Po raz pierwszy w Polsce kompletne, poprawione i uzupełnione wydanie drugiego tomu klasycznej serii SF.


Blisko siedemdziesiąt lat po wizycie Ramy Excalibur, olbrzymi generator sygnałów radarowych, wykrywa następny statek Obcych.

Ludzkość, która dopiero co wyszła z Wielkiego Chaosu i wznowiła programy kosmiczne, znów staje przed szansą poznania innych istot.

Mimo długotrwałych przygotowań misja zaczyna się źle. Kosmonauci kontynuują prace, jednak walczą nie tylko z trudnościami, jakich nastręcza obca cywilizacja, ale także z bagażem typowych ludzkich słabości.

Rama II ze swoimi nowymi niespodziankami to naprawdę interesująca książka (…) a koncept Ramy sam w sobie jest porywający.

Arthur C. Clarke (1917-2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku, a już w 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy Koniec dzieciństwa. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera, a w 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki. Jego prozę kilkakrotnie ekranizowano – najbardziej znany jest film 2001. Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara.

Arthur C. Clarke, Gentry Lee
Rama II
Przekład: Tomasz Lem
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 31 października 2023
 
 


1. Powrót Ramy

Exca­li­bur, olbrzymi napę­dzany ener­gią nukle­arną gene­ra­tor sygna­łów rada­ro­wych, nie dzia­łał już pra­wie pół wieku. Po przej­ściu Ramy przez Układ Sło­neczny naprędce zapro­jek­to­wano go i zbu­do­wano w ciągu kilku mie­sięcy. W 2132 roku gene­ra­tor był gotów; jego zada­nie pole­gało na wcze­snym ostrze­ga­niu Ziemi przed stat­kami kosmicz­nymi obcych cywi­li­za­cji. Sta­tek wiel­ko­ści Ramy miał być widoczny z odle­gło­ści rów­nej prze­cięt­nemu dystan­sowi mię­dzy gwiaz­dami, czyli na lata — jak zakła­dano — przed tym, nim mógłby mieć jaki­kol­wiek wpływ na sprawy ziem­skie.
Decy­zję o budo­wie Exca­li­bura pod­jęto jesz­cze przed przej­ściem Ramy przez pery­he­lium. Gdy pierw­szy gość z kosmosu okrą­żył Słońce i podą­żał z powro­tem ku gwiaz­dom, armie naukow­ców ana­li­zo­wały dane z jedy­nej ziem­skiej misji, pod­czas któ­rej doszło do kon­taktu z obcą cywi­li­za­cją.
Rama, ogło­siły, był obda­rzo­nym inte­li­gen­cją robo­tem, który nie inte­re­so­wał się ani Ukła­dem Sło­necz­nym, ani jego miesz­kań­cami. Ofi­cjalny raport pozo­sta­wiał wiele nie­roz­wią­za­nych zaga­dek, jed­nak eks­perci byli zgodni co do tego, że udało im się zro­zu­mieć jedną pod­sta­wową zasadę inży­nie­rii Ramów. Więk­szość sys­te­mów i podsys­te­mów Ramy, do któ­rych dotarli ziem­scy odkrywcy, miała dwie wer­sje zapa­sowe, stąd wyda­wało się, że Obcy wszystko pro­jek­to­wali i budo­wali „trój­kami”. Dla­tego też było wysoce praw­do­po­dobne, że w ślad za pierw­szym olbrzy­mim stat­kiem podążą dwa następne.
Jed­nak w oko­li­cach Słońca nie poja­wiły się żadne jed­nostki z mię­dzy­gwiezd­nych prze­strzeni. Lata mijały, ludzie na Ziemi zaj­mo­wali się wła­snymi spra­wami. Zain­te­re­so­wa­nie budow­ni­czymi Ramy zaczęło spa­dać i wizyta Obcych powoli prze­szła do histo­rii.
Rama w dal­szym ciągu intry­go­wał naukow­ców, ale prze­ciętni ludzie prze­stali o nim myśleć. W latach czter­dzie­stych XXII wieku świat pogrą­żony był w głę­bo­kim kry­zy­sie eko­no­micz­nym i bra­ko­wało fun­du­szy na utrzy­ma­nie Exca­li­bura. Kilka odkryć nauko­wych nie mogło uza­sad­niać ogrom­nych kosz­tów jego eks­plo­ata­cji i po kilku latach gene­ra­tor został wyłą­czony.
Ponowne uru­cho­mie­nie Exca­li­bura czter­dzie­ści pięć lat póź­niej trwało trzy­dzie­ści trzy mie­siące i było tłu­ma­czone wzglę­dami nauko­wymi. Przez ten czas tech­nika rada­rowa znacz­nie się roz­wi­nęła, a nowe metody ana­lizy danych bar­dzo pod­nio­sły war­tość jego obser­wa­cji. Gdy gene­ra­tor znów utrwa­lał obrazy odle­głych pla­net i gwiazd, pra­wie nikt na Ziemi nie spo­dzie­wał się wizyty dru­giego statku kosmicz­nego.
Inży­nier spra­wu­jący kon­trolę nad Exca­li­bu­rem nie zaalar­mo­wał prze­ło­żo­nych, gdy na moni­to­rach poja­wiła się dziwna plamka. Uznał ją za wynik błędu w algo­ryt­mie prze­twa­rza­ją­cym dane. Ale gdy plamka poja­wiła się kil­ka­krot­nie, wezwał na pomoc naukowca. Ten prze­ana­li­zo­wał dane i doszedł do wnio­sku, że tajem­ni­czy obiekt jest kometą poru­sza­jącą się po wydłu­żo­nej elip­sie. Dopiero dwa mie­siące póź­niej jakiś stu­dent obli­czył, że obiekt ma przy­naj­mniej czter­dzie­ści kilo­me­trów dłu­go­ści i cał­ko­wi­cie gładką powierzch­nię.
W roku 2197 świat wie­dział już, że cia­łem zbli­ża­ją­cym się do Układu Sło­necz­nego jest drugi sta­tek Obcych. Mię­dzy­na­ro­dowa Agen­cja Kosmiczna — ISA — gro­ma­dziła środki, aby zor­ga­ni­zo­wać wyprawę. Jej celem miało być prze­cię­cie tra­jek­to­rii statku Obcych wewnątrz orbity Wenus pod koniec lutego 2200 roku.
Ludz­kość znowu patrzyła w gwiazdy, a głę­bo­kie filo­zo­ficzne pyta­nia posta­wione w cza­sie pierw­szej wizyty Ramów ponow­nie stały się aktu­alne. Sta­tek zbli­żał się ku Ziemi i setki skie­ro­wa­nych w jego stronę urzą­dzeń dostar­czały coraz wię­cej infor­ma­cji. Wie­dziano już, że — przy­naj­mniej z zewnątrz — jest taki sam jak jego poprzed­nik. Rama wró­cił i ludz­ko­ści raz jesz­cze dane było spo­tkać się z prze­zna­cze­niem.

2. Test i trening

Dziwny meta­liczny twór wspi­nał się po skale w stronę nawisu. Wyglą­dał jak chudy pan­cer­nik; wężowe ciało pokry­wała łuska ota­cza­jąca zwarte elek­tro­niczne układy pośrodku jego trzech czło­nów. Heli­kop­ter wisiał mniej wię­cej dwa metry od ściany. Z przodu wynu­rzyło się dłu­gie, gięt­kie, zakoń­czone szczyp­cami ramię i o włos roz­mi­nęło z dziw­nym stwo­rze­niem.
— Cho­lera — mruk­nął Janos Tabori — to pra­wie nie­moż­liwe, gdy heli­kop­ter tak się koły­sze. Nawet w ide­al­nych warun­kach trudno odwa­lać pre­cy­zyjną robotę z cał­ko­wi­cie wycią­gnię­tym ramie­niem. — Spoj­rzał na pilota. — Dla­czego ta fan­ta­styczna maszyna nie potrafi zawi­snąć nie­ru­chomo?
— Zbliż heli­kop­ter do ściany — roz­ka­zał dok­tor David Brown.
Hiro Yama­naka zer­k­nął na Browna i wpro­wa­dził pole­ce­nie do kom­pu­tera. Ekran roz­bły­snął na czer­wono: MANEWR NIE­MOŻ­LIWY DO WYKO­NA­NIA. ZBYT MAŁY PRZE­ŚWIT. Yama­naka mil­czał. Heli­kop­ter wisiał w tym samym miej­scu.
— Pomię­dzy śmi­głem a ścianą jest pół metra, może sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów — gło­śno myślał Brown. — W ciągu dwóch, trzech minut biot będzie bez­pieczny pod nawi­sem. Przejdźmy na ręczne ste­ro­wa­nie i złapmy go. Tym razem bez błędu, Tabori.
Hiro Yama­naka nie­pew­nie spoj­rzał za sie­bie na łysie­ją­cego naukowca w oku­la­rach. Wpro­wa­dził pole­ce­nie i prze­krę­cił dużą czarną dźwi­gnię w lewo. Na ekra­nie poja­wił się napis: STE­RO­WA­NIE RĘCZNE, BRAK AUTO­MA­TYCZ­NEJ OCHRONY. Japoń­czyk chwy­cił ster i ostroż­nie zbli­żył heli­kop­ter do ściany.
Inży­nier Tabori był gotów. Wło­żył dło­nie w spe­cjalne ręka­wice i kil­ka­krot­nie zaci­snął palce. Szczypce powtó­rzyły jego ruchy. Ramię wysu­nęło się do przodu i bez kło­potu uchwy­ciło mecha­niczne stwo­rze­nie. Dzięki sprzę­że­niom zwrot­nym w ręka­wi­cach Tabori poczuł, że trzyma biota.
— Mam go! — wykrzyk­nął ura­do­wany i powoli zaczął cofać ramię.
Nagły podmuch wia­tru pchnął heli­kop­ter w lewo i mecha­niczne ramię ude­rzyło w ścianę. Tabori poczuł, że jego uchwyt słab­nie.
— Wyrów­naj! — krzyk­nął, cofa­jąc wciąż ramię.
Gdy Yama­naka wal­czył, by opa­no­wać maszynę, nie­umyśl­nie pochy­lił nie­znacz­nie jej dziób. Trzech człon­ków załogi usły­szało mdlący chrzęst biją­cego o ścianę śmi­gła.
Japoń­czyk natych­miast włą­czył auto­ma­tycz­nego pilota. W ułamku sekundy roz­legł się alarm i ekran roz­bły­snął na czer­wono: ROZ­LE­GŁE USZKO­DZE­NIA. WYSO­KIE PRAW­DO­PO­DO­BIEŃ­STWO KATA­STROFY. KATA­PUL­TO­WAĆ ZAŁOGĘ. Yama­naka nie zwle­kał. Już po chwili wyle­ciał z kabiny i opa­dał na spa­do­chro­nie. Tabori i Brown poszli jego śla­dem. Gdy tylko Węgier wyjął ręce z ręka­wic, mecha­niczne ramię puściło biota, a ten spadł z wyso­ko­ści kil­ku­set metrów i roz­trza­skał się na tysiące kawał­ków.
Pozba­wiony pilota heli­kop­ter znaj­do­wał się coraz niżej. Pomimo algo­rytmu, który miał zapew­nić bez­pieczne lądo­wa­nie, leciał zyg­za­kami. Śmi­gło zostało poważ­nie uszko­dzone. Twardo usiadł na ziemi i prze­chy­lił się na bok.
Z windy w pobliżu śmi­głowca wysiadł tęgi męż­czy­zna w brą­zo­wym mun­du­rze z dys­tynk­cjami świad­czą­cymi o wyso­kim stop­niu. Zje­chał wła­śnie z cen­trum dowo­dze­nia i, wście­kły, szyb­kim kro­kiem ruszył do cze­ka­ją­cego rovera. Za nim szła z kamerą blon­dynka w uni­for­mie ISA. Męż­czy­zną w mun­du­rze był gene­rał Wale­rij Borzow, dowódca ope­ra­cji „New­ton”.
— Nikomu nic się nie stało? — spy­tał kie­rowcę, inży­niera Richarda Wake­fielda.
— Pod­czas kata­pul­to­wa­nia z heli­kop­tera Janos mocno ude­rzył się w ramię. Nicole wła­śnie roz­ma­wiała z nim przez radio, nic sobie nie zła­mał. Ma tylko sporo sinia­ków.
Gene­rał usiadł obok Wake­fielda na przed­nim sie­dze­niu. Blon­dynka, dzien­ni­karka Fran­ce­sca Saba­tini, wyłą­czyła kamerę i chciała zająć miej­sce z tyłu. Borzow gniew­nie mach­nął ręką w jej stronę, żeby sobie poszła.
— Niech pani zoba­czy, co z Tabo­rim i des Jar­dins — powie­dział, wska­zu­jąc na rów­ninę. — Wil­son powi­nien już tam być.
Borzow i Wake­field ruszyli w prze­ciw­nym kie­runku. Prze­je­chaw­szy czte­ry­sta metrów, zatrzy­mali się przy Brow­nie, drob­nym pięć­dzie­się­cio­let­nim męż­czyź­nie w nowiut­kim kom­bi­ne­zo­nie. Brown zwi­jał spa­do­chron. Gene­rał wysiadł z rovera i ruszył ku niemu.
— Wszystko w porządku, dok­to­rze Brown? — spy­tał nie­cier­pli­wie.
Ame­ry­ka­nin w mil­cze­niu ski­nął głową.
— W takim razie — cią­gnął Borzow lodo­wa­tym tonem — może mógłby mi pan powie­dzieć, co wła­ści­wie sobie wyobra­żał, wyda­jąc roz­kaz Yama­nace, by prze­szedł na ręczne ste­ro­wa­nie? Myślę, że dobrze by było, gdy­by­śmy o tym poroz­ma­wiali teraz, na osob­no­ści.
David Brown mil­czał.
— Nie widział pan sygna­łów ostrze­gaw­czych? — kon­ty­nu­ował Borzow. — Czy choć przez moment pomy­ślał pan, że naraża innych kosmo­nau­tów na nie­bez­pie­czeń­stwo?
Brown pod­niósł wzrok i posęp­nie spoj­rzał gene­ra­łowi w oczy. Gdy zaczął mówić, jego głos zdra­dził emo­cje, które sta­rał się ukryć.
— Wyda­wało mi się, że można zbli­żyć heli­kop­ter do celu o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Mie­li­śmy jesz­cze cał­kiem spory prze­świt, a był to jedyny spo­sób, żeby zła­pać biota. Prze­cież to było naszym zada­niem…
— Nie musi mi pan mówić, jakie mie­li­ście zada­nie — prze­rwał mu gniew­nie Borzow. — Chciał­bym panu przy­po­mnieć, że oso­bi­ście uczest­ni­czy­łem w pisa­niu regu­la­minu. Jest w nim powie­dziane, że bez względu na oko­licz­no­ści bez­pie­czeń­stwo załogi to prio­ry­tet. Zwłasz­cza w cza­sie symu­la­cji… Muszę wyznać, że jestem prze­ra­żony pań­ską bez­tro­ską. Heli­kop­ter jest uszko­dzony, a Tabori poobi­jany. Ma pan szczę­ście, że nikt nie zgi­nął.
David Brown nie słu­chał go już. Odwró­cił się, by dokoń­czyć skła­da­nie spa­do­chronu. Gwał­towne ruchy zdra­dzały, że jest wście­kły.
Borzow wró­cił do rovera. Odcze­kał chwilę i zapro­po­no­wał Brow­nowi, że pod­wie­zie go do bazy. Ame­ry­ka­nin w mil­cze­niu potrzą­snął głową, zarzu­cił spa­do­chron na plecy i ruszył pie­chotą do windy.

3. Konferencja

Janos Tabori sie­dział na krze­śle przed salą wykła­dową ośrodka szko­le­nio­wego. Oświe­tlało go kilka nie­wiel­kich, lecz moc­nych prze­no­śnych lamp.
— Odle­głość od symu­lo­wa­nego biota sta­no­wiła gra­nicę moż­li­wo­ści mecha­nicz­nego ramie­nia — mówił do małej kamery trzy­ma­nej przez Fran­ce­scę Saba­tini. — Dwu­krot­nie bez powo­dze­nia usi­ło­wa­łem go zła­pać. Potem dok­tor Brown zade­cy­do­wał, że należy przejść na ręczne ste­ro­wa­nie heli­kop­te­rem i zbli­żyć się do ściany. Nie­stety podmuch wia­tru…
Otwo­rzyły się drzwi sali i wyj­rzała zza nich uśmiech­nięta twarz.
— Wszy­scy na cie­bie cze­kamy — powie­dział gene­rał O’Toole. — Wydaje mi się, że Borzow zaczyna tra­cić cier­pli­wość.
Fran­ce­sca wyłą­czyła lampy i scho­wała kamerę do kie­szeni.
— W porządku, mój węgier­ski boha­te­rze — zaśmiała się — na razie damy sobie spo­kój. Nasz prze­ło­żony nie lubi cze­kać. — Pode­szła, objęła go i deli­kat­nie dotknęła jego zaban­da­żo­wa­nego ramie­nia. — Dobrze, że nic ci się nie stało.
Przy­stojny czter­dzie­sto­letni Murzyn, który przy­słu­chi­wał się wywia­dowi, robiąc notatki na nie­wiel­kiej kla­wia­tu­rze, ruszył do sali wykła­do­wej za Tabo­rim i Fran­ce­scą.
— Chciał­bym w tym tygo­dniu dać coś o tele­ope­ra­cji za pomocą ste­ro­wa­nych ręka­wicą mecha­nicz­nych koń­czyn — szep­nął Reg­gie Wil­son do Tabo­riego, gdy usie­dli. — Moi czy­tel­nicy lubią takie tech­niczne tek­sty.
— Cie­szę się, że wasza trójka mogła do nas dołą­czyć — powie­dział Borzow sar­ka­stycz­nie. — Zaczy­na­łem już myśleć, że to zebra­nie jest czymś uciąż­li­wym i odciąga was od znacz­nie waż­niej­szych spraw, takich jak opo­wia­da­nie o naszych nie­szczę­śli­wych wypad­kach czy opi­sy­wa­nie nowi­nek tech­nicz­nych. — Wska­zał pal­cem Ame­ry­ka­nina, przed któ­rym leżała pła­ska kla­wia­tura. — Chcesz czy nie, Wil­son, przede wszyst­kim jesteś człon­kiem załogi, a dopiero potem dzien­ni­ka­rzem. Nie uwa­żasz, że choć raz nale­ża­łoby to odło­żyć na bok, żeby­śmy wresz­cie mogli zająć się poważ­nymi kwe­stiami? Mam wam do powie­dze­nia kilka rze­czy, które nie są prze­zna­czone dla prasy.
Wil­son wło­żył kla­wia­turę do torby. Borzow wstał i zaczął mówić, cho­dząc tam i z powro­tem po sali. Stół, przy któ­rym sie­dzieli człon­ko­wie załogi, był owalny, w naj­szer­szym miej­scu miał jakieś dwa metry. Przed każ­dym z dwu­na­stu foteli znaj­do­wały się kla­wia­tura i moni­tor, które — nie­uży­wane — cho­wane były w bla­cie. Obok Borzowa sie­działo pozo­sta­łych dwóch woj­sko­wych człon­ków wyprawy: Euro­pej­czyk, admi­rał Otto Heil­mann, boha­ter Rady Rzą­dów z czasu kry­zysu w Cara­cas, oraz Ame­ry­ka­nin Michael Ryan O’Toole, gene­rał sił powietrz­nych. Pozo­stała dzie­wiątka nie zawsze zaj­mo­wała te same miej­sca, co szcze­gól­nie draż­niło admi­rała Heil­manna i — w nieco mniej­szym stop­niu — jego prze­ło­żo­nego, gene­rała Borzowa.
Nie­kiedy „nie­pro­fe­sjo­na­li­ści” gro­ma­dzili się na dru­gim końcu stołu, zosta­wia­jąc pozo­stałe miej­sca dla „kosmicz­nych kade­tów”, jak potocz­nie nazy­wano absol­wen­tów Aka­de­mii Kosmicz­nej. Po nie­mal roku sys­te­ma­tycz­nego wystę­po­wa­nia w mediach spo­łe­czeń­stwo podzie­liło dwu­na­stu człon­ków wyprawy na trzy grupy: „nie­pro­fe­sjo­na­li­stów”, czyli dwóch naukow­ców i dwoje dzien­ni­ka­rzy, „woj­skową trójkę” oraz piątkę kosmo­nau­tów, któ­rzy pod­czas misji mieli wyko­ny­wać zada­nia wyma­ga­jące wie­dzy tech­nicz­nej.
Jed­nak tego dnia dwie cywilne grupy były prze­mie­szane. Uwa­żany powszech­nie za czo­ło­wego eks­perta do spraw pierw­szej eks­pe­dy­cji Ramów sprzed sie­dem­dzie­się­ciu lat japoń­ski nauko­wiec Shi­geru Taka­gi­shi, któ­rego książka Atlas Ramy sta­no­wiła dla wszyst­kich człon­ków eks­pe­dy­cji obo­wiąz­kową lek­turę, sie­dział pośrodku stołu mię­dzy rosyj­ską pilot Iriną Tur­gie­niew a inży­nie­rem kosmo­nautą Richar­dem Wake­fiel­dem z Anglii. Naprze­ciwko nich ulo­ko­wała się lekarz pokła­dowa Nicole des Jar­dins, ciem­no­skóra kobieta o fran­cu­sko-afry­kań­skim rodo­wo­dzie, a obok niej cichy Japoń­czyk Yama­naka i piękna signora Saba­tini. Pozo­stałe trzy miej­sca na „połu­dnio­wym końcu” owal­nego stołu, przed któ­rym na ścia­nie wisiały plany Ramy, zaj­mo­wali ame­ry­kań­ski dzien­ni­karz Wil­son, Tabori (rosyj­ski kosmo­nauta z Buda­pesztu) i dok­tor David Brown. Ten ostatni miał mar­sową minę i wyglą­dał bar­dzo poważ­nie; przy­niósł jakieś papiery i roz­ło­żył je na bla­cie.
— Wyda­wało mi się nie do pomy­śle­nia — mówił Borzow, prze­cha­dza­jąc się wciąż — aby kto­kol­wiek z was mógł zapo­mnieć, że zosta­li­ście wybrani do naj­waż­niej­szej misji, jaka kie­dy­kol­wiek przy­pa­dła w udziale czło­wie­kowi. Jed­nak opie­ra­jąc się na fak­tach zebra­nych pod­czas ostat­nich symu­la­cji, muszę stwier­dzić, że zaczy­nam zmie­niać zda­nie co do kwa­li­fi­ka­cji nie­któ­rych osób. Są tacy, któ­rzy twier­dzą, że sta­tek Ramów będzie dokładną kopią jego poprzed­nika — cią­gnął — i że wobec nas, sta­ra­ją­cych się go zba­dać, będzie on cał­ko­wi­cie bierny. Przy­znaję, że bada­nia rada­rowe prze­pro­wa­dzone w ostat­nich trzech latach pozwa­lają podej­rze­wać, że sta­tek ten jest tej samej wiel­ko­ści i ma tę samą struk­turę. Ale nawet jeśli okaże się on jesz­cze jed­nym wymar­łym stat­kiem Obcych, któ­rzy zgi­nęli tysiące lat temu, zada­nie to i tak jest naj­waż­niej­szym w naszym życiu. I wydaje mi się, że jego wyko­na­nie wymaga od każ­dego z was dobrej woli i mak­sy­mal­nego wysiłku.
Janos Tabori chciał o coś zapy­tać, ale Borzow, który umilkł, by zebrać myśli, nie dał mu dojść do słowa.
— Zacho­wa­nie człon­ków załogi pod­czas ostat­nich tre­nin­gów było naganne. Nie­któ­rzy są zna­ko­mici — osoby zain­te­re­so­wane wie­dzą, o kim mówię — ale wielu zacho­wuje się tak, jakby nie zda­wało sobie sprawy, co jest celem naszej misji. Jestem nie­mal pewien, że dwóch czy trzech z was nawet nie czy­tało regu­la­minu. Wiem, że wymaga to nie­kiedy pew­nego wysiłku, ale prze­cież dzie­sięć mie­sięcy temu wszy­scy zgo­dzi­li­ście się postę­po­wać zgod­nie z nim. Nawet ci bez doświad­cze­nia w lata­niu.
Borzow prze­rwał, sta­jąc przy jed­nej z dużych map. Prze­krój uka­zy­wał wnę­trze Nowego Jorku wewnątrz pierw­szego statku Ramów. Wyso­kie, smu­kłe budynki przy­po­mi­na­jące wie­żowce Man­hat­tanu, stło­czone na wyspie pośrodku Morza Cylin­drycz­nego, zostały czę­ściowo ozna­czone na mapach pod­czas wcze­śniej­szej ludz­kiej eks­pe­dy­cji.
— W ciągu sze­ściu tygo­dni doj­dzie do kon­taktu ze stat­kiem Obcych, w któ­rym może się znaj­do­wać podobne mia­sto. Będziemy repre­zen­to­wać całą ludz­kość. Nie wiemy, co tam znaj­dziemy. Bez względu na to, co teraz zro­bimy, nasze przy­go­to­wa­nie może się oka­zać nie­wy­star­cza­jące. I dla­tego wła­śnie wyko­ny­wa­nie wyuczo­nych pro­ce­dur musi nastę­po­wać auto­ma­tycz­nie, żeby nasze mózgi mogły kon­cen­tro­wać się na tym, co nie­znane…
Dowódca usiadł na końcu stołu.
— Dzi­siej­sze ćwi­cze­nia oka­zały się kom­pletną kata­strofą. Mogli­śmy stra­cić trzech cen­nych człon­ków załogi i jeden z naj­droż­szych heli­kop­te­rów na świe­cie. Muszę wam jesz­cze raz przy­po­mnieć, że prio­ry­tety naszej misji zostały uzgod­nione z Mię­dzy­na­ro­dową Agen­cją Kosmiczną i Radą Rzą­dów. Bez­pie­czeń­stwo załogi jest rze­czą naj­waż­niej­szą. Na dru­gim miej­scu jest ana­liza struk­tury statku w celu stwier­dze­nia poten­cjal­nego zagro­że­nia dla Ziemi. — Borzow patrzył teraz bez­po­śred­nio na Browna, który odpo­wie­dział mu twar­dym spoj­rze­niem. — Dopiero gdy te dwa warunki zostaną speł­nione i gdy sta­tek Ramów okaże się nie­groźny, schwy­ta­nie jed­nego czy wię­cej bio­tów będzie miało jakieś zna­cze­nie.
— Chciał­bym przy­po­mnieć panu gene­ra­łowi — rzekł nie­zwłocz­nie David Brown dźwięcz­nym gło­sem — że zda­niem nie­któ­rych z nas do regu­la­minu nie należy pod­cho­dzić w spo­sób mecha­niczny. Trudno prze­ce­nić wagę bio­tów dla śro­do­wisk nauko­wych. Mówi­łem już wie­lo­krot­nie, zarówno pod­czas spo­tkań dla kosmo­nau­tów, jak i w wywia­dach tele­wi­zyj­nych, że jeżeli drugi sta­tek Ramów jest taki sam jak pierw­szy — co zna­czy, że nasza obec­ność zosta­nie cał­ko­wi­cie zigno­ro­wana — to dzia­ła­jąc powoli, będziemy zmu­szeni opu­ścić go i wró­cić na Zie­mię, nim zdo­bę­dziemy choć jed­nego biota, a tym samym szansa ziem­skiej nauki na pozna­nie osią­gnięć tech­nicz­nych obcej cywi­li­za­cji zosta­nie zaprze­pasz­czona przez zbio­rową histe­rię poli­ty­ków. — Borzow chciał odpo­wie­dzieć, ale Brown pod­niósł się z fotela i gesty­ku­lu­jąc, cią­gnął: — Nie, nie, naj­pierw pro­szę mnie wysłu­chać. W zasa­dzie oskar­żył mnie pan o nie­kom­pe­ten­cję pod­czas dzi­siej­szych ćwi­czeń i mam prawo do obrony. — Wziął do ręki wydruk z kom­pu­tera. — Oto warunki wstępne dzi­siej­szej symu­la­cji przy­go­to­wane przez pań­skich inży­nie­rów. Pozwoli pan, że je panu przy­po­mnę. Waru­nek pierw­szy: eks­pe­dy­cja dobiega końca i zostało ponad wszelką wąt­pli­wość usta­lone, że Rama II jest tak bierny jak pierw­szy i nie sta­nowi żad­nego zagro­że­nia dla Ziemi. Waru­nek drugi: pod­czas eks­pe­dy­cji bioty widy­wano tylko spo­ra­dycz­nie i ni­gdy w gru­pach. — Brown spoj­rzał na zebra­nych i z wyrazu ich twa­rzy domy­ślił się, że dobrze zaczął. Wziął głę­boki oddech i kon­ty­nu­ował: — Prze­czy­taw­szy te warunki, zakła­da­łem, że symu­la­cja ma odzwier­cie­dlać ostat­nią szansę schwy­ta­nia biota. Pod­czas testu myśla­łem o tym, czym byłoby dostar­cze­nie na Zie­mię choć jed­nego z nich. W całej histo­rii ludz­ko­ści jedyny kon­takt z obcą kul­turą nastą­pił w 2130 roku, gdy kosmo­nauci weszli na pokład pierw­szego Ramy. Jed­nak owoce tam­tej wyprawy — z nauko­wego punktu widze­nia — były skrom­niej­sze, niż być mogły. Mamy co prawda pewne infor­ma­cje, łącz­nie z dokładną sek­cją wyglą­da­ją­cego jak pająk biota, którą prze­pro­wa­dziła dok­tor Laura Ernst, ale kosmo­nauci przy­wieźli jedy­nie drobne frag­menty bio­me­cha­nicz­nego kwiatka, który na doda­tek uległ nie­od­wra­cal­nym zmia­nom, nim zdo­łano go zba­dać. Poza tym z tego pierw­szego spo­tka­nia nie mamy nic. Nawet tran­zy­stora, który pozwo­liłby nam dowie­dzieć się cze­goś o inży­nie­ryj­nych zdol­no­ściach Ramów. A teraz nada­rza się druga szansa. — Pod­niósł wzrok na sufit i cią­gnął moc­nym gło­sem: — Gdyby udało się nam dostar­czyć na Zie­mię dwa lub trzy różne bioty i gdy­by­śmy mogli je zba­dać, nasza wyprawa z pew­no­ścią byłaby naj­więk­szym wyda­rze­niem w histo­rii ludz­ko­ści. Zro­zu­mie­nie inży­nie­rii Ramów w pew­nym sen­sie byłoby kon­taktem z nimi.
Słowa Browna zro­biły wra­że­nie nawet na Borzo­wie. Nauko­wiec jak zwy­kle użył swej elo­kwen­cji, by porażkę obró­cić w choćby czę­ściowe zwy­cię­stwo.
Gene­rał posta­no­wił zmie­nić tak­tykę.
— Pomimo to — rzekł, korzy­sta­jąc z prze­rwy w prze­mó­wie­niu Ame­ry­ka­nina — nie możemy zapo­mi­nać, że w cza­sie wyprawy nie wolno nam nara­żać człon­ków załogi na nie­bez­pie­czeń­stwo. — Spoj­rzał na sie­dzą­cych przy stole kosmo­nau­tów. — Nie mniej niż wy pra­gnę, byśmy wró­cili z bio­tami i innymi prób­kami, muszę jed­nak przy­znać, że prze­raża mnie, iż z góry zakła­da­cie, że drugi sta­tek będzie taki sam jak pierw­szy. Jaki mamy dowód na to, że Ramo­wie, kto­kol­wiek to jest, są nam życz­liwi? Żad­nego. Polo­wa­nie na bioty może się oka­zać przed­wcze­sne.
— Jed­nak życz­li­wo­ści Ramów, panie gene­rale, ni­gdy nie będziemy pewni — rzekł Richard Wake­field. — Nawet jeśli okaże się, że drugi sta­tek jest taki sam jak pierw­szy, nie będziemy nic wie­dzieć o tym, co się sta­nie, gdy spró­bu­jemy zła­pać biota. Przy­pu­śćmy, że dok­tor Brown ma rację i że oba superza­awan­so­wane statki zostały skon­stru­owane miliony lat temu, na dru­gim końcu Galak­tyki, przez nie­ist­nie­jącą już cywi­li­za­cję. Jak możemy się prze­ko­nać, czy bioty nie są zapro­gra­mo­wane na wypa­dek ataku? A jeżeli są one inte­gralną czę­ścią statku, nie­zbędną do jego popraw­nego funk­cjo­no­wa­nia? Wtedy byłoby cał­kiem natu­ralne, że choć to maszyny, będą się bro­nić. Moż­liwe, że nasze dzia­ła­nie zosta­nie odczy­tane jako wro­gie i spo­wo­duje zmianę funk­cjo­no­wa­nia całej jed­nostki. Czy­ta­łem kie­dyś o robo­cie, który w 2012 roku wpadł do eta­no­wego morza na Tyta­nie. Był tak zapro­gra­mo­wany, że w razie ataku miał…
— Stop — prze­rwał mu z uśmie­chem Janos Tabori. — Nie mówimy teraz o histo­rii bada­nia Układu Sło­necz­nego. — Spoj­rzał na Borzowa. — Boli mnie ramię, dowódco, mam pusty żołą­dek i po wra­że­niach dzi­siej­szego dnia jestem wyczer­pany. Wasze prze­mó­wie­nia są wspa­niałe, ale jeżeli nie ma żad­nych kon­kret­nych spraw do prze­dys­ku­to­wa­nia, chciał­bym zapro­po­no­wać, byśmy zakoń­czyli to spo­tka­nie i choć raz mieli dość czasu na spa­ko­wa­nie swo­ich rze­czy.
Admi­rał Heil­mann spoj­rzał w jego stronę.
— Kosmo­nauto Tabori, kon­fe­ren­cję zwo­łał gene­rał Borzow i jedy­nie on może ją zakoń­czyć. Nie należy…
Borzow uspo­koił go gestem.
— Wystar­czy, Otto. Myślę, że Janos ma rację. To był naprawdę długi dzień, podob­nie jak szes­na­ście poprzed­nich. Dobrze, na razie koń­czymy. Poroz­ma­wiamy, gdy wszy­scy odpoczną. — Wstał. — Auto­bus na lot­ni­sko odje­dzie zaraz po kola­cji.
Zgro­ma­dzeni zaczęli przy­go­to­wy­wać się do wyj­ścia.
— Chciał­bym, żeby­ście pod­czas odpo­czynku zasta­no­wili się nad tym wszyst­kim — dodał Borzow. — Zostały nam tylko dwa tygo­dnie symu­la­cji. Zaraz po świę­tach zaczy­namy przy­go­to­wa­nia do startu. Te ćwi­cze­nia są naszą ostat­nią szansą, żeby wszystko dobrze poszło. Spo­dzie­wam się, że wró­ci­cie w pełni sił, gotowi do wyko­na­nia cze­ka­ją­cych nas zadań i świa­domi wagi naszej misji.

 
Wesprzyj nas