Subtelna powieść o miłości dwóch kobiet w cieniu wojny.


Bea spotyka Erikę u ich wspólnej znajomej. Wkrótce we dwie wynajmują mieszkanie, starając się wiązać koniec z końcem w Amsterdamie, nad którym unosi się widmo niemieckiej inwazji.

Erika, lekkomyślna młoda dziennikarka, wdaje się w namiętne, pełne przemocy romanse z innymi kobietami. Bea, powściągliwa sekretarka, ma coraz większą obsesję na punkcie przyjaciółki, jednak wstydzi się swych uczuć i stara się je wypierać. Godzi się z nimi dopiero, gdy odkrywa, że Erika jest pół-Żydówką i członkinią holenderskiego ruchu oporu, a jej życiu zagraża niebezpieczeństwo.

“Strażniczka domu” (1954) początkowo nie mogła się ukazać ani w Stanach, gdzie w czasach McCarthy’ego artyści byli podwójnie na cenzurowanym, ani w Holandii, gdzie uznano ją za dzieło „bezwstydne, niepublikowalne”. W ostatnich latach odkrywana jest na nowo w Holandii i doczekała się licznych przekładów na języki obce.

Dola de Jong (1911–2003) – holendersko-amerykańska pisarka żydowskiego pochodzenia. Przyszła na świat w bogatej żydowsko-niemieckiej rodzinie. Pierwsze kroki stawiała w balecie, jednak ojciec nie godził się, by kontynuowała karierę. Na początku lat 30. przeniosła się do Amsterdamu, gdzie mogła w końcu zacząć tańczyć. Aby zarobić na utrzymanie, przepisywała rękopisy, a także parała się pracą dziennikarską, m.in. na łamach popularnego dziennika „De Telegraaf. W kwietniu 1940 roku, kilka tygodni przed inwazją Niemiec, wyjechała do Maroka, a później wyemigrowała do USA, gdzie spędziła większą część życia. Jej osnuta na marokańskich doświadczeniach powieść En de akker is de wereld, która najpierw ukazała się w jej własnym przekładzie na język angielski, została uhonorowana prestiżową Nagrodą Miasta Amsterdam w 1947 roku. Po wojnie zaznajomiła czytelników w Holandii m.in. z twórczością Trumana Capote’a i Flannery O’Connor. Popularność w Stanach przyniosły jej przede wszystkim utwory dla dzieci i młodzieży, które stanową lwią część jej liczącego dwadzieścia dwie książki dorobku. “Strażniczka domu” uchodzi za jej najważniejsze dzieło.

Dola de Jong
Strażniczka domu
Przekład: Jerzy Koch
Seria: Cymelia
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 11 grudnia 2023
 
 


1

Erikę spotkałam w 1938 roku u naszej wspólnej znajomej, której jednak nie poświęcałam zbyt wiele czasu, bo była to znajomość powierzchowna. Sześć tygodni spędzonych w jednej sali szpitalnej nie zainspirowało mnie do intensywniejszych kontaktów z tej prostej przyczyny, że przez półtora miesiąca zdążyłam się już nasycić Wies. Należała do tych kobiet, które, gdy tylko złapią współtowarzyszkę tej samej płci, zarzucają na nią sieć kobiecych więzi, więc od tego momentu każdą drogę odwrotu czy pośpiesznej ucieczki miałam odciętą. Jej gruboskórność także była swoistego rodzaju, a mój brak entuzjazmu i udawana senność zdawały się ją tylko zachęcać do jeszcze częstszych poufałości. Jakieś dwa tygodnie przed moim wyjściem ze szpitala Wies wyzdrowiała i potem co rusz wpadała do mnie w odwiedziny z kwiatami i smakołykami.
Z tego powodu, tak mi się przynajmniej zdawało, później trudno mi było tak zupełnie ją ignorować, więc od czasu do czasu przyjmowałam powtarzane przez nią zaproszenia. Nie potrafię sobie wyrzucać, że wówczas nie chciałam zrażać do siebie ludzi, zresztą to u niej spotkałam Erikę. Tamtego ciepłego letniego wieczoru wsiadłam na rower, by odwiedzić Wies. Szczerze wyznaję – miałam cichą nadzieję, że nie zastanę jej w domu i spełniwszy swój obowiązek, wrzucę do skrzynki liścik. Ale na mój dzwonek drzwi się otworzyły i znów zostałam uwięziona.
Erika leżała na sofie przy otwartych drzwiach balkonowych. Na moment się zawahała, czy przedstawiając się, powinna wstać czy dalej leżeć, ale moja wyciągnięta dłoń skłoniła ją do podjęcia decyzji i wykonując nogami gibki obrót, zsunęła się z sofy. Od samego początku coś mnie w niej pociągało, tak że zapomniałam o obciążających okolicznościach mojej wizyty u Wies. Teraz, po latach, nadal widzę Erikę, jak w tamtej chwili zsuwa się z sofy i ujmuje moją dłoń. Twarz miała młodzieńczą i pełną, lecz kąciki ust nieco opadały, co sprawiało, że w obrysie warg było coś leciwego; brązowe oczy spoglądały przenikliwie i z pewną melancholią. Nosiła sandały, jaskrawoniebieskie wełniane skarpety, plisowaną spódnicę i czerwoną sportową bluzkę bez kołnierzyka. Blond włosy były krótko ścięte, na karku nieco postrzępione, jak u chłopca, który pilnie potrzebuje fryzjera. Wyglądem przypominała członkinię Młodzieżowej Organizacji Socjalistycznej, gatunku, w którego obecności zawsze czułam się nieswojo. U nas w biurze mieliśmy podobny zestaw dziewcząt i schodziłam im z drogi. Ale Erika wydawała się inna. Pierwszego wieczoru sprawiała wrażenie, jakby nie mogła zaakceptować swojej dorosłości i dlatego uparcie obstawała przy tego typu ubraniach. Dopiero później doszłam do wniosku, że było to najprostsze rozwiązanie w trudnej sytuacji finansowej. Teraz jednak nie przywiązuję do tego odkrycia żadnej wagi.
Tamtego wieczoru u Wies życie Eriki stało się częścią mojego. Spotkanie było przypadkowe, a ja często się zastanawiam, jak wyglądałoby moje życie bez niej. Dłuższy czas myślałam, że moja rola była głównie rolą widza, teraz jednak wiem, że ze względu na Erikę sama zmieniłam kurs. Czy tak było lepiej, czy może byłabym szczęśliwsza bez niej, któż miałby to oceniać. Na pewno nie ja.
Mam na myśli to, że już miesiąc po naszym spotkaniu zamieszkałyśmy razem. I tak planowałam przeprowadzkę. Miałam już dość gospodyń i internatowej rutyny w pensjonacie dla panien, gdzie zamieszkałam po śmierci ojca i gdzie tkwiłam z czystego wygodnictwa. Erika właśnie szukała mieszkania po ostatniej i decydującej kłótni z matką.
To ja podpisałam umowę na wynajęcie piętra przy Prinsengracht. Erika pracowała w gazecie „Nieuwspost” i dostawała pensję początkującej dziennikarki. Była tylko o stopień wyżej od wolontariuszki, a wolontariat w tamtych czasach stanowił przynętę, na którą wabiono młodych ludzi, by ich wyzyskiwać. Przez dwa lata pracowała jako wolontariuszka w pewnej prowincjonalnej gazecie i ze swojej strony pasożytowała na dochodach matki. Teraz spłacała „Mamę”, tkwiąc w zaklętym kręgu – los wielu młodych ludzi w tamtym okresie bezrobocia. W pierwszym roku sposób, w jaki Erika opowiadała o matce, wywoływał u mnie śmiech. Cokolwiek by się wydarzyło, zawsze potrafiła wydobyć humorystyczny aspekt sytuacji. Wtedy nie rozumiałam, co kryło się za tymi żartami, i chłonęłam talent Eriki w opisywaniu „Mamy”.
– Mama dzwoniła – wołała do mnie już ze schodów, wracając z biura. – Generał udaje się na wakacje, ale Mamie nie wolno. – A dotarłszy na górę, zdawała ubarwioną relację ze skarg matki o emerytowanym wojaku, któremu prowadziła dom.
Ten pierwszy rok z Eriką na Prinsengracht był pełen niespodzianek. Teraz trudno mi sobie wyobrazić, że się nie przeciwstawiałam i bez komentarza akceptowałam jej często dziwaczne zachowanie. Rzecz jasna dostrzegałam jej wady, jej konfliktowość, ale wtedy były tylko projekcją sylwetek na białym ekranie – dopiero później, dzięki tłu, obrazy zyskały perspektywę, nabrały kształtów i barw. W pierwszym roku została mi oszczędzona udręka rozumienia i wiedzy, ponieważ zachowywałam się z rezerwą. Postanowiłyśmy, że każda będzie prowadzić własne życie. To był warunek, który sobie postawiłyśmy, natchnione infantylnym pragnieniem zachowania pewnej – wyimaginowanej – wolności, ustępstwo, którego oczywiście od siebie nie oczekiwałyśmy, a które wówczas jawiło się nam jako pojęcie bez większego przymusu. Była to agresywna reakcja na nasze dzieciństwo, w którym obie – Erika przypuszczalnie bardziej niż ja – miałyśmy niewiele okazji do rozwijania własnego poczucia wolności. Teraz dostrzegam, że uchwyciłyśmy się tego kurczowo. To zastrzeżenie powstrzymywało mnie przed oferowaniem i przyjmowaniem bardziej zażyłych form przyjaźni. Wysiłek, by nie mieszać się w życie tej drugiej, sprawił, że pierwszy rok wspólnego mieszkania był tour de force – wyczynem, który okazał się dla mnie długim ćwiczeniem w samodyscyplinie. Przez zmienność nastrojów Eriki nie było mowy o jakiejś regularności w naszym gospodarstwie domowym. A jednak wytworzyła się pewna rutyna, której byłyśmy w stanie poddawać się bez zastrzeżeń. Nie traciłyśmy na to słów, nasze wspólne życie ewoluowało samo z siebie.
Przekonałam właściciela mieszkania, by zlikwidował jedną ścianę, dzięki czemu pokój Eriki zyskał dodatkową wnękę. Moje łóżko stało przy rozsuwanych drzwiach i chociaż były cały czas zamknięte, wieczorami, przed pójściem spać, mogłyśmy nawet rozmawiać: ona, leżąc w tej niszy, ja – za rozsuwanymi drzwiami.
Drzwi między naszymi pokojami zamknęłam jeszcze przed podpisaniem umowy najmu. Poszłyśmy obejrzeć mieszkanie po raz trzeci, chcąc się upewnić, że dokonałyśmy właściwego wyboru. Wynajęcie lokum i związana z tym odpowiedzialność napawały mnie lękiem, który przychodził zwłaszcza nocą. Nie dawałam jednak po sobie niczego poznać. Tamtego niedzielnego popołudnia stałam w pokoju w głębi domu, Erika zaś w swojej niszy.
– Jesteś pewna, że chcesz pokój od ulicy, Eriko?
Pokiwała głową z przekonaniem.
– Tak, wolę hałas samochodów i w ogóle ulicy niż to. – Wskazała na otwarte drzwi balkonowe, z których rozciągał się widok na tyły domów stojących przy ulicy równoległej do naszej ulicy nad grachtem. – Przekupki i małżeńskie kłótnie – rzuciła jeszcze. – Mam tego powyżej uszu.
Nie wiedziałam, o co chodzi, bo dom generała, u którego mieszkała razem z matką, stał przy wytwornej alei Minerwy. Ale przeszłam nad tym do porządku dziennego.
– No to zlikwidujemy tę ścianę i będziesz miała małą sypialnię. Inaczej twoja część będzie za ciasna; mój pokój jest większy. Postawisz sobie tam łóżko i jakiś stolik…
– „No to zlikwidujemy tę ścianę” – przedrzeźniała mnie. – Daj spokój, myślisz, że właściciel to głupek?
– Zostaw to mnie. – Nagle nabrałam pewności. – A jak nie, to same to sfinansujemy.
Przez moment badawczo mi się przyglądała.
– Przecież dobrze wiesz, że nie mam pieniędzy… Ale skoro jesteś przekonana, że właściciel…
– Umowa stoi? – spytałam. – To co, podpisujemy ten kontrakt?
Z wolna skinęła głową, bez entuzjazmu, nie odwracając ode mnie wzroku. Jakby grając na zwłokę, zamknęłam najpierw drzwi balkonowe, a potem, porozumiewawczo spoglądając na Erikę – rozsuwane drzwi; nie zareagowała. Ten gest miał przypieczętować naszą umowę, że zostawiamy sobie swobodę. W tamtej chwili nie wiedziałam, jak wyrazić to słowami.
Nasza decyzja, że pójdziemy do kawiarni, by uczcić to filiżanką kawy, była epilogiem. Erika milczała, wypiłyśmy kawę i każda poszła w swoją stronę. Następnego dnia zadzwoniła do mnie z redakcji.
– Kiedy idziesz podpisywać?
– Pewnie koło południa.
– To nie zapomnij o tej ścianie, dobra?
W następnych tygodniach Erika stała się entuzjastką. Drobne niepowodzenia, które na ogół towarzyszą wprowadzaniu się do nowego domu, negowała zatwardziałym optymizmem. Mnie pozostawiała usuwanie z drogi przeszkód. Zgoda właściciela na zburzenie ściany najwidoczniej przekonała ją o moich zdolnościach w podobnych kwestiach. Nie powiedziałam jej, że aby to uzyskać, musiałam podpisać umowę na dwa lata. „Załatw to”, mówiła, kiedy poruszałam sprawę tapet, wykładziny czy ciepłej wody.
Rozochocona jej zaufaniem znalazłam w sobie śmiałość, by podejmować się przeróżnych zadań, na które w innych okolicznościach nigdy bym się nie odważyła, nawet zabrnęłam przy tym w długi. Erikę całkowicie pochłonęło urządzanie jej pokoju. Była niesamowicie sprawna w posługiwaniu się różnymi narzędziami. Nigdy jeszcze nie widziałam kobiety równie biegłej w stolarce. Jej krótkie, mocne palce używały drewna i młotka z taką pewnością, że po dwóch tygodniach mogła się wprowadzić do prymitywnie umeblowanego pokoju. Pieniędzy na sprzęty domowe nie miała, ale pościągała na Prinsengracht wszelkie możliwe starocie, które wieczorami przerabiała na użyteczne sprzęty. W tamtych tygodniach zaglądałam każdego wieczoru do mieszkania na piętrze jak kot, który instynktownie przyzwyczaja się do swojego nowego domu, i kiedy około północy wychodziłam do mojego pensjonatu, światło w jej pokoju nadal się paliło. Zostawiałam Erikę pochyloną nad wieczorną pracą, klęczącą na drewnie, z piłą w mocnej dłoni, kosmykiem prostych włosów opadającym na oczy, w sportowej bluzie pociemniałej od potu. Szorstki dźwięk piły lub uderzenia młotka towarzyszyły mi jeszcze na ulicy. Na moje pytanie następnego wieczoru, czy długo pracowała, odpowiadała niedbale: „Chyba do czwartej, zaczynało już świtać. Nocą gracht jest spokojny. Teraz przynajmniej to wiem”. Albo: „Spałam tutaj, nie było już sensu iść do domu. – I pokazywała krzesło, które właśnie obiła. – Dobrze się siedzi, miękko”. Widocznie była przyzwyczajona do pracy po nocach, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy w przyszłości będzie mnie budzić. Potrzebowałam ośmiu godzin niezakłóconego snu.
Niespodziewanie wzięła na siebie przenosiny mojego łóżka i wszystkich manatków. Mój plan, by zamówić firmę przewożącą meble, został momentalnie anulowany stwierdzeniem „szkoda pieniędzy”.
– To jak? – spytałam nieśmiało, wprost zastraszona jej tonem, który sprawił, że mój zamiar wydał się rozrzutnością.
– Zobaczy się.
Pozwoliła mi tkwić w niepewności aż do ostatniego dnia, a kiedy nieśmiało przypomniałam o jej zobowiązaniu, odparła:
– Magazynier od papy będzie jutro u ciebie z wózkiem o wpół do szóstej. Bądź gotowa.
Pierwszy raz napomknęła o papie. Do tej pory byłam przekonana, że jej ojciec nie żyje, a „Mama” jako wdowa musiała sama troszczyć się o swoje utrzymanie. Ten logiczny dla mnie, lecz zupełnie błędny wniosek wysnułam z milczenia Eriki. Ona nawet wtedy nie czuła, że musi coś dodać do tego oświadczenia, ja z kolei nie znalazłam w sobie odwagi, by ją dopytać.
Pierwszy wieczór w naszym nowym mieszkaniu nadal mam wyraźnie przed oczyma. Magazynier musiał dwa razy obracać między moim pokojem w pensjonacie a mieszkaniem. Za pierwszym razem jego wóz był w połowie zapełniony manatkami Eriki, które odebrał z domu generała. Kiedy w końcu wyruszył, wraz z „pozdrowieniami dla papy” (to od Eriki) i pięcioma guldenami (to ode mnie), przypuściłyśmy atak na powstały chaos. Do jedenastej zajęło nam porządkowanie naszego mienia. Sporo czasu traciłyśmy na kursowanie po korytarzu, bo także wówczas rozsuwane drzwi pozostały zamknięte. Dopiero kiedy wróciłyśmy z knajpki na rogu, gdzie zjadłyśmy sadzone jajka i wypiłyśmy kawę, a ja przed położeniem się spać zajrzałam jeszcze do Eriki, by zobaczyć rezultaty jej działalności, zrozumiałam nagle, co mnie podczas przeprowadzki w nieokreślony sposób nurtowało. Coś mi umykało, ale w zamieszaniu i zamęcie nie miałam czasu się zastanawiać. Jej mienie na wozie – trochę pudeł, walizeczka, krzesło i maszyna do pisania – wzbudziło we mnie przelotne współczucie, ale wiedziałam, jakie meble są w jej nowym lokum, i to mnie uspokoiło. Jej pokój wydał mi się pustawy, ale przypisywałam to przeprowadzce, sposobowi rozpakowywania i porządkowania rzeczy. Teraz jednak, kiedy stanęłam w drzwiach, by życzyć jej dobrej nocy, a Erika w kącie rozwiązywała sznurek na zrolowanych kocach, nagle to zobaczyłam.
– Eriko, twoje łóżko! Gdzie zostało? Zapomniałaś łóżka!
Wyprostowała się, spojrzała na mnie, a pełen zakłopotania uśmiech wykrzywił jej usta.
– Śpię na podłodze – powiedziała.
Mimo uśmiechu jej głos zabrzmiał poważnie i zdecydowanie. Teraz ja zmusiłam się do podtrzymania rozmowy.
– Ale przecież nie możesz… To szaleństwo…
– Śpię wszędzie – przerwała mi. – Na dniach kupię materac, używany. Nie martw się.
Na koniec złagodziła ton, zapewne w reakcji na to, co odmalowało się na mojej twarzy – wyrzut wobec samej siebie z powodu własnej bezmyślności i oburzenie, którego nie potrafiłam umiejscowić.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś? Przecież mogłabym ci pożyczyć pieniądze…
Usiadła na zrolowanych kocach, ramionami objęła kolana. Wreszcie parsknęła śmiechem.
– Nigdy jeszcze nie spałaś na podłodze? Wyobraź sobie, że był pożar albo powódź i musiałaś uciekać…
– Eriko, dajże spokój…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mimo najlepszych chęci nie byłam w stanie przyjąć tego z przymrużeniem oka, nie potrafiłam się roześmiać. Ona tymczasem zamilkła. Odwróciła głowę i spoglądała kilka minut przez okno. Nagle zrobiło się tak cicho, że słyszałam zza drzwi tykanie zegara w moim pokoju.
– Mama nie chciała mi dać łóżka – odezwała się, uparcie patrząc na dwór, na mroczne kształty drzew nad grachtem, oblane księżycowym światłem.
– Pewnie łóżko należało do generała.
Mój żart był słaby, ale chciałam jej jakoś pomóc, dziś tak to pamiętam. Zresztą cała scena zapisała się w mojej pamięci w jakiś okropny sposób.
Erika wzruszyła ramionami.
– No to… śpij spokojnie… dobranoc – powiedziałam.
– Pchły na noc.
– Nasza pierwsza noc – dodałam, bo co innego miałam powiedzieć.
– Tak.
Godzinami nie mogłam zasnąć. W domu nad grachtem było cicho, jednak sen nie przychodził.
Przez jakieś sześć tygodni Erika spała na podłodze owinięta kocami, jak w kokonie. W październiku na urodziny podarowałam jej łóżko. Nie poruszałam już więcej tego tematu. Uniemożliwiała to jej postawa. Wielokrotnie miałam na końcu języka słowa, od których mogłaby się zacząć ta rozmowa, ale nie potrafiłam ich z siebie wydusić. Przed zaśnięciem, w biurze, w drodze do domu, moje milczenie wydawało mi się śmieszne, ale gdy tylko stawałam przed nią, nie było siły, żebym spytała: „A łóżko? Mogłybyśmy jutro po nie pójść?”.
Wiele razy przystawałam przed witryną sklepu meblowego, pewnego dnia nawet weszłam, by spytać o ceny i już za moment porzucić sprzedawcę pod byle pretekstem. Kiedy w końcu wcześnie rano przywieziono sprzęt (łamałam sobie nad tym głowę i kosztowało mnie to skryte przygotowania), Erika wymamrotała tylko „dziękuję”. Ni stąd, ni zowąd zwaliła się jednak na łóżko, nieco się pokołysała i powiedziała:
– Takie, jakie powinno być, niezbyt miękkie.
W tamte urodziny poznałam „Mamę”. Erika zapowiedziała jej wizytę, nie dodając do tego ani słowa komentarza, żadnego żartu. Kiedy rozległ się dzwonek, pociągnęła za sznurek, by otworzyć drzwi wejściowe na dole, a klatkę schodową, niczym woda śluzę, zalała masa dźwięków, wykrzykniki przemieszane ze śmiechem, teatralna zadyszka i głośne westchnienia, zupełnie jakby pod górę piął się jakiś hałaśliwy batalion. Potem, u szczytu, nastąpiła bardziej umiarkowana powtórka.
– No, no, co za wspinaczka, dziecko, jesteś na wysokościach, co nie? Dzień dobry, moja panno! – Głośne cmoknięcie. – No i wszystkiego najlepszego! O, teraz to mieszkasz ładnie. Dostaniesz ode mnie chodnik na schody. A gdzie twoja przyjaciółka? He, he! No, to dużo szczęścia, moja panno. Masz, to dla ciebie!
Parząc herbatę w kuchni, na próżno czekałam, aż Erika się odezwie. Bez słowa zaprowadziła matkę do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Z herbatą na tacy stanęłam niezdecydowana w korytarzu.
Potem, usiadłszy naprzeciwko jej matki, potężnej kobiety o ustach Eriki i z farbowanymi na heban włosami, podtrzymywałam konwersację, co zresztą nie kosztowało mnie wiele wysiłku. Mama, jak ją od razu tamtego popołudnia zaczęłam nazywać, zamiast mówić o niej mevrouw, czyli „pani”, wydała mi się fascynująca i zabawna, tryskała opowieściami i chętnie udzielała odpowiedzi na proste pytania, w dodatku okazywała zainteresowanie. Erika była milcząca. Jak zwykle.
Po tym, jak zamknęła drzwi do swojego pokoju, co po chwili wahania postanowiłam zignorować, liczyłam na to, że poczuje się jakoś zażenowana z powodu matki. Ale znów się pomyliłam. Reagowała nawet uśmiechem na jej hałaśliwy i niewybredny humor. Kiedy jej wzrok spotykał się z moim, nie było w nim ani śladu zakłopotania. Nawet nienawistne i szydercze uwagi pod adresem „twojego papy” zdawały się nie robić na niej żadnego wrażenia. Siedziała na podłodze w swojej ulubionej pozie, objąwszy ramionami kolana, i spokojnie paliła papierosa. Przyznaję, że sama od czasu do czasu nie byłam w stanie stłumić uczucia zażenowania. Przy każdym wybuchu niepohamowanego śmiechu, niewiarygodnej anegdocie czy zbyt szczerym wyznaniu szukałam wzroku Eriki, czy przypadkiem nie podziela moich odczuć – bo to musiało być dla niej bolesne – jednak z jej twarzy czy sylwetki nie można było niczego wyczytać. Nic jej nie rusza, myślałam zdumiona. Przy wszystkich tych opowieściach i dowcipach pozostawała obiektywna, rozbawiona, nawet nie była znudzona, choć wszystko to musiała słyszeć ze sto razy. Kiedy mama już wyszła, by z pułkownikiem – Erika tytułowała go generałem – udać się na kolację gdzieś w mieście, poszłam do kuchni, przyrządzić uroczysty posiłek. Erika mnie jednak powstrzymała. W dłoni miała pięć guldenów.
– Prezent od mamy. Chodź, wykorzystamy je.
Tego wieczoru zjadłyśmy kolację w Hotelu Kempińskiego, choć Erika prawie niczego nie ruszyła. A potem jeszcze musiałam sięgnąć do własnej portmonetki i dołożyć się do rachunku. Po dwóch butelkach wina Erika zaczęła domawiać jałowcówkę Bolsa. Ledwo udało mi się ją nakłonić, byśmy już poszły do domu, a potem trzeba było jej jeszcze pomóc się rozebrać. Senna opierała się o mnie i wciąż powtarzała, że jestem kochaną jędzą, i całowała mnie w szyję, choć w drodze do domu prowadziła zupełnie logiczną rozmowę, właściwie monolog – zajmujące i niekiedy dowcipne podsumowanie jej pracy w redakcji gazety i zabawne charakterystyki kolegów.
Tej nocy leżałam, myśląc o pięciu guldenach.
„Masz, to dla ciebie!”
Ten prezent, już na ulicy wysupłany grubymi palcami z zakurzonej torebki i w trakcie hałaśliwej ekspedycji na górę ściskany w dłoni, został doręczony po pokonaniu ostatniego stopnia. Nie wiedziałam, przy której z nich umiejscowić moje współczucie, przy matce czy córce. Mimo woli ożyły wspomnienia moich własnych urodzin w domu, żółtych margerytek na moim miejscu podczas śniadania przy sztućcach na stole, ozdobnie zapakowane prezenty wokół talerza, babka ze świeczkami, później jedna świeczka na każde pięć lat, cicha radość ojca.
Przy śniadaniu Erika zażartowała na temat łóżka:
– Teraz, kiedy mam łóżko, nie mogę spać.
– Bols nie pomógł? – spytałam.
– Nie, rozumiesz to? No wstawiłam się, dobra?
– Trochę.
Pokręciła głową.
– Więc widzisz, czyli to jednak łóżko. I wiesz, co wymyśliłam? – Spojrzała na mnie z komiczną rozpaczą, za którą, jak przeczuwałam, kryła się próba zadośćuczynienia.
– Teraz będziesz musiała mi kupić prześcieradła i poszewki.
– Ładny prezent mikołajkowy – odparłam nieco skrępowana statusem dobrodziejki.
– Słuchaj, nie trzeba. Dostałam od papy dziesięć guldenów. Kup mi je, bo ja się na tym nie znam.
Potem, zanim wyszła do redakcji, dała mi pieniądze.
– Szkoda – powiedziała po raz drugi.
Na dole schodów odwróciła się i krzyknęła na górę:
– Bea… powinnam była kupić sobie za to sukienkę.
Chyba ją to bawiło, bo śmiejąc się, wyszła na ulicę.
Tym sposobem na samym początku nieustannie stawałam przed zagadkami. Od czasu do czasu Erika jednak obejmowała mównicę. Bez wyraźnego powodu zaczynała snuć opowieści o swoim dzieciństwie, co łagodziło wszystkie trapiące mnie rozterki.
To, co opowiadała, było zawsze w jakiś sposób przytłaczające, tragiczne, ale ona widziała to chyba inaczej – tak mi się wtedy przynajmniej zdawało – więc na ogół się z tego śmiałam. Z powodu tych posiedzeń zaczęło mi brakować snu. Z jej doświadczeń rodziły się pewne powiedzonka i odzywki, których używałyśmy w odpowiednich sytuacjach i które wzmacniały nasze poczucie poufałości i solidarności. Powtarzałyśmy westchnienia papy i mamy „jeszcze będziesz tańczyć na moim grobie” albo „jedziemy do babci” – hasło mamy, kiedy z okna na strychu widziała, jak papa znikał w knajpie po przeciwnej stronie. W pewnym momencie przestało ją to bawić, ale dopiero zdecydowanie później.

 
Wesprzyj nas