Zdobywczyni nagrody Man Booker Prize 2016, Han Kang, powraca po 5 latach z kolejną pełnowymiarową powieścią. „Nie mówię żegnaj” opowiada o ludobójstwie w 1948 roku na wyspie Czedżu.


Han Kang opisuje nie tylko wydarzenia, do których tam doszło, ale przedstawia także przejmujący portret trzech kobiet oraz wpływ, jaki na nie miała doznana przemoc i strata.

Przede wszystkim jednak stawia pytania dotyczące pamięci zbiorowej i odpowiedzialności historycznej.

Han Kang w kolejnej swojej książce snuje opowieść o desperackiej walce i godności ludzi, którzy wbrew otaczającym ich ciemnościom starają się odnaleźć promień światła. Ta zaczerpnięta z niedawnej tragicznej historii Korei opowieść o płynącej z głębi serca, bezgranicznej miłości – która sprawia, że człowiek staje się w końcu człowiekiem – obezwładnia pięknem zawartym w eleganckich, poetyckich zdaniach i olśniewająco żywych obrazach.

Pamiętam, że kiedy kilka lat temu ktoś mnie zapytał, o czym napiszę następną powieść, odpowiedziałam, że mam nadzieję, że będzie to powieść o miłości. Nie zmieniłam zdania. Mam nadzieję, że jest to powieść o miłości bez granic.
– Han Kang

Han Kang – pisarka koreańska. Urodziła się w 1970 roku w Kwangju w Korei Południowej. Jest absolwentką filologii koreańskiej na Uniwersytecie Yonsei. Zdobywczyni nagrody International Booker Prize for Fiction za powieść „Wegetarianka”, która została przetłumaczona na wiele języków.

Han Kang
Nie mówię żegnaj
Przekład: Justyna Najbar-Miller
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 stycznia 2024
 
 


Część I. Ptak

Rozdział I. Kryształki

Padał rzadki śnieg.
Płaska powierzchnia, na której stałam, przekształcała się z jednej strony w niewysoką górę: jej zbocze pokrywały tysiące czarnych ociosanych drzew. Drzewa różniły się wysokością, tak jak ludzie różnią się wzrostem w zależności od wieku, szerokość miały natomiast mniej więcej taką jak podkłady kolejowe. W przeciwieństwie do nich nie były jednak idealnie proste, ale nieco przechylone lub powykrzywiane niczym tysiące zasypywanych śniegiem przygarbionych sylwetek kobiet, mężczyzn i wychudłych dzieci.
Czyżby znajdowało się tutaj miejsce pochówku? – pomyślałam. A te wszystkie drzewa to pomniki nagrobne?
Spacerowałam pomiędzy czarnymi drzewami, za którymi znajdowały się zgięte wpół kopce grobowe. Na uciętych wierzchołkach drzew osiadały płatki śniegu przypominające kryształki soli. Nagle się zatrzymałam, bo pod podeszwami sportowych butów usłyszałam chlupotanie wody. Dziwne – pomyślałam, a woda nie wiedzieć kiedy uniosła się do kostek. Spojrzałam w tył. Nie mogłam w to uwierzyć. Krawędź płaszczyzny, którą wcześniej wzięłam za horyzont, okazała się morzem. Oto narasta przypływ.
– Dlaczego właśnie w takim miejscu pochowano ludzi? – bezwiednie wydobyłam z siebie pytanie.
Morze napływało coraz prędzej. Czy codziennie nadchodzi i odchodzi tutaj przypływ? Czy woda nie wypłukała aby kości z grobów u podnóża góry i pozostały tam tylko kopce?
Nie mogłam dłużej czekać. Było za późno, by uratować zalaną część cmentarza, ale musiałam przenieść kości zmarłych pochowanych na górze. Nim morze wtargnie głębiej, właśnie teraz. Ale jak? Jestem zupełnie sama. Nie mam nawet łopaty. Wokół jest tyle grobów. Nie wiedząc, co zrobić, biegłam pomiędzy czarnymi drzewami, przecinając taflę wody, której poziom niepostrzeżenie sięgnął moich kolan.
Gdy otworzyłam oczy, jeszcze nie świtało. Wpatrywałam się w okno ciemnego pokoju, za którym nie było zasypanej śniegiem płaszczyzny, czarnych drzew ani napływającego morza, a potem znów zamknęłam powieki. Dotarło do mnie, że kolejny raz przyśnił mi się sen o tamtym mieście, przykryłam oczy zimną dłonią, a potem jeszcze przez chwilę leżałam w łóżku.

*

Ten sen nawiedził mnie latem dwa tysiące czternastego roku, blisko dwa miesiące po tym, jak opublikowałam książkę dotyczącą masakry, która wydarzyła się w mieście K. Przez kolejne cztery lata nie miałam wątpliwości co do jego znaczenia. Dopiero w ubiegłym roku pomyślałam po raz pierwszy, że może nie był to wyłącznie sen o tamtym mieście, że ten pochopny, intuicyjny wniosek wynikał z błędnej oceny lub nadmiernego uproszczenia.
Od prawie dwudziestu dni trwały wówczas tropikalne noce. Jak zwykle próbowałam zasnąć, leżąc w salonie pod zepsutą klimatyzacją. Już kilka razy wzięłam zimny prysznic, ale mokre od potu ciało nie chciało ostygnąć, choć plecy miałam przyklejone do podłogi. Dopiero około piątej nad ranem poczułam, że temperatura nieco spadła. Był to jednak krótkotrwały akt łaski, bo pół godziny później znowu miało wzejść słońce. Poczułam, że chyba uda mi się na chwilę zmrużyć oczy, a może nawet zapadałam w sen, gdy pod zamknięte powieki wtargnęła tamta przestrzeń. Śnieżynki, które spadały na tysiące ociosanych czarnych drzew, połyskliwe niczym sól płatki na ściętych płasko wierzchołkach były wyraźne jak na jawie.
Sama nie wiem, dlaczego moje ciało zaczęło drżeć. Jak wtedy, gdy wybucha się płaczem, ale nie popłynęły, ani nawet nie zakręciły mi się w oku żadne łzy. Może powinnam powiedzieć, że to strach? Niepokój, dreszcze, nagły ból? Nie, to było coś w rodzaju przebudzenia, tak lodowatego, że z zimna dzwoniłam zębami. Wydawało mi się, że niewidzialny ogromny nóż – masywne żelazne ostrze, którego żaden człowiek nie byłby w stanie udźwignąć – unosi się w powietrzu, mierząc w moje ciało. Że leżę w łóżku i stawiam mu czoła.
Po raz pierwszy przyszło mi wtedy do głowy, że tamto intensywnie niebieskie morze, które napływało, by wypłukać ukryte pod kopcami kości, nie miało związku z ofiarami masakry w mieście K ani czasem, który później nastał. Że mogło to być jedynie indywidualne proroctwo. Że tamte zanurzone w wodzie groby i milczące nagrobki przybliżają w czasie moją przyszłość, i coś ważnego mi wieszczą.
Wieszczą obecną chwilę.

*

W ciągu czterech lat, które upłynęły od nocy, kiedy miałam ten sen po raz pierwszy, aż do tamtego letniego świtu, doświadczyłam kilku osobistych pożegnań. Niektóre były wynikiem mojego własnego wyboru, ale zdarzyły się i takie, których nie byłam w stanie przewidzieć i które chciałam udaremnić, rzucając na szalę wszystko. Jeśli – zgodnie z dawnymi wierzeniami – w niebiańskiej krainie albo świecie zmarłych istnieje ogromne lustro, które uważnie się przygląda i rejestruje wszystkie ludzkie sprawy, to odzwierciedlone przez nie ostatnie cztery lata mojego życia muszą przypominać los ślimaka wyciągniętego ze skorupy i sunącego naprzód po ostrzu noża. Ciało, które pragnie żyć. Ciało, które ktoś głęboko ugodził i zranił. Ciało, które się wyrywa, tuli i uwiesza. Ciało, które klęczy. Ciało, które błaga. Ciało, z którego bez końca coś się sączy: krew, ropa lub łzy.
Późną wiosną, kiedy minęła już ta cała walka, wprowadziłam się do wynajętego mieszkania w korytarzowcu na przedmieściach Seulu. Jeszcze nie docierało do mnie, że nie mam już rodziny, którą powinnam się opiekować, ani pracy, którą mogłabym dalej wykonywać. Przez długi czas zarabiałam na życie i jednocześnie opiekowałam się rodziną. Te dwie rzeczy były priorytetowe, dlatego aby pisać książki, musiałam skracać czas przeznaczony na sen i zawsze pragnęłam skrycie, by dany był mi czas na pisanie. Jednak w tamtym momencie nie było już we mnie takich pragnień.
Pozostawiłam rzeczy, tak jak je rozładowała firma zajmująca się przeprowadzką, i aż do początku lipca prawie wcale nie spałam, choć większość czasu spędziłam w łóżku. Nie gotowałam. I nie wychodziłam z domu. Wmuszałam w siebie jedynie zamówioną przez internet wodę, niewielkie ilości ryżu oraz białe kimchi, a kiedy nawiedzała mnie migrena wraz z towarzyszącymi jej skurczami żołądka, zwracałam jego zawartość do toalety. Pewnej nocy napisałam list pożegnalny. W ostatniej woli, którą zaczęłam od zdania: „Proszę o dopilnowanie kilku spraw”, zanotowałam zwięźle, w której szufladzie znajduje się pudełko zawierające książeczki bankowe, polisę ubezpieczeniową i umowę najmu, jaką kwotę po sobie zostawiam, co należy z niej opłacić i komu przekazać resztę pieniędzy, ale nie wiedziałam, kogo prosić o przysługę, więc miejsce na adresata pozostało puste. Nie byłam pewna, komu mogę sprawić taki kłopot. Dopisałam jeszcze potem fragment z podziękowaniami i przeprosinami, w którym obiecywałam adresatowi konkretną rekompensatę za doświadczone niedogodności, ale ostatecznie nie potrafiłam zanotować jego imienia i nazwiska.
To właśnie poczucie odpowiedzialności wobec tego bezimiennego adresata sprawiło, że podniosłam się w końcu z łóżka, w którym nie potrafiłam spać i z którego nie potrafiłam się wydostać. Mając na uwadze kilku znajomych – nie wyłonił się z nich jeszcze ostateczny wykonawca mojej woli – zaczęłam porządkować dom. Musiałam wyrzucić piętrzące się w kuchni butelki PET po wodzie mineralnej, ubrania i kołdry, które mogły stać się dla kogoś utrapieniem, a także dzienniki, notatniki i inne zapiski. Przytrzymując oburącz pakunek ze śmieciami, po raz pierwszy od dwóch miesięcy wsunęłam na nogi sportowe buty i otworzyłam drzwi wejściowe. Z zachodniej strony korytarza trysnęły promienie popołudniowego letniego słońca, ale wydawało mi się, że widzę je po raz pierwszy. Wsiadłam do windy, zjechałam na dół, minęłam pokój ochroniarzy i przeszłam przez podwórko między blokami z poczuciem, że jestem świadkiem czegoś. Świata, w którym żyją ludzie. Pogody tamtego dnia. Wilgotności i ciężkości powietrza.
Wróciłam do domu i zamiast spakować następną partię przedmiotów, którymi zawaliłam salon, skierowałam się do łazienki. W ubraniu weszłam pod prysznic, odkręciłam kurek z gorącą wodą i usiadłam. Pamiętam powierzchnię wyłożonej płytkami podłogi – wyczuwałam ją zwiniętymi podeszwami stóp – coraz bardziej duszącą parę, bawełnianą koszulę przyklejoną do mokrych pleców, strużki gorącej wody spływające po przydługiej, zakrywającej oczy grzywce i ściekające po brodzie, piersiach i brzuchu.
Wyszłam z łazienki, ściągnęłam mokry strój i wyszperałam w stercie ubrań, których nie zdążyłam się jeszcze pozbyć, coś, co nadawało się do użytku. Kilkakrotnie złożyłam dwa banknoty o wartości dziesięciu tysięcy wonów, schowałam je do kieszeni i wyszłam z domu. Udałam się piechotą do restauracji z ryżankami chuk, znajdującej się z tyłu pobliskiej stacji metra, i zamówiłam chuk z orzeszkami piniowymi, ponieważ wydawała się najdelikatniejsza. Powoli jadłam zbyt gorącą zupę i przez szklane drzwi przyglądałam się przechodniom: ich ciała wydawały się wątłe i słabe, jakby się miały roztrzaskać. Uświadomiłam sobie wtedy wyraźnie, jak bardzo krucha jest nasza egzystencja. Jak łatwo można zniszczyć i unicestwić skórę i mięśnie, organy wewnętrzne i kości, ludzkie życie. Wystarczy jedna decyzja.
I tak śmierć mnie wyminęła. Niczym asteroida, o której sądzono, że wejdzie w kolizję z Ziemią, ale ostatecznie okazało się, że ze względu na minimalną pomyłkę w kalkulacji wyminęła ją i poleciała dalej. Bez żalu czy wahania, z szaleńczą prędkością.

*

Nie pojednałam się z życiem, ale musiałam dalej żyć.
Uprzytomniłam sobie, że z powodu trwającej ponad dwa miesiące izolacji i stanu bliskiego zagłodzeniu zanikła znaczna część moich mięśni. Tkwiłam też w błędnym kole, bo migreny i skurcze żołądka łagodziłam środkami przeciwbólowymi o dużej zawartości kofeiny, więc musiałam regularnie jeść i zażywać ruchu, by się z niego wyrwać. Zanim jednak zdołałam się do tego należycie zabrać, nadeszła fala gorąca. Gdy maksymalna temperatura w ciągu dnia po raz pierwszy przekroczyła ciepłotę ludzkiego ciała, włączyłam klimatyzację pozostawioną przez poprzedniego lokatora, ale okazało się, że jest zepsuta. W serwisie, do którego z trudem udało mi się dodzwonić, poinformowano mnie, że mogą przyjechać dopiero pod koniec sierpnia ze względu na nawał zleceń wynikający z anomalii temperatury. Nawet gdybym chciała kupić nowy sprzęt, sytuacja wyglądałaby podobnie.
Rozsądnie byłoby schronić się w jakimkolwiek miejscu z działającą klimatyzacją. Nie chciałam jednak wybierać takich lokali jak kawiarnie, biblioteki czy banki, w których gromadzili się ludzie. Tak więc jedyne, co mogłam zrobić, to obniżyć, na ile to możliwe, temperaturę ciała, leżąc z plecami przyklejonymi do podłogi w salonie, często brać zimne prysznice, by zapobiec blokowaniu kanalików potowych i uniknąć udaru cieplnego, i dopiero około ósmej wieczorem, kiedy żar na ulicy choć trochę zelżeje, wychodzić z domu na chwilę, żeby zjeść ryżankę. Klimatyzowane wnętrze restauracji było niewiarygodnie przyjemne i świeże, a za szklanymi drzwiami, które z powodu różnicy temperatur i wilgotności zachodziły parą jak w zimową noc, ciągnęła się fala ludzi wracających do domu z trzymanymi powyżej piersi przenośnymi wiatrakami. Za chwilę miałam się znowu wmieszać w ten tłum wypełniający ulicę, na której trwała wiecznie gorąca tropikalna noc.
Jednej z takich nocy, kiedy w drodze do domu po wypadzie na chuk przystanęłam na światłach, poczułam na twarzy gorący wiatr zionący intensywnie od wciąż rozgrzanego asfaltu jezdni. Pomyślałam wtedy, że muszę napisać kolejny list. Albo raczej napisać go na nowo. Że tamten tekst, który włożyłam do koperty opisanej markerem permanentnym jako „Ostatnia wola” i którego adresat do samego końca pozostał nieokreślony, powinnam napisać raz jeszcze, od samego początku. I w całkowicie innej formie.

*

Aby go napisać, muszę się zastanowić.
W którym momencie wszystko zaczęło się walić?
Kiedy stanęłam na rozdrożu?
W której szczelinie, w którym węźle odnaleźć moment krytyczny?
Z doświadczenia wiemy, że niektórzy ludzie, z którymi się rozstajemy, wyciągają w naszym kierunku najbardziej ostry nóż. Aby ugodzić nas w najbardziej czułe miejsce, które doskonale poznali, kiedy byliśmy z nimi blisko.
Nie chcę żyć jak człowiek w połowie przegrany – jak ty.
Odchodzę, ponieważ pragnę żyć.
Pragnę żyć normalnie.

*

W dwa tysiące dwunastym roku, od momentu, kiedy zaczęłam czytać materiały zgromadzone w celu napisania tamtej książki, nawiedzały mnie koszmary. Na samym początku były to sny, w których bezpośrednio doświadczałam przemocy. Uciekałam przed żołnierzami z oddziałów powietrznodesantowych, ale zostałam uderzona w ramię pałką i upadłam do przodu. Nie potrafię przypomnieć sobie twarzy spadochroniarza, który kopnął mnie w bok i przewrócił na drugą stronę. W mojej pamięci pozostały jedynie targające mną emocje, kiedy ściskając oburącz broń z umocowanym u wylotu lufy bagnetem, z całej siły przeszywał nim moją pierś.
Nie chciałam, żeby ta mroczna atmosfera udzieliła się mojej rodzinie, zwłaszcza córce, więc wynajęłam pracownię, położoną w odległości piętnastu minut spacerem. Planowałam, że pisać będę jedynie w pracowni, a kiedy ją opuszczę, jak gdyby nigdy nic powrócę natychmiast do codzienności. Był to pokój na pierwszym piętrze w murowanym budynku z lat osiemdziesiątych, od ponad trzydziestu lat prawie nieremontowanym. Porysowane żelazne drzwi pomalowałam kupioną w tym celu białą farbą wodną, a na popękanej ze starości drewnianej ramie okiennej zamiast zasłon przyczepiłam pinezkami szal. To właśnie tam wczytywałam się w materiały i robiłam notatki od dziewiątej rano do południa, jeśli miałam wykłady, a w dni wolne od zajęć pracowałam tam aż do piątej po południu.
Rano i wieczorem jak zwykle przyrządzałam posiłki i jadłam je w rodzinnym gronie. Moja córka dopiero co zaczęła gimnazjum i musiała stawić czoła nowym sytuacjom, więc na ile to było możliwe, starałam się z nią dużo rozmawiać. Czułam się jednak rozdarta, bo przez cały czas, również w prywatnych momentach, w moim życiu pojawiał się i znikał cień tamtej książki. Kiedy włączałam palnik kuchenki gazowej i czekałam, aż w garnku zacznie wrzeć woda. W krótkich chwilach, gdy kładłam na patelni tofu zamoczone w roztrzepanych jajkach i obserwowałam, jak jego górna i dolna strona przybiera żółtą barwę.
Do pracowni chodziłam drogą wzdłuż strumienia. Najpierw po obu stronach rosły bujne drzewa, aż następował stromy spadek, a potem znienacka – niczym nieokolony odcinek. Dopiero po przejściu trzystu metrów można było dotrzeć do niezabudowanej działki pod mostem wykorzystywanej jako rolkostrada. Zawsze czułam się wyeksponowana i bezbronna, gdy pokonywałam ten nieosłonięty odcinek. Wydawał mi się bardzo długi i miałam wrażenie, że na dachu budynku po przeciwnej stronie tamtej jednopasmowej jezdni znajduje się snajper, który bierze przechodniów na cel. Oczywiście byłam świadoma, że odczuwany przeze mnie niepokój jest całkowicie absurdalny.
Jakość mojego snu stopniowo się pogarszała, a oddech się skracał. Dlaczego tak dziwnie oddychasz? – pewnego dnia zapytało z wyrzutem moje dziecko. Było to późną wiosną dwa tysiące trzynastego roku. Około pierwszej w nocy wstałam, drżąc z powodu koszmaru, po czym odpuściłam sobie dalsze spanie i wyszłam po wodę mineralną do sklepu całodobowego, który znajdował się po drugiej stronie dwupasmowej jezdni przed naszym blokiem. Na ulicy nie było ludzi ani samochodów, więc nie miało to większego sensu, ale czekałam na zielony sygnał, spoglądając na sklep, w którym paliło się światło. Kiedy nagle oprzytomniałam, zauważyłam, że po drugiej stronie jeden za drugim idzie w ciszy chodnikiem około trzydziestu mężczyzn. Ubrani w mundury rezerwy, z przydługimi jak na żołnierzy włosami, trzymając na ramieniu karabiny, szli wolnym krokiem jak zmęczone dzieci, które wloką się za szkolną wycieczką, a w ich odprężonej postawie nie wyczuwało się wojskowej dyscypliny.
Jeśli ktoś od dawna nie może zapaść w głęboki sen i przechodzi przez okres, w którym jawa i koszmary zlewają się ze sobą, to pierwszą reakcją na taką niewiarygodną scenę może być nieufność wobec siebie samego. Czy naprawdę to widzę? Czy nie jest to aby fragment złego snu? Na ile mogę ufać własnym zmysłom?
W bezruchu obserwowałam sylwetki mężczyzn, którzy skręcili na ciemnym skrzyżowaniu i zniknęli spowici głuchą ciszą, jak gdyby ktoś nacisnął przycisk „mute”. To nie był sen. Nie byłam ani trochę śpiąca. Nie wypiłam ani kropli alkoholu. Jednak w tamtym momencie nie potrafiłam uwierzyć własnym oczom. Pomyślałam, że być może to rezerwiści w trakcie szkolenia w ośrodku w Naegok-tong po drugiej stronie góry Umyŏn maszerują w środku nocy. Jeśli tak było, to musieliby wspiąć się na pogrążoną w ciemności górę i do pierwszej w nocy przejść ponad dziesięciokilometrowy dystans. Nie wiedziałam, czy to prawdopodobne, że żołnierze rezerwy odbywają takie szkolenia. Następnego dnia rano planowałam zadzwonić do jednego ze znajomych, którzy odbyli służbę wojskową, ale nie chciałam wyjść na dziwaczkę – bo czułam, że to bardzo dziwne – i do tej pory nikomu o tym nie mówiłam.

*

Wraz z nieznajomymi kobietami i ich dziećmi, pomagając sobie wzajemnie, zeszłyśmy w dół po wewnętrznej ścianie studni. Sądziłam, że na dole będzie bezpiecznie, ale z wejścia do studni bez ostrzeżenia spadło jak grad kilkadziesiąt pocisków. Kobiety z całej siły przytuliły dzieci do piersi. Na dnie studni, która zdawała się wcześniej wyschnięta na wiór, zaczęła wzbierać lepka zielona maź przypominająca roztopiony kauczuk. By pochłonąć naszą krew, nasz krzyk.

*

Razem z towarzyszami, których twarzy nie mogę sobie przypomnieć, szliśmy opuszczoną drogą. Zauważyliśmy w dali zaparkowany na poboczu czarny samochód i nagle ktoś się odezwał: „Jest w środku”. Nie wypowiedziano niczyjego imienia, ale wszyscy dokładnie zrozumieli. Że w środku znajduje się ten, który wydał rozkaz masakry wiosną tamtego roku. Gdy tak staliśmy i patrzyliśmy na niego, pojazd ruszył i wjechał do wielgachnego kamiennego gmachu. I wtedy ktoś z nas powiedział: „Chodźmy za nim, my również”. Poszliśmy więc w tym samym kierunku. Z pewnością wyruszyło nas wielu, ale kiedy weszliśmy do pustego budynku, zostało nas tylko dwoje. Ktoś, kogo twarzy nie pamiętam, trwał przy mnie w milczeniu. Czułam, że jest to mężczyzna, że podąża za mną, bo nie ma innego wyjścia. Jest nas tylko dwoje, cóż możemy zdziałać? Z pokoju na końcu pogrążonego w mroku korytarza sączyło się światło. Kiedy weszliśmy do środka, morderca stał tyłem do ściany. W ręku trzymał zapaloną zapałkę. Nagle uświadomiłam sobie, że także ja i mój towarzysz trzymamy w ręku zapałki. Dopóki zapałka nie zgaśnie, można mówić – wiedzieliśmy, że taka jest zasada, choć nikt nas o tym nie poinformował. Zapałka mordercy już prawie się wypaliła, a płomień sięgał jego kciuka. Ja i mój towarzysz nie wykorzystaliśmy jeszcze całych zapałek, ale i one paliły się szybko. Pomyślałam, że trzeba nazwać go mordercą. Otworzyłam usta.
– Morderca – powiedziałam.
Z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Głośniej, muszę to zrobić głośniej.
– Jak za to odpowiesz? Za ludzi, których zabiłeś?
Z całych sił kontynuowałam wypowiedź, aż nagle w mojej głowie zaczęła kiełkować pewna myśl. Czy powinniśmy go teraz zabić? Czy to ostatnia szansa dla nas wszystkich? Ale jak? Jak mamy to zrobić? Spojrzałam na stojącego obok towarzysza, którego zarówno oddech, jak i rysy twarzy były przygaszone i niewyraźne: jego zapałka znikała, płonąc na pomarańczowo. W świetle ognika zauważyłam, jak młody jest posiadacz tej zapałki. Że to jedynie nadmiernie wyrośnięty chłopiec.

*

W styczniu następnego roku, kiedy ukończyłam rękopis, znalazłam wydawnictwo. Zależało mi, żeby opublikować książkę tak szybko, jak to możliwe. Nierozsądnie sądziłam, że jeśli ją wydam, nie będą mnie dłużej nawiedzać koszmary. Redaktor ocenił jednak, że jeśli zaplanujemy publikację na maj, będzie to bardziej korzystne dla marketingu.
– Czy nie będzie lepiej, jeśli wydamy książkę w odpowiednim czasie i przeczyta ją choćby jeden człowiek więcej?
Te słowa mnie przekonały. Czekając na publikację, napisałam na nowo jeden rozdział i ostatecznie to ja, ponaglana przez redakcję, oddałam rękopis w kwietniu. Książka wyszła niemal idealnie w połowie maja. W dalszym ciągu miałam oczywiście koszmary. Sama się sobie teraz dziwię. Postanowiłam, że napiszę o masakrze i torturach, z nadzieją, że pewnego dnia strząsnę z siebie cierpienie, z łatwością usunę wszelkie ślady. Jak mogłam aż tak naiwnie – bezczelnie – w to uwierzyć?

*

Jest jeszcze tamta noc, kiedy po raz pierwszy obudził mnie sen o czarnych drzewach, a potem przez pewien czas leżałam, zimną dłonią zakrywając oczy.
Zdarzają się czasem sny, które wydają się trwać w alternatywnej przestrzeni, nawet gdy się obudzę, i taki był właśnie tamten sen. Jem posiłek, zaparzam i piję herbatę, jadę autobusem, spaceruję, trzymając dziecko za rękę, pakuję walizkę, wspinam się po niezliczonych schodach na stacji metra – podczas gdy na tamtym pustkowiu, którego nigdy nie zdołałam odwiedzić, wciąż pada i pada śnieg. Na uciętych wierzchołkach czarnych drzew zbierają się i ulegają rozpadowi olśniewające sześciokątne kryształki. Stoję w wodzie po kostki i zaskoczona spoglądam w tył. To morze, to napływa morze.
Jesienią tamtego roku, kiedy bezustannie wracałam myślami do tej sceny, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może by tak znaleźć odpowiednie miejsce i osadzić w ziemi ociosane drzewa? Jeśli nawet trudno będzie zgromadzić tysiące drzew, czy nie dałoby się osadzić ich dziewięćdziesiąt dziewięć – liczbę, która otwiera się na nieskończoność – i połączywszy wysiłki z dziesiątką podobnie myślących ludzi, pokryć ich pnie czarnym tuszem? Troskliwie – jakby stroiło się je w szatę utkaną z głębokiej nocy – by sen przestał się wiecznie roztrzaskiwać na kawałki. Czy po skończonej pracy nie można by poczekać, aż zamiast morza napłynie z nieba śnieg i otuli je niczym białe płótno?
Zaproponowałam kiedyś przyjaciółce, która zajmowała się wcześniej fotografią i kręceniem filmów dokumentalnych, by stworzyć krótki film przedstawiający ten proces. Zgodziła się bez wahania. Umówiłyśmy się, że zrealizujemy go razem, ale trudno było znaleźć odpowiednią porę i w ten sposób minęły cztery lata.

*

I jestem jeszcze ja, w tamtą upalną noc, gdy wystawiona na podmuch gorącego wiatru wracam do pustego domu i biorę zimny prysznic. Na dole, na górze oraz po obu stronach mojego mieszkania co noc włącza się klimatyzację, a zewnętrzne klimatyzatory wypuszczają ciepłe powietrze, więc aby się przed nim uchronić, muszę zamknąć zarówno okna, jak i drzwi balkonu. Salon przypomina szczelną mokrą saunę. Siedzę przy biurku, dopóki nie ulotni się chłód zimnego prysznica, który wzięłam chwilę wcześniej. Rozdzieram kopertę ze znajdującym się w środku listem pożegnalnym, który w dalszym ciągu nie ma ustalonego adresata.
Napisz to wszystko od początku.
To zawsze właściwe zaklęcie.
Piszę więc wszystko od początku. Nie mija nawet pięć minut, gdy pot zaczyna się ze mnie lać niczym deszcz. Znów biorę zimny prysznic i wracam do biurka. Znów rwę na kawałki miałki tekst, który przed chwilą napisałam.
Napisz to wszystko do początku.
Prawdziwe pożegnanie, jak należy.
Latem ubiegłego roku, gdy moje prywatne życie zaczęło się rozpadać niczym kostka cukru wrzucona do szklanki z wodą, w okresie, który stanowił zaledwie przepowiednię późniejszych prawdziwych pożegnań, napisałam prozę pod takim tytułem. Pożegnanie. Historię kobiety-bałwana, która rozpuszcza się i znika w deszczu zmieszanym ze śniegiem. Nie mogło to być jednak naprawdę ostatnie pożegnanie.
Za każdym razem, gdy spływający z czoła pot piekł mnie w oczy, uniemożliwiając pracę, obmywałam ciało zimną wodą. Po powrocie do biurka ponownie rwałam na kawałki to, co przed chwilą napisałam. Wstawał niebieski świt, gdy lepka od potu leżałam na podłodze w salonie, zostawiwszy na później list, który kolejny raz musiałam zacząć od początku. Czułam, że temperatura miłosiernie spada. Wyglądało na to, że będę mogła na chwilę zmrużyć oczy, a kiedy poczułam, że naprawdę zapadłam w sen, na tamtym pustkowiu padał śnieg. Najwyraźniej padał tam bezustannie od dziesiątek, nawet setek lat.

*

Jeszcze nic się nie stało – myślałam.
Drżałam pod wpływem emocji, jakby mierzył we mnie z powietrza olbrzymi masywny nóż, i trwałam na tym pustkowiu, patrząc gniewnym wzrokiem.
Pnie osadzone na stromym zboczu aż po szczyt są nienaruszone: przypływ nie da rady wedrzeć się tak wysoko. Znajdujące się za drzewami groby także są nietknięte: poziom morza nie zdoła się aż tak bardzo podnieść. Zakopane kości setek ludzi są wyschnięte na wiór: morze nie jest przecież w stanie ich wypłukać. Stoją tam czarne drzewa, których odziomki nie są ani mokre, ani przegniłe, i tylko pada na nie śnieg. Od dziesiątek, od setek lat pada na nie śnieg.
Wtedy zrozumiałam.
Muszę zostawić za sobą zmiecione przez fale dolne kości. Przedrzeć się przez sięgającą już do kolan zielonkawą wodę w stronę górskiego zbocza, zanim zrobi się jeszcze później. Bez zwłoki, bez wiary, że nadejdzie pomoc, bez wahania, aż na szczyt. Aż ujrzę, jak na drzewach osadzonych najwyżej roztrzaskują się białe kryształki.
Bo przecież nie mam już czasu.
Bo przecież nie ma innej drogi.
Jeśli wciąż tego pragnę.
Żeby żyć.

 
Wesprzyj nas