“Iluminacje” to seria błyskotliwych, zaskakujących opowieści, które ujawniają pełną moc wyobraźni i magii, jak również dogłębną znajomość ludzkiej natury.
W swoim pierwszym zbiorze opowiadań, obejmującym ponad czterdzieści lat pracy, Alan Moore przedstawia serię szalenie różnych, ale równie niezapomnianych postaci, które odkrywają – a nawet niszczą i tworzą – niezbadane zakamarki egzystencji.
Konkubiny w fantastycznym domu rozkoszy i tragiczna historia miłosna.
Paranormalna grupa badawcza zinfiltrowana przez jedną z nieziemskich istot, które chce zbadać.
Surrealistyczna, kafkowska historia głównych graczy przemysłu komiksowego na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat.
Pierwsze dni apokalipsy i specjalistka od prawa, która musi posprzątać ten bałagan.
Duchy i stworzenia z innego świata, a także przygody mózgów Boltzmanna – i wiele innych.
Alan Moore (ur. 1953) jest angielskim pisarzem uznawanym powszechnie za najlepszego i najbardziej inspirującego scenarzystę w historii komiksu. Jego nowatorskie dzieła to między innymi Top 10, Prosto z piekła, Zagubione dziewczęta i Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Moore jest także autorem komiksów Strażnicy i V jak Vendetta (oba zostały zekranizowane), Sagi o potworze z bagien, Zabójczego żartu (uznawanego za jedną z najlepszych opowieści o Jokerze) oraz bestsellerowego Jerusalem. Wielokrotnie nagradzany, otrzymał między innymi: British Eagle Awards for Best Comics Writer (1982 i 1983), Internation Horror Guild Award (1995), Hugo Award (1988), Locus Poll Award (1988), Bram Stoker Award (2000). Urodził się w Northampton i się z niego do dziś nie wyprowadził.
Iluminacje
Przekład: Paulina Braiter, Krzysztof Cieślik, Paweł Podmiotko, Michał Rogalski, Robert Sudół, Wojciech Szypuła, Łukasz Witczak, Tomasz Wyżyński, Aga Zano
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 8 listopada 2023
HIPOTETYCZNA JASZCZURKA
Przełożył Robert Sudół
Połowa jej twarzy była porcelanowa.
Siedząc na balkonie, w roztargnieniu żując anemiczne niebieskie kwiatki, które zerwała w ogrodzie, Som-Som patrzyła na dziedziniec Domu bez Zegarów. Nieozdobiony i krągły, leżał poniżej niby zacieniona i zastała studnia. Widziane z góry czarne płyty chodnikowe, przez pochód wielu stóp wypolerowane do beznamiętnego połysku, wyglądały bardziej jak stojąca woda niż kamień. Pęknięcia i szczeliny, które mogłyby zepsuć ten efekt, widoczne były jedynie tam, gdzie żyły mchu podążały krętymi szlakami przez jednolity poza tym gagat. Równie dobrze mogłaby to być delikatna koronka rzęsy wodnej, która rozpadłaby się i rozpłynęła przy pierwszym plusku, pierwszej zmarszczce na powierzchni…
Kiedy Som-Som miała pięć lat, matka dostrzegła bolesne piękno zaklęte w jej dziecięcej twarzy i nocną porą poprowadziła nierozumiejącą niczego córkę przez gwarny labirynt Liaveku do pastelowego domu z okrągłym czarnym dziedzińcem. Poddając się przewodnictwu matczynej dłoni, Som-Som podreptała o północy po kamiennych płytach chodnikowych, a echo jej kroków szeptało do niej z wysokiego półokrągłego muru, który otaczał trzy czwarte terenu. Wklęsła fasada Domu bez Zegarów dopełniała koła, a w jej szerokim łuku umieszczono siedmioro drzwi, każde w innym kolorze. Matka zapukała do białych, środkowych.
Rozległ się odgłos drobnych ostrożnych kroków, a zaraz potem krótki szczęk rygla, gdy odblokowano drzwi od wewnątrz. Otworzyły się bezszelestnie. Piętnastoletnia dziewczyna, ubrana na biało na tle białych komnat w głębi, popatrzyła w ciemność nieobecnym, niewzruszonym wzrokiem.
Szata, którą miała na sobie, była dopasowana i miała kolor śniegu, a w fałdach i załamaniach gęstniały lekkie niebieskawe cienie. Okrywała ją od stóp do głowy z wyjątkiem wyciętych otworów, które odsłaniały prawą pierś, lewą rękę i nieprzeniknioną twarz przypominającą maskę.
Patrząc na szczupłą postać obramowaną prostokątem lodowatego światła, Som-Som pomyślała w pierwszej chwili, że odsłonięte części ciała są czerwone od farby lub pudru. Przyjrzawszy się uważniej, z fascynacją i zarazem przerażeniem zdała sobie sprawę, że to w całości malutkie, acz czytelne słowa, wytatuowane soczystym karmazynem na gładkim białym pergaminie skóry. Finezyjnie sformułowane zdania, wieloznaczne i sugestywne, wiły się spiralnie od bordowego pączka jej sutka. Eleganckie, skrycie namiętne wersy podążały po orbicie lewego oka, by połączyć się w doskonałą metaforę pod cieniem kości policzkowej. Palce ociekały poezją.
Dziewczyna spojrzała najpierw na Som-Som, potem na jej matkę. W jej oczach nie było żadnego osądu. Jakby wszystko uzgodniono zawczasu, odwróciła się i drobnymi, miarowymi krokami zagłębiła się w arktycznie olśniewający Dom bez Zegarów. Po chwili Som-Som i jej matka podążyły za nią, zamykając za sobą białe drzwi.
Dziewczyna (której imię, jak się później dowiedziała Som-Som, brzmiało Księga) poprowadziła matkę i córkę korytarzami owianymi widmem perfum do sali, która była jednocześnie ogromna i oślepiająca. Białe światło, załamywane przez soczewki i fasetowane szklane naczynia, zdawało się wisieć w powietrzu niczym upiorna pajęczyna, przez co kształty i formy były zatarte. Pośrodku tej mglistej fosforescencji na futrach z polarnych zwierząt spoczywała wysoka kobieta, a wokół jej stóp leżały poduszki haftowane w misterne wzory szronu. Migotliwie rozrzedzone otoczenie usunęło zmarszczki z jej skóry, nadając jej nieokreślony wiek, ale kiedy się odezwała, przemówiła starym głosem. Nazywała się Ouisz i była panią i właścicielką Domu bez Zegarów.
Między kobietami wywiązała się cicha i niejasna rozmowa, więc Som-Som niewiele z niej zrozumiała. W pewnym momencie Pani Ouisz podniosła się z łoża z białych futer i chwiejnym krokiem podeszła do dziecka. Ujęła delikatnie twarz Som-Som kciukiem i palcem wskazującym i obróciła jej główkę, by zobaczyć profil. Dotyk jej dłoni przypominał krepę, ale był zaskakująco ciepły w pomieszczeniu, które lśniło nieziemskim chłodem. Najwyraźniej zadowolona Pani Ouisz odwróciła się i skinęła głową do dziewczyny zwanej Księgą, po czym powróciła w objęcia futer.
Wytatuowana służąca wyszła z pokoju, a po chwili wróciła z niewielką sakiewką z wybielonej skóry. Sakiewka pobrzękiwała w rytm jej kroków. Służąca podała ją matce, która wyglądała na przestraszoną i zdezorientowaną. Jednak ciężar sakiewki najwyraźniej ją uspokoił, toteż nie opierała się, nie wypowiedziała ani jednego słowa skargi, gdy Księga ujęła ją lekko za rękę i wyprowadziła z białej komnaty.
Dopiero po upływie długich minut Som-Som zorientowała się, że matka nie wróci.
Był tam Szafi, dziewiętnastoletni dyslokacjonista, który leżąc na brzuchu, potrafił wykrzywić ciało do tyłu aż tak, że pośladki sadowiły się wygodnie na czubku głowy, a uśmiechniętą twarz widać było między stopami. I Delicja, kobieta w średnim wieku, która za pomocą czternastu igieł zadawała klientowi niewyobrażalne męki lub rozkosze, a wszystko to bez pozostawienia najmniejszego śladu. Mopetel, zatrzymując bicie własnego serca i oddech, na ponad dwie godziny osiągała stan podobny do zgonu. Jazu miał całe ciało porosłe drobnymi czarnymi włosami, chodził na czworakach i porozumiewał się tylko warczeniem. Były jeszcze Ruszuszi i Hata, i niemrugająca powiekami Loba Pak…
Żyjąc wśród tej menażerii dziwolągów, gdzie to, co nietuzinkowe, przez zwielokrotnienie stawało się powszednie, Som-Som zdołała zachować pewną miarę bezstronności. Najlepszą część swoich dni spędzała na obserwowaniu żywych fenomenów bez choćby jednej dyskryminującej czy faworyzującej myśli, zastanawiając się, czy ten lub ów posłuży za pierwowzór osoby, którą ma się stać. Podsłuchując Panią Ouisz i jej najbliższych współpracowników, cierpliwie rozszyfrowując ich mowę składającą się z pauz i akcentowanych sylab, Som-Som doszła do wniosku, że jej przeznaczeniem jest coś wyjątkowego – wyjątkowego nawet wśród tej galerii kuriozów, którą był Dom bez Zegarów. Czy będzie uczona sztuki doprowadzania mężczyzn i kobiet do ekstazy wibracjami swojego głosu, jak czyni to Hata? Czy też jej udziałem stanie się talent Mopetel do przeżywania chwilowej śmierci? Przyjmując z uśmiechem kandyzowane owoce i marcepany, którymi hojnie częstowali ją starsi, w zadumie przypatrywała się ich twarzom.
W dniu swoich dziewiątych urodzin Som-Som poszła pod eskortą Księgi do olśniewającego sanktuarium Pani Ouisz. Wysuszonym uśmiechem, niepokojącym z powodu niecodziennej serdeczności, Pani Ouisz odprawiła Księgę, następnie poklepała zimowe futra obok siebie, dając Som-Som do zrozumienia, że powinna spocząć. Z przywołanym na oblicze cudzym wyrazem twarzy właścicielka Domu bez Zegarów powiadomiła dziewczynkę, na czym mógłby polegać jej wyjątkowy status w tym przybytku.
Jeśli wyrazi takie życzenie, zostanie kurtyzaną na wyłączny użytek czarnoksiężników. Odtąd tylko biegłe dłonie, które nadają kształt fortunie, miałyby dostęp do ciepłych ukosów jej cielesnej powłoki. Pojęłaby abstrakcyjne żądze tych, którzy poruszają sekretnymi dźwigniami świata, a będąc w ich służbie, zaznałaby szczęścia.
Klęcząc na samym brzegu łoża ze srebrnych futer, Som-Som poczuła, że świat drży i zastyga, gdy słowa staruszki przetaczają się przez jej głowę, rozbijając się jedno o drugie, trzecie jak wielkie planety ze szkła.
Czarnoksiężnicy?
Wysyłana po odrobinę eliksiru miłości lub lek dla starszych lokatorów Domu bez Zegarów, Som-Som często musiała kierować swoje kroki do Zaułka Czarodziejów. Sama ulica, zmienna, niestała, rozedrgana uporczywie na granicy widzenia obwodowego, nie przedstawiała żadnego wyraźnego, spójnego obrazu, który Som-Som mogłaby przechowywać w pamięci. Niektórzy z tamtejszych mieszkańców okazali się jednak niezapomniani. Ich oczy. Ich straszne, wszechwiedzące oczy…
W wyobraźni ujrzała siebie nagą, wystawioną na spojrzenie znające otchłanne oceany przypadku, w których ludzie są ledwie rybą, spojrzenie dostrzegające sekretne faliste wzory w niezgłębionych przypływach okoliczności. W jej żołądku zaczęło rozczapierzać macki coś bardziej niejednoznacznego niż strach czy radość. Gdzieś daleko, w białym pomieszczeniu wypełnionym rażącym blaskiem Pani Ouisz wyliczała z długiej listy warunki, które muszą zostać spełnione, by Som-Som mogła wziąć na siebie nowe powinności.
Wydawało się, że niewielu z tych, którzy wytyczają ścieżki szczęścia, pozostawia cokolwiek przypadkowi. Aby czarnoksiężnik wszedł w pełny cielesny kontakt z inną osobą, wymagano zastosowania bezwzględnych środków ostrożności. Najważniejsze z nich okazały się zabiegi dotyczące dochowania tajemnicy. Ekstaza czarnoksiężnika była wydarzeniem o niebywałej, przerażającej doniosłości, albowiem wtedy właśnie jego moc osiągała wyżyny kapryśności i swobody.
Wiadome było, że dochodzi wówczas nierzadko do spontanicznych przejawów rozmaitych zjawisk, a w chwili uwolnienia szeptano nazwę przedmiotu, z którym wiązano pomyślność. W świecie magów takie niedyskretne zachowanie mogło mieć fatalne konsekwencje. Najniewinniejsze zwierzenia nieostrożnego taumaturga usłyszane w buduarze i ujawnione wrogowi o dostatecznie bezwzględnym sercu zebrać mogły straszliwe żniwo. Taki nieszczęśnik zostałby wyrwany z objęć nocy przez zimne łapska z niewidzącymi żółtymi ślepiami osadzonymi pośrodku dłoni lub wrzód na jego szyi rozkwitnąłby do postaci purpurowych dziecięcych ust, które szeptałyby mu do ucha deliryczne sprośności, póki nie popadłby w krańcowy obłęd.
Nieuchwytny kontynent fortuny był terytorium przesiąkniętym ryzykiem, a ta, która pragnęła zostać kurtyzaną czarnoksiężników, musiała zobowiązać się do tego, że zostanie również oblubienicą Milczenia.
W tym właśnie celu Som-Som zabrano by do pewnej siedziby w Zaułku Czarodziejów, miejsca o tyle niezwykłego, że można je było znaleźć tylko w trzeci i piąty dzień tygodnia. Tam dziewczynce podano by małego marynowanego robaka koloru ochry, który odsłoniłby szaroróżowe dworzyszcze jej duszy przed dłońmi właściciela tego przybytku, fizjomanty cieszącego się wielką sławą. Z tą chwilą rozpoczęłyby się zaślubiny z Milczeniem.
Półkule mózgu łączy pojedyncza chrząstkowata nić, magistrala, którą pilne wiadomości neuronowe przedwerbalnego i intuicyjnego prawego płata przechodzą do jego bardziej racjonalnego i aktywnego odpowiednika po stronie lewej. W Som-Som ten delikatny pomost zostałby zniszczony, przecięty ostrym nożem, aby uniemożliwić dalszą komunikację między dwiema połowami psychiki.
Po operacji dostałaby rok na przywyknięcie do nowego sposobu postrzegania. Pozbawiona widzenia stereoskopowego musiałaby nauczyć się utrzymywać równowagę i podnosić przedmioty. Po wielu napadach frustrującego, żałosnego paraliżu, podczas których stałaby rozdygotana, wykonując przejmujące, niedokończone gesty, bo jej ciało rozdarte byłoby między sprzecznymi popędami, w końcu osiągnęłaby pewien stopień koordynacji i odzyskała wdzięk. Oczywiście jej ruchy już na zawsze naznaczone byłyby powolnością i lekkim wahaniem, ale przecież gdyby zostały odpowiednio wyreżyserowane, ich oniryczny efekt byłby sam w sobie podniecający erotycznie. Pod koniec rocznej adaptacji wykonano by odlew twarzy Som-Som, po czym dopasowano by Pękniętą Maskę.
Pęknięta Maska byłaby nie tyle pęknięta, ile przecięta na pół. Wykonana z porcelany i okrywająca całą głowę, zostałaby precyzyjnie rozkrojona małym srebrnym dłutem, począwszy od karku i dalej, przemierzając zimną i pozbawioną włosów czaszkę, schodząc po grzbiecie nosa, by na zawsze rozdzielić pozbawione wyrazu usta. Lewą stronę maski zdjęto by i starto na miał, po czym rzucono by na wiatr. Przed włożeniem Pękniętej Maski głowę Som-Som całkowicie by ogolono, następnie skórę natarto by cuchnącym fioletowym sokiem leśnej jagody, który niszczy cebulki, aby nie odrosły włosy. To przynajmniej częściowo zapewniłoby jej komfort przez następne piętnaście lat, kiedy to maska nie byłaby w ogóle zdejmowana, chyba że stałaby się niewygodna z powodu powoli zmieniającego się kształtu czaszki. W takim wypadku maska zostałaby zdjęta i wykonano by nowy odlew.
Zakrywając prawą stronę głowy, w swej nieskazitelnej topografii Pęknięta Maska nie miałaby żadnych zakłóceń w postaci otworów, dzięki którym Som-Som mogłaby słyszeć lub widzieć. Porcelanowe oko byłoby nieprzejrzyste, białe i ślepe. Porcelanowe ucho głuche. Ukryte pod powłoką ich organiczne odpowiedniki znalazłyby się w podobnie beznadziejnej sytuacji. Som-Som nie widziałaby nic na prawe oko i nie słyszała nic na prawe ucho. Percepcja byłaby niezakłócona wyłącznie w nieosłoniętej połowie twarzy.
Paradoksalnym zwierciadlanym zrządzeniem natury wrażenia zmysłowe z aparatu lewej części ciała byłyby przekazywane do prawej półkuli mózgu. Lecz tam informacja grzęzłaby z powodu przecięcia neuronowego szlaku, który łączył obie strony. Nigdy nie docierałaby do tych ośrodków aktywności mózgowej, które rządzą mową i komunikacją, ponieważ znajdują się w lewej półkuli, krainie teraz bezpowrotnie utraconej, leżącej za chirurgicznie stworzoną przepaścią. Oko widziałoby, usta jednak nie mogłyby tego wyrazić. Rozmowy, które ucho mogłoby złowić, na zawsze pozostawałyby niepowtórzone przez język, nieznający właściwych słów do ułożenia.
Som-Som byłaby oślepiona, lecz nie całkiem. Zachowałaby słuch, w pewnym sensie, a nawet potrafiłaby mówić. Ale zostałaby poślubiona Milczeniu.
W jakże korzystnej opalizacji swojej białej komnaty Pani Ouisz zakończyła opis zaszczytów, które czekały oszołomioną dziewięciolatkę. Poruszyła maleńkim porcelanowym dzwoneczkiem, by przyzwać Księgę, kończąc tym samym audiencję. Potykając się o własne stopy, które nagle spuchły z powodu ustania krążenia, Som-Som pozwoliła wytatuowanej służącej wyprowadzić się na zaskakujące, prozaiczne światło dnia.
Zastygłszy w progu, Księga odwróciła się i uśmiechnęła do mrugającej dziewczynki. Uśmiech ten nie był okrutny, zmarszczył jednak słowa wypisane na jej policzkach, przez co na moment stały się nieczytelne.
– Gdy już zostaniesz poślubiona Milczeniu i nie będziesz mogła wyjawić niczyich myśli, pozwolę ci przeczytać wszystkie moje historie.
Miała nierówną tonację głosu, jakby dawno wyszła z wprawy w mówieniu. Podniósłszy nagą karmazynową dłoń, dotknęła kaligrafii na czole, a potem, opuszczając rękę, lekko musnęła spiralę liryków na piersi. Uśmiechnęła się raz jeszcze, odwróciła i weszła do domu, zamykając białe drzwi za sobą, pornografią w ruchu.
Wtedy właśnie Som-Som po raz pierwszy usłyszała jej głos. Następnego dnia zaprowadzono ją do nieuchwytnej rezydencji, gdzie mężczyzna z szopą białych włosów, za pomocą lakieru zlepioną w sztywną płetwę grzbietową biegnącą wskroś czaszki, dał jej do żucia malutkiego brązowawego robaczka. Som-Som zauważyła, że owad jest uwiędły i brzydki, ale chyba nie bardziej niż za życia. Położyła go sobie na języku, bo tego od niej oczekiwano, i zaczęła posłusznie żuć.
Obudziła się jako dwie odrębne osoby, milczący obcy ludzie, którzy użytkowali tę samą skórę bez żadnej współpracy czy porozumienia. Do Domu bez Zegarów odwieziono ją w małym wózku wyłożonym poduszkami. Przejechała z terkotem przez półkoliste wejście i gargantuiczny kleks dziedzińca, a wszystko, co zostało obiecane, w końcu się spełniło.
Dwanaście lat temu.
Siedząc na balkonie, z na poły widocznymi ustami pobarwionymi na niebiesko przez sok żutych kwiatów, Som-Som patrzyła na dziedziniec Domu bez Zegarów. Na nią zaś patrzyło atramentowe oko studni, niezmącone popołudniowym wiatrem. Tu i ówdzie na nieprzeniknionej ciemnej wodzie unosiły się opadłe liście, nieruchome okruchy sepii na tle czerni.
Gdyby z rozkoszną powolnością nachyliła się bezwładnie do przodu i wpadła wprost do nocnej studni poniżej, zapewne nie stałaby się jej żadna krzywda? Jak rzucony kamyk wbiłaby się z pluskiem pod beznamiętną czarną powierzchnię – lot srebra w otaczających ją zimnych, hebanowych wodach. Nad jej głową rozeszłyby się kręgi niczym pulsacja bólu tętniącego w ranie. Wzdęłyby się jako czarne fale liżące mury Domu bez Zegarów, a potem woda znów zastygłaby, nieruchoma jak głaz.
Wykonując czyste, niezłomne wymachy, Som-Som popłynęłaby pod ziemią, pod półkolistymi murami Domu bez Zegarów, pod samym Miastem Wybrańców Fortuny wprost w niezbadane ziemne oceany położone poniżej. Zanurzając się głęboko, prześlizgnęłaby się pośród błyszczących żył rudy, przez pogrzebane i zapomniane warstwy globu. Wychynąwszy, miotałaby się i wiła w ciepłych płyciznach wierzchniej gleby, wynurzała od czasu do czasu, aby skoczyć jako opalizujący łuk w promieniach słonecznych, a kropelki ziemi pryskałyby w powietrzu dookoła. Dając ponownie nura, dotarłaby do chłodnej samotności gliny i piaskowca, daleko, hen w dole…
Ktoś szedł po tafli czarnej wody, bo drewniane sandały zaszurały wyraźnie na jej nagle stwardniałej powierzchni i zaszeleściły suche liście. Iluzja, niezdolna utrzymać się w obliczu takich sprzeczności, prysła i natychmiast wymknęła się wspomnieniu.
Jedna strona twarzy Som-Som nachmurzyła się poirytowana w reakcji na zakłócenie chwili jej zadumy i brew wygięła się w małostkowy grymas, podczas gdy druga połowa pozostała niewzruszona i obojętna. Widoczne oko, jeden z pary klejnotów, które stały się jeszcze doskonalsze wskutek utraty brata bliźniaka, patrzyło na idącego w dole przybysza. Niedostrzeżona na swoim balkonie Som-Som przyglądała się intruzowi, zaintrygowana nagle jakąś osobliwością jego kroku lub postawy, która wydała się znajoma. Przymrużyła lewe oko, wytężając wzrok, a symetria rozpołowionej twarzy zmieniła się w mars.
Postać była szczupła, średniego wzrostu, od czubka głowy do kostek odziana we wstęgi pysznego czerwonego jedwabiu, aż tylko twarz, dłonie i stopy pozostawały odsłonięte. Delikatna linia barku i ramienia wydawała się niewątpliwie kobieca, ale w sposobie, w jaki tułów łączył się z wąskimi, kanciastymi biodrami, było coś męskiego. Idąc nieśpiesznie przez dziedziniec, postać zatrzymała się przed bladożółtymi drzwiami, które znajdowały się na prawym krańcu Domu bez Zegarów. Tam zawahała się i odwróciła, chcąc popatrzeć na dziedziniec, i tym samym dała Som-Som sposobność, aby po raz pierwszy mogła wyraźnie ujrzeć pomalowaną twarz, jednocześnie uderzająco obcą i natychmiast rozpoznawalną.
Postać nazywała się Raura Czin i była mężczyzną.
Podczas lat służby w tym zmiennym otoczeniu, percepcję mając ograniczoną z powodu swojego stanu i uwięzienia będącego jego następstwem, Som-Som zdołała osiągnąć szczyt zrozumienia, wewnętrzny punkt obserwacyjny dający ogląd szerokiej sfery ludzkich poczynań, z której wykluczyła ją Pęknięta Maska. Perspektywa ta pozwoliła jej dokonać pewnych spostrzeżeń, jednocześnie głębokich i osobliwych.
Zrozumiała na przykład, że świat jest nie tylko bezkresnym oceanem fortuny, ale także wrzącą kipielą seksualności. Pośród tych morskich otchłani instytucje takie jak Dom bez Zegarów były wyspami, na których brzeg wyrzucały ludzi fale potrzeb i samotności. Niektórzy pozostawali tam na zawsze, przycupnięci na linii pływów. Bezlik innych jednak, gdy nadchodziła pora odpływu, porywała z powrotem woda. Z tych strzępów ludzkich odzyskanych przez ocean niewielu kiedykolwiek dotarło na ląd, a jeśli już, to pod inną szerokością geograficzną.
Raura Czin, jak się wydaje, była wyjątkiem.
Som-Som pamiętała ją jako grubokościstego i nieporadnego czternastolatka, którego zatrudniono w Domu bez Zegarów, gdy ona sama rozpoczęła tam piąty rok służby. Pomimo płaskiej i szerokiej twarzy oraz niezdarnego zachowania Raura Czin już wtedy posiadała jakąś rzadko spotykaną i nieokreśloną kwintesencję osobowości, ożywiającą nieudolną somę dorastającego chłopca i nadającą jej piękno, które miało niepokojące oddziaływanie.
Pani Ouisz, ze znawstwem dostrzegając, że niezwykła perła kryje się w skorupie pospolitego małża, zobaczyła wyraźny, acz nieuchwytny urok Raury Czin, zdecydowała się więc ją nająć. Podobnie było z klientelą Domu bez Zegarów – liczni kupcy, rybacy i żołnierze uznali ją za swoją faworytę, pytając o nią, gdy tylko mieli okazję odwiedzić przybytek.
Wszystkich, którzy darzyli podziwem charyzmę Raury Czin, łączyło to, że żaden nie potrafił jej dokładnie scharakteryzować. Pozostawała tajemnicą, ukryta w osobliwie przeciwstawnych rysach surowo zdobionej szerokiej twarzy, zawieszona w jakimś wyimaginowanym punkcie skupienia między pośpieszną kreską ust a szeroko rozstawionymi oczami, przytłaczająco namacalna, a jednak wiecznie nieuchwytna.
Som-Som, jedna z dwóch osób w Domu, które poznały bliżej Raurę Czin, zawsze skłaniała się do przekonania, że jej urok ma swoje źródło w emocjonalnej głębi nerwowego, chwiejnego chłopca, nie zaś w jakimkolwiek konkretnym felerze, którego można by się dopatrzeć w wyglądzie czy fizjonomii.
Raura Czin tchnęła niespokojną melancholią, która zdawała się przesycać wszystko, od postawy ciała po sposób, w jaki czesała włosy, długie i miękkie, tak złote, że prawie białe. W oczach, nazbyt od siebie oddalonych, by były prześliczne, lecz w sam raz, by zyskały miano pięknych, pojawiał się niekiedy lodowaty błysk strachu. Te rozbieżne cechy splotły się w osobowość, która sprawiała przytłaczające wrażenie bezbronności. O naturze tej bezbronności Som-Som nie miała większego pojęcia niż najbardziej przygodny i chwilowy spośród klientów adorujących Raurę Czin.
Często przychodziła, by usiąść i wypić z Som-Som herbatę na jej balkonie, chcąc umilić sobie czas między spotkaniami, a była to rozrywka popularna wśród wielu mieszkańców Domu bez Zegarów. Ze względu na wyjątkowe upośledzenie Som-Som mogli oni bez obaw odsłaniać swoje tęsknoty i żale. Raura Czin odwiedzała ją podczas długich, nudnych poranków, najwyraźniej zachwycona mało esencjonalnymi kwiatowymi naparami i okazją do jednostronnej rozmowy.
Som-Som wydawało się, że niewiele wnosi do tych często intymnych spotkań, bo nie miała sekretów, z których mogłaby się zwierzyć. Strona jej mózgu od kilku lat rządząca mową nie znała niczego poza ciemnością i ciszą, więc w konwersacji dziewczyna mogła zaoferować najwyżej ciąg nietrafnych rwanych zwrotów, na wpół zapamiętanych wrażeń i anegdot ze świata, który znała przed Milczeniem.
Jakby nie dość tych komplikacji, werbalna połowa Som-Som nic nie słyszała, toteż była zmuszona do wtrąceń, nie wiedząc, czy druga osoba skończyła mówić. Dlatego gdy Raura Czin z przejęciem opisywała to, co miała nadzieję osiągnąć po zakończeniu służby w Domu bez Zegarów, Som-Som zaskakiwała ją słowami: „Pamiętam, że moja matka była mało sympatyczną kobietą, która wszędzie się śpieszyła, aby jak najszybciej zakończyć swoje życie” lub czymś równie niejasnym, po czym zapadała długa cisza, podczas której grzecznie wpatrywała się w Raurę Czin, sącząc kwiatowy napar lewym kącikiem ust.
Z początku zbita z tropu tymi przypadkowymi wypowiedziami, Raura Czin z czasem przywykła do nich i po prostu czekała, aż Som-Som skończy swoje non sequitur, po czym kontynuowała. Ciągła obecność tych osobliwych wtrętów najwyraźniej nie umniejszała przyjemności czerpanej przez Raurę Czin z konwersacyjnych chwil wytchnienia. Som-Som przypuszczała, że jej prawdziwy wkład w te rozmowy polega po prostu na obecności.
Som-Som stała się repozytorium dla aspiracji i niepokojów innych ludzi, o dziwo jednak rola powiernicy nie okazała się przytłaczająca. Dziewczyna radowała się z możliwości dokonywania wyjątkowych wglądów w zwykłe życie. Dzięki temu, że inni opowiadali jej o sprawach, o których nie mówili nawet swoim najbliższym, zyskała cenną perspektywę patrzenia na ludzką naturę, perspektywę bardziej realistyczną i wszechstronną od tych, którymi dysponowało wielu mędrców i filozofów.
Czerpała z tego poczucie pewnej osobistej mocy i dumę, że potrafi rozłożyć niejedną personę na czynniki pierwsze, odsłonić istotne cechy ukryte za fasadą afektu i samoułudy. Raura Czin była jedyną porażką Som-Som. Podobnie jak wszyscy inni, Som-Som nie potrafiła nadać miana temu rzadkiemu i cennemu żywiołowi, na którym oszałamiająco atrakcyjne chłopię zbudowało swoją tożsamość.
Zarazem Som-Som zdołała stworzyć względnie pełny obraz awersji i ambicji Raury Czin, jakkolwiek powierzchowne mogły się one wydawać bez zrozumienia bardziej fundamentalnych motywów. Wiedziała na przykład, że Raura Czin nie zamierza uczynić z prostytucji życiowego powołania. Choć podobne deklaracje padały z ust większości mieszkańców Domu bez Zegarów, w Raurze Czin dziewczyna wyczuwała żelazną determinację, która wyróżniała jej wyobrażenie o przyszłości na tle raczej smutnych i sztampowych fantazji jej towarzyszek. Raura Czin często zapewniała, że pewnego dnia zostanie wielką artystką podróżującą po całym świecie, przekazującą swoją sztukę masom dzięki przystąpieniu do sławnych zespołów dramaturgicznych, takich jak Trupa Rozdartej Pończochy lub Mnemoniczni Wykonawcy Dimuka Papariana. Mniej wymagające estetycznie akty pantomimy, które musiała prezentować codziennie za bladożółtymi drzwiami Domu bez Zegarów, stanowiły jedynie nieudolną przygrywkę do niezliczonych triumfów teatralnych, które czekały ją w przyszłości.
Bladożółte drzwi umożliwiały dostęp do części Domu, którą przeznaczono na romantyczne przeżycia o bardziej artystycznym charakterze. Na każdej z trzech kondygnacji połączonych wypolerowanymi drewnianymi schodami, które biegły spiralnie na zewnątrz z poziomu dziedzińca ku pochyłościom szarego dachu z łupka, oddzielnie rezydowali znawcy i znawczynie ars amandi.
W komnacie położonej najwyżej przebywała Mopetel, trupiopodobna mimka. Poniżej kwaterowała Loba Pak, której ciało miało niezwykłą konsystencję, dzięki czemu mogła upodobnić swoje rysy do wyglądu niemal każdej kobiety w wieku od lat czternastu do siedemdziesięciu. Raura Czin mieszkała na pierwszym piętrze i tam właśnie, ku uciesze rozochoconej męskiej klienteli, odgrywała prozaiczne, mało wymyślne scenki, których lichą jakość rekompensowała swoją charyzmą. Na parterze, zaraz za bladożółtymi drzwiami, mieszkał błyskotliwy i okrutnie namiętny aktor Foral Yatt, który talent swój rozmienił na drobne wskutek obsługiwania licznych klientek rozkoszujących się jego towarzystwem. To właśnie z Foralem Yattem Raura Czin uwikłała się w amoralny związek.
Foral Yatt był tematem wielu balkonowych rozmów prowadzonych w nieruchomej mgiełce ciepłych oparów z czarek z kwiatowym naparem. Raura Czin rozprawiała z ożywieniem, a Som-Som siedziała i słuchała, co jakiś czas przerywając chwilę milczenia, by wspomnieć, że pamięta kolor kołdry, którą zrobiła dla niej babcia, gdy była niemowlęciem, lub że brat, którego imienia nie potrafiła już przywołać, wywrócił kiedyś garnek z wrzątkiem i mocno poparzył sobie nogi.
Wydawało się, że udręka Raury Czin w związku z Foralem Yattem leży w jej świadomości, że gdyby miała ona zrealizować swoje ambicje, wówczas w dążeniu do osiągnięcia wyższych celów winna opuścić tego namiętnego, mrocznie atrakcyjnego młodego aktora. Raura Czin wyznała Som-Som, że choć wraz z Foralem Yattem skrycie snują wspólne plany, jakby razem zamierzali odjechać z Domu bez Zegarów i równolegle poświęcić się robieniu kariery w świecie za murami, to w istocie były to czcze mrzonki.
I choć talentem Foral Yatt przewyższał Raurę Czin, przesłaniając ją do cna, nie miał ani jej nieokreślonego uroku, ani nieubłaganej pasji, która wywiodłaby go poza bladożółte drzwi wprost na wzburzone fale lepszego życia czekającego za murami. Podsycając masochistycznie swoją udrękę, chłopię o szerokiej twarzy czuło się zgnębione również tym, że wykorzystuje swoją bliskość z Foralem Yattem, aby opanować najdrobniejsze niuanse jego doskonałego rzemiosła, przyswoić każdy rys jego charakterystyki, każdy zapierający dech w piersiach niedopowiedziany gest, a to wszystko z myślą o chwili, kiedy będzie mogło je wykorzystać w swojej przyszłej karierze. Zrzuciwszy na moment z ramion to moralne brzemię, Raura Czin siedziała wpatrzona żałośnie w Som-Som, czekając na jakąkolwiek oznakę zrozumienia jej dylematów. Mijały długie chwile w Domu bez Zegarów, odmierzane w dowolnych jednostkach, aż w końcu Som-Som uśmiechała się i odpowiadała:
– Padało tego popołudnia, kiedy nieomal zadławiłam się kamykiem.
Lub:
– Miała na imię Mur albo Mar i chyba była moją siostrą.
Raura Czin dopijała herbatę i odchodziła, czując niewyraźne zadowolenie.
Pomimo wewnętrznych rozterek w końcu znalazła w sobie dość siły charakteru – lub dość bezduszności – by poinformować Forala Yatta, że go opuszcza, ponieważ otrzymała ofertę pracy w małej, ale cenionej przez krytyków wędrownej trupie aktorskiej, ofertę złożoną przez klienta, który był kupcem i bez którego stałego wsparcia finansowego rzeczona trupa by nie przetrwała.
Som-Som dobrze zapamiętała nieładną scenę, która wywiązała się między skonfliktowanymi kochankami na dziedzińcu Domu tego ranka, kiedy Raura Czin miała odejść. Oboje przechadzali się po płaskim czarnym proscenium – jakby nieświadomi widowni powyżej, ze znudzeniem lub rozbawieniem obserwującej akcję z balkonów – a ich gniewne oskarżenia i ponure zaprzeczenia odbijały się echem od półkolistych murów.
Foral Yatt żałośnie podążał za Raurą Czin po podwórzu, nieomal chwiejąc się od ciosu niespodziewanej straszliwej zdrady. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pięknych ramionach, a jego ciemne i głęboko osadzone oczy wypełniły się teraz łzami, gdy tak szedł krok w krok za Raurą Czin – niechciany satelita wciąż uwięziony na orbicie przez nieodpartą grawitację mistycznego związku. Głowa ogolona do skóry, aby mógł z łatwością wdziewać rozmaite peruki wymagane przez klientów, jedynie uwydatniała stan rozpaczy.
Raura Czin utrzymywała dystans kilku kroków, od czasu do czasu rzucając przez ramię bolesne, choć dostojne słowa, podczas gdy Foral Yatt gardłował niespójnie, zraniony, wściekły i zdezorientowany. Som-Som podejrzewała, że w pewien sposób Raura Czin rozkoszowała się obelgami byłego kochanka, przyjmowała jego tyrady jako paradoksalny hołd dla swojego hipnotycznego oddziaływania.
W końcu zdesperowany, doprowadzony do ostateczności Foral Yatt, nie mając względu na własną godność, zagroził, że się zabije. Zrozpaczony wyciągnął coś z małej sakiewki noszonej przy pasku i uniósł rękę, aż tajemniczy przedmiot zabłyszczał w świetle porannego słońca.
Była to miniaturowa ludzka czaszka wykonana z zielonego szkła, zawierająca nie więcej niż łyk przejrzystego płynu pachnącego lukrecją, do którego przechowywania została zaprojektowana. Wystarczyłoby kilka kropel. Podobne przybory dla samobójców dostępne były w zwykłej sprzedaży i niepodobna stwierdzić, ilu co bardziej pesymistycznie usposobionych mieszkańców Liaveku nosiło przy sobie śmiertelną dawkę specyfiku w oczekiwaniu na dzień, w którym życie stanie się nie do zniesienia.
Głosem rozdartym przez emocje Foral Yatt obwieścił, że nie pozwoli, aby porzucono go w tak bezceremonialny sposób. Poprzysiągł, że zakończy swoje życie, jeśli Raura Czin nie podźwignie swojego bagażu i nie zaniesie go z powrotem przez bladożółte drzwi do komnat. Wpatrywali się w siebie i Som-Som miała wrażenie, że dostrzegła błysk niepewności tańczący w szeroko rozstawionych oczach Raury Czin, gdy przesunęła spojrzenie z twarzy Forala Yatta na trzymaną w dłoni buteleczkę w kształcie czaszki. Ta chwila ciszy zdawała się pęcznieć jak ogromny balon, przebity w końcu przez nagły stukot kopyt i kół dochodzący zza łukowatego wejścia, sygnalizujący przybycie powozu, który miał zabrać Raurę Czin do trupy teatralnej. Rzuciła ostatnie spojrzenie na Forala Yatta, a potem, podniósłszy bagaż, odwróciła się i wyszła przez bramę.
Foral Yatt stał zastygły pośrodku ogromnego czarnego owalu, wciąż z uniesioną nieskazitelną ręką ściskającą w palcach zimną, zieloną pięść zapomnienia. Pustym wzrokiem wpatrywał się w bramę, jakby oczekując, że Raura Czin wróci i powie, że to wszystko było jednym wielkim nieprzemyślanym żartem. Zza otaczających go murów dobiegł trzask lejców, a następnie powolny łoskot i skrzypienie drewna i wyprawionej skóry, bo powóz ruszył krętymi ulicami Miasta Wybrańców Fortuny. Po chwili, kiedy wydawało się, że aktor już nigdy się nie poruszy, powoli i niepewnie opuścił rękę.
Trzy piętra wyżej, zdając sobie sprawę, że porzucony kochanek nie popełni samobójstwa, jedna z lokatorek Domu bez Zegarów niezadowolona zacisnęła lśniące czarne wargi i cmoknęła donośnie, po czym wycofała się do swojej kwatery. Słysząc ten dźwięk, Foral Yatt odchylił do tyłu głowę porosłą szarym meszkiem i popatrzył zdziwiony na widzów, jakby dotąd nieświadomy ich uwagi. Jego oczy wyrażały żałosne zagubienie i Som-Som poczuła ulgę, gdy spuścił wzrok na czarne płyty pod swoimi stopami, po czym powoli ruszył przez dziedziniec w kierunku bladożółtych drzwi, a zapomniana szklana czaszka spoczęła spokojnie w jego dłoni.
Zaledwie po kilku miesiącach do Domu bez Zegarów zaczęły docierać wieści o oszałamiającym sukcesie Raury Czin. Wydawało się, że jej nieuchwytna charyzma potrafi oczarować publiczność z taką samą łatwością, z jaką niegdyś zachwycała indywidualnych klientów. Jej występ w roli tragicznej, bezpłodnej Królowej Gordy w Kołysce Mossoca stał się dyżurnym tematem rozmów inteligencji z Liaveku, a plotka głosiła, że rozważano specjalny pokaz dla Jego Szkarłatnej Eminencji. Takie wieści zazwyczaj ukrywano przed niepocieszonym Foralem Yattem, jednak w ciągu roku Raura Czin zyskała tak wielki rozgłos, że rozgoryczony młody aktor był nieuchronnie świadom rozwoju wypadków nie mniej niż wszyscy inni. Wydawało się jednak, że otrząsnął się już z początkowej rozpaczy spowodowanej rozstaniem i nowiny o zawrotnej karierze Raury Czin przyjmował z mniejszym rozżaleniem, niż można było oczekiwać. Istotnie, z wyjątkiem chłodu, który wkradał się do jego oczu na byle wzmiankę o niedawnej kochance, Foral Yatt z wyraźną obojętnością odnosił się do jej losów. Nigdy o niej nie mówił i mniej wnikliwi niż Som-Som mogliby nawet przypuszczać, że zupełnie wyrugował ją z pamięci.
Teraz, pięć lat później, nastąpił powrót.
Na dziedzińcu pod balkonem Raura Czin, z rezygnacją garbiąc ramiona, odwróciła się w stronę bladożółtych drzwi. Podniosła rękę, żeby zapukać, a na jej palcach zatańczyła osobliwa scyntylacja. Som-Som dopiero po chwili zorientowała się, że Raura Czin ma przyklejone do paznokci wiórki substancji odbijającej światło. Popołudnie ucichło, jakby wstrzymując oddech, jakby nasłuchując, toteż dźwięk białych knykci na bladożółtym drewnie zabrzmiał nieproporcjonalnie donośnie.
Usadowiona wysoko na balkonie Som-Som poczuła desperacką ochotę, aby zawołać, ostrzec Raurę Czin, że powrót do tego przybytku jest błędem, że powinna niezwłocznie odejść. Lecz otaczała ją cisza, masywna i absolutna, nie pozwalając na wydanie najmniejszego dźwięku. Zamurowana w celi milczenia, Som-Som była maleńkim pęcherzykiem świadomości w nieskończoności litej skały, skały niemej, szarej i bezkresnej. Zmagała się, próbując zmusić język do wypowiedzenia arcyważnych słów przestrogi, choć przecież wiedziała, że jej wysiłki są beznadziejne.
Poniżej ktoś odblokował od wewnątrz i otworzył bladożółte drzwi, które zaskrzypiały melodyjnie. Było za późno.
Balkon Som-Som znajdował się na drugim piętrze, a przylegająca do niego część mieszkalna była jedną z czterech znajdujących się za fioletowymi drzwiami na krańcu lewej strony wklęsłej fasady Domu bez Zegarów. Dlatego też gdy dziewczyna patrzyła z balkonu na Raurę Czin, nie mogła dostrzec, kto otworzył drzwi. Przypuszczała jednak, że był to Foral Yatt.
Nastąpiła zaskakująco cicha wymiana zdań, po której zawinięta w karmazyn postać sławnej aktorki wkroczyła do domu i znalazła się poza zasięgiem wzroku Som-Som. Bladożółte drzwi zamknęły się z odgłosem, jakby ktoś ssał zęby.
Potem zapadła cisza. Som-Som wciąż siedziała na balkonie, wpatrując się w bladożółte drzwi z niemą udręką w jednym widocznym oku, podczas gdy w tle stopniowo ciemniało niebo. W końcu, kiedy bezpowrotnie minęła doniosła chwila, w której należało wykorzystać głos, Som-Som przemówiła:
– Biegłam tak szybko, jak mogłam, ale kiedy dotarłam do domu mojej matki, ptak już nie żył.
Od momentu gdy zatrzaśnięto żółte drzwi, w pomieszczeniach leżących bezpośrednio w głębi nie padło ani jedno słowo. Foral Yatt siedział na twardym drewnianym krześle obok otwartego paleniska, a bursztynowe światło płomieni migotało po jednej stronie jego chudej twarzy. Raura Czin stała przy oknie, a na tle dogasającego dnia soczysty karmazyn jej szat ściemniał do matowej burgundowej barwy przypominającej strup krwi. Niepewna, jak trafnie ocenić dystans powstały między nią a aktorem, obserwowała blask ognia igrający na aksamicie ogolonej czaszki, aż w końcu milczenie było już ponad jej siły.
– Mam dla ciebie podarek.
Foral Yatt powoli odwrócił głowę w jej stronę, z dala od ognia, a po jego twarzy prześlizgnął się cień, mrocząc reakcję. Raura Czin zanurzyła kredowobiałą dłoń w torbie z czarnego furta i wyjęła małą kulkę z miedzi trzymaną w palcach o zwierciadlanych paznokciach. Wyciągnęła rękę, a Foral Yatt odebrał podarunek.
– Co to jest?
W minionych latach Raura Czin zapomniała, jak urzekający głos ma Foral Yatt, suchy, głęboki i wygłodniały, zupełnie niepodobny do jej głosu. Choć spokojny i o miarowej modulacji, budził wrażenie, jakby w głębi czaiło się coś czujnego i drapieżnego, jakby coś skradało się cichcem pod osłoną akcentowanych sylab. Raura Czin oblizała wargi.
– To zabawka… igraszka dla intelektu. Mówi się, że bardzo odprężająca. Wielu znanych mi wziętych kupców uważa, że niezmiernie ich uspokaja po gorączkowych godzinach handlu.
Foral Yatt obracał gładką miedzianą kulkę w palcach, aż zamigotała na czerwono w blasku ognia.
– Co w niej takiego wyjątkowego?
Raura Czin odsunęła się od okna na krok, wykonując pierwszy nieśmiały ruch w stronę Forala Yatta, odkąd przekroczyła próg Domu, następnie zastygła. Na puste siedzisko drugiego krzesła upuściła z cichym łoskotem czarną futrzaną torbę niczym zwłoki ogromnego pająka. Ten gest wytyczył granice nowego terytorium i Raura Czin miała nadzieję, że powodowana zapałem nie przeholowała. Twarz Forala Yatta pozostawała w cieniu, najwyraźniej jednak nie zareagował z niechęcią na wtargnięcie symbolizowane przez torbę wygrzewającą się przed paleniskiem. Ośmielona brakiem oczywistego sprzeciwu Raura Czin uśmiechnęła się, choć nerwowo, i odparła:
– Wewnątrz może być jaszczurka lub może jej nie być. Na tym polega zagadka.
Milczenie Forala Yatta odebrała jako zachętę do rozwinięcia tematu.
– Mówi się, że istnieje jaszczurka zdolna do wieloletniej, a nawet kilkusetletniej hibernacji, bez pożywienia, powietrza i wilgoci, że spowalnia swoje procesy życiowe do tego stopnia, aż między jednym a drugim uderzeniem jej serca może upłynąć tuzin zim. Powiedziano mi, że to bardzo małe stworzenie, nie większe niż górny staw mojego kciuka, kiedy jest zgięty. Ludzie, którzy wykonują te ozdoby, podobno umieszczają śpiącego gada w środku kuli przed jej zapieczętowaniem. Jeśli przyjrzysz się uważnie, możesz zobaczyć, że dookoła biegnie łączenie.
Foral Yatt pozostał głuchy na te słowa, trwając w pozycji siedzącej, zwrócony plecami do ognia, trzymając kulkę w prawej dłoni, obracając ją tak, że po jej powierzchni prześlizgiwały się rozjarzone smugi. Choć nieprzenikniony cień nadal skrywał jego twarz, Raura Czin wyczuła, że jego milczenie ma już inną wymowę. Wyczuła, że zaczyna się jej wymykać drobna przewaga, którą zyskała na początku. Dlaczego Foral Yatt uparcie nie odpowiada? Nie mogąc opanować niepokoju w swoim głosie, kontynuowała:
– Kulki nie można otworzyć i pozostaje tylko dociekanie, czy wewnątrz naprawdę jest jaszczurka, czy nie. To ma związek z naszym postrzeganiem świata, a kiedy się nad tym zastanowisz, zrozumiesz, że to bez znaczenia, czy w środku istotnie śpi jaszczurka, i wtedy możesz rozmyślać o tym, co jest rzeczywiste, a co nie jest…
Zawiesiła głos, jakby nagle zdała sobie sprawę z własnej niespójności.
– …i mówi się jeszcze, że jest to bardzo odprężające – dokończyła niepewnie po chwili mdłej, ponurej ciszy.
– Dlaczego wróciłaś?
– Nie wiem.
– Nie wiesz.
Było tak, jakby jej słowa trafiły w lustro, odbiły się i dosięgły ją z powrotem, pełne nowych znaczeń i implikacji – prawda zniekształcona przez błąd w tafli szkła. Kruchy spokój Raury Czin zaczął pryskać w reakcji na nijaki, beznamiętny ton Forala Yatta.
– Nie miałam na myśli, że nie wiem. Chodzi mi tylko o to…
Spojrzała na swoje zadbane blade dłonie i stwierdziła, że wyłamuje sobie palce. Wyglądały jak spółkujące kraby, które zbyt długo przebywały w ciemności.
– Chodzi mi o to, że nie miałam żadnego konkretnego powodu, by tu wrócić. Moja praca, kariera, to wszystko jest aż nazbyt doskonałe. Mam mnóstwo pieniędzy. Mam przyjaciół. Właśnie zagrałam rolę najstarszej córki Bromara w Kowalu szczęścia i wszyscy będą o mnie mówić przez długie miesiące. Na razie nie muszę pracować. Mogę robić to, na co mam ochotę. Nie musiałam tutaj wracać.
Foral Yatt milczał, a blask ognia za plecami polerował jego głowę irchą rozmytej fosforescencji, prześwitując przez meszek na czaszce. W palcach obracała się miedziana kulka, miniaturowa planeta przetaczająca się z dnia w noc.
– Chodzi o to, że… to miejsce, ten dom ma coś. Ten dom coś w sobie kryje, coś autentycznego. Ale to nie jest dobre. Po prostu jest autentyczne. Nie wiem, jak to nazwać, nawet tego nie lubię, ale wiem, że jest autentyczne, i wiem, że znajduje się tutaj, i czułam, nie wiem, czułam, że muszę wrócić i popatrzeć. To jak…
Dłonie Raury Czin zdawały się gnieść i skubać powietrze z przodu, jakby słowa, których poszukiwała, kryły się w przestrzeni, a sondując w ten sposób, mogła odgadnąć ich kształt. Rozdzielona teraz para bladych skorupiaków zastygła na grzbietach, niemrawo machając kończynami, jakby dogorywały na jakimś niewidzialnym morskim brzegu.
– To tak jak z tym wypadkiem, który widziałam… rolnik leżał zmiażdżony pod swoim wozem. Żył, ale żebra miał połamane, wystawały mu z boku. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się stało, bo zapanowało jedno wielkie zamieszanie. Wokół zebrało się mnóstwo ludzi, ale nikt nie mógł ruszyć wozu, bo połamałby rolnika jeszcze bardziej. Było lato i pełno much. Pamiętam, że on krzyczał bez przerwy, żeby ktoś przepędził muchy, i jakaś starowina wyszła i to zrobiła, ale do tamtej chwili nikt nawet nie drgnął, do momentu, kiedy ten człowiek zaczął krzyczeć. To było straszne. Przeszłam obok jak najszybciej, bo on cierpiał i nikt nie mógł nic poradzić, poza tą starą kobietą, która przegnała muchy fartuchem.
Ale wróciłam.
Zatrzymałam się trochę dalej przy drodze i zaraz się cofnęłam. Nie mogłam nic na to poradzić. To było tak realne i bolesne, człowiek leżący pod tym straszliwym ciężarem, krzyczący, wołający swoją żonę i dzieci. To było tak realne, że po prostu przeniknęło wszystko inne na całym świecie, wszystko, co zbudowałam wokół siebie dzięki szczęściu i pieniądzom, i wiedziałam, że to coś znaczy, wróciłam tam i patrzyłam, jak człowiek ten topi się we własnej krwi, podczas gdy starowina mówiła mu, żeby się nie martwił, że jego żona i dzieci zaraz przyjdą.
I właśnie dlatego wróciłam do Domu bez Zegarów.
Nastąpił długi przerywnik w formie ciszy. Miedziany świat obracał się w palcach pozbawionego oblicza i nieodpowiadającego boga.
– I wciąż cię kocham.
Ktoś dwukrotnie zastukał do bladożółtych drzwi. Przez chwilę w pokoju panowała zupełna martwota zmącona jedynie złudzeniem ruchu spowodowanym blaskiem ognia. Następnie Foral Yatt podniósł się z twardego drewnianego krzesła, wciąż mając oświetlone plecy i twarz w zaćmieniu. Przechodząc przez pokój, wciągając głowę w ramiona pod poczerniałymi belkami podtrzymującymi niski strop, zbliżył się na tyle, że Raura Czin mogłaby unieść rękę i musnąć jego ramię, co uszłoby za przypadek. Lecz nie uczyniła tego.
Foral Yatt otworzył drzwi.
Postać za progiem miała może czterdzieści lat, a była to duża i silnie zbudowana kobieta o surowych rysach, ubrana w pojedynczą szatę, istny namiot z przydymionego szarego futra. Okrywała jej głowę, z wyciętym otworem odsłaniającym twarz, niżej zaś efektowny, minimalistyczny krój ciągnął się aż do podłogi. W futrze nie było żadnych rozcięć, przez które kobieta mogłaby wysunąć ręce, co kazało Raurze Czin myśleć, że zapewne ma służki, które robią wokół niej wszystko, nie wykluczając podawania posiłków do ust. Tak chełpliwe afiszowanie się z zamożnością wywarłoby wrażenie nawet w świecie, który Raura Czin poznała w ciągu ostatnich pięciu lat.
Gdy nieproszona klientka odchyliła głowę, by przemówić, migotliwe żółte światło padło na jej twarz i Raura Czin zobaczyła, że kobieta ma bursztynową skazę, nieprzyjemnie przypominającą sierść, pokrywającą niemal cały lewy policzek. Najwyraźniej usiłowała ukryć ją pod grubą warstwą białego pudru, z marnym jednak skutkiem. Przebarwienie pozostawało widoczne pod makijażem, jakby było cienką niczym papier płastugą, która pływa w tkance podskórnej, a jej ciemny kształt można było bez trudu dostrzec tuż pod zmąconą powierzchnią twarzy.
Odezwała się niepokojąco donośnym głosem, a ton był zaczepny i w pewien sposób obraźliwy:
– Foralu Yatcie. Drogi Foralu Yatcie, ile to czasu? Ile czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?
Odpowiedź, która padła, była profesjonalnie uprzejma, swobodnie taktowna, zarazem wygłoszona na tyle donośnie, że Raura Czin mimowolnie się skrzywiła, choć stała kilka kroków dalej. Nagle dotarło do niej, że okutana w futro kobieta cierpi zapewne na wadę słuchu.
– Minęły dwa dni od twojego pobytu, Donno Blerot. Tęskniłem za tobą.
Fala gorąca oblała Raurę Czin, niemal natychmiast stygnąc w żołądku jak sztabka ołowiu. Foral Yatt miał klientkę, należało więc zostawić go w spokoju. Rozczarowanie Raury Czin było tak wielkie, że nie mogła się do niego przyznać. Postanowiła wyjść niezwłocznie w nadziei, że umknie przed tym uczuciem w drodze do swojej kwatery w pensjonacie na dalekim krańcu Miasta Wybrańców Fortuny. I że dopadnie ją ono dopiero wtedy, gdy oboje znajdą się bezpiecznie za zamkniętymi drzwiami, a wtedy popłyną łzy. Sięgnęła właśnie po torbę czekającą na krześle, gdy Foral Yatt odezwał się ponownie:
– Jednak twoja dzisiejsza wizyta wypadła nie w porę. Ktoś z mojej rodziny właśnie przybył w odwiedziny. – Wskazał niejasno przez ramię w kierunku oszołomionej Raury Czin. – Żałuję, że nasze tęsknoty pozostaną niezaspokojone przez kolejny dzień. I proszę o cierpliwość, Donno Blerot. Wiesz, że kiedy w końcu się spotkamy, nasze zjednoczenie będzie tym słodsze wskutek tego niefortunnego opóźnienia.
Donna Blerot odwróciła głowę i pobiegła spojrzeniem obok Forala Yatta w kierunku spowitej karmazynem szczupłej postaci stojącej w pokoju oświetlonym blaskiem ognia, podobnej do płomienia w jaskrawej oprawie. Oczy kobiety były lodowate i bezlitosne, wwiercały się w Raurę Czin przez długą chwilę, po czym wzrok ponownie padł na Forala Yatta, a wyraz twarzy złagodniał.
– Wielka szkoda – odparła. – Jaka szkoda. Ale wybaczę ci. Jak mogłabym kiedykolwiek postąpić inaczej? – Uśmiechnęła się. Zęby miała żółte, a usta nazbyt szerokie. – Do jutra zatem?
– Do jutra, najdroższa Donno Blerot.
Kobieta zawróciła w progu i Raura Czin usłyszała powolny, drwiący stukot jej drewnianych sandałów w drodze przez czarny dziedziniec. Foral Yatt zamknął drzwi. Zasunięty metalowy rygiel w metalowej obejmie wydał zgrzyt elektryzujący w swojej aluzyjności, aż Raura Czin zadrżała w reakcji na ten dźwięk. Foral Yatt odwrócił się od zawartego portalu i spojrzał na nią, z bezczelną miną w blasku ognia. Twarz miał mniej rzeźbioną i chudszą, niż Raura Czin ją zapamiętała. Oczy z kolei patrzyły tak intensywnie i hipnotyzująco, aż zdała sobie sprawę, że jej wspomnienia nie oddają im sprawiedliwości. W komnacie przepełnionej rozedrganymi kłębami mroku, przez co wydawała się salą balową dla cieni, tych dwoje wpatrywało się w siebie. W milczeniu.
Foral Yatt ruszył w stronę Raury Czin, zatrzymując się tylko po to, by odłożyć mały miedziany glob na wypolerowanym białym blacie, po czym szedł dalej. Tempo jego kroków było wyraźnie przemyślane i Raura Czin miała pewność, że musi być on świadom napięcia, jakie wzbudziło w niej to rozkosznie przedłużające się zbliżanie. Nie mogąc zdzierżyć spojrzenia Forala Yatta, opuściła powieki, a rozdygotane światło stało się smugami niespójnego blasku. Zadrżała, a jej oddech przyśpieszył.
Otulił ją ciepły, suchy zapach skóry Forala Yatta. Wiedziała, że on stoi tuż przed nią, w odległości nie większej niż długość ramienia. I wtedy Foral Yatt dotknął jej twarzy. Wstrząs wywołany fizycznym kontaktem o mało nie kazał Raurze Czin odruchowo szarpnąć głową do tyłu, zapanowała jednak nad swoją reakcją. Serce waliło jej jak młotem, gdy paznokieć przesunął się po linii jej szczęki.
Pomysłowy splot jedwabnej wstęgi, która była jej strojem, utrzymywała jedna zapinka ukryta za trójkątnym czarnym klejnotem w filigranowej oprawie, noszonym po prawej stronie gardła. Szpilka ukłuła szyję, gdy Foral Yatt zaczął wyłuskiwać Raurę Czin z krwistoczerwonego wężowiska, ale w jej obolałym, przewrażliwionym stanie nawet to wydawało się niemal nieznośną rozkoszą. Podniosła wzrok, a wtedy oczy Forala Yatta wchłonęły ją bez reszty. Ręce, poruszając się leniwie, acz pewnie, zaczęły odwijać długą wstęgę soczyście barwionej tkaniny, od głowy podążając spiralnie w dół.
Gęste włosy, uwolnione spod wiążącego je zawoju, opadły na białe ramiona. Raura Czin zaszlochała i pokręciła głową, lecz nie był to wyraz sprzeciwu. Fala przejmującego chłodu spłynęła po niej, gdy coraz więcej obnażonego ciała wystawione było na przeciągi w komnacie. Przesunęła się po jej brzuchu i dalej ku kanciastym, wystającym biodrom, nad ogolonym wzgórkiem łonowym, obok podrygującego już, sztywniejącego członka. Sunęła po jej udach i dalej w kierunku dywanu z sitowia, gdzie rozpleciona wstęga już opadła wokół stóp, tworząc rozlewającą się czerwoną kałużę, jakby nagie ciało krwawiło z tuzina niedostrzegalnych ran.
Skinął do niej głową raz jeden, wciąż w milczeniu, a ona uklękła na podłodze u jego stóp, wciskając kolana w plątaninę opadłej wstęgi, aż na skórze odcisnął się nikły wzór splotów. Zamknąwszy oczy, pochyliła głowę do przodu, aż oparła się czołem o siedzisko krzesła, na którym przed wiecznością położyła torbę. Gęste ciemne futro i twarde drewno były jednakowo chłodne na jej rozpalonym policzku.
Za jej plecami rozległ się jeden krótki ton, kiedy klamra Forala Yatta opadła bezceremonialnie na dywan z sitowia. Pod wpływem impulsu Raura Czin otworzyła oczy, potoczyła wzrokiem po komnacie, chłonąc tę chwilę we wszystkich jej nieskończonych niuansach. Po drugiej stronie pomieszczenia miedziana kulka spoczywała nieruchomo na blacie, odłożona tam przez Forala Yatta. Przypominała świeżo wydłubane oko bezczelnej gadającej głowy, z rodzaju tych, jakie podobno były w posiadaniu pewnych osobistości w Zaułku Czarodziejów. Wpatrywała się w Raurę Czin, błyszcząc sugestywnie, a wszystko, co działo się za bladożółtymi drzwiami, znajdowało bezstronne odzwierciedlenie w tej doskonałej miniaturze, na wypukłej powierzchni pozbawionej życia, niemrugającej gałki ocznej.
Później, leżąc płasko na brzuchu, ze zmieszanym potem obojga schnącym w zagłębieniu pleców, Raura Czin pozwoliła swojej świadomości zawiesić się na granicy czuwania, podczas gdy Foral Yatt przykucnął nagi przy palenisku, by dołożyć świeże węgle do gasnącej czerwieni, która sczerniała w ciągu ostatniej godziny. Powietrze było ciężkie od odurzającej wonności nasienia, a Raura Czin miała mięśnie zwiotczałe wskutek błogiego wyczerpania.
Mimo to coś ją dręczyło w tej wysublimowanej głębi odrętwiałego zaspokojenia. Między kochankami pozostawało coś nierozstrzygniętego bez względu na to, jak wytrawna wydawała się ich miłość. Nie było to nic nadmiernie realnego, raczej niepokojący brak niż natrętna obecność. Raura Czin mogła więc to zignorować, a jednak w tej chwili okazało się to ponad jej siły. Tym czymś była pustka w jej wnętrzu, którą należało wypełnić, by mogła poczuć się w pełni człowiekiem. Choć niechętnie myślała o zakłóceniu spokojnej poświaty zjednoczenia dwóch ciał, w końcu odzyskała głos.
– Czy nadal mnie kochasz? – Po pełnej wahania chwili dodała: – Pomimo tego, co ci zrobiłam?
Odwróciła głowę, a prawa strona jej twarzy spoczęła na plecionce z sitowia. On wciąż kucał przed ogniem zwrócony do niej plecami, starannie układając zimne, czarne bryłki na szczycie jasnego żaru. Jego skóra lśniła, a żółta akwarelowa smuga spływała po boku ku płomieniom. Raura Czin podążyła adorującym wzrokiem za linią jego kręgosłupa aż do pionowego załamania, które rozdzielało twarde pośladki. Nie odwrócił się do niej, gdy w końcu odpowiedział pytaniem:
– Czy we wnętrzu kulki śpi jaszczurka?
Biorąc kolejną bryłkę węgla w dłoń poczerniałą od pyłu, Foral Yatt umieścił zwieńczenie na szczycie ciemnej piramidy w zminiaturyzowanym piekle kominka. Tej nocy za bladożółtymi drzwiami nie padło ani jedno słowo więcej.