Pełna niebezpieczeństw podróż do oszałamiającego świata sztuki średniowiecznej i renesansowej. Kiedy Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku, aby spędzić wakacje pracując w Metropolitan Museum of Art, nie spodziewa się, że zostanie wplątana w grę, w której władza i ambicja odgrywają kluczową rolę.


Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku w nadziei, że spędzi wakacje, pracując w Metropolitan Museum of Art. Tymczasem zostaje oddelegowana do oddziału The Cloisters, muzealnego zespołu klasztorów i ogrodów, słynącego ze swoich zbiorów sztuki średniowiecznej i renesansowej.

Dziewczyna dołącza do wąskiego kręgu charyzmatycznych, acz tajemniczych badaczy. Chętnie daje się ponieść ich niekiedy dziwacznym teoriom, głoszonym między innymi przez kustosza muzeum, który ma bzika na punkcie tarota i głęboko wierzy w możliwość przepowiadania przyszłości.

Kiedy jednak znajduje zagadkową, uważaną za zaginioną, piętnastowieczną talię kart pochodzącą z Italii, nagle zostaje wplątana w niebezpieczną grę, w której kluczową rolę odgrywają władza, toksyczna przyjaźń i ambicja.

A gdy ta gra wymyka się spod kontroli, Ann musi zdecydować, komu zaufać…

Katy Hays
Domek z kart
Przekład: Danuta Fryzowska
Wydawnictwo Luna
Premiera: 24 stycznia 2024
 
 

PRO­LOG

Śmierć za­wsze na­wie­dzała mnie w sierp­niu. Tym le­ni­wym, cu­dow­nym mie­siącu, który prze­mie­ni­li­śmy w coś gwał­tow­nego i bru­tal­nego. Ta prze­miana do­ko­nała się szybko, ni­czym sztuczka kar­ciana.
Po­win­nam to prze­wi­dzieć. Ciało le­żące na pod­ło­dze w bi­blio­tece i ogrody prze­orane przez po­szu­ki­wa­nia. Za­zdrość, pa­zer­ność i am­bi­cja tylko cze­ka­jące, żeby nas po­żreć jak wąż zja­da­jący wła­sny ogon. Jak uro­bo­ros. I cho­ciaż znam mroczne prawdy, które skry­wa­li­śmy przed sobą tam­tego lata, to i tak ja­kaś część mnie wciąż tę­skni za The Clo­isters, za osobą, którą wtedy by­łam.
Kie­dyś my­śla­łam, że to wszystko mo­gło po­to­czyć się zu­peł­nie ina­czej. Że mo­głam nie przy­jąć tej po­sady i od­mó­wić Leo. Że mo­głam nie po­le­cieć tam­tego let­niego wie­czoru do Long Lake. A ko­ro­ner mógł zre­zy­gno­wać z au­top­sji. Ale to ni­gdy nie za­le­żało ode mnie. Te­raz to wiem.
Ostat­nio dużo my­ślę o szczę­ściu. Szczę­ście. Po an­giel­sku luck, za­pewne od nie­miec­kiego słowa das Glück, ozna­cza­ją­cego po­myśl­ność, szczę­śliwy traf, for­tunę. Dante na­zwał for­tunę mi­ni­stra di Dio, na­rzę­dziem wy­ro­ków Bo­żych. For­tuna to tylko sta­ro­dawne okre­śle­nie prze­zna­cze­nia, fa­tum. Sta­ro­żytni Grecy i Rzy­mia­nie ro­bili wszystko w służ­bie Fa­tum. Wzno­sili na jego cześć świą­ty­nie i uza­leż­niali swoje ży­cie od jego ka­pry­sów. Kon­sul­to­wali się z sy­bil­lami i pro­ro­kami. Wró­żyli ze zwie­rzę­cych wnętrz­no­ści i stu­dio­wali znaki. Po­dobno sam Ju­liusz Ce­zar prze­kro­czył Ru­bi­kon, do­piero gdy rzu­cił ko­śćmi. Alea iacta est – ko­ści zo­stały rzu­cone. Od tego rzutu za­le­żały losy ca­łego Ce­sar­stwa Rzym­skiego. Przy­naj­mniej raz Ce­zar miał szczę­ście.
A co, je­śli na­sza eg­zy­sten­cja – to, jak ży­jemy i umie­ramy – już zo­stała prze­są­dzona? Chcie­li­by­ście wie­dzieć, czy rzu­cone ko­ści albo roz­dane karty zdra­dzą wasz los? Czy to moż­liwe, żeby ży­cie było tak wą­tłe, tak nie­po­ko­jące? A może wszy­scy je­ste­śmy tacy jak Ce­zar? Zda­jemy się na szczę­śliwy traf, nie chcąc zo­ba­czyć, co nas czeka w idy mar­cowe?
Z po­czątku ła­two było prze­ga­pić znaki, które ob­ja­wiły się licz­nie tam­tego lata w The Clo­isters. Ogrody za­wsze buj­nie po­ro­śnięte po­lnymi kwia­tami i zio­łami, do­niczki z te­ra­koty ob­sa­dzone la­wendą, kwit­nące słodko i biało ja­bło­nie. Po­wie­trze tak go­rące, że na­sza skóra była nie­ustan­nie wil­gotna i za­czer­wie­niona. Nie­unik­niona przy­szłość, która nas zna­la­zła, a nie na od­wrót. Pe­chowy rzut, który mo­gła­bym prze­wi­dzieć, gdy­bym tylko – po­dob­nie jak Grecy i Rzy­mia­nie – wie­działa, czego wy­pa­try­wać.

ROZDZIAŁ PIERW­SZY

Przy­je­cha­łam do No­wego Jorku na po­czątku czerwca, w cza­sie na­ra­sta­ją­cych upa­łów, które po osią­gnię­ciu szczytu nie od­pusz­czały aż do wrze­śnia, a sku­mu­lo­wane cie­pło biło od roz­grza­nego as­faltu i każ­dej szkla­nej po­wierzchni. W prze­ci­wień­stwie do wielu mo­ich ró­wie­śni­ków z Col­lege’u Whit­mana, któ­rzy udali się na za­chód, do Se­at­tle i San Fran­ci­sco, cza­sem do Hong­kongu, ja wy­je­cha­łam na wschód.
Prawda była taka, że nie wy­bie­ra­łam się do miej­sca, które ob­ra­łam po­cząt­kowo za swój cel, czyli do Cam­bridge albo New Ha­ven ani na­wet do Wil­liam­stown. Kiedy jed­nak z róż­nych ka­tedr za­częły spły­wać ma­ile, w któ­rych przed­sta­wi­ciele uczelni pi­sali, jak bar­dzo im przy­kro… że było na­prawdę wielu kan­dy­da­tów… i ży­czyli po­wo­dze­nia w mo­ich przy­szłych przed­się­wzię­ciach, by­łam wdzięczna, że cho­ciaż jedna z mo­ich apli­ka­cji zo­stała roz­pa­trzona po­zy­tyw­nie – a do­ty­czyła ona let­niego pro­gramu dla współ­pra­cow­ni­ków w Me­tro­po­li­tan Mu­seum of Art. Wie­dzia­łam, że za­wdzię­czam to mo­jemu pro­mo­to­rowi, pro­fe­so­rowi eme­ri­tu­sowi Ri­char­dowi Lin­gra­fowi, który nie­gdyś ucho­dził za czo­ło­wego przed­sta­wi­ciela Ligi Blusz­czo­wej, do­póki po­goda na Wschod­nim Wy­brzeżu – a może ja­kieś kon­tro­wer­sje w ło­nie jego Alma Ma­ter? – nie prze­pę­dziła go na za­chód.
Cho­ciaż na­zy­wano to „pro­gra­mem dla współ­pra­cow­ni­ków”, w isto­cie cho­dziło o staż ze skrom­nym sty­pen­dium. Dla mnie to nie miało żad­nego zna­cze­nia; by­ła­bym go­towa pra­co­wać na dwie zmiany i jesz­cze im za­pła­cić, żeby się tam do­stać. To w końcu Met. A ko­muś ta­kiemu jak ja – pro­stej dziew­czy­nie z nie­zna­nej uczelni – taki pre­sti­żowy glejt był na­prawdę po­trzebny.
No do­brze, Whit­man może nie jest cał­kiem nie­znaną uczel­nią. Ale po­nie­waż do­ra­sta­łam w Walla Walla, ma­łym, za­ku­rzo­nym mia­steczku z par­te­ro­wymi do­mami w po­łu­dniowo-wschod­niej czę­ści stanu Wa­szyng­ton, w któ­rym to mie­ści się Col­lege Whit­mana, rzadko spo­ty­ka­łam ko­goś za­miej­sco­wego, kto w ogóle zda­wał so­bie sprawę z jego ist­nie­nia. Całe moje dzie­ciń­stwo było zwią­zane z tym col­lege’em, co jed­nak stop­niowo przy­ćmiło jego ma­gię. Pod­czas gdy inni stu­denci zja­wiali się na kam­pu­sie pod­eks­cy­to­wani tym, że za­czy­nają nowe, do­ro­słe ży­cie, ja nie otrzy­ma­łam ta­kiej czy­stej karty. A to dla­tego, że oboje moi ro­dzice pra­co­wali na Whit­ma­nie. Mama świad­czyła usługi ga­stro­no­miczne – pla­no­wała menu i wie­czorki te­ma­tyczne dla stu­den­tów pierw­szego roku, któ­rzy miesz­kali w aka­de­miku: a to wie­czór ba­skij­ski, a to etiop­ski, a to w stylu asado. Gdy­bym miesz­kała na kam­pu­sie, pew­nie pla­no­wa­łaby także moje po­siłki, jed­nak ulgi fi­nan­sowe, ja­kie Col­lege Whit­mana za­pew­niał swoim pra­cow­ni­kom, ogra­ni­czały się tylko do cze­snego, dla­tego wciąż miesz­ka­łam z ro­dzi­cami.
Oj­ciec z ko­lei był lin­gwi­stą, choć nie na­le­żał do ka­dry na­uko­wej. Jako sa­mouk, ko­rzy­sta­jący z za­so­bów Bi­blio­teki Pen­rose, na­uczył mnie roz­róż­niać mię­dzy sze­ścioma ła­ciń­skimi przy­pad­kami i do­ko­ny­wać ana­lizy skła­dnio­wej wło­skich gwar, a to wszystko w prze­rwach mię­dzy swo­imi dy­żu­rami woź­nego. To jest do czasu, aż la­tem po­prze­dza­ją­cym mój ostatni rok na uczelni zo­stał po­cho­wany obok mo­ich dziad­ków, na ty­łach ko­ścioła lu­te­rań­skiego na obrze­żach mia­sta jako ofiara wy­padku dro­go­wego. Ni­gdy mi nie po­wie­dział, skąd wzięło się jego za­mi­ło­wa­nie do ję­zy­ków. Wie­dzia­łam tylko, jak bar­dzo ra­do­wało go to, że ja też je dzie­li­łam.
– Twój tata byłby z cie­bie bar­dzo dumny – po­wie­działa Paula.
Wła­śnie koń­czy­łam zmianę w re­stau­ra­cji, w któ­rej pra­co­wa­łam i w któ­rej Paula, wła­ści­cielka, za­trud­niła mnie nie­mal de­kadę wcze­śniej, gdy mia­łam pięt­na­ście lat. To był wą­ski, kisz­ko­waty lo­kal z po­kry­tym na­lo­tem bla­sza­nym su­fi­tem. Zo­sta­wi­ły­śmy otwarte drzwi w na­dziei, że po­wiew świe­żego po­wie­trza roz­pro­szy wciąż uno­szące się w środku za­pa­chy ko­la­cji. Od czasu do czasu sze­roką ulicą bie­gnącą na ze­wnątrz snuł się ja­kiś sa­mo­chód, prze­ci­na­jąc mrok sno­pami świa­tła bi­ją­cymi z re­flek­to­rów.
– Dzięki, Paula – od­par­łam i pod­li­czy­łam swoje na­piwki le­żące na ba­rze, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na czer­wone łu­ko­wate ślady, które wy­kwi­tły na mo­jej ręce. Przez duży ruch, więk­szy niż zwy­kle z uwagi na ko­niec roku aka­de­mic­kiego, mu­sia­łam na­raz roz­no­sić stosy go­rą­cych ta­le­rzy i ukła­dać je bez­po­śred­nio na przed­ra­mie­niu. Po­dróż z kuchni do ja­dalni była wy­star­cza­jąco długa, żeby przy każ­dym ta­kim kur­sie ce­ra­miczne na­czy­nia zdą­żyły mnie po­pa­rzyć.
– Wiesz, za­wsze mo­żesz tu wró­cić – po­wie­dział bar­man John, zwal­nia­jąc dźwi­gnię na­le­waka i po­da­jąc mi piwo. Wolno nam było wy­pić tylko jedno w ciągu zmiany, ale rzadko prze­strze­ga­li­śmy tej za­sady.
Wy­pro­sto­wa­łam ostatni bank­not jed­no­do­la­rowy i scho­wa­łam pie­nią­dze do tyl­nej kie­szeni.
– Wiem.
Tyle że nie chcia­łam tu wra­cać. Duch mo­jego ojca, zmar­łego tak na­gle z nie­zro­zu­mia­łych dla mnie po­wo­dów, na­dal na­wie­dzał każdą prze­cznicę śród­mie­ścia, na­wet ten brą­zo­wie­jący skra­wek trawy przed re­stau­ra­cją. Książki i ba­da­nia, w któ­rych do tej pory szu­ka­łam ucieczki, już nie za­bie­rały mnie wy­star­cza­jąco da­leko.
– Na­wet je­sie­nią, kiedy nie bę­dzie nam bra­ko­wać pra­cow­ni­ków, i tak cię przyj­miemy – cią­gnął John.
Sta­ra­łam się stłu­mić pa­nikę ogar­nia­jącą mnie na myśl o tym, że je­sie­nią mo­gła­bym wró­cić do Walla Walla, gdy na­gle usły­sza­łam za sobą głos Pauli:
– Za­mknięte.
Spoj­rza­łam przez ra­mię na drzwi fron­towe, gdzie ze­brała się grupka dziew­czyn – nie­które stały w przed­sionku i czy­tały menu, ale część już wła­do­wała się do środka przez we­wnętrzne drzwi z siatki, przez co ta­bliczka z na­pi­sem „Za­mknięte” ude­rzyła z hu­kiem o drewno.
– Prze­cież jesz­cze ob­słu­gu­je­cie – stwier­dziła jedna, wska­zu­jąc na moje piwo.
– Przy­kro mi, już za­mknę­li­śmy – oznaj­mił John.
– Och, pro­ooszę – rzu­ciła inna dziew­czyna. Ich twa­rze na ra­zie były tylko za­czer­wie­nione od al­ko­holu, ale już wie­dzia­łam, jak za­koń­czą ten wie­czór z czar­nymi smu­gami pod oczami i po­si­nia­czo­nymi no­gami. Przez cztery lata stu­diów na Whit­ma­nie ni­gdy nie za­li­czy­łam ta­kiej nocy; wszystko, co mnie spo­tkało, to dar­mowe piwo i opa­rze­nia skóry.
Paula roz­po­starła ręce i wy­pro­siła je za drzwi. Po­now­nie spoj­rza­łam na Johna.
– Znasz je? – spy­tał, od nie­chce­nia wy­cie­ra­jąc bar.
Po­krę­ci­łam prze­cząco głową. Jako je­dy­nej stu­dentce, która nie miesz­kała w aka­de­miku, trudno mi było zna­leźć przy­ja­ciół. Whit­man to nie uczel­nia pu­bliczna, gdzie coś ta­kiego jest na po­rządku dzien­nym. To mały col­lege hu­ma­ni­styczny – mały i drogi col­lege hu­ma­ni­styczny. Tu­taj wszy­scy stu­denci miesz­kają na te­re­nie kam­pusu, na­wet je­śli nie przez całe stu­dia, to przy­naj­mniej na pierw­szym roku.
– Na mie­ście co­raz więk­szy ruch – za­uwa­żył John. – Cie­szysz się z końca stu­diów? – Spoj­rzał na mnie wy­cze­ku­jąco, ale zby­łam jego py­ta­nie wzru­sze­niem ra­mion. Nie mia­łam ochoty ga­dać o Whit­ma­nie ani o końcu stu­diów. Chcia­łam już tylko wró­cić z pie­niędzmi do domu i scho­wać je w bez­piecz­nym miej­scu wraz z resztą na­piw­ków, które za­osz­czę­dzi­łam. Przez cały rok pra­co­wa­łam przez pięć wie­czo­rów w ty­go­dniu, a kiedy po­zwa­lał mi na to plan za­jęć, bra­łam rów­nież dzienne zmiany. Je­śli nie sie­dzia­łam w bi­blio­tece, to by­łam w pracy. Wie­dzia­łam, że zmę­cze­nie nie sprawi, że prze­stanę my­śleć o ojcu i o ko­lej­nych od­mo­wach, które przy­cho­dziły z uczelni, ale przy­naj­mniej tro­chę przy­ćmiło tę bru­talną rze­czy­wi­stość.
Mama ni­gdy nic nie po­wie­działa o moim na­pię­tym gra­fiku ani o tym, że wra­cam do domu i od razu kładę się spać, ale z dru­giej strony była zbyt po­chło­nięta wła­sną ża­łobą i roz­cza­ro­wa­niami, żeby zwró­cić na to uwagę.
– Wto­rek bę­dzie moim ostat­nim dniem pracy – oświad­czy­łam, wsta­jąc od baru i do­pi­ja­jąc resztkę piwa, po czym po­chy­li­łam się nad ladą i po­sta­wi­łam szklankę na ocie­ka­czu. – Jesz­cze tylko dwie zmiany.
Paula za­szła mnie od tyłu i oplo­tła w pa­sie rę­kami. Choć bar­dzo chcia­łam, żeby ten wto­rek już na­stał, wtu­li­łam się w nią, przy­kła­da­jąc głowę do jej głowy.
– Wiesz, że on gdzieś tam jest, prawda? I cię ob­ser­wuje?
Nie wie­rzy­łam jej; nie wie­rzy­łam ni­komu, kto pró­bo­wał mi wmó­wić, że jest w tym ja­kaś ma­gia, ja­kaś lo­gika, ale i tak chcąc nie chcąc przy­tak­nę­łam. Je­śli cze­goś się na­uczy­łam, to tego, że nikt tak na­prawdę nie chce słu­chać, jak bar­dzo boli strata bli­skiej osoby.
Dwa dni póź­niej przy­wdzia­łam nie­bie­ską po­lie­strową togę i ode­bra­łam swój dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów. Mama też była na uro­czy­sto­ści, ro­biła zdję­cia, a po­tem przy­szła na przy­ję­cie, które wy­dział Hi­sto­rii Sztuki zor­ga­ni­zo­wał na mo­krym traw­niku przed na wpół go­tyc­kim Me­mo­rial Bu­il­ding, naj­star­szym bu­dyn­kiem na te­re­nie Col­lege’u Whit­mana, wznie­sio­nym w ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym roku. By­łam bo­le­śnie świa­doma, że na tle znacz­nie star­szych bu­dowli miesz­czą­cych się na kam­pu­sach Ha­rvardu czy Yale, i tak wy­pa­dał dość blado. Naj­star­szym za­byt­kiem, jaki mia­łam oka­zję zo­ba­czyć na wła­sne oczy, był ko­ściół me­to­dy­stów w Cla­qu­ato, skromna drew­niana bu­dowla z ty­siąc osiem­set pięć­dzie­sią­tego pierw­szego roku. Może wła­śnie dla­tego prze­szłość aż tak mnie fa­scy­no­wała – bo za młodu nie mia­łam z nią stycz­no­ści. Wschód stanu Wa­szyng­ton to głów­nie pola psze­nicy i składy z pa­szą – srebrne si­losy, które ni­gdy się nie sta­rzały.
Co wię­cej, w trak­cie ca­łego mo­jego czte­ro­let­niego po­bytu w Col­lege’u Whit­mana by­łam je­dyną osobą na wy­dziale, która zaj­mo­wała się wcze­snym re­ne­san­sem. Trzy­ma­jąc się z dala od dzieł wiel­kich mi­strzów po­kroju Mi­chała Anioła czy Le­onarda, wo­la­łam stu­dio­wać prace po­mniej­szych ar­ty­stów i za­po­mnia­nych ma­la­rzy, ta­kich jak Bembo czy Cossa, albo no­szą­cych dziwne przy­domki, jak choćby „Nie­chlujny To­masz”[1] czy „Ze­zu­lec”[2]. W cen­trum mo­ich za­in­te­re­so­wań za­wsze znaj­do­wały się księ­stwa i dwory, ni­gdy im­pe­ria. Poza wszyst­kim in­nym lu­dzie na dwo­rach byli cu­dow­nie ma­łost­kowi i fa­scy­no­wali się naj­bar­dziej dzi­wacz­nymi rze­czami – astro­lo­gią, amu­le­tami, szy­frami – w które oso­bi­ście nie wie­rzy­łam. Te moje za­mi­ło­wa­nia ozna­czały jed­nak, że czę­sto pra­co­wa­łam sama: w bi­blio­tece albo w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie pro­fe­sora Lin­grafa, który przy­by­wał na na­sze spo­tka­nia co naj­mniej z dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wym opóź­nie­niem, o ile w ogóle o nich pa­mię­tał.
Choć na pierw­szy rzut oka cała ta wie­dza wy­da­wała się nie­prak­tyczna, to, co na ogół po­mi­jano w ba­da­niach nad re­ne­san­sem, ujęło mnie swoim blich­trem i prze­py­chem, wiarą w ma­gię i ema­na­cją siły. Kiedy jed­nak za­czę­łam my­śleć o stu­diach dok­to­ranc­kich, ostrze­żono mnie, że nie­wiele wy­dzia­łów bę­dzie za­in­te­re­so­wa­nych moją do­tych­cza­sową pracą. Moje ba­da­nia były zbyt mar­gi­nalne, nie dość istotne, am­bitne i roz­le­głe. W Col­lege’u Whit­mana za­chę­cano stu­den­tów do po­now­nego zba­da­nia da­nej dys­cy­pliny, do tego, żeby stali się eko­kry­tyczni, zgłę­biali mul­ti­sen­so­rycz­ność ludz­kiego po­strze­ga­nia. Cza­sem się za­sta­na­wia­łam, czy to, co stu­diuję – te wciąż po­mi­jane rze­czy, o które nikt nie dbał – tak na­prawdę samo mnie nie wy­brało, bo czę­sto czu­łam się wręcz bez­silna i nie po­tra­fi­łam tego po­rzu­cić.
Mama stała w cie­niu i roz­ma­wiała z in­nym ro­dzi­cem, wy­ma­chu­jąc rę­kami i po­brzę­ku­jąc srebr­nymi bran­so­let­kami. Ro­zej­rza­łam się po ze­bra­nych w po­szu­ki­wa­niu bia­łej bu­rzy wło­sów Lin­grafa, ale naj­wy­raź­niej od­mó­wił udziału w przy­ję­ciu. Cho­ciaż pra­co­wa­li­śmy ze sobą przez pra­wie cztery lata, z rzadka po­ja­wiał się na uczel­nia­nych uro­czy­sto­ściach i rów­nie rzadko opo­wia­dał o swo­ich ba­da­niach. Nikt nie wie­dział, nad czym obec­nie pra­cuje ani kiedy cał­kiem prze­sta­nie się po­ka­zy­wać na kam­pu­sie. Praca z Lin­gra­fem była po­nie­kąd uciąż­liwa. Kiedy inni stu­denci czy na­wet pro­fe­so­ro­wie do­wia­dy­wali się, że jest moim pro­mo­to­rem, czę­sto py­tali, czy na pewno nie za­szła ja­kaś po­myłka – tak rzadko brał ko­goś pod swoje skrzy­dła. Ale to nie była po­myłka. Lin­graf pod­pi­sał się na mo­jej pracy ma­gi­ster­skiej, na mo­ich świa­dec­twach ukoń­cze­nia stu­diów, na mo­ich li­stach po­le­ca­ją­cych – na wszyst­kim. I to mimo że wy­raź­nie nie chciał być czę­ścią spo­łecz­no­ści Col­lege’u Whit­mana. Wo­lał za­szyć się w swoim ga­bi­ne­cie, gdzie nikt mu nie prze­szka­dzał, a ile­kroć ktoś do niego za­glą­dał, po­śpiesz­nie cho­wał wszyst­kie pa­piery do szu­flady.
Kiedy skoń­czy­łam lu­stro­wać to­wa­rzy­stwo, pod­szedł do mnie Mi­cah Yal­l­sen, ko­lega z roku.
– Ann – po­wie­dział. – Po­dobno tego lata bę­dziesz w No­wym Jorku.
Mi­cah do­ra­stał, kur­su­jąc w tę i we w tę mię­dzy Ku­ala Lum­pur, Ho­no­lulu i Se­at­tle. Tak wy­czer­pu­jący plan po­dróży z pew­no­ścią wy­mu­szał ko­niecz­ność la­ta­nia pry­wat­nym sa­mo­lo­tem albo co naj­mniej ko­rzy­sta­nia z wy­gód pierw­szej klasy.
– Gdzie za­mie­rzasz się za­trzy­mać?
– Wy­na­ję­łam ka­wa­lerkę w Mor­ning­side He­ights.
Na­dział na wy­ka­łaczkę mi­zerną kostkę ched­dara spo­czy­wa­jącą na pa­pie­ro­wym ta­le­rzyku, który trzy­mał w dłoni. Col­lege Whit­mana ni­gdy nie mar­no­wał pie­nię­dzy na ca­te­ring. By­łam wręcz pewna, że te ta­le­rze ob­fi­to­ści przy­go­to­wali w do­mach lu­dzie pra­cu­jący z moją mamą.
– To tylko trzy mie­siące – do­da­łam.
– A co po­tem? – spy­tał.
– Jesz­cze nie wiem – od­par­łam.
– Och, chęt­nie zro­bił­bym so­bie roczną prze­rwę mię­dzy stu­diami – rzu­cił, w za­my­śle­niu ob­ra­ca­jąc wy­ka­łaczką w ustach.
Mi­cah zo­stał przy­jęty na stu­dia dok­to­ranc­kie do MIT na kie­ru­nek no­szący na­zwę hi­sto­ria, teo­ria i kry­tyka, je­den z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych w ca­łym kraju. Do­my­śla­łam się jed­nak, że roczna prze­rwa mo­jego zna­jo­mego wy­glą­da­łaby zu­peł­nie ina­czej niż moja.
By­ła­bym prze­szczę­śliwa, gdy­bym od razu gdzieś się do­stała – za­uwa­ży­łam.
– W obec­nych cza­sach trudno o miej­sce gdzieś, gdzie można stu­dio­wać wcze­sny re­ne­sans – stwier­dził. – Na tym po­letku sporo się zmie­niło. Oczy­wi­ście na plus.
Przy­tak­nę­łam ru­chem głowy. Pro­te­sto­wa­nie nie miało sensu, tak było ła­twiej. Bądź co bądź to i tak stara śpiewka.
– Tak czy ina­czej, po­trzeba nam lu­dzi, któ­rzy będą kon­ty­nu­ować pracę po­przed­nich po­ko­leń. I do­brze jest mieć ja­kieś za­in­te­re­so­wa­nia, ja­kąś pa­sję. – Na­dział na wy­ka­łaczkę ko­lejny ka­wa­łek sera. – Ale trzeba także śle­dzić trendy.
Na­le­ża­łam do osób, któ­rym trudno było na­dą­żyć za tren­dami. A kiedy już mi się to uda­wało, na ogół szybko wy­my­kały mi się z rąk. W śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim naj­bar­dziej po­do­bało mi się to, że wy­da­wało się ono miej­scem cu­dow­nie wol­nym od prze­lot­nych mód; miej­scem, w któ­rym czło­wiek zaj­mo­wał się jedną rze­czą i już ni­gdy się z nią nie roz­sta­wał. Lin­graf pu­bli­ko­wał prace wy­łącz­nie na te­mat ar­ty­stów z Ra­venny; ni­gdy na­wet nie mu­siał za­pusz­czać się do We­ne­cji.
– Te­raz to nie bez zna­cze­nia – mó­wił da­lej Mi­cah. – Zwłasz­cza że nie­wiele da się już zro­bić, je­śli cho­dzi o pięt­na­sty wiek, no nie? Chwi­lowo to dość do­brze zba­dany te­mat. Nie ma już pola do no­wych od­kryć. No chyba że ktoś spró­buje przy­pi­sać coś no­wego Ma­sac­ciowi czy coś w tym stylu. – Ro­ze­śmiał się i uznał, że to chyba do­bry mo­ment, aby przejść do bar­dziej kon­struk­tyw­nej roz­mowy. Przy­stą­pił więc do dzie­le­nia się ze mną ra­dami, nie­jako speł­nia­jąc swój obo­wią­zek. „Ann, po­zwól, że ci wy­ja­śnię, skąd te wszyst­kie od­mowy”.
Jak­bym tego nie wie­działa…
– Po­móc ci? – Mama zaj­rzała przez drzwi do mo­jej sy­pialni. Zdej­mo­wa­łam aku­rat książki z re­gału i ukła­da­łam je w stosy na pod­ło­dze.
– Nie trzeba – od­par­łam. Ale i tak we­szła do po­koju. Za­częła za­glą­dać do spa­ko­wa­nych już pu­deł i wy­su­wać szu­flady pod­sta­rza­łej ko­mody.
– Nie­wiele zo­stało – stwier­dziła tak ci­cho, że nie­mal jej nie usły­sza­łam. – Na pewno nie chcesz zo­sta­wić paru rze­czy?
Je­śli kie­dy­kol­wiek mia­łam wy­rzuty su­mie­nia w związku z tym, że zo­sta­wiam ją samą w Walla Walla, mój in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy od razu spy­chał je na bok. Na­wet za ży­cia ojca za­wsze uwa­ża­łam, że ta sy­pial­nia bę­dzie mi słu­żyć tylko tym­cza­sowo. Pra­gnę­łam zo­ba­czyć te wszyst­kie miej­sca z pu­bli­ka­cji, które przy­no­sił ze sobą z bi­blio­teki Pen­rose – wło­skie kam­pa­nile, sma­ganą wia­trem li­nię brze­gową Ma­roka, mi­go­czące dra­pa­cze chmur na Man­hat­ta­nie. Miej­sca, które do­tąd mo­głam zwie­dzać je­dy­nie na kar­tach ksią­żek.
W dniu, kiedy mój oj­ciec zmarł, znał dzie­sięć ję­zy­ków i po­tra­fił czy­tać w co naj­mniej pię­ciu mar­twych dia­lek­tach. Ję­zyk po­zwa­lał mu się prze­no­sić poza na­sze cztery ściany, poza swoje dzie­ciń­stwo. Ża­ło­wa­łam, że go tu nie ma i nie może zo­ba­czyć, jak ro­bię to, co za­wsze było jego naj­skryt­szym ma­rze­niem. Moja mama bała się po­dróży – sa­mo­lo­tów, miejsc, któ­rych nie zna, sa­mej sie­bie – dla­tego oj­ciec zwy­kle zo­sta­wał z nią bli­sko domu. Wciąż za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie, czy gdyby wie­dział… gdyby wie­dział, że umrze młodo, to czy nie sta­rałby się zo­ba­czyć tro­chę wię­cej świata.
– Chcia­łam za­dbać o to, że­byś mo­gła wy­na­jąć po­kój, gdyby za­szła taka po­trzeba. – Skoń­czy­łam ukła­dać książki w pu­dle. Na dźwięk za­kle­jarki do kar­to­nów obie się wzdry­gnę­ły­śmy.
– Nie chcę, żeby miesz­kał tu ktoś inny.
– Kie­dyś może zmie­nisz zda­nie – od­par­łam ła­god­nie.
– Nie. Dla­czego w ogóle to su­ge­ru­jesz? Gdzie byś się za­trzy­mała, gdy­bym wy­na­jęła twój po­kój? Jak mia­ła­bym cię wi­dy­wać, gdy­byś tu nie przy­jeż­dżała, nie wra­cała?
– Za­wsze mo­żesz przy­je­chać do mnie – za­ry­zy­ko­wa­łam.
– Nie mogę. Do­brze wiesz, że nie mogę.
Chęt­nie bym za­pro­te­sto­wała, spoj­rzała jej w oczy i po­wie­działa, że ow­szem, może – wy­star­czyło wsiąść do sa­mo­lotu, a ja bym cze­kała, żeby ją ode­brać. Ale wie­dzia­łam, że nie warto się z nią sprze­czać. Ni­gdy nie od­wie­dzi­łaby mnie w No­wym Jorku, z ko­lei ja nie mo­głam zo­stać tu­taj. Gdy­bym to zro­biła, na pewno szybko da­ła­bym się zła­pać w sieć, tak samo jak ona.
– Na­dal nie ro­zu­miem, czemu w ogóle chcesz tam je­chać. Do ta­kiego wiel­kiego mia­sta. Tu­taj bę­dzie ci le­piej. Gdzie wszy­scy cię znają. Gdzie znają nas.
Tę roz­mowę od­by­wa­łam już nie­raz, ale nie chcia­łam tak spę­dzać mo­jej ostat­niej nocy w domu – tak jak spę­dzi­łam wiele nocy po śmierci ojca.
– Wszystko bę­dzie do­brze, mamo – stwier­dzi­łam, za­cho­wu­jąc dla sie­bie to, o czym po­my­śla­łam: „Musi być do­brze”.
Mama pod­nio­sła le­żącą na brzegu łóżka książkę i szybko prze­wer­to­wała strony. W mo­jej sy­pialni le­dwo zmie­ściły się nie­wielka bi­blio­teczka i ko­moda; łóżko stało wci­śnięte w kąt pod ścianą.
– Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że masz ich aż tyle – po­wie­działa.
Książki zaj­mo­wały wię­cej miej­sca niż ubra­nia. Tak było za­wsze.
– Cóż, ry­zyko za­wo­dowe – od­par­łam, cie­sząc się ze zmiany te­matu.
– Okej. – Odło­żyła książkę. – Zo­sta­wię cię, że­byś mo­gła do­koń­czyć.
I tak też zro­bi­łam: upchnę­łam książki w kar­to­nach, które mia­łam wy­słać pocztą, i za­pię­łam torbę po­dróżną. Po­tem się­gnę­łam pod łóżko i wy­cią­gnę­łam pu­dełko, w któ­rym trzy­ma­łam na­piwki. Czu­jąc na ko­la­nach cię­żar pie­nię­dzy, po­my­śla­łam: „Już ju­tro będę w No­wym Jorku”.

 
Wesprzyj nas