Aleksandra Kozłowska przedstawia w swoim reportażu fascynujący, chwilami mrożący krew w żyłach kawałek historii polskiej stomatologii.
„Ambulans jedzie na wieś” Aleksandry Kozłowskiej to nie tylko fascynujący, chwilami mrożący krew w żyłach kawałek historii polskiej medycyny.
To także barwny portret powojennej wsi, obyczajów, przesądów, warunków, w jakich żyli ludzie. Wreszcie to wyjątkowa opowieść drogi, w którą autorka rusza śladami swojej mamy i innych wędrownych stomatologów z czasów PRL-u.
Deszcz czy mróz, skwar czy roztopy… nie było wyjścia, ojczyzna w potrzebie. Młodzi dentyści, najczęściej świeżo po studiach, pakowali narzędzia i ruszali w teren.
Plombowali, czym mogli, częściej rwali. Tłumaczyli, jak używać szczoteczki do zębów. Walczyli nie tylko z szalejącą próchnicą, ale z ludzką niewiedzą, bólem i strachem. Zdarzało się, że musieli przyszyć odcięty palec albo odebrać poród.
Niektórzy na ich widok uciekali, choć częściej ustawiały się kolejki. Nic dziwnego, uzębienie obywateli przypominało stolicę w ruinie. Dla wielu pacjentów był to pierwszy w życiu kontakt z lekarzem. Ból zębów leczyło się wódką i okładami z piasku.
Ambulans jedzie na wieś
Śladami wędrownych wyrwizębów
Wydawnictwo Znak
Premiera: 22 stycznia 2024
I
PODRÓŻ NA WSCHÓD
Szlakiem usuniętych trzonowców
– Raz przyszedł chłopak: dłoń cała zakrwawiona, obwiązana szmatką, druga zaciśnięta w pięść. Okazało się, że trzyma w niej palec obcięty gdzieś przy robocie. Chciał, żebym go przyszyła. No, ale jak? Gdzie? Nie było takich możliwości. – Mama rozkłada ręce. Odwraca się i zamyślona zerka w ciemność za oknem. Deszcz bębni o dach, wściekle zacina w szyby. – Ale leje! – Odruchowo zapina polar. – Daleko jeszcze?
– Cholerny wiatr! – dorzuca tata. Nie znosi, gdy wieje, choć od 1946 roku mieszka nad morzem. Siedzi z przodu obok mojego brata. Z napięciem wpatruje się w przednią szybę, ale poza rozmytymi plamkami świateł nic więcej nie zobaczy.
Przemek, budda kierownicy, pogodą się nie przejmuje:
– Za niecałą godzinę powinniśmy być na miejscu – oznajmia spokojnie.
Jedziemy z Gdańska na Warmię, do Małdyt. Jest wrześniowy wieczór 2021 roku, dochodzi dwudziesta. Mkniemy ekspresówką S7, przestronny hyundai gładko łyka kolejne kilometry.
Po raz pierwszy w tę samą drogę Teresa Radecka wyruszała sześćdziesiąt lat temu. Był wrzesień 1961 roku, świeżo upieczona stomatolożka właśnie dostała pracę w Ruchomym Ambulansie Dentystycznym. Do Olsztyna, gdzie mieściło się mazurskie kierownictwo lotnych gabinetów, odwiózł ją Tolek Kozłowski. Moi rodzice byli wtedy narzeczeństwem, niedawno się zaręczyli. Z Gdańska na miejsce długo telepali się pociągiem. Tekturową walizkę, w którą Teresa spakowała dwa grube swetry, ulubioną niebieską sukienkę, kilka sztuk bielizny i podręcznik stomatologii profesora Starobinskijego1, upchnęli na półkę między płócienne plecaki grupki studentów. Torbę z kanapkami i herbatą w termosie musieli już trzymać na kolanach. Rozpoczynająca karierę dentystka miała wtedy dwadzieścia cztery lata, brązowe włosy spięte w kok i serce pełne ekscytacji. Ale i tremy – czekał ją skok na bardzo głęboką wodę.
Na miejscu okazało się, że w skład jej załogi wchodzi jeszcze Helena Treczyńska, doświadczona pomoc dentystyczna, oraz pan Janek, kierowca. Przez cztery kolejne lata (dłużej niż bohaterowie słynnej książki Kerouaca) byli razem w drodze. Przemierzali wsie Warmii i Mazur, niosąc – a raczej wioząc – kaganek stomatologii. Gabinet w ambulansie (Teresa zapamięta, że był to dar Polonii amerykańskiej dla dzieci polskich) został całkiem nieźle wyposażony: fotel, maszyna do borowania (elektryczna, ale w razie braku prądu z napędem nożnym), lampa, sterylizator, narzędzia. Do tego – to już poza przydziałem – cała masa entuzjazmu, bo Teresa zawsze lubiła przygody. Wszystko to zapakowane do pomalowanego na biało auta z logo Ministerstwa Zdrowia na burcie.
W filmie Django Quentina Tarantino doktor King Schultz, wędrowny dentysta, w 1858 roku też podróżuje dentobusem. Rozklekotany powóz ciągnie zmęczona szkapa, na dachu – ku ozdobie i informacji – chwieje się wielki, sztuczny ząb. Narzędzia, którymi dysponuje doktor Schultz, budzą ciarki u największych twardzieli Teksasu. Instrumenty Teresy były nieco bardziej subtelne, choć również przyprawiające o dygot: kleszcze do górnych siekaczy i kłów, kleszcze do górnych przedtrzonowców, do trzonowców prawych górnych (osobne do lewych), kleszcze bagnetowe, szerokie kleszcze do zębów dolnych, dźwignie proste i boczne…
– A gdzie to było? Ten gość z obciętym palcem? – pytam.
– Nie pamiętam… Może w Małdytach, może w Warpunach? – waha się mama. – Tolek, ty nie wiesz?
– A skąd! – Wzrusza ramionami tata.
Kiedy byliśmy z bratem mali, mama zamiast bajek o Czerwonym Kapturku czy Królewnie Śnieżce recytowała nam ballady Mickiewicza. Domagaliśmy się zwłaszcza Pani Twardowskiej i diablika, co to „był w wódce na dnie”. Opowiadała nam też o życiu w objazdowym gabinecie. Jej ekipa niczym trupa cyrkowców wędrowała od wsi do wsi, dając zapierające dech w piersiach występy. Krwawa historia z obciętym palcem wywoływała dreszcze, ale i fascynowała. Nie pamiętam jednak, czy w opowieści padała nazwa miejscowości, gdzie doszło do wypadku.
Bezlitosny czas dziurawi pamięć niczym próchnica zęby. Gubią się fakty, wypadają daty, blakną nazwiska. Czym zaplombować ubytki? Jak uzupełnić szczerby? Czy nasza podróż śladami przeprowadzonych przez mamę ekstrakcji przywróci wspomnienia?
Zaopatrzeni w listę miejscowości, w których stacjonowała ze swym ambulansem (lekarskim pismem nabazgrała mi na karteluszku: Małdyty, Liksajny, Święta Lipka, Kruklanki, Kuty, Budry, Sobiechy, Węgielsztyn i parę innych), pożółkłe mapy, podręcznik Starobinskijego oraz nieduży plik zdjęć jedziemy na spotkanie z przeszłością.
Zwichnięcie zęba: ruchy wyważające i obrotowe
Facet ma zamknięte oczy i szeroko otwarte usta. Zbielałymi palcami ściska czapkę. Choć zlany zimnym potem, siedzi spokojnie. Dla pewności jednak głowę przytrzymuje mu pomoc dentystyczna Helena Treczyńska. Teresa Radecka-Kozłowska (ciemny lok na czole, lśniący bielą uśmiech, równie biały płócienny fartuch) uzbrojoną w kleszcze dłoń kieruje ku dolnej czwórce pacjenta. Dwie przyglądające się scenie kobiety wstrzymują oddech… Mogą obserwować zabieg, bo drzwi ambulansu są otwarte. Babki (pewnie rodzina mężczyzny) przystanęły więc w progu niczym wartowniczki. Pilnują, by gość w popłochu nie czmychnął, nie narobił wstydu. Jest sierpniowy, chłodny dzień 1965 roku. We wsi Małdyty objazdowa służba zdrowia działa pełną gębą. Plomba za plombą, rwanie za rwaniem.
Człowiek bez zębów byłby słaby jak niemowlę. Skazany na mamlanie rzadkiej papki, niewyraźne mamrotanie i średnio atrakcyjny wygląd. Zęby nie tylko odpowiadają za uroczy uśmiech, ale przede wszystkim rozdrabniają pokarm, który mieszając się ze śliną, podlega wstępnej obróbce trawiennej. Mają też wpływ na prawidłową wymowę – proszę spróbować powiedzieć „zęby”, mając do dyspozycji wyłącznie gołe dziąsła. Gołe dziąsła uchodzą tylko noworodkom. Ale i te, choć przychodzą na świat całkiem bez uzębienia, mają już jego zawiązki2.
Półroczne dziecko może się już pochwalić pierwszymi jedynkami (najpierw rosną dolne), niedługo potem dwójkami. Po siekaczach wyrzynają się czwórki, następnie kły i na koniec zęby trzonowe. Przedtrzonowców (piątek) w zestawie mlecznym (liczącym w sumie dwadzieścia zębów) brak – wyrosną od razu jako zęby stałe. Dorosły człowiek ma zatem do dyspozycji od dwudziestu ośmiu do trzydziestu dwóch zębów stałych; w zależności od tego, czy wyrosną mu ósemki (tak zwane zęby mądrości), czy też nie. Pełen garnitur dojrzałego homo sapiens przedstawia się następująco: osiem siekaczy, cztery kły, osiem zębów przedtrzonowych i dwanaście trzonowych. Trzonowce to nasze największe zęby, idealne do miażdżenia i rozdrabniania pożywienia. Są najsilniej zakorzenione, posiadają też najwięcej kanałów – cztery lub pięć. Ale mają także swoje słabe punkty – to właśnie one najczęściej się psują.
Wszystko przez próchnicotwórcze bakterie. To one odpowiadają za tworzenie się w jamie ustnej kwasów niszczących najpierw szkliwo, potem zębinę i miazgę. Przed wiekami winą za ból zębów obarczano demony (zsyłali je bogowie albo pojawiały się w wyniku klątwy wrogów), robaki zębowe albo brak równowagi humoralnej, czyli – jak wierzono jeszcze w średniowieczu – zakłócony balans pomiędzy czterema najważniejszymi płynami (humorami) ciała: krwią, żółcią, flegmą i czarną żółcią.
Nie wiem, czy to pocieszające, ale problemy z uzębieniem mają nie tylko ludzie. Gdy wgryziemy się głęboko w dzieje życia na Ziemi, dowiemy się, że próchnica atakowała już roślinożerne dinozaury z okresu kredy. Kłopotów z zębami nie uniknęły masywne mastodonty, podobnie jak jaskiniowe niedźwiedzie oraz inne gatunki żyjące w kenozoiku3. Człowiek pierwotny rzadko cierpiał na próchnicę – słodyczy z rafinowanego cukru nie można jeszcze było kupić w każdym narożnym spożywczaku. Nękały go za to inne dolegliwości, przede wszystkim związane z nadmiernym ścieraniem się uzębienia. Pod koniec swego krótkiego życia jaskiniowcy dysponowali już tylko resztkami startych do miazgi zębów4. Cierpieli też z powodu ubytków charakterystycznych dla zapalenia dziąseł5.
Nie składaliśmy jednak broni. W czaszce mężczyzny z późnego paleolitu (około czternastu tysięcy lat temu), którego szkielet znaleziono we włoskich Dolomitach, naukowcy wypatrzyli ząb trzonowy, a w nim ubytek. Obok dziury widać było znaki po ostrym narzędziu, którym jakiś prehistoryczny felczer operował, by wydrapać zmiany próchnicowe. Ślady prymitywnych działań dentystycznych (a nawet wypełnień!) znaleziono też w szczękach dziewięciu szkieletów sprzed 7,5–9 tysięcy lat odkrytych w Mergrath w Pakistanie.
Cywilizacje starożytne również dzielnie stawiały czoła zębowym dolegliwościom. Stałym wyposażeniem arsenału były modlitwy, zaklęcia i amulety. Cięższy kaliber reprezentowały okadzania. Na przykład w Babilonii około 2250 roku p.n.e. lekarze mieszali nasiona lulka czarnego z pszczelim woskiem, zlepek ten umieszczali na końcu rozżarzonego pręcika i podpalali. Dym kierowali wprost do ubytku. Gdy nie pomogło, pozostawała ekstrakcja. Tym zajmowali się balwierze. Słynny Kodeks Hammurabiego regulował także i ich usługi: „Jeśli lekarz operację wykonał i spowodował śmierć obywatela, obie ręce utną mu”6. Zęby ceniono wysoko, stąd paragraf 200: „Jeśli obywatel ząb obywatelowi równemu sobie wybił, ząb wybiją mu”7. I to by było wszystko, jeśli chodzi o zębolecznictwo w Babilonii.
W starożytnym Egipcie medycy starali się nieść ulgę w cierpieniach wywołanych stanami zapalnymi, ordynując talizmany, inkantacje, a także… lewatywy i puszczanie krwi. Nie ma jednak dowodów na to, by usuwali chore zęby i wstawiali protezy. Wiadomo jednak, że stosowali wypełnienia, płyny do płukania ust i substancje do żucia8.
Wyższy poziom stomatologia osiągnęła w Indiach 4000 do 3000 lat p.n.e. Powstałe wówczas Wedy, święte księgi hinduizmu, opisują nie tylko sprawy ducha, ale i zęba. W Wedzie Wisznu cały rozdział 61 mówi o metodach czyszczenia uzębienia – rolę szczoteczki odgrywała postrzępiona na czubku gałązka aromatycznego krzewu. Hinduscy lekarze usuwali kamień nazębny i zaskakująco nowoczesnymi kleszczami przeprowadzali ekstrakcje, a złotnicy podwiązywali rozchwiane uzębienie, by nie wypadło. Mistrzami dawnej protetyki byli Etruskowie – stosowali mostki wykonane ze złotych obręczy.
W starożytnej Grecji zasłynął Hipokrates. Uważał, że powodem próchnicy są z jednej z strony indywidualne predyspozycje człowieka, z drugiej – niszczące działanie resztek strawy oblepiających zęby. Jako remedium na pozbycie się ropy towarzyszącej zapaleniom rekomendował przyżeganie rozgrzanym narzędziem oraz środki ściągające. Skonstruował kleszcze do wyrywania zębów i inne narzędzia dentystyczne, w tym świder do borowania, tak zwane trepanum, uważane za pierwsze wiertło dentystyczne. Nie uniknął jednak błędów – z jakichś powodów uważał, że mężczyźni mają więcej zębów niż kobiety. A wystarczyło przecież policzyć9.
Starożytni Rzymianie byli równie sprawni w budowie akweduktów i mostów, jak i złotych koronek czy protez (między innymi z kości słoniowej). Aulus Cornelius Celsus, rzymski lekarz (25 p.n.e.–50 n.e.), prawdopodobnie jako pierwszy dentysta naprawiał zęby, zatykając je mieszanką surowych włókien bawełny i ołowiu, który po łacinie nazywa się plumbum, stąd „plomba”.
Dojeżdżamy do Małdyt. Nocujemy w Starym Kinie. Choć pandemia nieco zelżała, jesteśmy jedynymi gośćmi. Kiedyś działała tu sala widowiskowo-koncertowa. Wędrowne kino wyświetlało radzieckie filmy wojenne i rozdzierające serce romanse. Dziś filmową przeszłość zajazdu przywołują czarno-białe kadry na ścianach; Flip i Flap, Charlie Chaplin. W menu „na uwagę zasługują potrawy z ryb słodkowodnych pochodzących ze stawów i jezior mazurskich”. Bierzemy po smażonym okoniu. Resztę wieczoru przebalujemy w pokoju: wino z biwakowych kubków, ciasto, specjalnie na tę okazję przygotowana pod Teresę playlista: Louis Armstrong, Ella Fitzgerald, no i oczywiście Boney M. Gdy peerelowska rzeczywistość dawała mamie w kość, lubiła zamknąć się w pokoju, odpalić plastikowy adapter hi-fi i poszaleć przy singlu z hitem Bahama Mama. Disco przebój sprawdza się i dziś. Przytupujemy sobie do rytmu, kończymy białe półsłodkie, przeglądamy zabytkowe mapy. Najstarsza – Okolice Olsztyna – pochodzi z 1960 roku, przechował ją tato, rodzinny archiwista. Małdyty opisano w niej krótko: poczta, pałac z XVII wieku, rezerwat roślinny Niedźwiedzie Wielkie – ochrona buka. O ruchomych ambulansach ani słowa.
„Ależ się pozmieniało…” – Teresa Radecka-Kozłowska w Małdytach po raz pierwszy od sześćdziesięciu lat.
– Pamiętam tę stację – oznajmia przy śniadaniu tata.
Z okna naszego pokoju widać biało-czerwony neon Orlenu. W piątkowy poranek ruch tam jeszcze niewielki. Wiatr też spokojniejszy. W nocy rozgonił chmury, teraz po świeżo umytym błękicie suną tylko białe baranki, pogodne jak z kreskówki.
– Wtedy to był CPN. Początek lat siedemdziesiątych, tankowałem syrenkę 103, nasz pierwszy samochód. Wracałem z naprawy, musiałem z tym jechać aż do FSO na Żeraniu – wspomina Tolek, dopijając kawę.
Białą syrenką z czerwonymi siedzeniami rodzice wozili nas na wycieczki po Kaszubach, na jednodniowe wypady za miasto. Później na wakacje, które co roku spędzaliśmy pod namiotem, kupili klasykę polskich szos – fiata 125p. Wypchany po dach śpiworami, materacami, butlą z kuchenką i resztą sprzętu dowiózł nas nawet do Bułgarii.
Opuszczamy Stare Kino. Czas rozejrzeć się po Małdytach, popytać miejscowych, czy pamiętają objazdowe gabinety. Najpierw jednak rzut oka na zabytek trochę starszy niż dentobusy. Zajeżdżamy pod neogotycką ceglaną budowlę z wieżyczką. Na wiatromierzu data: 1820. To dawna oficyna pałacowa, jedyne co – poza fragmentem parku – pozostało z całego kompleksu. W latach 1841–1845 wynajmował ją Georg Jacob Steenke, ważna postać dla rejonu. Steenke był projektantem i budowniczym Kanału Elbląskiego. Baza w Małdytach umożliwiała mu codzienne wypady na inspekcje placów budowy nowego przedsięwzięcia. Ciekawe, dokąd jeździł na przeglądy jamy ustnej.
Pałacowy park słynie z dendrologicznych znakomitości: ponadczterystuletniego dębu o wdzięcznym imieniu Kłobuk i stupięćdziesięcioletniej tui (o jej imieniu nic nie wiadomo). Kłobuk to lokalny ludowy diablik, z charakteru raczej dobroduszny figlarz niż mroczny Mefisto. Objawiał się w postaci zmokłej czarnej kury, opiekował się gospodarstwem, w zamian oczekiwał jajecznicy. Głodny złościł się, potrafił nasikać do mleka lub plątać koniom grzywy.
Ruszamy do centrum. Ale w urzędzie gminy nikt nie słyszał o wędrownych dentystach. W wydziale turystyki dostajemy tylko plan Małdyt i okolic z hasłem: „Tu rozwiniesz żagle swoich możliwości”, oraz radę, by popytać w gminnym ośrodku kultury i sportu. No to idziemy. Mijamy siedzibę Ochotniczej Straży Pożarnej – z wmurowanej w ścianę kapliczki patrzy malowany, choć zatroskany święty Florian. Skromne domki w sadach budzą mamine wspomnienia.
– O, ten to zupełnie jak z moich czasów! – woła, wskazując niewielki drewniany budyneczek.
Przed budyneczkiem jednak pusto, podobnie jak na przystanku autobusowym, gdzie tylko kury i kokoszki. Przyklejone w wiacie ogłoszenie zapowiada sprzedaż niosek (ciekawe, czy czarne też znajdą się w ofercie). Wreszcie ośrodek kultury, razem z nim gminna biblioteka publiczna. Marzena Nagórko, dyrektorka ośrodka, jest za młoda, by pamiętać ambulanse, ale temat bardzo ją ciekawi. Obiecuje, że poszuka. Po kilku dniach przysyła wycinek z książki z 1973 roku – Morąg. Z dziejów miasta i powiatu. Przeczytam w nim, że jeszcze w 1970 roku powiat miał najniższą w województwie obsadę lekarzy, było ich zaledwie trzydziestu. Na sto tysięcy mieszkańców przypadało więc niespełna siedmiu medyków. We znaki dawał się też brak stomatologów (pięciu pracowało w mieście, sześciu w terenie). Objazdowe gabinety wciąż były potrzebne. Jeden z ambulansów – jak podaje książka – obsługiwał pracowników PGR-ów.
Ambulans mamy stacjonował w Małdytach latem 1965 i zimą 1966 roku. Zima to dobra pora na gojenie się dziąseł po rwaniu. Rany lubią chłód, a i lodu wtedy nie brak na spuchnięty policzek.
– Ekstrakcja zęba to nie wyciąganie korka z butelki. Sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. – Mama odruchowo kręci nadgarstkiem z dłonią ułożoną tak, jakby trzymała kleszcze. – Wszystko ma znaczenie: czy to ząb górny czy dolny (dolne rwie się trudniej, bo żuchwa jest masywniejsza), trzonowiec czy kieł. Na przykład pierwszy przedtrzonowiec często ma dwa cienkie korzenie, ich usunięcie wymaga dużej ostrożności i głębokiego wtłoczenia kleszczy.
Wtłoczenia?!
– Tak. Usuwanie zębów to proces, składa się z kilku faz. Najpierw nałożenie kleszczy, czyli objęcie zęba dziobem. Dziób to ta część przytrzymująca ząb, rodzaj szczypców. Ma różny kształt w zależności od tego, do których zębów kleszcze są przeznaczone. Kolejna faza: wtłoczenie i zamknięcie kleszczy, dalej zwichnięcie zęba, na koniec wyjęcie go z zębodołu. Z trzech górnych trzonowców najmocniej osadzony jest pierwszy z nich. Ma trzy korzenie, zwykle rozchylające się w różne strony. Do tego korzeń podniebienny odchylony jest od policzkowych. Nie ma żartów – trzeba wykazać się precyzją i delikatnością. Najłatwiej idzie wyrywanie trzeciego trzonowca, jego korzeń często ma kształt ostrosłupa. Można go usunąć ruchem wyważającym, czasem obrotowym.
A mogłoby się wydawać, że wyrywanie zębów to żadna filozofia. Złapać, szarpnąć i gotowe. Nic z tego, to cała choreografia, skomplikowana technika, intuicja.
Zanim ruszymy dalej, siadamy w aucie na kawę. Termos, biwakowe kubki, do tego gryz czekolady. Między kolejnymi łykami małej czarnej zaglądamy do Stomatologii. Podręcznika dla studentów medycyny, z którego uczyła się Teresa. „Duże znaczenie dla należytego dokonania ekstrakcji ma właściwa pozycja lekarza i pacjenta oraz należyte wykorzystanie przez lekarza tzw. chwytu lewej ręki”10 – pisał profesor Starobinskij. „Chwyt lewej ręki” brzmi jak z kursu sztuk walki Wschodu. Cios wibrującej pięści, chwyt lewej ręki… Dziedziny różne, ale wymagania podobne: przyjmowanie odpowiednich pozycji, wyczucie przeciwnika, koordynacja, skupienie. Na przykład przy usuwaniu górnych zębów pacjenta sadza się na fotelu z głową lekko odchyloną do tyłu, by dentysta dobrze widział cały górny łuk zębowy. „Fotel podnosi się zależnie od wzrostu lekarza i chorego na taką wysokość, aby usuwany ząb znajdował się na poziomie stawu barkowego lekarza. Lekarz staje po stronie prawej i od przodu chorego” – instruował profesor.
Do usuwania zębów dolnych fotela podnosić nie trzeba, ważne, by dolna szczęka chorego znajdowała się na poziomie stawu łokciowego opuszczonej ręki dentysty. Wyrywając zęby z prawej połowy żuchwy, lekarz powinien stanąć po prawej stronie (i nieco do tyłu) od pacjenta, usuwając te z lewej połowy, staje na lewo od chorego i nieco z przodu. Prawdziwy balet.
Jeśli zaś chodzi o ułożenie lewicy przy ekstrakcji zębów górnych, to jednym palcem (wskazującym lub kciukiem) dentysta odciąga wargę górną pacjenta, drugi umieszcza na podniebiennej powierzchni wyrostka zębodołowego w okolicy usuwanego zęba. Prawie jak gra na gitarze. Tylko dźwięki zdecydowanie inne. „Prawidłowe posługiwanie się lewą ręką umożliwia dobrą widoczność pola operacyjnego, chroni tkanki miękkie (wargę, język, dno jamy ustnej) od urazu kleszczami”11.
Z dreszczem na plecach przeglądamy maminy podręcznik. Oto faza czwarta rwania, czyli zwichnięcie zęba. Na typ etapie lekarz wykonuje ruchy wyważające i obrotowe. Musi przy tym wziąć pod uwagę budowę anatomiczną wyrostków zębodołowych (to część kości szczęki, w której osadzone są zęby), zbitość, grubość i podatność zbitej warstwy kości, kształt korzenia. „Ruchy wyważające wykonujemy w kierunku wargowo-podniebiennym lub językowo-policzkowym. Obrotowe około osi korzenia zęba”. Danse macabre.
Ostatnia runda: wyjęcie z zębodołu. I znów jak w aikido – liczy się wyczucie i wirtuozeria, nie brutalna siła. Efekt zabiegu zależy bowiem nie od tężyzny fizycznej lekarza, ale „od prawidłowego i kolejnego zastosowania wyżej opisanych czynności”12.
– Na studiach miałam oczywiście praktyki, ale prawdziwe, surowe doświadczenie zdobywałam już na ambulansie – przyznaje Teresa. – Nieraz krew na ściany sikała.
Choćby przy usuwaniu dźwignią. To niezastąpione narzędzie, zwłaszcza przy usuwaniu głęboko osadzonych korzeni. Do górnych służy dźwignia prosta. Instrukcja użycia już taka prosta nie jest. Rękojeść „chwytamy prawą ręką, a palec wskazujący kładziemy w odległości około 1 cm od dzioba dźwigni. Dziób dźwigni wtłaczamy w przestrzeń między zębem usuwanym a sąsiednim, po czym lekkimi, wyważającymi ząb ruchami przesuwamy dźwignię stopniowo coraz głębiej. Gdy wiązadła utrzymujące korzeń zostaną przerwane, wykonujemy dźwignią mocniejszy ruch wyważający lub kończymy zabieg kleszczami”13.
– Straszne! – wyrywa się Przemkowi.
– E, tam, wszystkiego można się nauczyć, do wielu rzeczy przyzwyczaić. – Teresa lekceważąco macha dłonią.
– I tak łatwo ci to przychodziło? Przecież to brzmi jak instrukcja tortur. – Wzdrygam się.
– Choroby do pięknych zjawisk nie należą. Jestem lekarzem. Stomatologiem. Stomatologia to nie tylko zęby, ale cała jama ustna: schorzenia dziąseł, języka, błon śluzowych. Metody leczenia nie mają być przyjemne, tylko skuteczne. Ekstrakcja zęba to zabieg chirurgiczny. Bez krwi, mięsa, kości się nie obejdzie. Oczywiście, że czasem, zwłaszcza przy leczeniu dzieci, serce mi się ściskało. Ale gdybym tego ząbka nie zaplombowała czy nie usunęła, dziecko jeszcze bardziej by cierpiało – tłumaczy mama.
I podkreśla, gdy Przemek odpala silnik:
– Rwanie to jeszcze nic. Czasem, gdy korzeń się złamał, konieczne było dłutowanie. Wolałam przy pacjentach nie nazywać zabiegu po imieniu, nie chciałam, żeby mi mdleli na fotelu. Choć i tak to się zdarzało. Dobrze, że Helena miała wprawę w cuceniu.
Jak wygląda to dłutowanie? „Skrobaczką oddzielamy dokładnie płat śluzówkowo-okostnowy od kości, odwijamy go w kierunku zębów, po czym asystent przytrzymuje go hakiem – czytamy pobladli z kompendium Starobinskijego. – Następny etap zabiegu polega na dłutowaniu kości szczęki w celu całkowitego lub częściowego obnażenia korzeni”14. Pod niedużym kątem do szczęki ustawia się więc proste, ostre dłuto i „przez krótkie, mocne i prężne uderzenie młoteczkiem” warstwami usuwa kość. Po wyjęciu korzenia brzegi kostne zębodołu należy wygładzić dłutem rowkowanym, frezem lub kleszczami kostnymi, a ranę przemyć roztworem antyseptycznym (wodą utlenioną, rywanolem). Następnie płat śluzówkowo-okostnowy trzeba ułożyć na miejsce i zszyć ranę „na głucho”. Jakieś pytania?
– Szycie trafiało się też, gdy podczas usuwania górnych przedtrzonowców i trzonowców doszło do otwarcia zatoki szczękowej – wspomina Teresa, a my osuwamy się na siedzeniach hyundaia. – Ale to się rzadko zdarza. Gorszym przypadkiem bywały powikłania podczas albo po ekstrakcji: odłamanie odcinka wyrostka zębodołowego, przedłużające się krwotoki, gorączka. Przy stanie zapalnym oczywiście włączało się antybiotyki. Wyjątkowy problem to złamanie trzonu żuchwy. Dochodzi do tego, gdy jej kość jest mocno zniszczona przez zmiany patologiczne. Tylko jak je dostrzec bez rentgena? Dzięki Bogu, moim pacjentom nigdy to się nie przydarzyło. Miałam szczęśliwą rękę.
Zima w Małdytach to też czas na kuligi, bałwany, ślizgawki, na długie wieczory przy radiu i opowieściach, nie tylko o Kłobuku. No i na karty. Babcia Genowefa w lutym 1966 roku pisze do córki o ulubionym „brydżyku”: „Jest nas w domu czwórka, która się pasjonuje grą”. Czy Teresie też udaje się zebrać czwórkę do brydża? Może choć z asystentką Heleną w remika zagrają? Albo pójdą do szkolnej świetlicy na telewizję? Bo pasją Genowefy i Zdzisława są mistrzostwa w jeździe figurowej na lodzie, jak pisze babcia – według Zdzicha to „poezja”. Ale w jej listach jest i proza życia: „Hania [najmłodsza siostra Teresy] ma w sobotę studniówkę. Musiałam jej kupić sukienkę i dać pieniądze na ubaw – utyskuje. – W domu jak w kołchozie. Ciągła praca, to pranie, gotowanie, sprzątanie i ciągła troska, jak sobie dać radę wobec szalonej drożyzny”.
Jak drożyznę znosi Teresa? Całkiem nieźle. Wdzięczni pacjenci przynoszą świeżo złowione w przeręblu ryby, kurczaka, gąskę. Dentystka tylko błaga, by nie dostarczali drobiu żywego. Choć pewną ręką trzyma kleszcze i dźwignie, za nic w świecie nie tknie siekiery, nie utnie głowy kwoce. Obiady gotuje nieoceniona Helena. Większych wydatków więc na wsi nie ma. Dotkliwe bywa za to zimno. Zwłaszcza rankiem, kiedy piec wygaśnie, a na szybach kwitną wielkie kwiaty mrozu. Nawet nosa nie chce się wystawić spod puchowej pierzyny.
Marianna i porwanie Maryi
Roześmiana dziewczyna we wzorzystej sukience przykucnęła na trawiastym podwórku. W ramionach trzyma dwa dokazujące psiaki. W tle krzywy płot z drewnianych sztachet, na nich wiadra i kanki. Obok murowany dom z drewnianą komórką, w wąskim oknie biała zasłonka. Scena tonie w słońcu. Jest czerwiec 1966 roku; pewnie niedziela, bo doktor Radecka-Kozłowska ma wolne. Jej ambulans stacjonuje właśnie we wsi Liksajny.
Inne czarno-białe zdjęcie: ta sama dziewczyna z kłapouchym psem stoi przed jednym z liksajńskich domów. Nad drzwiami charakterystyczne podłużne okienko podzielone szprosami na cztery. W letnim słońcu lśni czarny nos kundelka i upięte włosy dentystki.
Kolejna fotografia: wąski drewniany pomościk, na nim służba zdrowia, czyli Teresa i jej asystentka, w kostiumach kąpielowych. Kanikuła w pełni. W upalnym powietrzu nie drgnie żaden listek przybrzeżnych olch, nie zaszeleści łodyga trzciny, nie zafaluje Ruda Woda.
I jeszcze jedno zdjęcie, również z czerwca tego roku: ten sam rozchwierutany pomost, przy nim Helena w letniej sukience i przystojniak w przeciwsłonecznych okularach à la Cybulski. Dżinsy, koszulka z kołnierzykiem, w kieszonce na piersi paczka fajek – mój tata Antoni Kozłowski we własnej osobie.
„Tylko u nas. Grzyby, ryby, raki i staropruskie uroczyska” – zachwala po polsku, a także po niemiecku i angielsku przydrożna tablica opracowana przez Stowarzyszenie „Liksajny Jutra”. Wspomina o krucjacie krzyżackiej przeciwko Prusom i komturze Lutherze z Brunszwiku strzegącym władztwa zakonu na tych terenach. Do tego wzmianka krajoznawcza: „Wieś otaczają piękne lasy Nadleśnictwa Miłomłyn oraz jeziora: Ruda Woda, Mały Jelonek i Korolewskie”, oraz zaskakująca notka: „W 1966 roku Milicja Obywatelska na wysokości wsi Liksajny zatrzymała konwój i przemocą odebrała z rąk prymasa Stefana Wyszyńskiego Obraz Matki Bożej Jasnogórskiej”.
Ze zdjęciami w dłoniach krążymy po Liksajnach. Bez wielkiej stylizacji wieś mogłaby służyć za plan filmu z dziejów maminego ambulansu. Drewniane płoty, bujne ogrody, typowe dla regionu ceglane domy z oryginalną stolarką. Przystajemy przed jednym z nich – część budynku służy za sklep wielobranżowy. Na drzwiach ogłoszenie: „Przyjmę do pracy przy załadunku kur”. Wyżej przysłonięte koronkową firanką podłużne okno podzielone na cztery! Zupełnie jak na zdjęciu. Albo prawie, bo coś te szybki tu jakby szersze… Pewności jednak nie mamy.
Z domu wychodzi młoda, nieco przy sobie babka w welurowej bluzie. Zerka na fotografię.
– To przecież mój dom! Tak! Patrzcie, te same drzwi, okno. Dom poniemiecki, do dziś Niemcy, co tu przed wojną mieszkali, przyjeżdżają latem odwiedzić. Nic niezmienione.
Podekscytowani gadamy na schodkach.
– Kurczę, to pani tu pracowała? – Welurowa bluza z przejęciem patrzy na mamę. – Ponad pięćdziesiąt lat temu? Rany! Mnie wtedy na świecie jeszcze nie było, ale starsi pewnie pamiętają.
Przemek zagaduje więc inną kobietę, w wieku bardziej stosownym. Krótkie siwe włosy, sweter, granatowa kamizelka. To Marianna Ziulewska. Tu się urodziła, tu chodziła do szkoły, tu wciąż mieszka. W 1966 roku miała dziesięć lat. Serdeczna, rozmowna. Opowiadam o naszej podróży, o mamie, że tu pracowała.
– Mogę zrobić wspólne zdjęcie? – pyta mój brat.
– O, Jezuuu, zdjęcie? – płoszy się Marianna. – Gdzie ja, w tym ubraniu? A, niech tam będzie! Z panią Teresą.
I już pozują obie przy drewnianym płocie. Objęte, uśmiechnięte. Pokazuję Mariannie nasze skromne fotograficzne archiwum:
– O, tu ambulans w Małdytach, 1965 rok. A tu z Liksajnów, widzi pani? Czerwiec 1966.
– Pamiętam, jak do dentysty do ambulansu nas prowadzali.
– No to przecież ja w nim leczyłam! – śmieje się mama.
– Dobrze pamiętam ten ambulans. Każdy się go bał. – Mariannie jakby mniej do śmiechu.
Czy coś jeszcze pamięta?
– A co ja mam pamiętać, jak ja się go bałam. Stał przed szkołą i tyle. Dziury nam tam wiercili.
Pierwsza szkoła w Liksajnach (nieistniejący już drewniany budynek) powstała na przełomie XVIII i XIX wieku. Wcześniej czytania i pisania uczono w domach prywatnych – w programie było też przygotowanie do konfirmacji. Od 1928 roku dzieci naocznie mogły poznać odkrycie Edisona – wieś podłączono do sieci elektrycznej, niedługo potem i do wodociągowej.
Marianna uczyła się już w okazałym obiekcie z przełomu XIX i XX wieku. Przed II wojną światową lokalni gospodarze przesiadywali tu nad pieczoną kiszką i flaszką wódki. Gospodę prowadziła rodzina Plotschinski. W 1956 roku dawną karczmę zaadaptowano na potrzeby edukacji: salon do tańca zamieniono na salę gimnastyczną. To właśnie przed tą szkołą parkował ambulans Teresy. Trudno było zwiać przed jej wiertarką i kleszczami. Dzieciarnia szła na fotel pod eskortą nauczycieli.
Dziś nie ma już nie tylko foteli, ale i szkoły – w 2000 roku mimo protestów mieszkańców gmina Miłomłyn zdecydowała o jej likwidacji.
– A co to za historia z obrazem Matki Bożej Jasnogórskiej? Aresztowanie? Wie pani, o co chodziło? – dopytujemy.
Marianna nabiera rumieńców:
– Proszę pani, ja przy tym byłam, jak Maryję zatrzymali! Wszystkich nas z szosy zegnali w rów. Wojsko stało raz przy razie, samochodami pod plandeką przyjeżdżali i nas nie wpuszczali. Która z dziewczyn odważniejsza była, to się pchała. Matka mnie, pamiętam, za rękę mocno trzymała, bo tam szum, ruch, ludzie płakali, krzyczeli…
Ogólnokrajowa peregrynacja kopii częstochowskiego obrazu zaczęła się w sierpniu 1957 roku. Maryję witały ustrojone domy i ulice, chóry wiernych, orkiestry. Władze krzywo patrzyły na ten zryw religijności. Na tyle krzywo, że 20 czerwca 1966 roku Matka Boża Jasnogórska została… uprowadzona. Kardynał Stefan Wyszyński, który eskortował obraz, jeszcze tego samego dnia opisał porwanie: „Zatrzymano nas w pustym polu, w miejscowości Liksajny, w odległości 18 km od Ostródy. […] Wokół pole; stoi radiowóz i motocykl. Zjawiają się coraz liczniejsze wozy MO, głównie radiowozy, motocykle i syrenki”15. Negocjacje księży z milicją nie przyniosły efektu. Mundurowi otoczyli żuka z obrazem, przejęli wóz. Zarekwirowany obraz trafił do katedry w Warszawie. Od września po kraju pielgrzymowały tylko symboliczne puste ramy. Dopiero sześć lat później wizerunek Maryi wrócił na trasę.
– Mamuś, ty tu przecież byłaś w tym czasie. Widziałaś porwanie?
– Nie. Pierwszy raz o tym słyszę.
Zdjęcia mamy z Liksajnów są podpisane: „Czerwiec 1966”. Bez konkretnych dni. Możliwe więc, że ze swym gabinetem była tu wcześniej, na przykład na przełomie maja i czerwca. Bo przecież zapamiętałaby przejęcie jasnogórskiego obrazu. Każdy by zapamiętał.
– Szkoda, że się z nim minęłaś. – Oboje z bratem nie ukrywamy rozczarowania. Oczami wyobraźni już widzimy młodą dentystkę, która z rozwianym włosem niczym Marianna (ta francuska) ramię w ramię z lokalną ludnością twardo odpiera atak milicji. To byłby temat…
– W 2011 roku zebraliśmy datki i postawiliśmy na pamiątkę kapliczkę, co tam stoi przy drodze do wsi. Z jednej strony mamy w niej świętego Bartłomieja, z drugiej jest Wyszyński i nasz papież – objaśnia Marianna (ta liksajńska).
Obok kapliczki na jednym ramieniu wspiera się duży przewrócony krzyż. Dlaczego tak leży?
– Bo jak przerabiali tę drogę, zdarzył się wypadek: z góry, z Ostródy jechał wielki TIR, a z tej strony chłopak z Pasłęka do Miłomłyna, do pracy. Chłopak wpadł w poślizg, TIR go walnął. Chłopak zginął, krzyż się przewrócił. Teraz ludzie mówią, że to takie wymowne i że niech ten krzyż tak zostanie.
Drogą wśród pofalowanych pól jedziemy nad Rudą Wodę. W miejscu gdzie stał tamten wąski pomost ze zdjęcia, dziś jest wygodne, szerokie molo z ostrogą. Naprzeciw rząd kempingowych domków i nieczynny bar. Nad jeziorem łacha piasku i tablica – znak czasów: „Teren prywatny. Pomost i plaża należą do O.T. Osada Borsuka”. Pusto. Ani ludzi, ani borsuków. Dzień wprawdzie słoneczny, ale rozrabia zimny wiatr. Pędzi stada chmur, spienia wodę. Gna nas dalej.
Późnym popołudniem zajeżdżamy do Świętej Lipki. Zachowana przez tatę mapa województw elbląskiego i olsztyńskiego tak opisuje miejscowość: „Zabytkowy kościół barokowy z XVII–XVIII wieku […] empory ze złoconymi balustradami, pilastry ze złoconymi kapitelami korynckimi, osiem ołtarzy dłuta Penkera i Döbla z Królewca, malowidła pokrywające sklepienie i ściany kościoła pędzla Mateusza Meyera. Piękne organy barokowe z 1721 r…”16.
Wszystko się zgadza: bogaty, kapiący złotem i malowidłami wystrój, imponujące organy. W bocznej kaplicy za szybką migoczą relikwiarze ze szczątkami egzotycznych świętych i błogosławionych: Aleksandry Marii da Costy, Marii Dominiki Brun Barbantini, Teresy od Jezusa z Andów, Grimoalda od Oczyszczenia. Niestety nie ma relikwii świętej Apolonii z Aleksandrii, patronki stomatologów, orędowniczki cierpiących na ból zęba. Nie bez powodu Apolonia roztacza nad nimi opiekę. Nie wyrzekła się wiary, więc poganie wyrwali jej wszystkie zęby, po czym spalili nieszczęsną na stosie. Kościół ją kanonizował w 300 roku17, dzień świętej Apolonii przypada 9 lutego. Teraz jest wprawdzie wrzesień, ale nie zaszkodziłoby westchnąć w intencji mocnych kłów i siekaczy. Wymamrotać dawną modlitwę: „O święta Apolonio, któraś doznała tortur ust, gardła i języka, wstaw się za nami, byśmy od wszelkich bólów zęba byli uwolnieni teraz i na wieki wieków”18.
– Moi pacjenci modlili się tu przed wizytą w ambulansie – mówi mama. – Wcale im się nie dziwię, też bym tak robiła. Pierwszy kontakt ze stomatologiem, widmo bólu, a może i wstydu, że zęby takie zaniedbane?
A więc najpierw pacierze, potem leczenie. Daleko nie było – wędrowny gabinet Teresy stacjonował dokładnie naprzeciwko sanktuarium. Załoga mieszkała w dwupiętrowym budynku, gdzie dziś jest restauracja. Blondwłosa kelnerka nic jednak nie wie o dentobusie sprzed kilku dekad. Podobnie jak właściciel pobliskiego sklepiku z lokalnymi produktami (mazurskie miody, lemoniada z kwiatu bzu, kraftowa wiśniówka) i literaturą na temat regionu. Wyjeżdżamy więc tylko z kilkoma pocztówkami – reprintami przedwojennych widokówek, książką o dziejach Świętej Lipki i tutejszej bazyliki, no i oczywiście z wiśniówką.
Po zmroku docieramy do Jeziorowskich. Mała wieś przycupnęła nad jeziorem Gołdopiwo, na skraju Puszczy Boreckiej. Stąd tylko rzut beretem do Kruklanek, Możdżan i Boćwinki, kolejnych miejscowości, gdzie mama pracowała. Kwaterę wynajmujemy u Ukrainki Natalii. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Kilka kroków z tarasu i już jesteśmy na małym pomoście. Wieje. Wicher spuszczony ze smyczy chłoszcze przybrzeżne olchy, hula po jeziorze. Niczym w Świteziance: „Woda się burzy i wzdyma. / Burzy się, wzdyma, pękają tonie, / O niesłychane zjawiska!”. Tylko zamiast uroczej rusałki na falach kołysze się (równie urokliwe) stadko kaczek.
Rano córka Natalii mówi, że w nocy zerwało kilka dachówek. Wciąż wieje. Stalowosine, grube jak wiejska pierzyna chmury zalegają ciężko nad horyzontem. Na spienionych falach Gołdopiwa beztrosko bujają się mewy i kormorany. U nas jednak pogoda (przynajmniej ducha): mama ma dziś urodziny! Śpiewamy Sto lat, kończymy kawę i drożdżówki. Czas w drogę!
Przy ulicy 22 Lipca 46 piętrowy klocek jakich wiele. Wyróżnia go jednak boczne wejście – nad czerwonym daszkiem lśni pół złotej „cebuli” przyklejonej do ściany. Znak, że mieści się tu prawosławna cerkiew pod wezwaniem Świętego Dymitra Sołuńskiego. We wsi jest jeszcze jedna – greckokatolicka, tej patronuje święty Jozafat Koncewicz. Nowoczesna (zbudowana w latach 1998–2002), z przepisowymi trzema „cebulami”. Obok głaz otoczony klombem pełnym żółtych turków, na głazie napis cyrylicą przypomina o akcji „Wisła”. Turki podlewa dziewuszka w jasnej czapeczce. Nieśmiało, ze śpiewnym akcentem odpowiada „dzień dobry”.
Najstarszy w Kruklankach, bo z XVI wieku, jest kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Po reformacji służył ewangelikom, w ręce katolików wrócił po II wojnie. Gdy w 1875 roku wymieniano w nim ceglaną posadzkę, odkryto grobowiec rodu von Gansenów. Łaciński napis na kamieniu nagrobnym oznajmiał: „Tu spoczywa Anna Maria Gansen z domu Proeken obok swego syna Gotfryda Wilhelma Gansena, ostatniego potomka tego rodu w Prusach. Oboje zmarli we wrześniu 1710 roku z powodu zarazy”. Tamtego roku dżuma zabiła we wsi sto trzydzieści dwie osoby. Ponad trzysta lat później zaatakuje inny pomór – COVID-19. Też zgarnie swoje żniwo.
W kruklaneckim kościele organistką jest Justyna Maliszewska. Nie tylko gra i śpiewa, ale i kieruje tutejszą podstawówką. Gdy przyglądamy się malowanym organom, jeszcze o tym nie wiem. Justynę poznam dopiero kilka miesięcy później.
Centrum wsi to już nowe zabudowania. Placyk z fontanną, wokół sklepy, restauracja Pod Żubrem, gminny ośrodek kultury i tablica poglądowa „Ichtiofauna jezior gminy Kruklanki” – listę otwiera leszcz, zamyka jaź, pomiędzy połyskują łuską wzdręga, sandacz i lin.
– Ale się pozmieniało… Nie do poznania – wzdycha mama. – Dobrze, że dalej te parę domów się zachowało. – Pokazuje białotynkowane oryginalne, kryte dachówką budynki. W niskie okna zaglądają im różowe kosmosy.
Z kosmosem – tym pełnym gwiazd, planet i czarnych dziur – wiąże się lokalna sensacja. 30 kwietnia 2011 roku w podkruklańskiej wsi Sołtmany Alfreda Lewandowska jak co dzień piła poranną kawę, gdy nagle usłyszała dziwny gwizd, chwilę potem huk. Coś rąbnęło w dach szopy. „Myślałam, że dach się wali albo spadł fragment samolotu”19 – opowiadała Alfreda prasie. Okazało się, że to meteoryt20. Lecący prawie pionowo kawałek skały21 przebił dziurę w dachu, by z impetem walnąć o betonowy schodek. Zajście odbiło się szerokim, jeśli nie kosmicznym, to z pewnością ogólnopolskim echem. Po raz pierwszy od siedemnastu lat meteoryt został znaleziony zaraz po wylądowaniu.
W latach sześćdziesiątych XX wieku przyjazd ambulansu z dentystką i asystentką na pokładzie też musiał być wydarzeniem. Może nie na taką skalę co meteoryt, z pewnością jednak wartym odnotowania w szkolnej kronice. Dziś jednak sobota, podstawówka zamknięta. Postanawiam, że jeszcze tu wrócę. Teraz ruszamy dalej.
Przez Kuty (gmina Pozezdrze) jedziemy do Buder. Gmina Budry – jak czytam na jej stronie – „ze wszech miar zasługuje na miano krainy pogranicza. To peryferyjny skrawek Mazur, położony głęboko na północy, przy samej granicy Polski z Obwodem Kaliningradzkim Federacji Rosyjskiej… Stada żurawi, bocianów i białych czapli na łąkach Niecki Skaliskiej, poprzez które meandrują rzeki – Węgorapa i Gołdapa, porośnięte niezwykle rzadkim w Polsce lasem borealnym ostępy kompleksu Lasów Skaliskich, gdzie spotkamy wilki i rysie”.
– Wilków ani rysi nie spotykałam, tylko słyszałam o nich historie. Zwłaszcza o wilkach. Ludzie opowiadali, że zimą głodnej watasze zdarzało się zagryźć konia – wspomina mama. – Po zmroku lepiej było nie chodzić samotnie.
W Budrach jej ambulans stacjonował wiosną, w kwietniu 1962 roku. Ważny moment w prywatnej historii rodziców: 22 kwietnia tego właśnie roku wzięli ślub. Tylko że zdjęcie z Buder znów opisane jest bez daty dziennej. Nie wiemy zatem, czy uśmiech zerkającej w obiektyw ciemnowłosej stomatolożki to radość panny młodej, czy też satysfakcja profesjonalistki zadowolonej z dobrze wykonanej pracy. A może jedno i drugie?
Mijamy ceglaną remizę. Na kominie puste bocianie gniazdo – przecież to końcówka września, lokatorzy już dawno w trasie do ciepłych krajów. Gniazd jest zresztą więcej – ich kostropate czapy siedzą na każdym słupie. Budry: nieoficjalna stolica boćków.