Załącznik A: Potencjalne zagrożenia dla zdrowia i bezpieczeństwa
© 2040, Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA)
INNI LUNARNAUCI
Istnieje jedna najbardziej prawdopodobna przyczyna doznania bólu lub urazu w Bazie Księżycowej Alfa, wobec której nasi inżynierowie są bezradni: czynnik ludzki. Statystycznie rzecz biorąc, jeśli coś się Państwu stanie, jest o wiele bardziej prawdopodobne, że będzie to spowodowane działaniem innej osoby niż awarią sprzętu czy losową katastrofą. W procesie selekcji lunarnautów brano wprawdzie pod uwagę życzliwość, bezkonfliktowość i umiejętność zgodnego współżycia z innymi, ale przebywanie razem przez długi czas w zamkniętej przestrzeni może prowadzić do nieporozumień, kłótni, a nawet przemocy. Z tego względu zachęcamy wszystkich mieszkańców bazy do wzmożonych wysiłków, aby ewentualne konflikty – o ile w ogóle się pojawią – rozwiązywać w jak najbardziej spokojny i pokojowy sposób. Jeżeli okaże się to niemożliwe, lunarnauci powinni zwrócić się do dowódczyni bazy z prośbą o mediację. Dyżurny psychiatra także pozostaje do Państwa dyspozycji w tych kwestiach.
Niedopuszczenie do eskalacji nieporozumień i przemocy leży w interesie wszystkich mieszkańców bazy. W ewentualnym starciu mogą bowiem ucierpieć nie tylko jego bezpośredni uczestnicy, lecz także niewinne osoby postronne. Apelujemy więc: niech będą Państwo dobrymi lunarnautami i spróbują żyć ze wszystkimi w zgodzie. Proszę nam wierzyć – to najlepsze rozwiązanie dla Państwa zdrowia i psychiki!
KANALIZACYJNA OBRONA KONIECZNA
Księżycowy dzień nr 216
Za późno, żeby wezwać pomoc
W mieszkaniu na Księżycu nie podobało mi się bardzo wiele rzeczy, ale Sjobergowie byli zdecydowanie najgorszą z nich. A trzeba naprawdę się postarać, żeby być bardziej wstrętnym niż kosmiczna toaleta. Patton i Lily przylecieli do Bazy Księżycowej Alfa z rodzicami, Larsem i Sonją, jako pierwsi księżycowi turyści. Cała ta rodzinka była obrzydliwie bogata i wyjątkowo podła. Żeby znaleźć się w bazie, musieli wybulić ponad pół miliarda dolarów, a kiedy cała przygoda okazała się grubo poniżej ich oczekiwań, zaczęli się wyżywać na wszystkich dookoła. Rozpaczliwie chcieli wrócić na Ziemię, a my rozpaczliwie chcieliśmy się ich pozbyć. Ale to nie było takie proste. Podróże na Księżyc i z powrotem podlegały bardzo sztywnemu harmonogramowi, dlatego Sjobergowie musieli zaczekać jeszcze trzy miesiące na swoje miejsca w rakiecie. Oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. A tak się raczej nie stanie. Rakiety na Księżyc non stop się opóźniały i nawet ktoś tak bogaty i wpływowy jak Lars Sjoberg nie mógł nic z tym zrobić. Tymczasem Sjobergowie z całych sił starali się obrzydzić nam wszystkim życie. Tylko Cesar Marquez – jedyny inny nastolatek w bazie – nie był narażony na ich gniew, bo Lily się w nim podkochiwała. Dla reszty lunarnautów każde spotkanie ze Sjobergami było jak trucizna.
Tamtej nocy Patton i Lily byli chyba w jeszcze gorszym nastroju niż zwykle. Coś musiało ich naprawdę wkurzyć.
– Z kim przed chwilą rozmawiałeś? – spytał agresywnie Patton.
– Z nikim – odpowiedziałem.
– Nie kłam – warknęła Lily. – Słyszeliśmy cię, gnojku.
Sjobergowie byli pierwszą czysto kaukaską rodziną, z którą zetknąłem się w życiu. Prawie wszyscy na Ziemi (i w Bazie Księżycowej Alfa) mają mieszane pochodzenie etniczne. Podobno są ludzie, którym Sjobergowie wydają się dość atrakcyjni, zwłaszcza Lily – z jej egzotyczną urodą, długimi blond włosami i bladą, alabastrową cerą. Dla mnie jednak zawsze była ohydna. Może dlatego, że pod jej jasną skórą krył się naprawdę mroczny charakter.
– To znaczy z nikim stąd – szybko się poprawiłem. – Rozmawiałem z moją ziemską przyjaciółką, Riley, przez KosmoLink.
– Nieprawda, gówniaku. – Patton niebezpiecznie zbliżył się w moją stronę. Był dużym chłopakiem, a do tego większość czasu spędzał na siłowni, bo chciał mieć jeszcze większe mięśnie. – To był Roddy, prawda?
Chodziło mu o Rodriga Marqueza – młodszego brata Cesara i jedynego innego chłopaka na Księżycu mniej więcej w moim wieku. Lily lubiła Cesara, a Cesar nie lubił Roddy’ego, dlatego chłopak stał się ulubionym celem bliźniaków Sjoberg. Często w ogóle nie mieli ku temu powodów, ale raz na jakiś czas Roddy faktycznie robił coś, by sobie na to zasłużyć. Potrafił być tak okropnie przemądrzały, że czasem sam miałem ochotę mu przywalić.
– Nie widziałem się teraz z Roddym – odparłem.
– Widzieliśmy, że szedł w tę stronę – oznajmiła Lily.
Stała tuż obok swojego brata. Nagle oboje ruszyli w moim kierunku, blokując mi drogę ucieczki.
Kupiliśmy dzisiaj na zakupach przed nowym rokiem szkolnym, jestem zadowolona ponieważ dzieciaki już się rzuciły czytać i wygląda na to, że się podoba więc dziękuję za polecenie!