Pełna niebezpieczeństw podróż do oszałamiającego świata sztuki średniowiecznej i renesansowej. Kiedy Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku, aby spędzić wakacje pracując w Metropolitan Museum of Art, nie spodziewa się, że zostanie wplątana w grę, w której władza i ambicja odgrywają kluczową rolę.
Ann Stilwell przybywa do Nowego Jorku w nadziei, że spędzi wakacje, pracując w Metropolitan Museum of Art. Tymczasem zostaje oddelegowana do oddziału The Cloisters, muzealnego zespołu klasztorów i ogrodów, słynącego ze swoich zbiorów sztuki średniowiecznej i renesansowej.
Dziewczyna dołącza do wąskiego kręgu charyzmatycznych, acz tajemniczych badaczy. Chętnie daje się ponieść ich niekiedy dziwacznym teoriom, głoszonym między innymi przez kustosza muzeum, który ma bzika na punkcie tarota i głęboko wierzy w możliwość przepowiadania przyszłości.
Kiedy jednak znajduje zagadkową, uważaną za zaginioną, piętnastowieczną talię kart pochodzącą z Italii, nagle zostaje wplątana w niebezpieczną grę, w której kluczową rolę odgrywają władza, toksyczna przyjaźń i ambicja.
A gdy ta gra wymyka się spod kontroli, Ann musi zdecydować, komu zaufać…
Domek z kart
Przekład: Danuta Fryzowska
Wydawnictwo Luna
Premiera: 24 stycznia 2024
PROLOG
Śmierć zawsze nawiedzała mnie w sierpniu. Tym leniwym, cudownym miesiącu, który przemieniliśmy w coś gwałtownego i brutalnego. Ta przemiana dokonała się szybko, niczym sztuczka karciana.
Powinnam to przewidzieć. Ciało leżące na podłodze w bibliotece i ogrody przeorane przez poszukiwania. Zazdrość, pazerność i ambicja tylko czekające, żeby nas pożreć jak wąż zjadający własny ogon. Jak uroboros. I chociaż znam mroczne prawdy, które skrywaliśmy przed sobą tamtego lata, to i tak jakaś część mnie wciąż tęskni za The Cloisters, za osobą, którą wtedy byłam.
Kiedyś myślałam, że to wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Że mogłam nie przyjąć tej posady i odmówić Leo. Że mogłam nie polecieć tamtego letniego wieczoru do Long Lake. A koroner mógł zrezygnować z autopsji. Ale to nigdy nie zależało ode mnie. Teraz to wiem.
Ostatnio dużo myślę o szczęściu. Szczęście. Po angielsku luck, zapewne od niemieckiego słowa das Glück, oznaczającego pomyślność, szczęśliwy traf, fortunę. Dante nazwał fortunę ministra di Dio, narzędziem wyroków Bożych. Fortuna to tylko starodawne określenie przeznaczenia, fatum. Starożytni Grecy i Rzymianie robili wszystko w służbie Fatum. Wznosili na jego cześć świątynie i uzależniali swoje życie od jego kaprysów. Konsultowali się z sybillami i prorokami. Wróżyli ze zwierzęcych wnętrzności i studiowali znaki. Podobno sam Juliusz Cezar przekroczył Rubikon, dopiero gdy rzucił kośćmi. Alea iacta est – kości zostały rzucone. Od tego rzutu zależały losy całego Cesarstwa Rzymskiego. Przynajmniej raz Cezar miał szczęście.
A co, jeśli nasza egzystencja – to, jak żyjemy i umieramy – już została przesądzona? Chcielibyście wiedzieć, czy rzucone kości albo rozdane karty zdradzą wasz los? Czy to możliwe, żeby życie było tak wątłe, tak niepokojące? A może wszyscy jesteśmy tacy jak Cezar? Zdajemy się na szczęśliwy traf, nie chcąc zobaczyć, co nas czeka w idy marcowe?
Z początku łatwo było przegapić znaki, które objawiły się licznie tamtego lata w The Cloisters. Ogrody zawsze bujnie porośnięte polnymi kwiatami i ziołami, doniczki z terakoty obsadzone lawendą, kwitnące słodko i biało jabłonie. Powietrze tak gorące, że nasza skóra była nieustannie wilgotna i zaczerwieniona. Nieunikniona przyszłość, która nas znalazła, a nie na odwrót. Pechowy rzut, który mogłabym przewidzieć, gdybym tylko – podobnie jak Grecy i Rzymianie – wiedziała, czego wypatrywać.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przyjechałam do Nowego Jorku na początku czerwca, w czasie narastających upałów, które po osiągnięciu szczytu nie odpuszczały aż do września, a skumulowane ciepło biło od rozgrzanego asfaltu i każdej szklanej powierzchni. W przeciwieństwie do wielu moich rówieśników z College’u Whitmana, którzy udali się na zachód, do Seattle i San Francisco, czasem do Hongkongu, ja wyjechałam na wschód.
Prawda była taka, że nie wybierałam się do miejsca, które obrałam początkowo za swój cel, czyli do Cambridge albo New Haven ani nawet do Williamstown. Kiedy jednak z różnych katedr zaczęły spływać maile, w których przedstawiciele uczelni pisali, jak bardzo im przykro… że było naprawdę wielu kandydatów… i życzyli powodzenia w moich przyszłych przedsięwzięciach, byłam wdzięczna, że chociaż jedna z moich aplikacji została rozpatrzona pozytywnie – a dotyczyła ona letniego programu dla współpracowników w Metropolitan Museum of Art. Wiedziałam, że zawdzięczam to mojemu promotorowi, profesorowi emeritusowi Richardowi Lingrafowi, który niegdyś uchodził za czołowego przedstawiciela Ligi Bluszczowej, dopóki pogoda na Wschodnim Wybrzeżu – a może jakieś kontrowersje w łonie jego Alma Mater? – nie przepędziła go na zachód.
Chociaż nazywano to „programem dla współpracowników”, w istocie chodziło o staż ze skromnym stypendium. Dla mnie to nie miało żadnego znaczenia; byłabym gotowa pracować na dwie zmiany i jeszcze im zapłacić, żeby się tam dostać. To w końcu Met. A komuś takiemu jak ja – prostej dziewczynie z nieznanej uczelni – taki prestiżowy glejt był naprawdę potrzebny.
No dobrze, Whitman może nie jest całkiem nieznaną uczelnią. Ale ponieważ dorastałam w Walla Walla, małym, zakurzonym miasteczku z parterowymi domami w południowo-wschodniej części stanu Waszyngton, w którym to mieści się College Whitmana, rzadko spotykałam kogoś zamiejscowego, kto w ogóle zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Całe moje dzieciństwo było związane z tym college’em, co jednak stopniowo przyćmiło jego magię. Podczas gdy inni studenci zjawiali się na kampusie podekscytowani tym, że zaczynają nowe, dorosłe życie, ja nie otrzymałam takiej czystej karty. A to dlatego, że oboje moi rodzice pracowali na Whitmanie. Mama świadczyła usługi gastronomiczne – planowała menu i wieczorki tematyczne dla studentów pierwszego roku, którzy mieszkali w akademiku: a to wieczór baskijski, a to etiopski, a to w stylu asado. Gdybym mieszkała na kampusie, pewnie planowałaby także moje posiłki, jednak ulgi finansowe, jakie College Whitmana zapewniał swoim pracownikom, ograniczały się tylko do czesnego, dlatego wciąż mieszkałam z rodzicami.
Ojciec z kolei był lingwistą, choć nie należał do kadry naukowej. Jako samouk, korzystający z zasobów Biblioteki Penrose, nauczył mnie rozróżniać między sześcioma łacińskimi przypadkami i dokonywać analizy składniowej włoskich gwar, a to wszystko w przerwach między swoimi dyżurami woźnego. To jest do czasu, aż latem poprzedzającym mój ostatni rok na uczelni został pochowany obok moich dziadków, na tyłach kościoła luterańskiego na obrzeżach miasta jako ofiara wypadku drogowego. Nigdy mi nie powiedział, skąd wzięło się jego zamiłowanie do języków. Wiedziałam tylko, jak bardzo radowało go to, że ja też je dzieliłam.
– Twój tata byłby z ciebie bardzo dumny – powiedziała Paula.
Właśnie kończyłam zmianę w restauracji, w której pracowałam i w której Paula, właścicielka, zatrudniła mnie niemal dekadę wcześniej, gdy miałam piętnaście lat. To był wąski, kiszkowaty lokal z pokrytym nalotem blaszanym sufitem. Zostawiłyśmy otwarte drzwi w nadziei, że powiew świeżego powietrza rozproszy wciąż unoszące się w środku zapachy kolacji. Od czasu do czasu szeroką ulicą biegnącą na zewnątrz snuł się jakiś samochód, przecinając mrok snopami światła bijącymi z reflektorów.
– Dzięki, Paula – odparłam i podliczyłam swoje napiwki leżące na barze, starając się nie zwracać uwagi na czerwone łukowate ślady, które wykwitły na mojej ręce. Przez duży ruch, większy niż zwykle z uwagi na koniec roku akademickiego, musiałam naraz roznosić stosy gorących talerzy i układać je bezpośrednio na przedramieniu. Podróż z kuchni do jadalni była wystarczająco długa, żeby przy każdym takim kursie ceramiczne naczynia zdążyły mnie poparzyć.
– Wiesz, zawsze możesz tu wrócić – powiedział barman John, zwalniając dźwignię nalewaka i podając mi piwo. Wolno nam było wypić tylko jedno w ciągu zmiany, ale rzadko przestrzegaliśmy tej zasady.
Wyprostowałam ostatni banknot jednodolarowy i schowałam pieniądze do tylnej kieszeni.
– Wiem.
Tyle że nie chciałam tu wracać. Duch mojego ojca, zmarłego tak nagle z niezrozumiałych dla mnie powodów, nadal nawiedzał każdą przecznicę śródmieścia, nawet ten brązowiejący skrawek trawy przed restauracją. Książki i badania, w których do tej pory szukałam ucieczki, już nie zabierały mnie wystarczająco daleko.
– Nawet jesienią, kiedy nie będzie nam brakować pracowników, i tak cię przyjmiemy – ciągnął John.
Starałam się stłumić panikę ogarniającą mnie na myśl o tym, że jesienią mogłabym wrócić do Walla Walla, gdy nagle usłyszałam za sobą głos Pauli:
– Zamknięte.
Spojrzałam przez ramię na drzwi frontowe, gdzie zebrała się grupka dziewczyn – niektóre stały w przedsionku i czytały menu, ale część już władowała się do środka przez wewnętrzne drzwi z siatki, przez co tabliczka z napisem „Zamknięte” uderzyła z hukiem o drewno.
– Przecież jeszcze obsługujecie – stwierdziła jedna, wskazując na moje piwo.
– Przykro mi, już zamknęliśmy – oznajmił John.
– Och, proooszę – rzuciła inna dziewczyna. Ich twarze na razie były tylko zaczerwienione od alkoholu, ale już wiedziałam, jak zakończą ten wieczór z czarnymi smugami pod oczami i posiniaczonymi nogami. Przez cztery lata studiów na Whitmanie nigdy nie zaliczyłam takiej nocy; wszystko, co mnie spotkało, to darmowe piwo i oparzenia skóry.
Paula rozpostarła ręce i wyprosiła je za drzwi. Ponownie spojrzałam na Johna.
– Znasz je? – spytał, od niechcenia wycierając bar.
Pokręciłam przecząco głową. Jako jedynej studentce, która nie mieszkała w akademiku, trudno mi było znaleźć przyjaciół. Whitman to nie uczelnia publiczna, gdzie coś takiego jest na porządku dziennym. To mały college humanistyczny – mały i drogi college humanistyczny. Tutaj wszyscy studenci mieszkają na terenie kampusu, nawet jeśli nie przez całe studia, to przynajmniej na pierwszym roku.
– Na mieście coraz większy ruch – zauważył John. – Cieszysz się z końca studiów? – Spojrzał na mnie wyczekująco, ale zbyłam jego pytanie wzruszeniem ramion. Nie miałam ochoty gadać o Whitmanie ani o końcu studiów. Chciałam już tylko wrócić z pieniędzmi do domu i schować je w bezpiecznym miejscu wraz z resztą napiwków, które zaoszczędziłam. Przez cały rok pracowałam przez pięć wieczorów w tygodniu, a kiedy pozwalał mi na to plan zajęć, brałam również dzienne zmiany. Jeśli nie siedziałam w bibliotece, to byłam w pracy. Wiedziałam, że zmęczenie nie sprawi, że przestanę myśleć o ojcu i o kolejnych odmowach, które przychodziły z uczelni, ale przynajmniej trochę przyćmiło tę brutalną rzeczywistość.
Mama nigdy nic nie powiedziała o moim napiętym grafiku ani o tym, że wracam do domu i od razu kładę się spać, ale z drugiej strony była zbyt pochłonięta własną żałobą i rozczarowaniami, żeby zwrócić na to uwagę.
– Wtorek będzie moim ostatnim dniem pracy – oświadczyłam, wstając od baru i dopijając resztkę piwa, po czym pochyliłam się nad ladą i postawiłam szklankę na ociekaczu. – Jeszcze tylko dwie zmiany.
Paula zaszła mnie od tyłu i oplotła w pasie rękami. Choć bardzo chciałam, żeby ten wtorek już nastał, wtuliłam się w nią, przykładając głowę do jej głowy.
– Wiesz, że on gdzieś tam jest, prawda? I cię obserwuje?
Nie wierzyłam jej; nie wierzyłam nikomu, kto próbował mi wmówić, że jest w tym jakaś magia, jakaś logika, ale i tak chcąc nie chcąc przytaknęłam. Jeśli czegoś się nauczyłam, to tego, że nikt tak naprawdę nie chce słuchać, jak bardzo boli strata bliskiej osoby.
Dwa dni później przywdziałam niebieską poliestrową togę i odebrałam swój dyplom ukończenia studiów. Mama też była na uroczystości, robiła zdjęcia, a potem przyszła na przyjęcie, które wydział Historii Sztuki zorganizował na mokrym trawniku przed na wpół gotyckim Memorial Building, najstarszym budynkiem na terenie College’u Whitmana, wzniesionym w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku. Byłam boleśnie świadoma, że na tle znacznie starszych budowli mieszczących się na kampusach Harvardu czy Yale, i tak wypadał dość blado. Najstarszym zabytkiem, jaki miałam okazję zobaczyć na własne oczy, był kościół metodystów w Claquato, skromna drewniana budowla z tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku. Może właśnie dlatego przeszłość aż tak mnie fascynowała – bo za młodu nie miałam z nią styczności. Wschód stanu Waszyngton to głównie pola pszenicy i składy z paszą – srebrne silosy, które nigdy się nie starzały.
Co więcej, w trakcie całego mojego czteroletniego pobytu w College’u Whitmana byłam jedyną osobą na wydziale, która zajmowała się wczesnym renesansem. Trzymając się z dala od dzieł wielkich mistrzów pokroju Michała Anioła czy Leonarda, wolałam studiować prace pomniejszych artystów i zapomnianych malarzy, takich jak Bembo czy Cossa, albo noszących dziwne przydomki, jak choćby „Niechlujny Tomasz”[1] czy „Zezulec”[2]. W centrum moich zainteresowań zawsze znajdowały się księstwa i dwory, nigdy imperia. Poza wszystkim innym ludzie na dworach byli cudownie małostkowi i fascynowali się najbardziej dziwacznymi rzeczami – astrologią, amuletami, szyframi – w które osobiście nie wierzyłam. Te moje zamiłowania oznaczały jednak, że często pracowałam sama: w bibliotece albo w prywatnym gabinecie profesora Lingrafa, który przybywał na nasze spotkania co najmniej z dwudziestominutowym opóźnieniem, o ile w ogóle o nich pamiętał.
Choć na pierwszy rzut oka cała ta wiedza wydawała się niepraktyczna, to, co na ogół pomijano w badaniach nad renesansem, ujęło mnie swoim blichtrem i przepychem, wiarą w magię i emanacją siły. Kiedy jednak zaczęłam myśleć o studiach doktoranckich, ostrzeżono mnie, że niewiele wydziałów będzie zainteresowanych moją dotychczasową pracą. Moje badania były zbyt marginalne, nie dość istotne, ambitne i rozległe. W College’u Whitmana zachęcano studentów do ponownego zbadania danej dyscypliny, do tego, żeby stali się ekokrytyczni, zgłębiali multisensoryczność ludzkiego postrzegania. Czasem się zastanawiałam, czy to, co studiuję – te wciąż pomijane rzeczy, o które nikt nie dbał – tak naprawdę samo mnie nie wybrało, bo często czułam się wręcz bezsilna i nie potrafiłam tego porzucić.
Mama stała w cieniu i rozmawiała z innym rodzicem, wymachując rękami i pobrzękując srebrnymi bransoletkami. Rozejrzałam się po zebranych w poszukiwaniu białej burzy włosów Lingrafa, ale najwyraźniej odmówił udziału w przyjęciu. Chociaż pracowaliśmy ze sobą przez prawie cztery lata, z rzadka pojawiał się na uczelnianych uroczystościach i równie rzadko opowiadał o swoich badaniach. Nikt nie wiedział, nad czym obecnie pracuje ani kiedy całkiem przestanie się pokazywać na kampusie. Praca z Lingrafem była poniekąd uciążliwa. Kiedy inni studenci czy nawet profesorowie dowiadywali się, że jest moim promotorem, często pytali, czy na pewno nie zaszła jakaś pomyłka – tak rzadko brał kogoś pod swoje skrzydła. Ale to nie była pomyłka. Lingraf podpisał się na mojej pracy magisterskiej, na moich świadectwach ukończenia studiów, na moich listach polecających – na wszystkim. I to mimo że wyraźnie nie chciał być częścią społeczności College’u Whitmana. Wolał zaszyć się w swoim gabinecie, gdzie nikt mu nie przeszkadzał, a ilekroć ktoś do niego zaglądał, pośpiesznie chował wszystkie papiery do szuflady.
Kiedy skończyłam lustrować towarzystwo, podszedł do mnie Micah Yallsen, kolega z roku.
– Ann – powiedział. – Podobno tego lata będziesz w Nowym Jorku.
Micah dorastał, kursując w tę i we w tę między Kuala Lumpur, Honolulu i Seattle. Tak wyczerpujący plan podróży z pewnością wymuszał konieczność latania prywatnym samolotem albo co najmniej korzystania z wygód pierwszej klasy.
– Gdzie zamierzasz się zatrzymać?
– Wynajęłam kawalerkę w Morningside Heights.
Nadział na wykałaczkę mizerną kostkę cheddara spoczywającą na papierowym talerzyku, który trzymał w dłoni. College Whitmana nigdy nie marnował pieniędzy na catering. Byłam wręcz pewna, że te talerze obfitości przygotowali w domach ludzie pracujący z moją mamą.
– To tylko trzy miesiące – dodałam.
– A co potem? – spytał.
– Jeszcze nie wiem – odparłam.
– Och, chętnie zrobiłbym sobie roczną przerwę między studiami – rzucił, w zamyśleniu obracając wykałaczką w ustach.
Micah został przyjęty na studia doktoranckie do MIT na kierunek noszący nazwę historia, teoria i krytyka, jeden z najbardziej prestiżowych w całym kraju. Domyślałam się jednak, że roczna przerwa mojego znajomego wyglądałaby zupełnie inaczej niż moja.
Byłabym przeszczęśliwa, gdybym od razu gdzieś się dostała – zauważyłam.
– W obecnych czasach trudno o miejsce gdzieś, gdzie można studiować wczesny renesans – stwierdził. – Na tym poletku sporo się zmieniło. Oczywiście na plus.
Przytaknęłam ruchem głowy. Protestowanie nie miało sensu, tak było łatwiej. Bądź co bądź to i tak stara śpiewka.
– Tak czy inaczej, potrzeba nam ludzi, którzy będą kontynuować pracę poprzednich pokoleń. I dobrze jest mieć jakieś zainteresowania, jakąś pasję. – Nadział na wykałaczkę kolejny kawałek sera. – Ale trzeba także śledzić trendy.
Należałam do osób, którym trudno było nadążyć za trendami. A kiedy już mi się to udawało, na ogół szybko wymykały mi się z rąk. W środowisku akademickim najbardziej podobało mi się to, że wydawało się ono miejscem cudownie wolnym od przelotnych mód; miejscem, w którym człowiek zajmował się jedną rzeczą i już nigdy się z nią nie rozstawał. Lingraf publikował prace wyłącznie na temat artystów z Ravenny; nigdy nawet nie musiał zapuszczać się do Wenecji.
– Teraz to nie bez znaczenia – mówił dalej Micah. – Zwłaszcza że niewiele da się już zrobić, jeśli chodzi o piętnasty wiek, no nie? Chwilowo to dość dobrze zbadany temat. Nie ma już pola do nowych odkryć. No chyba że ktoś spróbuje przypisać coś nowego Masacciowi czy coś w tym stylu. – Roześmiał się i uznał, że to chyba dobry moment, aby przejść do bardziej konstruktywnej rozmowy. Przystąpił więc do dzielenia się ze mną radami, niejako spełniając swój obowiązek. „Ann, pozwól, że ci wyjaśnię, skąd te wszystkie odmowy”.
Jakbym tego nie wiedziała…
– Pomóc ci? – Mama zajrzała przez drzwi do mojej sypialni. Zdejmowałam akurat książki z regału i układałam je w stosy na podłodze.
– Nie trzeba – odparłam. Ale i tak weszła do pokoju. Zaczęła zaglądać do spakowanych już pudeł i wysuwać szuflady podstarzałej komody.
– Niewiele zostało – stwierdziła tak cicho, że niemal jej nie usłyszałam. – Na pewno nie chcesz zostawić paru rzeczy?
Jeśli kiedykolwiek miałam wyrzuty sumienia w związku z tym, że zostawiam ją samą w Walla Walla, mój instynkt samozachowawczy od razu spychał je na bok. Nawet za życia ojca zawsze uważałam, że ta sypialnia będzie mi służyć tylko tymczasowo. Pragnęłam zobaczyć te wszystkie miejsca z publikacji, które przynosił ze sobą z biblioteki Penrose – włoskie kampanile, smaganą wiatrem linię brzegową Maroka, migoczące drapacze chmur na Manhattanie. Miejsca, które dotąd mogłam zwiedzać jedynie na kartach książek.
W dniu, kiedy mój ojciec zmarł, znał dziesięć języków i potrafił czytać w co najmniej pięciu martwych dialektach. Język pozwalał mu się przenosić poza nasze cztery ściany, poza swoje dzieciństwo. Żałowałam, że go tu nie ma i nie może zobaczyć, jak robię to, co zawsze było jego najskrytszym marzeniem. Moja mama bała się podróży – samolotów, miejsc, których nie zna, samej siebie – dlatego ojciec zwykle zostawał z nią blisko domu. Wciąż zadawałam sobie pytanie, czy gdyby wiedział… gdyby wiedział, że umrze młodo, to czy nie starałby się zobaczyć trochę więcej świata.
– Chciałam zadbać o to, żebyś mogła wynająć pokój, gdyby zaszła taka potrzeba. – Skończyłam układać książki w pudle. Na dźwięk zaklejarki do kartonów obie się wzdrygnęłyśmy.
– Nie chcę, żeby mieszkał tu ktoś inny.
– Kiedyś może zmienisz zdanie – odparłam łagodnie.
– Nie. Dlaczego w ogóle to sugerujesz? Gdzie byś się zatrzymała, gdybym wynajęła twój pokój? Jak miałabym cię widywać, gdybyś tu nie przyjeżdżała, nie wracała?
– Zawsze możesz przyjechać do mnie – zaryzykowałam.
– Nie mogę. Dobrze wiesz, że nie mogę.
Chętnie bym zaprotestowała, spojrzała jej w oczy i powiedziała, że owszem, może – wystarczyło wsiąść do samolotu, a ja bym czekała, żeby ją odebrać. Ale wiedziałam, że nie warto się z nią sprzeczać. Nigdy nie odwiedziłaby mnie w Nowym Jorku, z kolei ja nie mogłam zostać tutaj. Gdybym to zrobiła, na pewno szybko dałabym się złapać w sieć, tak samo jak ona.
– Nadal nie rozumiem, czemu w ogóle chcesz tam jechać. Do takiego wielkiego miasta. Tutaj będzie ci lepiej. Gdzie wszyscy cię znają. Gdzie znają nas.
Tę rozmowę odbywałam już nieraz, ale nie chciałam tak spędzać mojej ostatniej nocy w domu – tak jak spędziłam wiele nocy po śmierci ojca.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – stwierdziłam, zachowując dla siebie to, o czym pomyślałam: „Musi być dobrze”.
Mama podniosła leżącą na brzegu łóżka książkę i szybko przewertowała strony. W mojej sypialni ledwo zmieściły się niewielka biblioteczka i komoda; łóżko stało wciśnięte w kąt pod ścianą.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że masz ich aż tyle – powiedziała.
Książki zajmowały więcej miejsca niż ubrania. Tak było zawsze.
– Cóż, ryzyko zawodowe – odparłam, ciesząc się ze zmiany tematu.
– Okej. – Odłożyła książkę. – Zostawię cię, żebyś mogła dokończyć.
I tak też zrobiłam: upchnęłam książki w kartonach, które miałam wysłać pocztą, i zapięłam torbę podróżną. Potem sięgnęłam pod łóżko i wyciągnęłam pudełko, w którym trzymałam napiwki. Czując na kolanach ciężar pieniędzy, pomyślałam: „Już jutro będę w Nowym Jorku”.