“Iluminacje” to seria błyskotliwych, zaskakujących opowieści, które ujawniają pełną moc wyobraźni i magii, jak również dogłębną znajomość ludzkiej natury.


W swoim pierwszym zbiorze opowiadań, obejmującym ponad czterdzieści lat pracy, Alan Moore przedstawia serię szalenie różnych, ale równie niezapomnianych postaci, które odkrywają – a nawet niszczą i tworzą – niezbadane zakamarki egzystencji.

Konkubiny w fantastycznym domu rozkoszy i tragiczna historia miłosna.
Paranormalna grupa badawcza zinfiltrowana przez jedną z nieziemskich istot, które chce zbadać.
Surrealistyczna, kafkowska historia głównych graczy przemysłu komiksowego na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu pięciu lat.
Pierwsze dni apokalipsy i specjalistka od prawa, która musi posprzątać ten bałagan.
Duchy i stworzenia z innego świata, a także przygody mózgów Boltzmanna – i wiele innych.

Alan Moore (ur. 1953) jest angielskim pisarzem uznawanym powszechnie za najlepszego i najbardziej inspirującego scenarzystę w historii komiksu. Jego nowatorskie dzieła to między innymi Top 10, Prosto z piekła, Zagubione dziewczęta i Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Moore jest także autorem komiksów Strażnicy i V jak Vendetta (oba zostały zekranizowane), Sagi o potworze z bagien, Zabójczego żartu (uznawanego za jedną z najlepszych opowieści o Jokerze) oraz bestsellerowego Jerusalem. Wielokrotnie nagradzany, otrzymał między innymi: British Eagle Awards for Best Comics Writer (1982 i 1983), Internation Horror Guild Award (1995), Hugo Award (1988), Locus Poll Award (1988), Bram Stoker Award (2000). Urodził się w Northampton i się z niego do dziś nie wyprowadził.

Alan Moore
Iluminacje
Przekład: Paulina Braiter, Krzysztof Cieślik, Paweł Podmiotko, Michał Rogalski, Robert Sudół, Wojciech Szypuła, Łukasz Witczak, Tomasz Wyżyński, Aga Zano
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


HIPOTETYCZNA JASZCZURKA

Prze­ło­żył Robert Sudół

Połowa jej twa­rzy była por­ce­la­nowa.

Sie­dząc na bal­ko­nie, w roz­tar­gnie­niu żując ane­miczne nie­bie­skie kwiatki, które zerwała w ogro­dzie, Som-Som patrzyła na dzie­dzi­niec Domu bez Zega­rów. Nie­ozdo­biony i krą­gły, leżał poni­żej niby zacie­niona i zastała stud­nia. Widziane z góry czarne płyty chod­ni­kowe, przez pochód wielu stóp wypo­le­ro­wane do bez­na­mięt­nego poły­sku, wyglą­dały bar­dziej jak sto­jąca woda niż kamień. Pęk­nię­cia i szcze­liny, które mogłyby zepsuć ten efekt, widoczne były jedy­nie tam, gdzie żyły mchu podą­żały krę­tymi szla­kami przez jed­no­lity poza tym gagat. Rów­nie dobrze mogłaby to być deli­katna koronka rzęsy wod­nej, która roz­pa­dłaby się i roz­pły­nęła przy pierw­szym plu­sku, pierw­szej zmarszczce na powierzchni…
Kiedy Som-Som miała pięć lat, matka dostrze­gła bole­sne piękno zaklęte w jej dzie­cię­cej twa­rzy i nocną porą popro­wa­dziła nie­ro­zu­mie­jącą niczego córkę przez gwarny labi­rynt Lia­veku do paste­lo­wego domu z okrą­głym czar­nym dzie­dziń­cem. Pod­da­jąc się prze­wod­nic­twu mat­czy­nej dłoni, Som-Som podrep­tała o pół­nocy po kamien­nych pły­tach chod­ni­ko­wych, a echo jej kro­ków szep­tało do niej z wyso­kiego pół­okrą­głego muru, który ota­czał trzy czwarte terenu. Wklę­sła fasada Domu bez Zega­rów dopeł­niała koła, a w jej sze­ro­kim łuku umiesz­czono sied­mioro drzwi, każde w innym kolo­rze. Matka zapu­kała do bia­łych, środ­ko­wych.
Roz­legł się odgłos drob­nych ostroż­nych kro­ków, a zaraz potem krótki szczęk rygla, gdy odblo­ko­wano drzwi od wewnątrz. Otwo­rzyły się bez­sze­lest­nie. Pięt­na­sto­let­nia dziew­czyna, ubrana na biało na tle bia­łych kom­nat w głębi, popa­trzyła w ciem­ność nie­obec­nym, nie­wzru­szo­nym wzro­kiem.
Szata, którą miała na sobie, była dopa­so­wana i miała kolor śniegu, a w fał­dach i zała­ma­niach gęst­niały lek­kie nie­bie­skawe cie­nie. Okry­wała ją od stóp do głowy z wyjąt­kiem wycię­tych otwo­rów, które odsła­niały prawą pierś, lewą rękę i nie­prze­nik­nioną twarz przy­po­mi­na­jącą maskę.
Patrząc na szczu­płą postać obra­mo­waną pro­sto­ką­tem lodo­wa­tego świa­tła, Som-Som pomy­ślała w pierw­szej chwili, że odsło­nięte czę­ści ciała są czer­wone od farby lub pudru. Przyj­rzaw­szy się uważ­niej, z fascy­na­cją i zara­zem prze­ra­że­niem zdała sobie sprawę, że to w cało­ści malut­kie, acz czy­telne słowa, wyta­tu­owane soczy­stym kar­ma­zy­nem na gład­kim bia­łym per­ga­mi­nie skóry. Fine­zyj­nie sfor­mu­ło­wane zda­nia, wie­lo­znaczne i suge­stywne, wiły się spi­ral­nie od bor­do­wego pączka jej sutka. Ele­ganc­kie, skry­cie namiętne wersy podą­żały po orbi­cie lewego oka, by połą­czyć się w dosko­nałą meta­forę pod cie­niem kości policz­ko­wej. Palce ocie­kały poezją.
Dziew­czyna spoj­rzała naj­pierw na Som-Som, potem na jej matkę. W jej oczach nie było żad­nego osądu. Jakby wszystko uzgod­niono zawczasu, odwró­ciła się i drob­nymi, mia­ro­wymi kro­kami zagłę­biła się w ark­tycz­nie olśnie­wa­jący Dom bez Zega­rów. Po chwili Som-Som i jej matka podą­żyły za nią, zamy­ka­jąc za sobą białe drzwi.
Dziew­czyna (któ­rej imię, jak się póź­niej dowie­działa Som-Som, brzmiało Księga) popro­wa­dziła matkę i córkę kory­ta­rzami owia­nymi wid­mem per­fum do sali, która była jed­no­cze­śnie ogromna i ośle­pia­jąca. Białe świa­tło, zała­my­wane przez soczewki i fase­to­wane szklane naczy­nia, zda­wało się wisieć w powie­trzu niczym upiorna paję­czyna, przez co kształty i formy były zatarte. Pośrodku tej mgli­stej fos­fo­re­scen­cji na futrach z polar­nych zwie­rząt spo­czy­wała wysoka kobieta, a wokół jej stóp leżały poduszki hafto­wane w misterne wzory szronu. Migo­tli­wie roz­rze­dzone oto­cze­nie usu­nęło zmarszczki z jej skóry, nada­jąc jej nie­okre­ślony wiek, ale kiedy się ode­zwała, prze­mó­wiła sta­rym gło­sem. Nazy­wała się Ouisz i była panią i wła­ści­cielką Domu bez Zega­rów.
Mię­dzy kobie­tami wywią­zała się cicha i nie­ja­sna roz­mowa, więc Som-Som nie­wiele z niej zro­zu­miała. W pew­nym momen­cie Pani Ouisz pod­nio­sła się z łoża z bia­łych futer i chwiej­nym kro­kiem pode­szła do dziecka. Ujęła deli­kat­nie twarz Som-Som kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym i obró­ciła jej główkę, by zoba­czyć pro­fil. Dotyk jej dłoni przy­po­mi­nał krepę, ale był zaska­ku­jąco cie­pły w pomiesz­cze­niu, które lśniło nie­ziem­skim chło­dem. Naj­wy­raź­niej zado­wo­lona Pani Ouisz odwró­ciła się i ski­nęła głową do dziew­czyny zwa­nej Księgą, po czym powró­ciła w obję­cia futer.
Wyta­tu­owana słu­żąca wyszła z pokoju, a po chwili wró­ciła z nie­wielką sakiewką z wybie­lo­nej skóry. Sakiewka pobrzę­ki­wała w rytm jej kro­ków. Słu­żąca podała ją matce, która wyglą­dała na prze­stra­szoną i zdez­o­rien­to­waną. Jed­nak cię­żar sakiewki naj­wy­raź­niej ją uspo­koił, toteż nie opie­rała się, nie wypo­wie­działa ani jed­nego słowa skargi, gdy Księga ujęła ją lekko za rękę i wypro­wa­dziła z bia­łej kom­naty.
Dopiero po upły­wie dłu­gich minut Som-Som zorien­to­wała się, że matka nie wróci.
Był tam Szafi, dzie­więt­na­sto­letni dys­lo­ka­cjo­ni­sta, który leżąc na brzu­chu, potra­fił wykrzy­wić ciało do tyłu aż tak, że pośladki sado­wiły się wygod­nie na czubku głowy, a uśmiech­niętą twarz widać było mię­dzy sto­pami. I Deli­cja, kobieta w śred­nim wieku, która za pomocą czter­na­stu igieł zada­wała klien­towi nie­wy­obra­żalne męki lub roz­ko­sze, a wszystko to bez pozo­sta­wie­nia naj­mniej­szego śladu. Mope­tel, zatrzy­mu­jąc bicie wła­snego serca i oddech, na ponad dwie godziny osią­gała stan podobny do zgonu. Jazu miał całe ciało poro­słe drob­nymi czar­nymi wło­sami, cho­dził na czwo­ra­kach i poro­zu­mie­wał się tylko war­cze­niem. Były jesz­cze Ruszu­szi i Hata, i nie­mru­ga­jąca powie­kami Loba Pak…
Żyjąc wśród tej mena­że­rii dzi­wo­lą­gów, gdzie to, co nie­tu­zin­kowe, przez zwie­lo­krot­nie­nie sta­wało się powsze­dnie, Som-Som zdo­łała zacho­wać pewną miarę bez­stron­no­ści. Naj­lep­szą część swo­ich dni spę­dzała na obser­wo­wa­niu żywych feno­me­nów bez choćby jed­nej dys­kry­mi­nu­ją­cej czy fawo­ry­zu­ją­cej myśli, zasta­na­wia­jąc się, czy ten lub ów posłuży za pier­wo­wzór osoby, którą ma się stać. Pod­słu­chu­jąc Panią Ouisz i jej naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków, cier­pli­wie roz­szy­fro­wu­jąc ich mowę skła­da­jącą się z pauz i akcen­to­wa­nych sylab, Som-Som doszła do wnio­sku, że jej prze­zna­cze­niem jest coś wyjąt­ko­wego – wyjąt­ko­wego nawet wśród tej gale­rii kurio­zów, którą był Dom bez Zega­rów. Czy będzie uczona sztuki dopro­wa­dza­nia męż­czyzn i kobiet do eks­tazy wibra­cjami swo­jego głosu, jak czyni to Hata? Czy też jej udzia­łem sta­nie się talent Mope­tel do prze­ży­wa­nia chwi­lo­wej śmierci? Przyj­mu­jąc z uśmie­chem kan­dy­zo­wane owoce i mar­ce­pany, któ­rymi hoj­nie czę­sto­wali ją starsi, w zadu­mie przy­pa­try­wała się ich twa­rzom.
W dniu swo­ich dzie­wią­tych uro­dzin Som-Som poszła pod eskortą Księgi do olśnie­wa­ją­cego sank­tu­arium Pani Ouisz. Wysu­szo­nym uśmie­chem, nie­po­ko­ją­cym z powodu nie­co­dzien­nej ser­decz­no­ści, Pani Ouisz odpra­wiła Księgę, następ­nie pokle­pała zimowe futra obok sie­bie, dając Som-Som do zro­zu­mie­nia, że powinna spo­cząć. Z przy­wo­ła­nym na obli­cze cudzym wyra­zem twa­rzy wła­ści­cielka Domu bez Zega­rów powia­do­miła dziew­czynkę, na czym mógłby pole­gać jej wyjąt­kowy sta­tus w tym przy­bytku.
Jeśli wyrazi takie życze­nie, zosta­nie kur­ty­zaną na wyłączny uży­tek czar­no­księż­ni­ków. Odtąd tylko bie­głe dło­nie, które nadają kształt for­tu­nie, mia­łyby dostęp do cie­płych uko­sów jej cie­le­snej powłoki. Poję­łaby abs­trak­cyjne żądze tych, któ­rzy poru­szają sekret­nymi dźwi­gniami świata, a będąc w ich służ­bie, zazna­łaby szczę­ścia.
Klę­cząc na samym brzegu łoża ze srebr­nych futer, Som-Som poczuła, że świat drży i zastyga, gdy słowa sta­ruszki prze­ta­czają się przez jej głowę, roz­bi­ja­jąc się jedno o dru­gie, trze­cie jak wiel­kie pla­nety ze szkła.
Czar­no­księż­nicy?
Wysy­łana po odro­binę elik­siru miło­ści lub lek dla star­szych loka­to­rów Domu bez Zega­rów, Som-Som czę­sto musiała kie­ro­wać swoje kroki do Zaułka Cza­ro­dzie­jów. Sama ulica, zmienna, nie­stała, roze­dr­gana upo­rczy­wie na gra­nicy widze­nia obwo­do­wego, nie przed­sta­wiała żad­nego wyraź­nego, spój­nego obrazu, który Som-Som mogłaby prze­cho­wy­wać w pamięci. Nie­któ­rzy z tam­tej­szych miesz­kań­ców oka­zali się jed­nak nie­za­po­mniani. Ich oczy. Ich straszne, wszech­wie­dzące oczy…
W wyobraźni ujrzała sie­bie nagą, wysta­wioną na spoj­rze­nie zna­jące otchłanne oce­any przy­padku, w któ­rych ludzie są led­wie rybą, spoj­rze­nie dostrze­ga­jące sekretne fali­ste wzory w nie­zgłę­bio­nych przy­pły­wach oko­licz­no­ści. W jej żołądku zaczęło roz­cza­pie­rzać macki coś bar­dziej nie­jed­no­znacz­nego niż strach czy radość. Gdzieś daleko, w bia­łym pomiesz­cze­niu wypeł­nio­nym rażą­cym bla­skiem Pani Ouisz wyli­czała z dłu­giej listy warunki, które muszą zostać speł­nione, by Som-Som mogła wziąć na sie­bie nowe powin­no­ści.
Wyda­wało się, że nie­wielu z tych, któ­rzy wyty­czają ścieżki szczę­ścia, pozo­sta­wia cokol­wiek przy­pad­kowi. Aby czar­no­księż­nik wszedł w pełny cie­le­sny kon­takt z inną osobą, wyma­gano zasto­so­wa­nia bez­względ­nych środ­ków ostroż­no­ści. Naj­waż­niej­sze z nich oka­zały się zabiegi doty­czące docho­wa­nia tajem­nicy. Eks­taza czar­no­księż­nika była wyda­rze­niem o nie­by­wa­łej, prze­ra­ża­ją­cej donio­sło­ści, albo­wiem wtedy wła­śnie jego moc osią­gała wyżyny kapry­śno­ści i swo­body.
Wia­dome było, że docho­dzi wów­czas nie­rzadko do spon­ta­nicz­nych prze­ja­wów roz­ma­itych zja­wisk, a w chwili uwol­nie­nia szep­tano nazwę przed­miotu, z któ­rym wią­zano pomyśl­ność. W świe­cie magów takie nie­dy­skretne zacho­wa­nie mogło mieć fatalne kon­se­kwen­cje. Naj­nie­win­niej­sze zwie­rze­nia nie­ostroż­nego tau­ma­turga usły­szane w budu­arze i ujaw­nione wro­gowi o dosta­tecz­nie bez­względ­nym sercu zebrać mogły strasz­liwe żniwo. Taki nie­szczę­śnik zostałby wyrwany z objęć nocy przez zimne łap­ska z nie­wi­dzą­cymi żół­tymi śle­piami osa­dzo­nymi pośrodku dłoni lub wrzód na jego szyi roz­kwit­nąłby do postaci pur­pu­ro­wych dzie­cię­cych ust, które szep­ta­łyby mu do ucha deli­ryczne spro­śno­ści, póki nie popadłby w krań­cowy obłęd.
Nie­uchwytny kon­ty­nent for­tuny był tery­to­rium prze­siąk­nię­tym ryzy­kiem, a ta, która pra­gnęła zostać kur­ty­zaną czar­no­księż­ni­ków, musiała zobo­wią­zać się do tego, że zosta­nie rów­nież oblu­bie­nicą Mil­cze­nia.
W tym wła­śnie celu Som-Som zabrano by do pew­nej sie­dziby w Zaułku Cza­ro­dzie­jów, miej­sca o tyle nie­zwy­kłego, że można je było zna­leźć tylko w trzeci i piąty dzień tygo­dnia. Tam dziew­czynce podano by małego mary­no­wa­nego robaka koloru ochry, który odsło­niłby sza­ro­ró­żowe dwo­rzysz­cze jej duszy przed dłońmi wła­ści­ciela tego przy­bytku, fizjo­manty cie­szą­cego się wielką sławą. Z tą chwilą roz­po­czę­łyby się zaślu­biny z Mil­cze­niem.
Pół­kule mózgu łączy poje­dyn­cza chrząst­ko­wata nić, magi­strala, którą pilne wia­do­mo­ści neu­ro­nowe przed­wer­bal­nego i intu­icyj­nego pra­wego płata prze­cho­dzą do jego bar­dziej racjo­nal­nego i aktyw­nego odpo­wied­nika po stro­nie lewej. W Som-Som ten deli­katny pomost zostałby znisz­czony, prze­cięty ostrym nożem, aby unie­moż­li­wić dal­szą komu­ni­ka­cję mię­dzy dwiema poło­wami psy­chiki.
Po ope­ra­cji dosta­łaby rok na przy­wyk­nię­cie do nowego spo­sobu postrze­ga­nia. Pozba­wiona widze­nia ste­reo­sko­po­wego musia­łaby nauczyć się utrzy­my­wać rów­no­wagę i pod­no­sić przed­mioty. Po wielu napa­dach fru­stru­ją­cego, żało­snego para­liżu, pod­czas któ­rych sta­łaby roz­dy­go­tana, wyko­nu­jąc przej­mu­jące, nie­do­koń­czone gesty, bo jej ciało roz­darte byłoby mię­dzy sprzecz­nymi popę­dami, w końcu osią­gnę­łaby pewien sto­pień koor­dy­na­cji i odzy­skała wdzięk. Oczy­wi­ście jej ruchy już na zawsze nazna­czone byłyby powol­no­ścią i lek­kim waha­niem, ale prze­cież gdyby zostały odpo­wied­nio wyre­ży­se­ro­wane, ich oni­ryczny efekt byłby sam w sobie pod­nie­ca­jący ero­tycz­nie. Pod koniec rocz­nej adap­ta­cji wyko­nano by odlew twa­rzy Som-Som, po czym dopa­so­wano by Pęk­niętą Maskę.
Pęk­nięta Maska byłaby nie tyle pęk­nięta, ile prze­cięta na pół. Wyko­nana z por­ce­lany i okry­wa­jąca całą głowę, zosta­łaby pre­cy­zyj­nie roz­kro­jona małym srebr­nym dłu­tem, począw­szy od karku i dalej, prze­mie­rza­jąc zimną i pozba­wioną wło­sów czaszkę, scho­dząc po grzbie­cie nosa, by na zawsze roz­dzie­lić pozba­wione wyrazu usta. Lewą stronę maski zdjęto by i starto na miał, po czym rzu­cono by na wiatr. Przed wło­że­niem Pęk­nię­tej Maski głowę Som-Som cał­ko­wi­cie by ogo­lono, następ­nie skórę natarto by cuch­ną­cym fio­le­to­wym sokiem leśnej jagody, który nisz­czy cebulki, aby nie odro­sły włosy. To przy­naj­mniej czę­ściowo zapew­ni­łoby jej kom­fort przez następne pięt­na­ście lat, kiedy to maska nie byłaby w ogóle zdej­mo­wana, chyba że sta­łaby się nie­wy­godna z powodu powoli zmie­nia­ją­cego się kształtu czaszki. W takim wypadku maska zosta­łaby zdjęta i wyko­nano by nowy odlew.
Zakry­wa­jąc prawą stronę głowy, w swej nie­ska­zi­tel­nej topo­gra­fii Pęk­nięta Maska nie mia­łaby żad­nych zakłó­ceń w postaci otwo­rów, dzięki któ­rym Som-Som mogłaby sły­szeć lub widzieć. Por­ce­la­nowe oko byłoby nie­przej­rzy­ste, białe i ślepe. Por­ce­la­nowe ucho głu­che. Ukryte pod powłoką ich orga­niczne odpo­wied­niki zna­la­złyby się w podob­nie bez­na­dziej­nej sytu­acji. Som-Som nie widzia­łaby nic na prawe oko i nie sły­szała nic na prawe ucho. Per­cep­cja byłaby nie­za­kłó­cona wyłącz­nie w nie­osło­nię­tej poło­wie twa­rzy.
Para­dok­sal­nym zwier­cia­dla­nym zrzą­dze­niem natury wra­że­nia zmy­słowe z apa­ratu lewej czę­ści ciała byłyby prze­ka­zy­wane do pra­wej pół­kuli mózgu. Lecz tam infor­ma­cja grzę­złaby z powodu prze­cię­cia neu­ro­no­wego szlaku, który łączył obie strony. Ni­gdy nie docie­ra­łaby do tych ośrod­ków aktyw­no­ści mózgo­wej, które rzą­dzą mową i komu­ni­ka­cją, ponie­waż znaj­dują się w lewej pół­kuli, kra­inie teraz bez­pow­rot­nie utra­co­nej, leżą­cej za chi­rur­gicz­nie stwo­rzoną prze­pa­ścią. Oko widzia­łoby, usta jed­nak nie mogłyby tego wyra­zić. Roz­mowy, które ucho mogłoby zło­wić, na zawsze pozo­sta­wa­łyby nie­po­wtó­rzone przez język, nie­zna­jący wła­ści­wych słów do uło­że­nia.
Som-Som byłaby ośle­piona, lecz nie cał­kiem. Zacho­wa­łaby słuch, w pew­nym sen­sie, a nawet potra­fi­łaby mówić. Ale zosta­łaby poślu­biona Mil­cze­niu.
W jakże korzyst­nej opa­li­za­cji swo­jej bia­łej kom­naty Pani Ouisz zakoń­czyła opis zaszczy­tów, które cze­kały oszo­ło­mioną dzie­wię­cio­latkę. Poru­szyła maleń­kim por­ce­la­no­wym dzwo­necz­kiem, by przy­zwać Księgę, koń­cząc tym samym audien­cję. Poty­ka­jąc się o wła­sne stopy, które nagle spu­chły z powodu usta­nia krą­że­nia, Som-Som pozwo­liła wyta­tu­owa­nej słu­żą­cej wypro­wa­dzić się na zaska­ku­jące, pro­za­iczne świa­tło dnia.
Zasty­gł­szy w progu, Księga odwró­ciła się i uśmiech­nęła do mru­ga­ją­cej dziew­czynki. Uśmiech ten nie był okrutny, zmarsz­czył jed­nak słowa wypi­sane na jej policz­kach, przez co na moment stały się nie­czy­telne.
– Gdy już zosta­niesz poślu­biona Mil­cze­niu i nie będziesz mogła wyja­wić niczy­ich myśli, pozwolę ci prze­czy­tać wszyst­kie moje histo­rie.
Miała nie­równą tona­cję głosu, jakby dawno wyszła z wprawy w mówie­niu. Pod­nió­sł­szy nagą kar­ma­zy­nową dłoń, dotknęła kali­gra­fii na czole, a potem, opusz­cza­jąc rękę, lekko musnęła spi­ralę liry­ków na piersi. Uśmiech­nęła się raz jesz­cze, odwró­ciła i weszła do domu, zamy­ka­jąc białe drzwi za sobą, por­no­gra­fią w ruchu.
Wtedy wła­śnie Som-Som po raz pierw­szy usły­szała jej głos. Następ­nego dnia zapro­wa­dzono ją do nie­uchwyt­nej rezy­den­cji, gdzie męż­czy­zna z szopą bia­łych wło­sów, za pomocą lakieru zle­pioną w sztywną płe­twę grzbie­tową bie­gnącą wskroś czaszki, dał jej do żucia malut­kiego brą­zo­wa­wego robaczka. Som-Som zauwa­żyła, że owad jest uwię­dły i brzydki, ale chyba nie bar­dziej niż za życia. Poło­żyła go sobie na języku, bo tego od niej ocze­ki­wano, i zaczęła posłusz­nie żuć.
Obu­dziła się jako dwie odrębne osoby, mil­czący obcy ludzie, któ­rzy użyt­ko­wali tę samą skórę bez żad­nej współ­pracy czy poro­zu­mie­nia. Do Domu bez Zega­rów odwie­ziono ją w małym wózku wyło­żo­nym podusz­kami. Prze­je­chała z ter­ko­tem przez pół­ko­li­ste wej­ście i gar­gan­tu­iczny kleks dzie­dzińca, a wszystko, co zostało obie­cane, w końcu się speł­niło.
Dwa­na­ście lat temu.
Sie­dząc na bal­ko­nie, z na poły widocz­nymi ustami pobar­wio­nymi na nie­bie­sko przez sok żutych kwia­tów, Som-Som patrzyła na dzie­dzi­niec Domu bez Zega­rów. Na nią zaś patrzyło atra­men­towe oko studni, nie­zmą­cone popo­łu­dnio­wym wia­trem. Tu i ówdzie na nie­prze­nik­nio­nej ciem­nej wodzie uno­siły się opa­dłe liście, nie­ru­chome okru­chy sepii na tle czerni.
Gdyby z roz­koszną powol­no­ścią nachy­liła się bez­wład­nie do przodu i wpa­dła wprost do noc­nej studni poni­żej, zapewne nie sta­łaby się jej żadna krzywda? Jak rzu­cony kamyk wbi­łaby się z plu­skiem pod bez­na­miętną czarną powierzch­nię – lot sre­bra w ota­cza­ją­cych ją zim­nych, heba­no­wych wodach. Nad jej głową roze­szłyby się kręgi niczym pul­sa­cja bólu tęt­nią­cego w ranie. Wzdę­łyby się jako czarne fale liżące mury Domu bez Zega­rów, a potem woda znów zasty­głaby, nie­ru­choma jak głaz.
Wyko­nu­jąc czy­ste, nie­złomne wyma­chy, Som-Som popły­nę­łaby pod zie­mią, pod pół­ko­li­stymi murami Domu bez Zega­rów, pod samym Mia­stem Wybrań­ców For­tuny wprost w nie­zba­dane ziemne oce­any poło­żone poni­żej. Zanu­rza­jąc się głę­boko, prze­śli­zgnę­łaby się pośród błysz­czą­cych żył rudy, przez pogrze­bane i zapo­mniane war­stwy globu. Wychy­nąw­szy, mio­ta­łaby się i wiła w cie­płych pły­ci­znach wierzch­niej gleby, wynu­rzała od czasu do czasu, aby sko­czyć jako opa­li­zu­jący łuk w pro­mie­niach sło­necz­nych, a kro­pelki ziemi pry­ska­łyby w powie­trzu dookoła. Dając ponow­nie nura, dotar­łaby do chłod­nej samot­no­ści gliny i pia­skowca, daleko, hen w dole…
Ktoś szedł po tafli czar­nej wody, bo drew­niane san­dały zaszu­rały wyraź­nie na jej nagle stward­nia­łej powierzchni i zasze­le­ściły suche liście. Ilu­zja, nie­zdolna utrzy­mać się w obli­czu takich sprzecz­no­ści, pry­sła i natych­miast wymknęła się wspo­mnie­niu.
Jedna strona twa­rzy Som-Som nachmu­rzyła się poiry­to­wana w reak­cji na zakłó­ce­nie chwili jej zadumy i brew wygięła się w małost­kowy gry­mas, pod­czas gdy druga połowa pozo­stała nie­wzru­szona i obo­jętna. Widoczne oko, jeden z pary klej­no­tów, które stały się jesz­cze dosko­nal­sze wsku­tek utraty brata bliź­niaka, patrzyło na idą­cego w dole przy­by­sza. Nie­do­strze­żona na swoim bal­ko­nie Som-Som przy­glą­dała się intru­zowi, zain­try­go­wana nagle jakąś oso­bli­wo­ścią jego kroku lub postawy, która wydała się zna­joma. Przy­mru­żyła lewe oko, wytę­ża­jąc wzrok, a syme­tria roz­po­ło­wio­nej twa­rzy zmie­niła się w mars.
Postać była szczu­pła, śred­niego wzro­stu, od czubka głowy do kostek odziana we wstęgi pysz­nego czer­wo­nego jedwa­biu, aż tylko twarz, dło­nie i stopy pozo­sta­wały odsło­nięte. Deli­katna linia barku i ramie­nia wyda­wała się nie­wąt­pli­wie kobieca, ale w spo­so­bie, w jaki tułów łączył się z wąskimi, kan­cia­stymi bio­drami, było coś męskiego. Idąc nie­śpiesz­nie przez dzie­dzi­niec, postać zatrzy­mała się przed bla­do­żół­tymi drzwiami, które znaj­do­wały się na pra­wym krańcu Domu bez Zega­rów. Tam zawa­hała się i odwró­ciła, chcąc popa­trzeć na dzie­dzi­niec, i tym samym dała Som-Som spo­sob­ność, aby po raz pierw­szy mogła wyraź­nie ujrzeć poma­lo­waną twarz, jed­no­cze­śnie ude­rza­jąco obcą i natych­miast roz­po­zna­walną.
Postać nazy­wała się Raura Czin i była męż­czy­zną.
Pod­czas lat służby w tym zmien­nym oto­cze­niu, per­cep­cję mając ogra­ni­czoną z powodu swo­jego stanu i uwię­zie­nia będą­cego jego następ­stwem, Som-Som zdo­łała osią­gnąć szczyt zro­zu­mie­nia, wewnętrzny punkt obser­wa­cyjny dający ogląd sze­ro­kiej sfery ludz­kich poczy­nań, z któ­rej wyklu­czyła ją Pęk­nięta Maska. Per­spek­tywa ta pozwo­liła jej doko­nać pew­nych spo­strze­żeń, jed­no­cze­śnie głę­bo­kich i oso­bli­wych.
Zro­zu­miała na przy­kład, że świat jest nie tylko bez­kre­snym oce­anem for­tuny, ale także wrzącą kipielą sek­su­al­no­ści. Pośród tych mor­skich otchłani insty­tu­cje takie jak Dom bez Zega­rów były wyspami, na któ­rych brzeg wyrzu­cały ludzi fale potrzeb i samot­no­ści. Nie­któ­rzy pozo­sta­wali tam na zawsze, przy­cup­nięci na linii pły­wów. Bez­lik innych jed­nak, gdy nad­cho­dziła pora odpływu, pory­wała z powro­tem woda. Z tych strzę­pów ludz­kich odzy­ska­nych przez ocean nie­wielu kie­dy­kol­wiek dotarło na ląd, a jeśli już, to pod inną sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficzną.
Raura Czin, jak się wydaje, była wyjąt­kiem.
Som-Som pamię­tała ją jako gru­bo­ko­ści­stego i nie­po­rad­nego czter­na­sto­latka, któ­rego zatrud­niono w Domu bez Zega­rów, gdy ona sama roz­po­częła tam piąty rok służby. Pomimo pła­skiej i sze­ro­kiej twa­rzy oraz nie­zdar­nego zacho­wa­nia Raura Czin już wtedy posia­dała jakąś rzadko spo­ty­kaną i nie­okre­śloną kwin­te­sen­cję oso­bo­wo­ści, oży­wia­jącą nie­udolną somę dora­sta­ją­cego chłopca i nada­jącą jej piękno, które miało nie­po­ko­jące oddzia­ły­wa­nie.
Pani Ouisz, ze znaw­stwem dostrze­ga­jąc, że nie­zwy­kła perła kryje się w sko­ru­pie pospo­li­tego małża, zoba­czyła wyraźny, acz nie­uchwytny urok Raury Czin, zde­cy­do­wała się więc ją nająć. Podob­nie było z klien­telą Domu bez Zega­rów – liczni kupcy, rybacy i żoł­nie­rze uznali ją za swoją fawo­rytę, pyta­jąc o nią, gdy tylko mieli oka­zję odwie­dzić przy­by­tek.
Wszyst­kich, któ­rzy darzyli podzi­wem cha­ry­zmę Raury Czin, łączyło to, że żaden nie potra­fił jej dokład­nie scha­rak­te­ry­zo­wać. Pozo­sta­wała tajem­nicą, ukryta w oso­bli­wie prze­ciw­staw­nych rysach surowo zdo­bio­nej sze­ro­kiej twa­rzy, zawie­szona w jakimś wyima­gi­no­wa­nym punk­cie sku­pie­nia mię­dzy pośpieszną kre­ską ust a sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami, przy­tła­cza­jąco nama­calna, a jed­nak wiecz­nie nie­uchwytna.
Som-Som, jedna z dwóch osób w Domu, które poznały bli­żej Raurę Czin, zawsze skła­niała się do prze­ko­na­nia, że jej urok ma swoje źró­dło w emo­cjo­nal­nej głębi ner­wo­wego, chwiej­nego chłopca, nie zaś w jakim­kol­wiek kon­kret­nym fele­rze, któ­rego można by się dopa­trzeć w wyglą­dzie czy fizjo­no­mii.
Raura Czin tchnęła nie­spo­kojną melan­cho­lią, która zda­wała się prze­sy­cać wszystko, od postawy ciała po spo­sób, w jaki cze­sała włosy, dłu­gie i mięk­kie, tak złote, że pra­wie białe. W oczach, nazbyt od sie­bie odda­lo­nych, by były prze­śliczne, lecz w sam raz, by zyskały miano pięk­nych, poja­wiał się nie­kiedy lodo­waty błysk stra­chu. Te roz­bieżne cechy splo­tły się w oso­bo­wość, która spra­wiała przy­tła­cza­jące wra­że­nie bez­bron­no­ści. O natu­rze tej bez­bron­no­ści Som-Som nie miała więk­szego poję­cia niż naj­bar­dziej przy­godny i chwi­lowy spo­śród klien­tów ado­ru­ją­cych Raurę Czin.
Czę­sto przy­cho­dziła, by usiąść i wypić z Som-Som her­batę na jej bal­ko­nie, chcąc umi­lić sobie czas mię­dzy spo­tka­niami, a była to roz­rywka popu­larna wśród wielu miesz­kań­ców Domu bez Zega­rów. Ze względu na wyjąt­kowe upo­śle­dze­nie Som-Som mogli oni bez obaw odsła­niać swoje tęsk­noty i żale. Raura Czin odwie­dzała ją pod­czas dłu­gich, nud­nych poran­ków, naj­wy­raź­niej zachwy­cona mało esen­cjo­nal­nymi kwia­to­wymi napa­rami i oka­zją do jed­no­stron­nej roz­mowy.
Som-Som wyda­wało się, że nie­wiele wnosi do tych czę­sto intym­nych spo­tkań, bo nie miała sekre­tów, z któ­rych mogłaby się zwie­rzyć. Strona jej mózgu od kilku lat rzą­dząca mową nie znała niczego poza ciem­no­ścią i ciszą, więc w kon­wer­sa­cji dziew­czyna mogła zaofe­ro­wać naj­wy­żej ciąg nie­traf­nych rwa­nych zwro­tów, na wpół zapa­mię­ta­nych wra­żeń i aneg­dot ze świata, który znała przed Mil­cze­niem.
Jakby nie dość tych kom­pli­ka­cji, wer­balna połowa Som-Som nic nie sły­szała, toteż była zmu­szona do wtrą­ceń, nie wie­dząc, czy druga osoba skoń­czyła mówić. Dla­tego gdy Raura Czin z prze­ję­ciem opi­sy­wała to, co miała nadzieję osią­gnąć po zakoń­cze­niu służby w Domu bez Zega­rów, Som-Som zaska­ki­wała ją sło­wami: „Pamię­tam, że moja matka była mało sym­pa­tyczną kobietą, która wszę­dzie się śpie­szyła, aby jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć swoje życie” lub czymś rów­nie nie­ja­snym, po czym zapa­dała długa cisza, pod­czas któ­rej grzecz­nie wpa­try­wała się w Raurę Czin, sącząc kwia­towy napar lewym kąci­kiem ust.
Z początku zbita z tropu tymi przy­pad­ko­wymi wypo­wie­dziami, Raura Czin z cza­sem przy­wy­kła do nich i po pro­stu cze­kała, aż Som-Som skoń­czy swoje non sequ­itur, po czym kon­ty­nu­owała. Cią­gła obec­ność tych oso­bli­wych wtrę­tów naj­wy­raź­niej nie umniej­szała przy­jem­no­ści czer­pa­nej przez Raurę Czin z kon­wer­sa­cyj­nych chwil wytchnie­nia. Som-Som przy­pusz­czała, że jej praw­dziwy wkład w te roz­mowy polega po pro­stu na obec­no­ści.
Som-Som stała się repo­zy­to­rium dla aspi­ra­cji i nie­po­ko­jów innych ludzi, o dziwo jed­nak rola powier­nicy nie oka­zała się przy­tła­cza­jąca. Dziew­czyna rado­wała się z moż­li­wo­ści doko­ny­wa­nia wyjąt­ko­wych wglą­dów w zwy­kłe życie. Dzięki temu, że inni opo­wia­dali jej o spra­wach, o któ­rych nie mówili nawet swoim naj­bliż­szym, zyskała cenną per­spek­tywę patrze­nia na ludzką naturę, per­spek­tywę bar­dziej reali­styczną i wszech­stronną od tych, któ­rymi dys­po­no­wało wielu mędr­ców i filo­zo­fów.
Czer­pała z tego poczu­cie pew­nej oso­bi­stej mocy i dumę, że potrafi roz­ło­żyć nie­jedną per­sonę na czyn­niki pierw­sze, odsło­nić istotne cechy ukryte za fasadą afektu i samo­ułudy. Raura Czin była jedyną porażką Som-Som. Podob­nie jak wszy­scy inni, Som-Som nie potra­fiła nadać miana temu rzad­kiemu i cen­nemu żywio­łowi, na któ­rym osza­ła­mia­jąco atrak­cyjne chło­pię zbu­do­wało swoją toż­sa­mość.
Zara­zem Som-Som zdo­łała stwo­rzyć względ­nie pełny obraz awer­sji i ambi­cji Raury Czin, jak­kol­wiek powierz­chowne mogły się one wyda­wać bez zro­zu­mie­nia bar­dziej fun­da­men­tal­nych moty­wów. Wie­działa na przy­kład, że Raura Czin nie zamie­rza uczy­nić z pro­sty­tu­cji życio­wego powo­ła­nia. Choć podobne dekla­ra­cje padały z ust więk­szo­ści miesz­kań­ców Domu bez Zega­rów, w Rau­rze Czin dziew­czyna wyczu­wała żela­zną deter­mi­na­cję, która wyróż­niała jej wyobra­że­nie o przy­szło­ści na tle raczej smut­nych i sztam­po­wych fan­ta­zji jej towa­rzy­szek. Raura Czin czę­sto zapew­niała, że pew­nego dnia zosta­nie wielką artystką podró­żu­jącą po całym świe­cie, prze­ka­zu­jącą swoją sztukę masom dzięki przy­stą­pie­niu do sław­nych zespo­łów dra­ma­tur­gicz­nych, takich jak Trupa Roz­dar­tej Poń­czo­chy lub Mne­mo­niczni Wyko­nawcy Dimuka Papa­riana. Mniej wyma­ga­jące este­tycz­nie akty pan­to­mimy, które musiała pre­zen­to­wać codzien­nie za bla­do­żół­tymi drzwiami Domu bez Zega­rów, sta­no­wiły jedy­nie nie­udolną przy­grywkę do nie­zli­czo­nych trium­fów teatral­nych, które cze­kały ją w przy­szło­ści.
Bla­do­żółte drzwi umoż­li­wiały dostęp do czę­ści Domu, którą prze­zna­czono na roman­tyczne prze­ży­cia o bar­dziej arty­stycz­nym cha­rak­te­rze. Na każ­dej z trzech kon­dy­gna­cji połą­czo­nych wypo­le­ro­wa­nymi drew­nia­nymi scho­dami, które bie­gły spi­ral­nie na zewnątrz z poziomu dzie­dzińca ku pochy­ło­ściom sza­rego dachu z łupka, oddziel­nie rezy­do­wali znawcy i znaw­czy­nie ars amandi.
W kom­na­cie poło­żo­nej naj­wy­żej prze­by­wała Mope­tel, tru­pio­po­dobna mimka. Poni­żej kwa­te­ro­wała Loba Pak, któ­rej ciało miało nie­zwy­kłą kon­sy­sten­cję, dzięki czemu mogła upodob­nić swoje rysy do wyglądu nie­mal każ­dej kobiety w wieku od lat czter­na­stu do sie­dem­dzie­się­ciu. Raura Czin miesz­kała na pierw­szym pię­trze i tam wła­śnie, ku ucie­sze roz­ocho­co­nej męskiej klien­teli, odgry­wała pro­za­iczne, mało wymyślne scenki, któ­rych lichą jakość rekom­pen­so­wała swoją cha­ry­zmą. Na par­te­rze, zaraz za bla­do­żół­tymi drzwiami, miesz­kał bły­sko­tliwy i okrut­nie namiętny aktor Foral Yatt, który talent swój roz­mie­nił na drobne wsku­tek obsłu­gi­wa­nia licz­nych klien­tek roz­ko­szu­ją­cych się jego towa­rzy­stwem. To wła­śnie z Fora­lem Yat­tem Raura Czin uwi­kłała się w amo­ralny zwią­zek.
Foral Yatt był tema­tem wielu bal­ko­no­wych roz­mów pro­wa­dzo­nych w nie­ru­cho­mej mgiełce cie­płych opa­rów z cza­rek z kwia­to­wym napa­rem. Raura Czin roz­pra­wiała z oży­wie­niem, a Som-Som sie­działa i słu­chała, co jakiś czas prze­ry­wa­jąc chwilę mil­cze­nia, by wspo­mnieć, że pamięta kolor koł­dry, którą zro­biła dla niej bab­cia, gdy była nie­mow­lę­ciem, lub że brat, któ­rego imie­nia nie potra­fiła już przy­wo­łać, wywró­cił kie­dyś gar­nek z wrząt­kiem i mocno popa­rzył sobie nogi.
Wyda­wało się, że udręka Raury Czin w związku z Fora­lem Yat­tem leży w jej świa­do­mo­ści, że gdyby miała ona zre­ali­zo­wać swoje ambi­cje, wów­czas w dąże­niu do osią­gnię­cia wyż­szych celów winna opu­ścić tego namięt­nego, mrocz­nie atrak­cyj­nego mło­dego aktora. Raura Czin wyznała Som-Som, że choć wraz z Fora­lem Yat­tem skry­cie snują wspólne plany, jakby razem zamie­rzali odje­chać z Domu bez Zega­rów i rów­no­le­gle poświę­cić się robie­niu kariery w świe­cie za murami, to w isto­cie były to czcze mrzonki.
I choć talen­tem Foral Yatt prze­wyż­szał Raurę Czin, prze­sła­nia­jąc ją do cna, nie miał ani jej nie­okre­ślo­nego uroku, ani nie­ubła­ga­nej pasji, która wywio­dłaby go poza bla­do­żółte drzwi wprost na wzbu­rzone fale lep­szego życia cze­ka­ją­cego za murami. Pod­sy­ca­jąc maso­chi­stycz­nie swoją udrękę, chło­pię o sze­ro­kiej twa­rzy czuło się zgnę­bione rów­nież tym, że wyko­rzy­stuje swoją bli­skość z Fora­lem Yat­tem, aby opa­no­wać naj­drob­niej­sze niu­anse jego dosko­na­łego rze­mio­sła, przy­swoić każdy rys jego cha­rak­te­ry­styki, każdy zapie­ra­jący dech w pier­siach nie­do­po­wie­dziany gest, a to wszystko z myślą o chwili, kiedy będzie mogło je wyko­rzy­stać w swo­jej przy­szłej karie­rze. Zrzu­ciw­szy na moment z ramion to moralne brze­mię, Raura Czin sie­działa wpa­trzona żało­śnie w Som-Som, cze­ka­jąc na jaką­kol­wiek oznakę zro­zu­mie­nia jej dyle­ma­tów. Mijały dłu­gie chwile w Domu bez Zega­rów, odmie­rzane w dowol­nych jed­nost­kach, aż w końcu Som-Som uśmie­chała się i odpo­wia­dała:
– Padało tego popo­łu­dnia, kiedy nie­omal zadła­wi­łam się kamy­kiem.
Lub:
– Miała na imię Mur albo Mar i chyba była moją sio­strą.
Raura Czin dopi­jała her­batę i odcho­dziła, czu­jąc nie­wy­raźne zado­wo­le­nie.
Pomimo wewnętrz­nych roz­te­rek w końcu zna­la­zła w sobie dość siły cha­rak­teru – lub dość bez­dusz­no­ści – by poin­for­mo­wać Forala Yatta, że go opusz­cza, ponie­waż otrzy­mała ofertę pracy w małej, ale cenio­nej przez kry­ty­ków wędrow­nej tru­pie aktor­skiej, ofertę zło­żoną przez klienta, który był kup­cem i bez któ­rego sta­łego wspar­cia finan­so­wego rze­czona trupa by nie prze­trwała.
Som-Som dobrze zapa­mię­tała nie­ładną scenę, która wywią­zała się mię­dzy skon­flik­to­wa­nymi kochan­kami na dzie­dzińcu Domu tego ranka, kiedy Raura Czin miała odejść. Oboje prze­cha­dzali się po pła­skim czar­nym pro­sce­nium – jakby nie­świa­domi widowni powy­żej, ze znu­dze­niem lub roz­ba­wie­niem obser­wu­ją­cej akcję z bal­ko­nów – a ich gniewne oskar­że­nia i ponure zaprze­cze­nia odbi­jały się echem od pół­ko­li­stych murów.
Foral Yatt żało­śnie podą­żał za Raurą Czin po podwó­rzu, nie­omal chwie­jąc się od ciosu nie­spo­dzie­wa­nej strasz­li­wej zdrady. Był wyso­kim, szczu­płym męż­czy­zną o pięk­nych ramio­nach, a jego ciemne i głę­boko osa­dzone oczy wypeł­niły się teraz łzami, gdy tak szedł krok w krok za Raurą Czin – nie­chciany sate­lita wciąż uwię­ziony na orbi­cie przez nie­od­partą gra­wi­ta­cję mistycz­nego związku. Głowa ogo­lona do skóry, aby mógł z łatwo­ścią wdzie­wać roz­ma­ite peruki wyma­gane przez klien­tów, jedy­nie uwy­dat­niała stan roz­pa­czy.
Raura Czin utrzy­my­wała dystans kilku kro­ków, od czasu do czasu rzu­ca­jąc przez ramię bole­sne, choć dostojne słowa, pod­czas gdy Foral Yatt gar­dło­wał nie­spój­nie, zra­niony, wście­kły i zdez­o­rien­to­wany. Som-Som podej­rze­wała, że w pewien spo­sób Raura Czin roz­ko­szo­wała się obe­lgami byłego kochanka, przyj­mo­wała jego tyrady jako para­dok­salny hołd dla swo­jego hip­no­tycz­nego oddzia­ły­wa­nia.
W końcu zde­spe­ro­wany, dopro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści Foral Yatt, nie mając względu na wła­sną god­ność, zagro­ził, że się zabije. Zroz­pa­czony wycią­gnął coś z małej sakiewki noszo­nej przy pasku i uniósł rękę, aż tajem­ni­czy przed­miot zabłysz­czał w świe­tle poran­nego słońca.
Była to minia­tu­rowa ludzka czaszka wyko­nana z zie­lo­nego szkła, zawie­ra­jąca nie wię­cej niż łyk przej­rzy­stego płynu pach­ną­cego lukre­cją, do któ­rego prze­cho­wy­wa­nia została zapro­jek­to­wana. Wystar­czy­łoby kilka kro­pel. Podobne przy­bory dla samo­bój­ców dostępne były w zwy­kłej sprze­daży i nie­po­dobna stwier­dzić, ilu co bar­dziej pesy­mi­stycz­nie uspo­so­bio­nych miesz­kań­ców Lia­veku nosiło przy sobie śmier­telną dawkę spe­cy­fiku w ocze­ki­wa­niu na dzień, w któ­rym życie sta­nie się nie do znie­sie­nia.
Gło­sem roz­dar­tym przez emo­cje Foral Yatt obwie­ścił, że nie pozwoli, aby porzu­cono go w tak bez­ce­re­mo­nialny spo­sób. Poprzy­siągł, że zakoń­czy swoje życie, jeśli Raura Czin nie podźwi­gnie swo­jego bagażu i nie zanie­sie go z powro­tem przez bla­do­żółte drzwi do kom­nat. Wpa­try­wali się w sie­bie i Som-Som miała wra­że­nie, że dostrze­gła błysk nie­pew­no­ści tań­czący w sze­roko roz­sta­wio­nych oczach Raury Czin, gdy prze­su­nęła spoj­rze­nie z twa­rzy Forala Yatta na trzy­maną w dłoni bute­leczkę w kształ­cie czaszki. Ta chwila ciszy zda­wała się pęcz­nieć jak ogromny balon, prze­bity w końcu przez nagły stu­kot kopyt i kół docho­dzący zza łuko­wa­tego wej­ścia, sygna­li­zu­jący przy­by­cie powozu, który miał zabrać Raurę Czin do trupy teatral­nej. Rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie na Forala Yatta, a potem, pod­nió­sł­szy bagaż, odwró­ciła się i wyszła przez bramę.
Foral Yatt stał zasty­gły pośrodku ogrom­nego czar­nego owalu, wciąż z unie­sioną nie­ska­zi­telną ręką ści­ska­jącą w pal­cach zimną, zie­loną pięść zapo­mnie­nia. Pustym wzro­kiem wpa­try­wał się w bramę, jakby ocze­ku­jąc, że Raura Czin wróci i powie, że to wszystko było jed­nym wiel­kim nie­prze­my­śla­nym żar­tem. Zza ota­cza­ją­cych go murów dobiegł trzask lej­ców, a następ­nie powolny łoskot i skrzy­pie­nie drewna i wypra­wio­nej skóry, bo powóz ruszył krę­tymi uli­cami Mia­sta Wybrań­ców For­tuny. Po chwili, kiedy wyda­wało się, że aktor już ni­gdy się nie poru­szy, powoli i nie­pew­nie opu­ścił rękę.
Trzy pię­tra wyżej, zda­jąc sobie sprawę, że porzu­cony kocha­nek nie popełni samo­bój­stwa, jedna z loka­to­rek Domu bez Zega­rów nie­za­do­wo­lona zaci­snęła lśniące czarne wargi i cmok­nęła dono­śnie, po czym wyco­fała się do swo­jej kwa­tery. Sły­sząc ten dźwięk, Foral Yatt odchy­lił do tyłu głowę poro­słą sza­rym mesz­kiem i popa­trzył zdzi­wiony na widzów, jakby dotąd nie­świa­domy ich uwagi. Jego oczy wyra­żały żało­sne zagu­bie­nie i Som-Som poczuła ulgę, gdy spu­ścił wzrok na czarne płyty pod swo­imi sto­pami, po czym powoli ruszył przez dzie­dzi­niec w kie­runku bla­do­żół­tych drzwi, a zapo­mniana szklana czaszka spo­częła spo­koj­nie w jego dłoni.
Zale­d­wie po kilku mie­sią­cach do Domu bez Zega­rów zaczęły docie­rać wie­ści o osza­ła­mia­ją­cym suk­ce­sie Raury Czin. Wyda­wało się, że jej nie­uchwytna cha­ry­zma potrafi ocza­ro­wać publicz­ność z taką samą łatwo­ścią, z jaką nie­gdyś zachwy­cała indy­wi­du­al­nych klien­tów. Jej występ w roli tra­gicz­nej, bez­płod­nej Kró­lo­wej Gordy w Koły­sce Mos­soca stał się dyżur­nym tema­tem roz­mów inte­li­gen­cji z Lia­veku, a plotka gło­siła, że roz­wa­żano spe­cjalny pokaz dla Jego Szkar­łat­nej Emi­nen­cji. Takie wie­ści zazwy­czaj ukry­wano przed nie­po­cie­szo­nym Fora­lem Yat­tem, jed­nak w ciągu roku Raura Czin zyskała tak wielki roz­głos, że roz­go­ry­czony młody aktor był nie­uchron­nie świa­dom roz­woju wypad­ków nie mniej niż wszy­scy inni. Wyda­wało się jed­nak, że otrzą­snął się już z począt­ko­wej roz­pa­czy spo­wo­do­wa­nej roz­sta­niem i nowiny o zawrot­nej karie­rze Raury Czin przyj­mo­wał z mniej­szym roz­ża­le­niem, niż można było ocze­ki­wać. Istot­nie, z wyjąt­kiem chłodu, który wkra­dał się do jego oczu na byle wzmiankę o nie­daw­nej kochance, Foral Yatt z wyraźną obo­jęt­no­ścią odno­sił się do jej losów. Ni­gdy o niej nie mówił i mniej wni­kliwi niż Som-Som mogliby nawet przy­pusz­czać, że zupeł­nie wyru­go­wał ją z pamięci.
Teraz, pięć lat póź­niej, nastą­pił powrót.
Na dzie­dzińcu pod bal­ko­nem Raura Czin, z rezy­gna­cją gar­biąc ramiona, odwró­ciła się w stronę bla­do­żół­tych drzwi. Pod­nio­sła rękę, żeby zapu­kać, a na jej pal­cach zatań­czyła oso­bliwa scyn­ty­la­cja. Som-Som dopiero po chwili zorien­to­wała się, że Raura Czin ma przy­kle­jone do paznokci wiórki sub­stan­cji odbi­ja­ją­cej świa­tło. Popo­łu­dnie uci­chło, jakby wstrzy­mu­jąc oddech, jakby nasłu­chu­jąc, toteż dźwięk bia­łych knykci na bla­do­żół­tym drew­nie zabrzmiał nie­pro­por­cjo­nal­nie dono­śnie.
Usa­do­wiona wysoko na bal­ko­nie Som-Som poczuła despe­racką ochotę, aby zawo­łać, ostrzec Raurę Czin, że powrót do tego przy­bytku jest błę­dem, że powinna nie­zwłocz­nie odejść. Lecz ota­czała ją cisza, masywna i abso­lutna, nie pozwa­la­jąc na wyda­nie naj­mniej­szego dźwięku. Zamu­ro­wana w celi mil­cze­nia, Som-Som była maleń­kim pęche­rzy­kiem świa­do­mo­ści w nie­skoń­czo­no­ści litej skały, skały nie­mej, sza­rej i bez­kre­snej. Zma­gała się, pró­bu­jąc zmu­sić język do wypo­wie­dze­nia arcy­waż­nych słów prze­strogi, choć prze­cież wie­działa, że jej wysiłki są bez­na­dziejne.
Poni­żej ktoś odblo­ko­wał od wewnątrz i otwo­rzył bla­do­żółte drzwi, które zaskrzy­piały melo­dyj­nie. Było za późno.
Bal­kon Som-Som znaj­do­wał się na dru­gim pię­trze, a przy­le­ga­jąca do niego część miesz­kalna była jedną z czte­rech znaj­du­ją­cych się za fio­le­to­wymi drzwiami na krańcu lewej strony wklę­słej fasady Domu bez Zega­rów. Dla­tego też gdy dziew­czyna patrzyła z bal­konu na Raurę Czin, nie mogła dostrzec, kto otwo­rzył drzwi. Przy­pusz­czała jed­nak, że był to Foral Yatt.
Nastą­piła zaska­ku­jąco cicha wymiana zdań, po któ­rej zawi­nięta w kar­ma­zyn postać sław­nej aktorki wkro­czyła do domu i zna­la­zła się poza zasię­giem wzroku Som-Som. Bla­do­żółte drzwi zamknęły się z odgło­sem, jakby ktoś ssał zęby.
Potem zapa­dła cisza. Som-Som wciąż sie­działa na bal­ko­nie, wpa­tru­jąc się w bla­do­żółte drzwi z niemą udręką w jed­nym widocz­nym oku, pod­czas gdy w tle stop­niowo ciem­niało niebo. W końcu, kiedy bez­pow­rot­nie minęła donio­sła chwila, w któ­rej nale­żało wyko­rzy­stać głos, Som-Som prze­mó­wiła:
– Bie­głam tak szybko, jak mogłam, ale kiedy dotar­łam do domu mojej matki, ptak już nie żył.
Od momentu gdy zatrza­śnięto żółte drzwi, w pomiesz­cze­niach leżą­cych bez­po­śred­nio w głębi nie padło ani jedno słowo. Foral Yatt sie­dział na twar­dym drew­nia­nym krze­śle obok otwar­tego pale­ni­ska, a bursz­ty­nowe świa­tło pło­mieni migo­tało po jed­nej stro­nie jego chu­dej twa­rzy. Raura Czin stała przy oknie, a na tle doga­sa­ją­cego dnia soczy­sty kar­ma­zyn jej szat ściem­niał do mato­wej bur­gun­do­wej barwy przy­po­mi­na­ją­cej strup krwi. Nie­pewna, jak traf­nie oce­nić dystans powstały mię­dzy nią a akto­rem, obser­wo­wała blask ognia igra­jący na aksa­mi­cie ogo­lo­nej czaszki, aż w końcu mil­cze­nie było już ponad jej siły.
– Mam dla cie­bie poda­rek.
Foral Yatt powoli odwró­cił głowę w jej stronę, z dala od ognia, a po jego twa­rzy prze­śli­zgnął się cień, mro­cząc reak­cję. Raura Czin zanu­rzyła kre­do­wo­białą dłoń w tor­bie z czar­nego furta i wyjęła małą kulkę z mie­dzi trzy­maną w pal­cach o zwier­cia­dla­nych paznok­ciach. Wycią­gnęła rękę, a Foral Yatt ode­brał poda­ru­nek.
– Co to jest?
W minio­nych latach Raura Czin zapo­mniała, jak urze­ka­jący głos ma Foral Yatt, suchy, głę­boki i wygłod­niały, zupeł­nie nie­po­dobny do jej głosu. Choć spo­kojny i o mia­ro­wej modu­la­cji, budził wra­że­nie, jakby w głębi cza­iło się coś czuj­nego i dra­pież­nego, jakby coś skra­dało się cich­cem pod osłoną akcen­to­wa­nych sylab. Raura Czin obli­zała wargi.
– To zabawka… igraszka dla inte­lektu. Mówi się, że bar­dzo odprę­ża­jąca. Wielu zna­nych mi wzię­tych kup­ców uważa, że nie­zmier­nie ich uspo­kaja po gorącz­ko­wych godzi­nach han­dlu.
Foral Yatt obra­cał gładką mie­dzianą kulkę w pal­cach, aż zami­go­tała na czer­wono w bla­sku ognia.
– Co w niej takiego wyjąt­ko­wego?
Raura Czin odsu­nęła się od okna na krok, wyko­nu­jąc pierw­szy nie­śmiały ruch w stronę Forala Yatta, odkąd prze­kro­czyła próg Domu, następ­nie zasty­gła. Na puste sie­dzi­sko dru­giego krze­sła upu­ściła z cichym łosko­tem czarną futrzaną torbę niczym zwłoki ogrom­nego pająka. Ten gest wyty­czył gra­nice nowego tery­to­rium i Raura Czin miała nadzieję, że powo­do­wana zapa­łem nie prze­ho­lo­wała. Twarz Forala Yatta pozo­sta­wała w cie­niu, naj­wy­raź­niej jed­nak nie zare­ago­wał z nie­chę­cią na wtar­gnię­cie sym­bo­li­zo­wane przez torbę wygrze­wa­jącą się przed pale­ni­skiem. Ośmie­lona bra­kiem oczy­wi­stego sprze­ciwu Raura Czin uśmiech­nęła się, choć ner­wowo, i odparła:
– Wewnątrz może być jasz­czurka lub może jej nie być. Na tym polega zagadka.
Mil­cze­nie Forala Yatta ode­brała jako zachętę do roz­wi­nię­cia tematu.
– Mówi się, że ist­nieje jasz­czurka zdolna do wie­lo­let­niej, a nawet kil­ku­set­let­niej hiber­na­cji, bez poży­wie­nia, powie­trza i wil­goci, że spo­wal­nia swoje pro­cesy życiowe do tego stop­nia, aż mię­dzy jed­nym a dru­gim ude­rze­niem jej serca może upły­nąć tuzin zim. Powie­dziano mi, że to bar­dzo małe stwo­rze­nie, nie więk­sze niż górny staw mojego kciuka, kiedy jest zgięty. Ludzie, któ­rzy wyko­nują te ozdoby, podobno umiesz­czają śpią­cego gada w środku kuli przed jej zapie­czę­to­wa­niem. Jeśli przyj­rzysz się uważ­nie, możesz zoba­czyć, że dookoła bie­gnie łącze­nie.
Foral Yatt pozo­stał głu­chy na te słowa, trwa­jąc w pozy­cji sie­dzą­cej, zwró­cony ple­cami do ognia, trzy­ma­jąc kulkę w pra­wej dłoni, obra­ca­jąc ją tak, że po jej powierzchni prze­śli­zgi­wały się roz­ja­rzone smugi. Choć nie­prze­nik­niony cień na­dal skry­wał jego twarz, Raura Czin wyczuła, że jego mil­cze­nie ma już inną wymowę. Wyczuła, że zaczyna się jej wymy­kać drobna prze­waga, którą zyskała na początku. Dla­czego Foral Yatt upar­cie nie odpo­wiada? Nie mogąc opa­no­wać nie­po­koju w swoim gło­sie, kon­ty­nu­owała:
– Kulki nie można otwo­rzyć i pozo­staje tylko docie­ka­nie, czy wewnątrz naprawdę jest jasz­czurka, czy nie. To ma zwią­zek z naszym postrze­ga­niem świata, a kiedy się nad tym zasta­no­wisz, zro­zu­miesz, że to bez zna­cze­nia, czy w środku istot­nie śpi jasz­czurka, i wtedy możesz roz­my­ślać o tym, co jest rze­czy­wi­ste, a co nie jest…
Zawie­siła głos, jakby nagle zdała sobie sprawę z wła­snej nie­spój­no­ści.
– …i mówi się jesz­cze, że jest to bar­dzo odprę­ża­jące – dokoń­czyła nie­pew­nie po chwili mdłej, ponu­rej ciszy.
– Dla­czego wró­ci­łaś?
– Nie wiem.
– Nie wiesz.
Było tak, jakby jej słowa tra­fiły w lustro, odbiły się i dosię­gły ją z powro­tem, pełne nowych zna­czeń i impli­ka­cji – prawda znie­kształ­cona przez błąd w tafli szkła. Kru­chy spo­kój Raury Czin zaczął pry­skać w reak­cji na nijaki, bez­na­miętny ton Forala Yatta.
– Nie mia­łam na myśli, że nie wiem. Cho­dzi mi tylko o to…
Spoj­rzała na swoje zadbane blade dło­nie i stwier­dziła, że wyła­muje sobie palce. Wyglą­dały jak spół­ku­jące kraby, które zbyt długo prze­by­wały w ciem­no­ści.
– Cho­dzi mi o to, że nie mia­łam żad­nego kon­kret­nego powodu, by tu wró­cić. Moja praca, kariera, to wszystko jest aż nazbyt dosko­nałe. Mam mnó­stwo pie­nię­dzy. Mam przy­ja­ciół. Wła­śnie zagra­łam rolę naj­star­szej córki Bro­mara w Kowalu szczę­ścia i wszy­scy będą o mnie mówić przez dłu­gie mie­siące. Na razie nie muszę pra­co­wać. Mogę robić to, na co mam ochotę. Nie musia­łam tutaj wra­cać.
Foral Yatt mil­czał, a blask ognia za ple­cami pole­ro­wał jego głowę irchą roz­my­tej fos­fo­re­scen­cji, prze­świ­tu­jąc przez meszek na czaszce. W pal­cach obra­cała się mie­dziana kulka, minia­tu­rowa pla­neta prze­ta­cza­jąca się z dnia w noc.
– Cho­dzi o to, że… to miej­sce, ten dom ma coś. Ten dom coś w sobie kryje, coś auten­tycz­nego. Ale to nie jest dobre. Po pro­stu jest auten­tyczne. Nie wiem, jak to nazwać, nawet tego nie lubię, ale wiem, że jest auten­tyczne, i wiem, że znaj­duje się tutaj, i czu­łam, nie wiem, czu­łam, że muszę wró­cić i popa­trzeć. To jak…
Dło­nie Raury Czin zda­wały się gnieść i sku­bać powie­trze z przodu, jakby słowa, któ­rych poszu­ki­wała, kryły się w prze­strzeni, a son­du­jąc w ten spo­sób, mogła odgad­nąć ich kształt. Roz­dzie­lona teraz para bla­dych sko­ru­pia­ków zasty­gła na grzbie­tach, nie­mrawo macha­jąc koń­czy­nami, jakby dogo­ry­wały na jakimś nie­wi­dzial­nym mor­skim brzegu.
– To tak jak z tym wypad­kiem, który widzia­łam… rol­nik leżał zmiaż­dżony pod swoim wozem. Żył, ale żebra miał poła­mane, wysta­wały mu z boku. W pierw­szej chwili nie wie­dzia­łam, co się stało, bo zapa­no­wało jedno wiel­kie zamie­sza­nie. Wokół zebrało się mnó­stwo ludzi, ale nikt nie mógł ruszyć wozu, bo poła­małby rol­nika jesz­cze bar­dziej. Było lato i pełno much. Pamię­tam, że on krzy­czał bez prze­rwy, żeby ktoś prze­pę­dził muchy, i jakaś sta­ro­wina wyszła i to zro­biła, ale do tam­tej chwili nikt nawet nie drgnął, do momentu, kiedy ten czło­wiek zaczął krzy­czeć. To było straszne. Prze­szłam obok jak naj­szyb­ciej, bo on cier­piał i nikt nie mógł nic pora­dzić, poza tą starą kobietą, która prze­gnała muchy far­tu­chem.
Ale wró­ci­łam.
Zatrzy­ma­łam się tro­chę dalej przy dro­dze i zaraz się cof­nę­łam. Nie mogłam nic na to pora­dzić. To było tak realne i bole­sne, czło­wiek leżący pod tym strasz­li­wym cię­ża­rem, krzy­czący, woła­jący swoją żonę i dzieci. To było tak realne, że po pro­stu prze­nik­nęło wszystko inne na całym świe­cie, wszystko, co zbu­do­wa­łam wokół sie­bie dzięki szczę­ściu i pie­nią­dzom, i wie­dzia­łam, że to coś zna­czy, wró­ci­łam tam i patrzy­łam, jak czło­wiek ten topi się we wła­snej krwi, pod­czas gdy sta­ro­wina mówiła mu, żeby się nie mar­twił, że jego żona i dzieci zaraz przyjdą.
I wła­śnie dla­tego wró­ci­łam do Domu bez Zega­rów.
Nastą­pił długi prze­ryw­nik w for­mie ciszy. Mie­dziany świat obra­cał się w pal­cach pozba­wio­nego obli­cza i nie­od­po­wia­da­ją­cego boga.
– I wciąż cię kocham.
Ktoś dwu­krot­nie zastu­kał do bla­do­żół­tych drzwi. Przez chwilę w pokoju pano­wała zupełna mar­twota zmą­cona jedy­nie złu­dze­niem ruchu spo­wo­do­wa­nym bla­skiem ognia. Następ­nie Foral Yatt pod­niósł się z twar­dego drew­nia­nego krze­sła, wciąż mając oświe­tlone plecy i twarz w zaćmie­niu. Prze­cho­dząc przez pokój, wcią­ga­jąc głowę w ramiona pod poczer­nia­łymi bel­kami pod­trzy­mu­ją­cymi niski strop, zbli­żył się na tyle, że Raura Czin mogłaby unieść rękę i musnąć jego ramię, co uszłoby za przy­pa­dek. Lecz nie uczy­niła tego.
Foral Yatt otwo­rzył drzwi.
Postać za pro­giem miała może czter­dzie­ści lat, a była to duża i sil­nie zbu­do­wana kobieta o suro­wych rysach, ubrana w poje­dyn­czą szatę, istny namiot z przy­dy­mio­nego sza­rego futra. Okry­wała jej głowę, z wycię­tym otwo­rem odsła­nia­ją­cym twarz, niżej zaś efek­towny, mini­ma­li­styczny krój cią­gnął się aż do pod­łogi. W futrze nie było żad­nych roz­cięć, przez które kobieta mogłaby wysu­nąć ręce, co kazało Rau­rze Czin myśleć, że zapewne ma służki, które robią wokół niej wszystko, nie wyklu­cza­jąc poda­wa­nia posił­ków do ust. Tak cheł­pliwe afi­szo­wa­nie się z zamoż­no­ścią wywar­łoby wra­że­nie nawet w świe­cie, który Raura Czin poznała w ciągu ostat­nich pię­ciu lat.
Gdy nie­pro­szona klientka odchy­liła głowę, by prze­mó­wić, migo­tliwe żółte świa­tło padło na jej twarz i Raura Czin zoba­czyła, że kobieta ma bursz­ty­nową skazę, nie­przy­jem­nie przy­po­mi­na­jącą sierść, pokry­wa­jącą nie­mal cały lewy poli­czek. Naj­wy­raź­niej usi­ło­wała ukryć ją pod grubą war­stwą bia­łego pudru, z mar­nym jed­nak skut­kiem. Prze­bar­wie­nie pozo­sta­wało widoczne pod maki­ja­żem, jakby było cienką niczym papier pła­stugą, która pływa w tkance pod­skór­nej, a jej ciemny kształt można było bez trudu dostrzec tuż pod zmą­coną powierzch­nią twa­rzy.
Ode­zwała się nie­po­ko­jąco dono­śnym gło­sem, a ton był zaczepny i w pewien spo­sób obraź­liwy:
– Foralu Yat­cie. Drogi Foralu Yat­cie, ile to czasu? Ile czasu minęło, odkąd widzie­li­śmy się ostatni raz?
Odpo­wiedź, która padła, była pro­fe­sjo­nal­nie uprzejma, swo­bod­nie tak­towna, zara­zem wygło­szona na tyle dono­śnie, że Raura Czin mimo­wol­nie się skrzy­wiła, choć stała kilka kro­ków dalej. Nagle dotarło do niej, że oku­tana w futro kobieta cierpi zapewne na wadę słu­chu.
– Minęły dwa dni od two­jego pobytu, Donno Ble­rot. Tęsk­ni­łem za tobą.
Fala gorąca oblała Raurę Czin, nie­mal natych­miast sty­gnąc w żołądku jak sztabka oło­wiu. Foral Yatt miał klientkę, nale­żało więc zosta­wić go w spo­koju. Roz­cza­ro­wa­nie Raury Czin było tak wiel­kie, że nie mogła się do niego przy­znać. Posta­no­wiła wyjść nie­zwłocz­nie w nadziei, że umknie przed tym uczu­ciem w dro­dze do swo­jej kwa­tery w pen­sjo­na­cie na dale­kim krańcu Mia­sta Wybrań­ców For­tuny. I że dopad­nie ją ono dopiero wtedy, gdy oboje znajdą się bez­piecz­nie za zamknię­tymi drzwiami, a wtedy popłyną łzy. Się­gnęła wła­śnie po torbę cze­ka­jącą na krze­śle, gdy Foral Yatt ode­zwał się ponow­nie:
– Jed­nak twoja dzi­siej­sza wizyta wypa­dła nie w porę. Ktoś z mojej rodziny wła­śnie przy­był w odwie­dziny. – Wska­zał nie­ja­sno przez ramię w kie­runku oszo­ło­mio­nej Raury Czin. – Żałuję, że nasze tęsk­noty pozo­staną nie­za­spo­ko­jone przez kolejny dzień. I pro­szę o cier­pli­wość, Donno Ble­rot. Wiesz, że kiedy w końcu się spo­tkamy, nasze zjed­no­cze­nie będzie tym słod­sze wsku­tek tego nie­for­tun­nego opóź­nie­nia.
Donna Ble­rot odwró­ciła głowę i pobie­gła spoj­rze­niem obok Forala Yatta w kie­runku spo­wi­tej kar­ma­zy­nem szczu­płej postaci sto­ją­cej w pokoju oświe­tlo­nym bla­skiem ognia, podob­nej do pło­mie­nia w jaskra­wej opra­wie. Oczy kobiety były lodo­wate i bez­li­to­sne, wwier­cały się w Raurę Czin przez długą chwilę, po czym wzrok ponow­nie padł na Forala Yatta, a wyraz twa­rzy zła­god­niał.
– Wielka szkoda – odparła. – Jaka szkoda. Ale wyba­czę ci. Jak mogła­bym kie­dy­kol­wiek postą­pić ina­czej? – Uśmiech­nęła się. Zęby miała żółte, a usta nazbyt sze­ro­kie. – Do jutra zatem?
– Do jutra, naj­droż­sza Donno Ble­rot.
Kobieta zawró­ciła w progu i Raura Czin usły­szała powolny, drwiący stu­kot jej drew­nia­nych san­da­łów w dro­dze przez czarny dzie­dzi­niec. Foral Yatt zamknął drzwi. Zasu­nięty meta­lowy rygiel w meta­lo­wej obej­mie wydał zgrzyt elek­try­zu­jący w swo­jej alu­zyj­no­ści, aż Raura Czin zadrżała w reak­cji na ten dźwięk. Foral Yatt odwró­cił się od zawar­tego por­talu i spoj­rzał na nią, z bez­czelną miną w bla­sku ognia. Twarz miał mniej rzeź­bioną i chud­szą, niż Raura Czin ją zapa­mię­tała. Oczy z kolei patrzyły tak inten­syw­nie i hip­no­ty­zu­jąco, aż zdała sobie sprawę, że jej wspo­mnie­nia nie oddają im spra­wie­dli­wo­ści. W kom­na­cie prze­peł­nio­nej roze­dr­ga­nymi kłę­bami mroku, przez co wyda­wała się salą balową dla cieni, tych dwoje wpa­try­wało się w sie­bie. W mil­cze­niu.
Foral Yatt ruszył w stronę Raury Czin, zatrzy­mu­jąc się tylko po to, by odło­żyć mały mie­dziany glob na wypo­le­ro­wa­nym bia­łym bla­cie, po czym szedł dalej. Tempo jego kro­ków było wyraź­nie prze­my­ślane i Raura Czin miała pew­ność, że musi być on świa­dom napię­cia, jakie wzbu­dziło w niej to roz­kosz­nie prze­dłu­ża­jące się zbli­ża­nie. Nie mogąc zdzier­żyć spoj­rze­nia Forala Yatta, opu­ściła powieki, a roz­dy­go­tane świa­tło stało się smu­gami nie­spój­nego bla­sku. Zadrżała, a jej oddech przy­śpie­szył.
Otu­lił ją cie­pły, suchy zapach skóry Forala Yatta. Wie­działa, że on stoi tuż przed nią, w odle­gło­ści nie więk­szej niż dłu­gość ramie­nia. I wtedy Foral Yatt dotknął jej twa­rzy. Wstrząs wywo­łany fizycz­nym kon­tak­tem o mało nie kazał Rau­rze Czin odru­chowo szarp­nąć głową do tyłu, zapa­no­wała jed­nak nad swoją reak­cją. Serce waliło jej jak mło­tem, gdy pazno­kieć prze­su­nął się po linii jej szczęki.
Pomy­słowy splot jedwab­nej wstęgi, która była jej stro­jem, utrzy­my­wała jedna zapinka ukryta za trój­kąt­nym czar­nym klej­no­tem w fili­gra­no­wej opra­wie, noszo­nym po pra­wej stro­nie gar­dła. Szpilka ukłuła szyję, gdy Foral Yatt zaczął wyłu­ski­wać Raurę Czin z krwi­sto­czer­wo­nego wężo­wi­ska, ale w jej obo­la­łym, prze­wraż­li­wio­nym sta­nie nawet to wyda­wało się nie­mal nie­zno­śną roz­ko­szą. Pod­nio­sła wzrok, a wtedy oczy Forala Yatta wchło­nęły ją bez reszty. Ręce, poru­sza­jąc się leni­wie, acz pew­nie, zaczęły odwi­jać długą wstęgę soczy­ście bar­wio­nej tka­niny, od głowy podą­ża­jąc spi­ral­nie w dół.
Gęste włosy, uwol­nione spod wią­żą­cego je zawoju, opa­dły na białe ramiona. Raura Czin zaszlo­chała i pokrę­ciła głową, lecz nie był to wyraz sprze­ciwu. Fala przej­mu­ją­cego chłodu spły­nęła po niej, gdy coraz wię­cej obna­żo­nego ciała wysta­wione było na prze­ciągi w kom­na­cie. Prze­su­nęła się po jej brzu­chu i dalej ku kan­cia­stym, wysta­ją­cym bio­drom, nad ogo­lo­nym wzgór­kiem łono­wym, obok podry­gu­ją­cego już, sztyw­nie­ją­cego członka. Sunęła po jej udach i dalej w kie­runku dywanu z sito­wia, gdzie roz­ple­ciona wstęga już opa­dła wokół stóp, two­rząc roz­le­wa­jącą się czer­woną kałużę, jakby nagie ciało krwa­wiło z tuzina nie­do­strze­gal­nych ran.
Ski­nął do niej głową raz jeden, wciąż w mil­cze­niu, a ona uklę­kła na pod­ło­dze u jego stóp, wci­ska­jąc kolana w plą­ta­ninę opa­dłej wstęgi, aż na skó­rze odci­snął się nikły wzór splo­tów. Zamknąw­szy oczy, pochy­liła głowę do przodu, aż oparła się czo­łem o sie­dzi­sko krze­sła, na któ­rym przed wiecz­no­ścią poło­żyła torbę. Gęste ciemne futro i twarde drewno były jed­na­kowo chłodne na jej roz­pa­lo­nym policzku.
Za jej ple­cami roz­legł się jeden krótki ton, kiedy klamra Forala Yatta opa­dła bez­ce­re­mo­nial­nie na dywan z sito­wia. Pod wpły­wem impulsu Raura Czin otwo­rzyła oczy, poto­czyła wzro­kiem po kom­na­cie, chło­nąc tę chwilę we wszyst­kich jej nie­skoń­czo­nych niu­an­sach. Po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia mie­dziana kulka spo­czy­wała nie­ru­chomo na bla­cie, odło­żona tam przez Forala Yatta. Przy­po­mi­nała świeżo wydłu­bane oko bez­czel­nej gada­ją­cej głowy, z rodzaju tych, jakie podobno były w posia­da­niu pew­nych oso­bi­sto­ści w Zaułku Cza­ro­dzie­jów. Wpa­try­wała się w Raurę Czin, błysz­cząc suge­styw­nie, a wszystko, co działo się za bla­do­żół­tymi drzwiami, znaj­do­wało bez­stronne odzwier­cie­dle­nie w tej dosko­na­łej minia­tu­rze, na wypu­kłej powierzchni pozba­wio­nej życia, nie­mru­ga­ją­cej gałki ocznej.
Póź­niej, leżąc pła­sko na brzu­chu, ze zmie­sza­nym potem obojga schną­cym w zagłę­bie­niu ple­ców, Raura Czin pozwo­liła swo­jej świa­do­mo­ści zawie­sić się na gra­nicy czu­wa­nia, pod­czas gdy Foral Yatt przy­kuc­nął nagi przy pale­ni­sku, by doło­żyć świeże węgle do gasną­cej czer­wieni, która sczer­niała w ciągu ostat­niej godziny. Powie­trze było cięż­kie od odu­rza­ją­cej won­no­ści nasie­nia, a Raura Czin miała mię­śnie zwiot­czałe wsku­tek bło­giego wyczer­pa­nia.
Mimo to coś ją drę­czyło w tej wysu­bli­mo­wa­nej głębi odrę­twia­łego zaspo­ko­je­nia. Mię­dzy kochan­kami pozo­sta­wało coś nie­roz­strzy­gnię­tego bez względu na to, jak wytrawna wyda­wała się ich miłość. Nie było to nic nad­mier­nie real­nego, raczej nie­po­ko­jący brak niż natrętna obec­ność. Raura Czin mogła więc to zigno­ro­wać, a jed­nak w tej chwili oka­zało się to ponad jej siły. Tym czymś była pustka w jej wnę­trzu, którą nale­żało wypeł­nić, by mogła poczuć się w pełni czło­wie­kiem. Choć nie­chęt­nie myślała o zakłó­ce­niu spo­koj­nej poświaty zjed­no­cze­nia dwóch ciał, w końcu odzy­skała głos.
– Czy na­dal mnie kochasz? – Po peł­nej waha­nia chwili dodała: – Pomimo tego, co ci zro­bi­łam?
Odwró­ciła głowę, a prawa strona jej twa­rzy spo­częła na ple­cionce z sito­wia. On wciąż kucał przed ogniem zwró­cony do niej ple­cami, sta­ran­nie ukła­da­jąc zimne, czarne bryłki na szczy­cie jasnego żaru. Jego skóra lśniła, a żółta akwa­re­lowa smuga spły­wała po boku ku pło­mie­niom. Raura Czin podą­żyła ado­ru­ją­cym wzro­kiem za linią jego krę­go­słupa aż do pio­no­wego zała­ma­nia, które roz­dzie­lało twarde pośladki. Nie odwró­cił się do niej, gdy w końcu odpo­wie­dział pyta­niem:
– Czy we wnę­trzu kulki śpi jasz­czurka?
Bio­rąc kolejną bryłkę węgla w dłoń poczer­niałą od pyłu, Foral Yatt umie­ścił zwień­cze­nie na szczy­cie ciem­nej pira­midy w zmi­nia­tu­ry­zo­wa­nym pie­kle kominka. Tej nocy za bla­do­żół­tymi drzwiami nie padło ani jedno słowo wię­cej.

 
Wesprzyj nas