„Argylle” to pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść o człowieku biorącym udział w śmiertelnie niebezpiecznej rozgrywce, z której albo wyjdzie silniejszy, albo nie wyjdzie z niej wcale…


Luksusowy pociąg pędzący w kierunku Moskwy i randka z przeznaczeniem. Samolot CIA zestrzelony w dżungli Złotego Trójkąta. Nazistowska zdobycz ukryta w polskich górach. Ósmy cud świata, który zniknął na siedem dekad. Ambicje rosyjskiego magnata biznesu, marzącego o przywróceniu Rosji dawnej wielkości, zapoczątkowują łańcuch wydarzeń, który doprowadzi świat na skraj chaosu.

Tylko żywa legenda CIA, szefowa wywiadu Frances Coffey, może zapobiec katastrofie. Ale do tego potrzebuje pomocy kogoś wyjątkowego…

„Im lepszy szpieg, tym większe kłamstwo…”

Do akcji wkracza Argylle. Był jeszcze nastolatkiem, gdy jego życie legło w gruzach. Pogrążył się w apatii i odciął od świata. Wszystko zmieniło się w dniu, w którym powodowany współczuciem dokonał pewnego brawurowego wyczynu, zwracając na siebie uwagę najbardziej wpływowej kobiety w tajnych służbach.

Coffey zna mroczą przeszłość Argylle’a. Wie, co go dręczy. Ale wie również, że wszystkie życiowe perypetie uczyniły z Argylle’a idealnego kandydata na członka zespołu, który będzie musiał stawić czoła jednemu z najpotężniejszych ludzi na świecie. Po przyspieszonym kursie szpiegowskiego rzemiosła Argylle zostaje wciągnięty w wir wydarzeń, którzy rzuca go w coraz to nowe, zapierające dech miejsca: począwszy od dżungli Tajlandii przez bulwary Monako i klasztory na Athos, aż po ukrytą w górach jaskinię.

*

Ten znakomity thriller szpiegowski stał się inspiracją filmu Argylle – Tajny szpieg – przebojowego kina akcji z gwiazdorską obsadą (Henry Cavill, Bryce Dallas Howard, Samuel L. Jackson i John Cena), w reżyserii Matthew Vaughna, twórcy trylogii Kingsman – który na początku lutego 2024 roku wejdzie na ekrany kin.

Elly Conway
Argylle
Przekład: Xenia Wiśniewska, Michał Strąkow
Wydawnictwo Insignis Media
Premiera: 24 stycznia 2024
 
 


Nota autorki do nowego wydania
Kilka lat temu uległam potwornemu wypadkowi, który spowodował, że moje życie legło w gruzach. Gdy powoli wracałam do zdrowia i użalałam się nad sobą, rodzice podsuwali mi filmy i książki, próbując zainteresować mnie czymś – czymkolwiek – co nie miało związku ze mną i z tą straszną rzeczą, która mi się przydarzyła. Pewnego ranka moja mama przyniosła mi album ze zdjęciami pięknych krajobrazów. Jedno z nich przedstawiało pasmo górskie w południowej Polsce. Zdjęcie nic dla mnie nie znaczyło, ale gdy tylko na nie spojrzałam, poczułam, że coś we mnie drgnęło. Tamtej nocy Aubrey Argylle przyszedł do mnie w gorączkowym śnie, w pełni ukształtowany – w swojej marynarce ze stójką, z fryzurą na kwadratowego jeża, ze wszystkimi skrywanymi głęboko smutkami i z potrzebą naprawienia tego, co jest nie tak ze światem. Kiedy się obudziłam, był w mojej głowie, zupełnie jakby tam wszedł, zdjął buty i rozgościł się niczym we własnym domu. Wiem, że pisarze często przewracają oczami, gdy koleżanki lub koledzy po fachu mówią: „Ta książka napisała się sama”, ale w moim przypadku naprawdę tak było (proszę, nie znienawidźcie mnie). Pisząc tę książkę, zyskałam nowy cel w życiu i od tamtego momentu zaczęłam zdrowieć. Dlatego muszę podziękować kilku osobom: autorowi tamtego zdjęcia, moim rodzicom, a przede wszystkim Aubreyowi Argylle’owi, za to, że pomogli mi dojść do siebie i przypomnieli mi, że czasami wszystkie narzędzia, których potrzebujemy, aby zrobić porządek z własnym życiem, są w nas samych.
Elly Conway, 2023

Prolog

Niewiele jest na świecie miejsc sprawiających bardziej posępne wrażenie niż południowo-wschodnia Syberia o świcie w mroźny marcowy dzień. Strzeliste sosnowe lasy tajgi upodabniają ziemię do łoża fakira najeżonego zielonymi gwoździami. W powietrzu o temperaturze minus trzydziestu stopni zamiast śpiewu ptaków słychać tylko świst wiatru i dobiegające z oddali żałosne wycie wilka.
Nagle to mroźne pustkowie wypełnia dźwięk, ciche dudnienie, które stopniowo przybiera na sile. Po chwili coś rozbłyska w promieniach porannego słońca. Szybkobieżny pociąg, pędzący nieubłaganie naprzód i prujący spiczastym nosem lodowate powietrze, wynurza się spomiędzy drzew tam, gdzie gęsty las ustępuje miejsca bagnistej nizinie i smaganej wichrem tundrze.
Pasażerowie zwykłych wagonów leżą zwróceni twarzą do ściany na wąskich kuszetkach, odsypiając skutki wieczornego pijaństwa, albo siedzą skuleni na dolnych pryczach, pogryzając pirożki i obserwując przez brudne, pokryte smugami szyby przesuwający się za oknami krajobraz. Ale na końcu srebrzystej wstęgi pociągu znajduje się wagon inny od pozostałych: na jego złotym pudle widnieją splecione inicjały WF i IF w kolorze carskiej purpury.
Inicjały te należą do Wasilija i Iriny Fiederowów. Wasilij i Irina są małżeństwem, lecz wszelkie łączące ich więzi są o wiele luźniejsze niż splot purpurowych liter ich inicjałów. Trudno wręcz sobie wyobrazić, by między dwojgiem ludzi przebywających razem na tak niewielkiej przestrzeni mógł istnieć dystans większy od tego, który dzieli Irinę i jej męża. Irina siedzi w fotelu z wysokim oparciem, który przypomina bardziej tron niż zwyczajny mebel. Lewą stopę trzyma zanurzoną w porcelanowej misie, wypełnionej wodą z olejkiem różanym i unoszącymi się na powierzchni płatkami róż. Przed fotelem klęczy ubrana w fartuch kobieta, która energicznie szoruje podeszwę prawej stopy Iriny świeżymi wodorostami, zebranymi w porcie we Władywostoku na krótko przed odjazdem pociągu.
Irina przerzuca od niechcenia strony kolorowego magazynu. Pociąg dotrze do Moskwy dopiero za sześć dni, a telefony komórkowe praktycznie nie łapią tu zasięgu, pomimo wszystkich „najnowocześniejszych technologii”, w jakie rzekomo miał być wyposażony ich wagon. Irina nie może więc porozmawiać ze swoimi przyjaciółkami ani z siostrą. Nie może się im poskarżyć, że konieczność przebywania w tym złotym wagonie razem z mężem sprawia, że ma ochotę własnoręcznie obedrzeć się ze skóry. Nie może im powiedzieć, jak bardzo drażni ją jego cichy głos i że czuje się jak przyszpilony motyl za każdym razem, gdy jego bezbarwne oczy spoglądają na nią beznamiętnie zza okularów bez oprawek.
A nawet gdyby mogła z nimi porozmawiać, co by od nich usłyszała? Że ostrzegały ją przed małżeństwem z outsiderem i powtarzały, że kandydata na męża powinna sobie wybrać spośród potomków starych rosyjskich rodzin. Takich, których drzewo genealogiczne można prześledzić równie łatwo, co układ żył na nadgarstku. I że skoro już poślubiła niewłaściwego mężczyznę, powinna teraz szukać pociechy w wydawaniu jego miliardów. Na nową daczę nad jeziorem Wałdaj. Na apartament w Knightsbridge. Na willę na Riwierze Francuskiej. Na luksusowe meble. Na nowy jacht. Na kolejne zabiegi liposukcji. Na przedłużenie włosów. Do tej pory przeszła już tyle operacji plastycznych, że kiedy staje przed lustrem, nie poznaje swojej własnej twarzy. „Uważaj”, powiedział jej mąż, kiedy ostatnim razem wróciła z prywatnej kliniki w Beverly Hills. Siedziała wtedy przy toaletce, a on stanął za jej plecami i dotknął wciąż jeszcze obolałej po zabiegu skóry na jej policzkach, po czym naciągnął ją w kierunku linii włosów. „Jeszcze jeden lifting i twoja skóra rozerwie się jak stara papierowa torba”.
Kosmetyczka szoruje teraz piętę Iriny pumeksem i w pewnym momencie zbyt mocno przyciska go do skóry.
– Patrz, co robisz! – Zniecierpliwiona Irina wierzga nogą.
Klęcząca przed nią kobieta traci równowagę i wyciąga rękę, żeby uchronić się przed upadkiem, potrącając przy tym porcelanową misę. Odrobina wody chlusta na pluszowy dywan.
– Idiotka!
Na drugim końcu wagonu mąż Iriny podnosi wzrok. Z jego mało wyrazistej twarzy trudno wyczytać, czy jest zły z powodu tego, że zakłócono mu spokój, czy raczej zaniepokojony, a może tylko zaciekawiony. Siedzi przy oknie w fotelu bliźniaczo podobnym do tego, który zajmuje jego żona; przed nim na biurku z polerowanego drewna spoczywa laptop wielkości małej aktówki. Wasilij przegląda notatki do telewizyjnej debaty na żywo, w której weźmie udział po przyjeździe do Moskwy. Mógłby oczywiście polecieć tam jednym ze swoich dwóch prywatnych odrzutowców, ale ta kilkudniowa podróż pociągiem stanowi część jego kampanii wyborczej. Objazd peryferyjnych zakątków Rosji, które dla większości polityków mogłyby równie dobrze w ogóle nie istnieć, to okazja do pokazania spauperyzowanym masom z prowincji, że nawet jeśli inni o nich zapomnieli, to Wasilij Fiederow o nich pamięta. Chcąc wygrać wybory głosami populistycznego elektoratu, musi przekonać do siebie rozżalonych rosyjskich mużyków.
Początkowo nie był przekonany, czy złoty wagon to na pewno odpowiedni środek lokomocji na taką podróż. Ostatnie dwie zimy były tam ciężkie. Głód zajrzał ludziom w oczy.
– Nie chcę, żeby mi zarzucano, że obnoszę się ze swoim bogactwem. – Kiedy podzielił się tymi wątpliwościami z szefem swojego sztabu wyborczego, ten uniósł brwi ze zdziwieniem.
– Z całym szacunkiem, ale zapominasz, że startujesz w wyborach jako człowiek z ludu, który zaczynał od zera i zawojował świat – powiedział. – Twoi wyborcy chcą być reprezentowani przez kogoś, kto osiągnął wszystko, o czym sami marzą. Po co im kandydat, który wciąż przypomina jednego z nich?
Wasilij Fiederow zadał sobie wiele trudu, by udowodnić wszystkim, że zasługuje na miano Rosjanina. Zainwestował setki milionów w rozwój infrastruktury technologicznej w Rosji i w realizację rozmaitych ważnych dla kraju projektów. Kupił sobie fotel burmistrza pewnego miasta i z pomocą własnej, świetnie wyszkolonej prywatnej milicji przystąpił do systematycznego i bezwzględnego zaprowadzania porządku na ulicach. Ożenił się z córką prezydenta i został mecenasem rosyjskiej kultury – sponsoruje filmy i sztuki teatralne, a nawet zespoły taneczne, których występy przyprawiają go o paroksyzmy nudy za każdym razem, gdy ogląda je dłużej niż przez minutę. Spędził długie godziny na nauce języka, dzięki czemu mówi teraz po rosyjsku płynnie i z ledwie słyszalnym akcentem. Nadal jednak zdarzają mu się sytuacje takie jak dyskusja z szefem sztabu o złotym wagonie – uświadamia sobie wtedy, że ciągle jest tu obcy i że wciąż jeszcze patrzy na rosyjską rzeczywistość oczami Christophera Claya.
Pociąg pędzi przez kolejne strefy czasowe – zanim dotrą do celu podróży, pokonają ich w sumie aż osiem. Dawno minęli już Bajkał, najgłębsze i jedno z największych słodkowodnych jezior na świecie, a także Perm-36, obóz pracy Gułagu, w którym przez kilkadziesiąt lat przetrzymywano opozycjonistów i dysydentów. W sercu Wasilija Fiederowa nie ma dla nich współczucia. Rosyjski podrzutek, adoptowany przez Amerykanów i wychowany przez przybranych rodziców na amerykańskim Środkowym Zachodzie, gdzie zawsze czuł się outsiderem i odmieńcem, gdzie dorastał trawiony tęsknotą za krajem matki, a może po prostu za matką, nie zamierza zaprzątać sobie głowy losem tych, którzy próbują ten kraj krytykować i destabilizować.
Pociąg zatrzymuje się na wielu stacjach, a na każdej z nich, oprócz podróżnych i obnośnych handlarzy w pośpiechu pakujących się do wagonów, stoi też grupa ludzi, którzy zebrali się na peronie w zupełnie innym celu. Kobiety ubrane na cebulę – pod płaszczami swetry, pod swetrami sukienki, pod sukienkami spodnie – i mężczyźni o czerwonych, spierzchniętych od lodowatego wiatru policzkach. Wszyscy czekają na niego. Przyszli na dworzec po to, żeby zobaczyć złoty wagon i człowieka, który nim podróżuje. Tego, który obiecał im zmianę. Miliardera, który zaczynał od zera, od mniej niż zera, a mimo to zbił fortunę w Ameryce, a teraz zamierza wydać ją właśnie tutaj. Nie tylko w wielkich metropoliach, gdzie budują swoje pałace oligarchowie, ale także w smętnych miastach przemysłowych i w zaniedbanych wioskach na głębokiej prowincji. Czekają na człowieka, który mówi im to, co chcą usłyszeć – że masowa imigracja ogałaca Rosję z jej zasobów i rozmywa jej narodową tożsamość; że wielkie metropolie wysysają wszystko, co wartościowe z reszty kraju; że Związek Radziecki można odbudować, uczynić go jeszcze silniejszym, niż był kiedyś, i ponownie zebrać w jego granicach wszystkich ludzi, których serca są nadal rosyjskie, nawet jeśli zmuszono ich do życia pod estońską czy ukraińską flagą.
Ale zawsze pozostają pewne wątpliwości, prawda? Na przykład ten jego obcy akcent, który tak bardzo stara się ukryć. Jego delikatne dłonie i czyste paznokcie. Jego garnitur. Jego okulary bez oprawek. Nie pasuje do tutejszej klasy politycznej. Nie pochodzi z zamożnej od wielu pokoleń rodziny i nie ma za sobą kariery w wojsku. Właśnie dlatego przychodzą na dworzec, żeby przyjrzeć mu się z bliska.
I dlatego na każdej stacji Wasilij musi pokazać się w drzwiach pociągu, a Irina założyć ciemne okulary i rozciągnąć usta w powściągliwym uśmiechu, który przecina jej gładką twarz niczym rana po skaleczeniu papierem. Oboje muszą też pomachać zebranym na peronie. Czasem Wasilij rzuca w tłum drobne upominki – ołówki sygnowane jego wytłoczonym na złoto nazwiskiem albo słodycze dla dzieci.
Jadą teraz przez Ural i mijają Jekaterynburg, gdzie zabito cara Mikołaja i jego rodzinę. W sercu Wasilija Fiederowa nie ma dla nich współczucia. Wszystko ma swój czas. Gdy zbliżają się do Moskwy, krajobraz staje się bardziej przemysłowy – za oknami przesuwają się dymiące fabryki i ogromne ciężarówki, szare miasta otoczone murami bloków mieszkalnych.
Irina siada przy toaletce i grubym, miękkim pędzlem nakłada makijaż.
– Nie zapomnij założyć bransoletki – przypomina jej Fiederow.
To pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej tego dnia. Irina krzywi się z niechęcią, ale na jej odbijającej się w lustrze twarzy pojawia się tylko ledwie dostrzegalny grymas – to skutek zastrzyków z botoksu, które co trzy miesiące aplikuje jej osobisty lekarz.
Irina wie, że bransoletka jest warta miliony. Kosztowne cacko budzi jej zachwyt, a zarazem wywołuje w niej odrazę. Wykonane z grubego złota i w całości wysadzane diamentami, z wyjątkiem fragmentu pokrytego grawerunkiem w formie kropek i zawijasów, w których Irina nie potrafi dopatrzyć się żadnego sensownego wzoru. „To Bransoletka Wierności”, powiedział Fiederow, wręczając ją Irinie po raz pierwszy. Kiedy zapiął złotą ozdobę na jej nadgarstku, poczuła się tak, jakby założył jej kajdanki. Zmroził ją widok inicjałów NC wygrawerowanych na wewnętrznej stronie bransoletki. Irina żywi awersję do wszelkich używanych rzeczy; mierzi ją myśl o tym, że jej biżuteria dotykała kiedyś skóry innego człowieka. Ale Fiederow jest uparty na swój specyficzny sposób. Nie podnosi głosu, a mimo to potrafi sprawić, że ciało Iriny przeszywa zimny dreszcz.
Zakłada bransoletkę.
Irina jest córką prezydenta. Dorastała w domu, w którym traktowano ją niemal po królewsku – wystarczyło, by podniosła ze stołu szklankę, a ktoś ze służby natychmiast rzucał się i przecierał blat, zanim zdążyła odstawić ją z powrotem. Sama wybrała tego mężczyznę, Wasilija Fiederowa czy też Christophera Claya, więc teraz nie może przyznać się nikomu do tego, że jej mąż o łagodnym głosie i delikatnych dłoniach budzi w niej paniczny strach. W jego sercu zieje czarna dziura, a ona nie ma pojęcia, jak bardzo jest głęboka.
Jej siostra zauważyła kiedyś, że Irina wzdryga się za każdym razem, gdy Fiederow się do niej zbliża.
– Czy kiedykolwiek podniósł na ciebie rękę? – spytała. Kiedy Irina pokręciła przecząco głową, stwierdziła: – Pewnie boi się naszego ojca.
Irina wyprowadziła ją z błędu:
– Nie. Po prostu nie może ścierpieć myśli, że musiałby mnie dotknąć.
Pociąg dojeżdża do stolicy. Fiederow odrywa się od laptopa, wstaje i podchodzi do swojej walizki, która leży otwarta na łóżku. Irina widzi, jak jego dłonie o czystych, idealnie uformowanych paznokciach sięgają do bocznej kieszeni walizki, i doskonale wie, czego będą tam szukać. Brzydzi ją ta jego obsesja. Miała do czynienia z mężczyznami, dla których fetyszem były kobiece stopy, i z takimi, których podniecało krępowanie partnerki. Ale żadne, nawet najdziwniejsze upodobania seksualne nie budziły w niej takiego wstrętu jak zachowanie jej męża. Jego obsesyjne przywiązanie do skrawka materiału, kiedyś niebieskiego, a teraz zszarzałego i zatłuszczonego na skutek upływu czasu i ciągłego dotyku. Nieustannie dotykany przez te wszystkie lata, zmienił barwę.
Ten kawałek materiału to jedyna rzecz łącząca Fiederowa z jego rodzoną matką, która dwukrotnie go odrzuciła. Po raz pierwszy tuż po narodzinach, gdy zostawiła go w budce telefonicznej owiniętego w kocyk, z którego zachował się tylko ten żałosny strzęp. Po raz drugi wtedy, gdy jako młody Amerykanin, wciąż wierzący w szczęśliwe zakończenia, poleciał do Rosji i odnalazł matkę w jednym z mieszkań w wieżowcu na obrzeżach Nowosybirska w południowo-zachodniej Syberii – a ona zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Po tym doświadczeniu liczył się z możliwością, że w podobny sposób przyjmie go ojciec, były oficer KGB, ale kiedy faktycznie tak się stało, mimo wszystko przeżył szok. Odrzucenie wypaliło w nim uczucia i zżerało go niczym rak.
Opowiedział o tym Irinie na początku ich małżeństwa, kiedy łączyła ich jeszcze pewna bliskość. Zanim zwierzenia stały się bronią, której mogą używać przeciwko sobie nawzajem. Irina wie, że powinna była posłuchać ojca. Urodzenie jest ważne. Ważna jest czystość krwi w twoich żyłach. Wasilij Fiederow może lada dzień zostać najpotężniejszym człowiekiem w Rosji. Może, jak napisał w zeszłym tygodniu „New York Times”, stać się największym zagrożeniem dla światowego bezpieczeństwa. Ale w głębi duszy zawsze będzie okaleczony.
Na peronie Dworca Jarosławskiego w Moskwie czeka na nich komitet powitalny. Wśród zebranych nie ma ojca Iriny Władimira Sokołowa, ale są liderzy skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych ugrupowań, takich jak Rosyjska Jedność Narodowa czy Ruch Przeciwko Nielegalnej Imigracji. Fiederow jest zadowolony, że na peronie zjawili się także prominentni przedstawiciele Wolnościowej Partii Austrii i włoskiej Ligi Północnej, a nawet belgijskiego Bloku Flamandzkiego.
Rozgląda się dookoła, szukając wzrokiem twarzy człowieka, na którego obecności najbardziej mu zależy. Człowieka, którego poparcie może zapewnić Fiederowowi legitymizację jego dążeń do zdobycia najwyższej władzy – prezydentury największego kraju na świecie. Nie ma go. Fiederow zaciska tylne zęby tak mocno, że drga mu mięsień na policzku. Zainwestował tak wiele, zainwestował wszystko.
– Gdzie on jest? – syczy do Siergieja Denisowa, który wzrusza ramionami.
Denisow, prawa ręka Fiederowa, jest niski i krępy. Na jego głowie sterczą niczym młoda trawa przeszczepione włosy, pofarbowane na kasztanowo i kontrastujące z czernią jego gęstych brwi; jego ciemne oczy przypominają dwa okrągłe kamyki zatopione w mięsistej twarzy. Fiederow nie lubi go, ale potrzebuje jego reputacji twardego człowieka, który wspiął się wysoko po szczeblach wojskowej kariery. Zachodnia prasa nadała Denisowowi przydomek „Rzeźnik Groznego” z powodu okrucieństw, jakich dopuszczali się w Czeczenii jego podkomendni. Ale strach rodzi szacunek, a poza tym życiorys Denisowa stanowi pewną przeciwwagę dla wątpliwości dotyczących pochodzenia Fiederowa.
Wśród tłumu narasta gwar i na peronie pojawia się on, w swoim charakterystycznym stroju – białym, kopulastym nakryciu głowy, ozdobionym wizerunkiem anioła z przodu i zwieńczonym złotym krzyżem, powłóczystej czarnej sutannie i ciężkim złotym łańcuchu na piersi. Po jego prawicy i lewicy kroczą ubrani podobnie do niego kapłani. Publiczna demonstracja poparcia ze strony głowy Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego to potężny impuls dla prezydenckiej kampanii Fiederowa – impuls wart miliony dolarów przekazanych przez Fiederowa w formie darowizn na rzecz organizacji charytatywnych związanych z rosyjską Cerkwią, a także złożonej przez niego obietnicy włączenia przedstawiciela środowisk prawosławnych do gabinetu politycznego jego przyszłego rządu. Obaj mężczyźni podają sobie ręce, błyskają setki fleszy. Zdjęcia uwieczniające ten moment zostaną opublikowane w mediach na całym świecie. Prasa nazywa to „nowym ultrakonserwatyzmem”. Fiederow nie lubi tego określenia. Nie ma nic konserwatywnego w jego wizji zjednoczenia pod nowoczesnym, populistycznym, antyimigracyjnym sztandarem wszystkich niezadowolonych grup społecznych i środowisk z marginesu sceny politycznej nie tylko w samej Rosji, ale i na terenie całego dawnego Związku Radzieckiego, a nawet w krajach zachodnich.
Czy Wasilij Fiederow, w przeszłości Christopher Clay, dostrzega ironię w tym, że ktoś taki jak on – wychowany w Stanach Zjednoczonych, gdzie salutował gwiaździstemu sztandarowi i oglądał filmy, w których każdy czarny charakter miał rosyjsko brzmiące nazwisko – za wszystkie bolączki i problemy kraju swojej matki obarcza dziś winą przybyszów z zewnątrz, imigrantów i uchodźców? Nie, ponieważ on sam uważa się za bardziej rosyjskiego od tych, którzy nigdy nie postawili stopy poza rosyjską ziemią, bo z własnej woli wrócił na tę ziemię, zabierając ze sobą swoje ogromne, zdobyte w Ameryce bogactwo, które zamierza wpompować w słabowite serce największego wroga Ameryki. Czuje się stuprocentowym Rosjaninem.
Teraz musi przekonać Rosjan o swoim oddaniu i patriotyzmie, musi przełamać ich nieufność. Dlatego po sesji zdjęciowej na dworcu udaje się do siedziby kanału Rossija, stacji telewizyjnej należącej do jego przyjaciela i politycznego sojusznika, Anatolija Poletowa. Przyjaciel to może zbyt wiele powiedziane, bo Fiederow nigdy nie opanował w dostatecznym stopniu sztuki przyjaźni, ale on i Poletow z pewnością są dla siebie przydatni i równie pełni zapału do tworzenia nowego porządku świata.
Siedzący w fotelu w charakteryzatorni Fiederow odczuwa nietypowe dla siebie zdenerwowanie i musi się powstrzymywać, by nie odtrącić z irytacją ręki młodej makijażystki, która uwija się wokół niego niczym natrętny owad. Kazała mu zdjąć okulary, przez co czuje się nagi i bezbronny, zmuszony patrzeć na świat przesłonięty półprzezroczystym woalem.
– Dość! – warczy w końcu i odprawia dziewczynę, żeby skupić się na tym, co za chwilę powie. Na obietnicach, które zamierza złożyć.
W studiu telewizyjnym Fiederow czuje, że jego twarz błyszczy się w świetle reflektorów, ale wie też, że ma pod tym względem przewagę nad swoim oponentem, wiceprezydentem Żurawlewem, który poci się obficie. Wraca mu pewność siebie. Kraj, jego kraj, rozpaczliwie potrzebuje zmiany. Jego teść Władimir Sokołow pozwolił Rosji pogrążyć się w chaosie, zbyt zajęty przymilaniem się do Zachodu – dyplomacją rurociągową, która pozwala napełniać kieszenie wspierających go baronów energetycznych – by zauważyć, że jego rodacy głodują. W sercu rosyjskiej polityki powstała próżnia i Fiederow zamierza ją wypełnić.
Najpierw jednak musi dowieść ludziom, że jest tego godzien. I wie dokładnie, jak to osiągnąć.
Rozpoczyna się debata. Rozmawiają o polityce wewnętrznej, o zagrożeniach międzynarodowych. Fiederow przedstawia się jako modernizator, ale zarazem przestrzega przed zbyt szybkim tempem zmian. Mówi o narkomanii i zorganizowanych grupach przestępczych, obarczając winą za te zjawiska Uzbeków i Tadżyków. Stara się też obrócić na swoją korzyść fakt, że wychował się w Ameryce.
– Miałem okazję zobaczyć tam na własne oczy, do czego może doprowadzić model życia oparty na ciągłym dążeniu do zaspokajania indywidualnych pragnień. Widziałem, jak staje się on rakiem zżerającym społeczeństwo od środka.
Jednocześnie uważa, by nie popadać w przesadny krytycyzm wobec dotychczasowej władzy i wygłasza kilka okrągłych frazesów na temat osiągnięć rządów Sokołowa. Ostatecznie to wciąż Rosja.
Pot spływa po czole Żurawlewa, który zdaje sobie sprawę, że debata wymyka mu się spod kontroli. Próbuje uderzyć w najwrażliwsze punkty swojego oponenta.
– Jako osoba z zewnątrz być może nie rozumiesz… – stwierdza. I rzuca: – Ty sam, będąc imigrantem…
Fiederow zgrzyta tylnymi zębami – jego dentysta nie będzie zachwycony – ale zachowuje obojętny wyraz twarzy. Zwracając się do kamery, opowiada o mieście, w którym został znaleziony jako noworodek, o mieście położonym w głębi pustych trzewi Syberii. Opisuje je jako prawdziwie rosyjskie miasto, w którym mieszkają prawdziwi Rosjanie. Nie przeciwstawia go wprost zapatrzonym w Zachód metropoliom Moskwy i Petersburga, ale taki wniosek nasuwa się sam. Po raz kolejny powtarza, że on świadomie wybrał ten kraj, po czym piętnuje tych, którzy mieli szczęście urodzić się w zamożnych i wpływowych rosyjskich rodzinach, a teraz trwonią zdobyte w Rosji bogactwa na południu Francji, w Londynie czy na Bliskim Wschodzie. Słysząc to, Żurawlew, który w ostatnim roku spędził siedem miesięcy na swojej prywatnej wyspie u wybrzeży Dubaju, wsuwa palec za kołnierzyk koszuli, żeby go nieco poluzować, i przy okazji demonstruje telewidzom obwisłą skórę na swojej szyi.
Żurawlew czuje, że traci grunt pod nogami i gorączkowo próbuje się ratować, nęcąc ludzi kiełbasą wyborczą – obiecuje obniżenie podatków i podwyższenie emerytury państwowej.
– Zapewniamy silne przywództwo polityczne, ale też bardzo poważnie traktujemy rolę rządu jako kustosza kultury – dodaje, po czym zaczyna wymieniać pomniki, które wzniesiono za ich kadencji, a także muzea, które otrzymały finansowe wsparcie. Ale to tylko przygrywka do wielkiego finału, którym zamierza zakończyć swoją tyradę. – Nie ma bardziej dobitnego świadectwa naszego zaangażowania w kulturowe wzbogacenie naszego wielkiego narodu niż odsłonięty niedawno wspaniały eksponat, który budzi podziw w kraju i za granicą. Mam tu na myśli mistrzowską replikę powstałą nakładem dwudziestu pięciu lat pracy rzemieślniczej i jedenastu milionów dolarów. Replikę tego najdoskonalszego symbolu rosyjskiej wielkości i chwały, ósmego cudu świata, który został nam skradziony przez nazistów sześć dekad temu i zniknął bez śladu. Mówię rzecz jasna o niezrównanej Bursztynowej Komnacie.
Gdy tylko padają te słowa, Fiederow wie, że ma Żurawlewa na widelcu, i czuje już w ustach smak triumfu. Pora przypieczętować zwycięstwo.
– Replikę? – powtarza pogardliwym tonem. – Jakie to typowe dla tego rządu: mamienie obywateli imitacją skarbu, do którego nasz naród ma pełne prawo. Aby pokazać wam, jak bardzo kocham ten kraj, mój kraj, aby udowodnić moje oddanie ojczyźnie, składam narodowi rosyjskiemu uroczystą obietnicę. – Odwraca się i spogląda prosto w obiektyw kamery. – Jeśli udzielicie mi poparcia, zobowiązuję się przywrócić wam nie replikę, nie nędzną podróbkę, nie kosztowną imitację, ale prawdziwą Bursztynową Komnatę.
W studiu nie ma publiczności, jednak szmer podniecenia wśród członków ekipy telewizyjnej oraz konsternacja malująca się na obwisłej twarzy Żurawlewa są dla Fiederowa wystarczająco wymownym dowodem na to, że osiągnął swój cel.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Cztery tysiące mil od moskiewskiego studia telewizyjnego, które stało się sceną triumfu Wasilija Fiederowa, na obrzeżach miasteczka Chiang Saen w północnej Tajlandii, tuż przy granicy z Mjanmą i Laosem, w regionie Azji Południowo-Wschodniej znanym powszechnie jako Złoty Trójkąt, na drewnianej werandzie bambusowej chaty jakaś postać kołysze się leniwie w hamaku.
Aubrey Argylle ma niewiele ponad dwadzieścia lat, długie kończyny i szerokie ramiona, jasne oczy i mocno zarysowaną linię szczęki, którą łagodzi nieco dołeczek w podbródku. Ciemne, kędzierzawe włosy zaczesał do tyłu i związał brązową gumką, znalezioną dziś rano na podłodze miejscowej poczty. Kilka kosmyków, które wymknęły się spod gumki, poskręcało się od upału. Wczoraj termometr pokazał trzydzieści osiem stopni i choć dziś jest o parę stopni chłodniej, powietrze jest na tyle wilgotne, że ciepły pot zamiast wyparować, tworzy na skórze lepką powłokę.
Argylle opiera szczupłą bosą stopę na drewnianej podłodze i porusza lekko nogą, kołysząc hamakiem, ale reszta jego ciała spoczywa w bezruchu. Zeszyt, w którym jeszcze przed chwilą robił jakieś notatki, leży teraz na jego brzuchu; w jego dłoni zastygł długopis. Argylle wrócił niedawno z pieszej wycieczki, podczas której poprowadził grupkę turystów do Wat Phra That Pha Ngao, buddyjskiej świątyni położonej na wzgórzu kilka kilometrów za miastem. Sama świątynia to nic specjalnego, ale roztacza się z niej zapierający dech w piersiach widok na rzekę Mekong i na jej drugi brzeg, gdzie po laotańskiej stronie granicy rozciąga się górzysta dżungla. „Czy to już tutaj?”, dopytywali turyści, rozglądając się i wytężając wzrok w kierunku drugiego brzegu rzeki, gdzie w oddali majaczyły strome wzgórza Mjanmy, nadal nazywanej przez turystów Birmą. „Czy jesteśmy już w Złotym Trójkącie?”
Argylle przywykł do radzenia sobie z rozczarowaniem turystów, którzy spodziewają się zobaczyć sunące przez górskie pasma karawany mułów obładowanych paczuszkami opium. W rzeczywistości handel tym narkotykiem, z którego od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku słynęło pogranicze Tajlandii, Mjanmy i Laosu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych przeniósł się w większości do Afganistanu. W Złotym Trójkącie, zwłaszcza na terenie Mjanmy, nadal działają plemienne gangi i grupy dowodzone przez lokalnych watażków, parające się produkcją i przemytem narkotyków; opium wciąż jest transportowane z pól makowych na szczytach gór do Chiang Rai i Bangkoku, a stamtąd do Ameryki i Hongkongu. Obecnie jednak większość tutejszych szmuglerów i handlarzy narkotykami przerzuciła się na metamfetaminę, która przynosi im ogromne zyski, choć w przeciwieństwie do opium nie jest otoczona romantyczną legendą, przyciągającą w to miejsce turystów.
Argylle mógłby ich zapewnić, że narkotykowy biznes nie ma w sobie absolutnie nic z romantyzmu.
Gdyby zapytać go, od jak dawna zarabia na życie w tym tropikalnym zaścianku, udzieliłby niezbyt precyzyjnej odpowiedzi. Powiedziałby zapewne: „Będzie ze dwa lata”, chociaż tak naprawdę spędził tu już ponad pięć lat. Nie chce przyznać, że utknął w ślepym zaułku.
Wie, dlaczego tu wrócił – w poszukiwaniu odpowiedzi. Ale nie ma pojęcia, dlaczego tu został.
Zwleka się z hamaka i dopija piwo, które zdążyło się już ogrzać. Wchodzi do chaty – prostej konstrukcji z podłogą z drewnianych desek ułożonych na drewnianej ramie, z bambusowym dachem i ścianami z bambusowych prętów, z oknami bez szyb, przez które wciska się do środka parne powietrze – i podchodzi do deski opartej na dwóch pustych puszkach po oleju, która służy mu jako półka biblioteczna. Stoi na niej rząd mocno sfatygowanych książek w broszurowych oprawach. Oprócz typowych podróżnych czytadeł, jakimi chętnie wymieniają się między sobą globtroterzy goszczący w tej okolicy na dłużej, jest tu też kilka bardziej zaskakujących pozycji: Camus, Kafka, James Baldwin. Na dalszym krańcu półki leży stos zeszytów i Argylle odkłada na niego notes, w którym zapisywał coś, leżąc w hamaku.
Stos składa się z tanich, kupionych w miasteczku brulionów, z jednym wyjątkiem. Ten wyjątek to notatnik na spodzie stosu: gruby, oprawiony w skórę, z wszytą satynową zakładką, której końcówka wystaje spomiędzy stron. Argylle nie musi go otwierać, żeby przypomnieć sobie zdanie widniejące na wewnętrznej stronie okładki: „Świat jest zbyt cudowny, by go nie opisywać”. Notatnik to prezent od matki. Podarowała mu go w ostatnie Boże Narodzenie przed śmiercią. Wtedy nie zajrzał nawet do środka, wymruczał tylko podziękowanie, a potem wrzucił go na dno swojej walizki i natychmiast o nim zapomniał. Dopiero kilka miesięcy później, po tym wszystkim, co się wówczas wydarzyło, otworzył go, pogładził dłonią mięsisty kremowy papier w linie i zaczął pisać. Opisywał rzeczy, które widział, notował urywki rozmów. I robi to do tej pory. Zapełnił słowami wszystkie te zeszyty.
Pisze do niej. Zdaje sobie z tego sprawę. Opisuje jej świat, którego ona nie może już oglądać.
Argylle unosi brzeg moskitiery zawieszonej na wbitym w sufit haku i sięga po dżinsy leżące na rozłożonym na podłodze cienkim materacu. Kiedy po raz pierwszy poszedł tutaj w góry, założył szorty. Nigdy więcej nie popełnił już tego błędu. Na schodach werandy stoi para znoszonych trampek – nie pachną najlepiej, dlatego trzyma je na zewnątrz – w które wsuwa stopy, nie tracąc czasu na rozwiązywanie sznurówek. Wyblakły T-shirt z nadrukowaną podobizną Johnny’ego Casha dopełnia całości stroju.
Zamierza pojechać motocyklem na północ, do Sop Ruak, miasteczka położonego u zbiegu granic Tajlandii, Laosu i Mjanmy, a potem dalej, drogą prowadzącą ku wzgórzom. Formalnie rzecz biorąc, przekroczy granicę i znajdzie się na terytorium Mjanmy, gdzie twardą ręką sprawuje rządy wojskowa junta, ale nawet gdyby go tam zatrzymano, może liczyć na swoją przykrywkę: jest przewodnikiem turystycznym i szuka nowych tras wycieczkowych. To już nie są stare czasy. Wszędzie wokół widać oznaki zmian, jakie zachodzą w tym zakątku świata. Lecz pomimo wybielonego wizerunku tego regionu, Argylle ma świadomość czyhających tutaj zagrożeń. Metamfetamina może i wyparła heroinę, jednak narkotykowy biznes w dalszym ciągu jest śmiertelnie niebezpieczny. Zyski są oszałamiające – sięgają miliardów dolarów – ale ryzyko jest równie duże. Chociaż na każdym kroku można natknąć się na tablice informujące o tym, że za przemyt narkotyków grozi kara śmierci, w dżungli na pograniczu nadal działają grupy przestępcze o międzynarodowym charakterze. Są wśród nich zarówno zbrojne bandy kierowane przez miejscowych hersztów, jak i chińskie triady, a nawet rosyjska mafia. O tym, że nie są to ludzie, z którymi chciałoby się wypić piwo, świadczą dobitnie znajdowane w tej okolicy trupy, nierzadko okaleczone w potworny sposób. Każdy, kto zapuszcza się na teren jednego z rywalizujących ze sobą gangów, robi to na własne ryzyko.
Pytanie, czego tak naprawdę szuka tutaj Argylle, który zmusza teraz swój motocykl do mozolnej wspinaczki po gruntowej drodze za miasteczkiem Sop Ruak. Co takiego każe mu wciąż wracać do tej dżungli i sprawia, że jego życie utknęło w tym miejscu?
Argylle zsiada z motocykla i dalej rusza pieszo. Podąża ledwie widoczną ścieżką wiodącą przez coraz gęstsze zarośla. Oprócz kilku butelek wody spakował do plecaka małą maczetę, którą teraz toruje sobie przejście przez zarastającą ścieżkę roślinność. To wyczerpująca, niewdzięczna praca, a w dodatku przy każdym kroku jego stopy wzbijają z ziemi czerwony pył. Baldachim drzew sprawia, że niebo nad lasem deszczowym wydaje się mieć barwę żółtawego błota. Co jakiś czas Argylle natyka się na gruby zwój drutu kolczastego, za pomocą którego mjanmańscy pogranicznicy próbowali wyznaczyć przebieg linii granicznej. Celem jego wędrówki jest jedna z wiosek Akha, górskiego plemienia, którego członkowie przywędrowali na te tereny z Chin lub z Tybetu i nie spotkali się ze zbyt ciepłym przyjęciem w żadnym z trzech krajów mjanmańsko-laotańsko-tajskiego pogranicza. W przeszłości tutejsi Akha zajmowali się uprawą maku wykorzystywanego do produkcji opium, ale obecnie utrzymują się ze sprzedaży rękodzieła i z pozowania do zdjęć turystom, którzy odwiedzają ich wioski.
Argylle mówi biegle po tajsku, podobnie zresztą jak po arabsku, mandaryńsku, hiszpańsku, francusku i rosyjsku, ale Akha posługują się swoim własnym dialektem i rozmowa z nimi, zadawanie im pytań, to zawsze powolny proces. Przed wyjściem z domu Argylle wsunął do kieszeni zdjęcia swoich rodziców – stare fotografie o wyświechtanych krawędziach.
Do leśnej polany, na której Akha wznieśli swoje charakterystyczne domostwa – kryte strzechą bambusowe chaty na wysokich drewnianych palach – pozostała mniej więcej godzina drogi, gdy Argylle nagle się zatrzymuje.
Przez rozbrzmiewający w koronach drzew świergot gębali, pogwizdywanie szmaragdowozielonych szerokodziobów i nawoływanie świstunek, przez głuchy odgłos jego własnych kroków na pylistej ziemi oraz trzask suchych liści i gałązek pod jego stopami, do uszu Argylle’a przebił się jakiś nowy dźwięk. Dobiegające z daleka niskie buczenie silnika lekkiego samolotu.
Argylle momentalnie wraca pamięcią do maleńkiego lotniska w dżungli mogącego pomieścić zaledwie trzy czy cztery samoloty; w ciasnym kokpicie ojciec wyjaśnia mu działanie przyrządów pokładowych. Przypływ adrenaliny, gdy po raz pierwszy koła pilotowanego przez niego samolotu odrywają się od ziemi; poczucie, że teraz wszystko jest w jego rękach. Odwiedzali potem jeszcze wiele takich lotnisk – w Brazylii, na Filipinach, w Afryce Zachodniej, na południu Hiszpanii i wszędzie tam, gdzie rodzice prowadzili interesy związane z importem i eksportem – ale w jego wspomnieniach z każdego z tych miejsc powtarza się ta sama scena. Siedzi w samolotowym kokpicie u boku swojego ojca – niecierpliwego, pełnego energii, wymagającego, kochającego. Skomplikowanego.
Argylle wychodzi na polanę, żeby przyjrzeć się przelatującemu nad dżunglą samolotowi.
To jednosilnikowa, przypuszczalnie sześciomiejscowa maszyna, ze śmigłem na nosie i niebiesko-złotymi oznaczeniami. Argylle widział już ten samolot wcześniej. Było to na małym lotnisku w Mong Hsat w Mjanmie, gdzie wraz z ojcem wylądowali cessną podczas jednego ze swoich weekendowych wypadów.
„Czy to prawda, że CIA prowadziła tu kiedyś operację przemytu heroiny?”, zapytał go kiedyś pewien turysta z grupy, którą Argylle poprowadził do buddyjskiej świątyni nieopodal Chiang Saen. Argylle wzruszył wtedy ramionami i odparł: „Niewykluczone”. Amerykanie nie chcieli dopuścić, by Mjanma, Laos i Tajlandia znalazły się w strefie wpływów komunistycznych Chin i dlatego aktywnie wspierali Kuomintang, czyli chińskich antykomunistów, wykorzystując do tego dochody z handlu heroiną. Nie ma pewności, czy CIA była zaangażowana w ten proceder, a jeśli tak, to czy uczestniczyła w nim bezpośrednio, czy tylko pośrednio; nie ulega natomiast wątpliwości, że zbudowała w okolicy maszty radiowe i pomogła sfinansować budowę polowego lotniska, które obecnie jest nieużywane, nie licząc sporadycznych wizyt przedstawicieli CIA i DEA.
Argylle obserwuje lecący po niebie samolot, ale myślami wciąż błądzi w przeszłości. W innym życiu.
Trzask! Potężny huk zakłóca spokój dżungli. Ptaki milkną jak na komendę. Na ułamek sekundy świat się zatrzymuje, wszelkie życie zamiera. Mały samolot szybuje teraz bezdźwięcznie w powietrzu. Po chwili rozlega się kolejny dźwięk – charakterystyczny odgłos dławiącego się silnika.

 
Wesprzyj nas