„Miasto Zwycięstwa” to wspaniale opowiedziana saga o miłości, przygodzie i micie, która sama w sobie jest świadectwem potęgi opowieści.
Oto „Miasto Zwycięstwa” – dzieło nieograniczonej wyobraźni Salmana Rushdiego!
Pełna rozmachu, poetycka, skrząca się dowcipem opowieść o kobiecie, która tchnieniem powołuje do życia baśniowe imperium i szepcząc do uszu jego mieszkańców, nadaje bieg historii.
Tkając tę opowieść z wątków hinduskiej mitologii, dziejów królestw, państw i państewek, postaci bogiń i bogów, bohaterów z krwi i kości, Rushdie sięga po tak bliskie mu tematy poczucia przynależności, natury ludzkiej, relacji między państwem a religią i jej instytucjami, wielokulturowości, równości, a zwłaszcza pozycji i roli kobiety w patriarchalnym społeczeństwie.
Miasto Zwycięstwa to powieść bezmierna, głęboka i niebosiężna. Każda strona jest magiczna, każda strona olśniewa. Jak to bywa z ważnymi dziełami sztuki, nie przypomina żadnej innej powieści, którą mógłbym przywołać… Wielkie osiągnięcie jednego z naszych najwybitniejszych żyjących pisarzy.
– Michael Cunningham
Salman Rushdie w najbardziej wirtuozerskim wydaniu. Cudowna opowieść o średniowiecznych Indiach, która jest także, jak zawsze u tego autora, przypowieścią o triumfie życia – w całym jego radosnym, nieokiełznanym bogactwie – nad siłami fanatyzmu i ciemności.
– Hari Kunzru
Salman Rushdie stworzył przepiękny mit o tworzeniu mitów. Miasto Zwycięstwa składa hołd etycznej wyobraźni i nieprzemijalności opowiadania. Na jego stronicach znajdziecie podróżników, pazernych królów, zamieszkujących jaskinie mistyków, prorokinie zwiastujące zgubę, a w gorącym i elokwentnym sercu tej powieści – narratora, który przypomina nam, że śmierć może nam odebrać wiele, nigdy wszak nie pozbawi naszych słów mocy. Opowieść i gawędziarz są trwalsze niż wojny, przemoc, nawet samo życie.
– Collum McCann
Salman Rushdie jest geniuszem i marzyłabym, żeby codziennie przed snem czytał mi baśnie – albo rozdział swojej książki. Skala jego intelektu i wyobraźni jest jak liczba gugolpleks, sięga nieskończoności, a to jeszcze mało powiedziane. W Mieście Zwycięstwa Rushdie snuje opowieść, która prowadzi nas z powrotem do kluczowych pytań – co to znaczy być człowiekiem, co znaczy być autentycznym, co znaczy kochać i rozpaczać.
– A.M. Homes
Nikt, naprawdę nikt nie potrafi ożywić całego świata z taką mocą i mądrością, z takim humorem i polotem jak Salman Rushdie. W panteonie jego powieści Miasto Zwycięstwa wybija się jako wyjątkowe osiągnięcie wyobraźni. Opiera się kategoryzacji, ale sprzyja czytelniczej przyjemności.
– Gary Shteyngart
Miasto Zwycięstwa to pojemna i wartka opowieść, w której pisanie o przeszłości to także sposób, by spojrzeć prosto w oczy teraźniejszości i pokazać, że natura ludzka od stuleci się nie zmienia. W dowcipie i poetyckości swojej prozy Rushdie pokazuje nam nie tylko świat, który stworzyliśmy, lecz – co ważniejsze – ten, który możemy stworzyć na nowo.
– Natasha Trethewey
Salman Rushdie urodził się w 1947 roku w Indiach. Od czternastego roku życia mieszkał w Wielkiej Brytanii, w roku 2000 przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych. Jest absolwentem Cambridge. Zadebiutował w 1974 roku powieścią Grimus. Międzynarodową sławę przyniosły mu dopiero opublikowane w 1981 roku Dzieci północy, które zdobyły Nagrodę Bookera, a następnie w roku 1993 Bookera Bookerów i w roku 2008 Best of the Booker. Rushdie jest także laureatem wielu innych nagród literackich. W 1988 roku ukazały się Szatańskie wersety – jego najsłynniejsza powieść. Pisarz dwukrotnie gościł w Polsce – w roku 2006 i 2017. Królowa Elżbieta II nadała mu w 2007 roku szlachectwo.
12 sierpnia 2022 Salman Rushdie tuż przed wykładem, który miał wygłosić w Chautauqua Institution i który zamierzał poświęcić wolności słowa oraz Stanom Zjednoczonym jako bezpiecznemu schronieniu dla pisarzy przebywających na wygnaniu, został zaatakowany przez nożownika. W wyniku zamachu stracił wzrok w jednym oku i czucie w jednej ręce.
Dom Wydawniczy REBIS jest polskim wydawcą dzieł Salmana Rushdiego – zarówno powieści, opowiadań, jak i esejów
Miasto Zwycięstwa
Przekład: Jerzy Kozłowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 listopada 2023
CZĘŚĆ PIERWSZA
NARODZINY
1
W ostatnim dniu życia, mając dwieście czterdzieści siedem lat, oślepiona poetka, cudotwórczyni i prorokini Pampa Kampana ukończyła swój wielki epos o Bisnadze i zakopała go w zalepionym woskiem glinianym naczyniu w ruinach kompleksu królewskiego metropolii, w samym jego sercu, jako wiadomość dla przyszłości. Czterysta pięćdziesiąt lat później znaleźliśmy to naczynie i po raz pierwszy przeczytaliśmy nieśmiertelne arcydzieło zatytułowane Dźajaparadźaja, co znaczy „Zwycięstwo i porażka”, ułożone w sanskrycie, nie krótsze niż Ramajana, bo liczące dwadzieścia cztery tysiące strof, i wtedy poznaliśmy tajemnice imperium, które autorka ukrywała przed historią ponad sto sześćdziesiąt tysięcy dni. Znaliśmy tylko szczątki pozostałe po owym mocarstwie, a nasza wiedza o jego dziejach także rozpadła się w gruzy za sprawą mijającego czasu, niedoskonałości pamięci i kłamstw tych, którzy przyszli później. Czytając księgę Pampy Kampany, odzyskiwaliśmy przeszłość, Bisnaga odrodziła się w dawnej postaci, ze swymi wojowniczkami, górami złota, wielkodusznością i okresami małoduszności, wszystkimi słabymi i mocnymi stronami. Usłyszeliśmy po raz pierwszy pełną opowieść o królestwie, którego początek i kres wyznaczyły płonący ogień i ścięta głowa. Oto ta historia, opowiedziana prostszym językiem przez obecnego autora, który nie jest ani uczonym, ani poetą, jedynie gawędziarzem i który przedstawia swoją wersję gwoli zwykłej rozrywki bądź uświadomienia dzisiejszych czytelników, starych i młodych, bardziej lub mniej wykształconych, tych poszukujących mądrości i tych, których bawi głupota, mieszkańców północy i mieszkańców południa, wyznawców różnych bogów i niewierzących, tych o szerokich i tych o wąskich horyzontach, mężczyzn i kobiet oraz przedstawicieli płci między i poza tymi dwiema, potomków szlachetnych rodów i prostych przedstawicieli ludu, ludzi dobrych i nikczemników, szarlatanów i cudzoziemców, skromnych mędrców i egocentrycznych głupców.
Historia Bisnagi rozpoczęła się w czternastym wieku ery nowożytnej, na południu kraju obecnie zwanego Indiami, Bharatem lub Hindustanem. Stary król, od którego toczącej się głowy wszystko się zaczęło, nie był władcą wybitnym, raczej tego rodzaju miernotą, która się trafia pomiędzy upadkiem jednego a narodzinami drugiego mocarstwa. Na imię mu było Kampila, Kampila Raja, gdzie raja to regionalna wersja słowa radźa – władca – rządził zaś królestewkiem Kampili. Ów drugorzędny raja spędził na swym trzeciorzędnym tronie dość czasu, by wybudować czwartorzędną twierdzę nad rzeką Pampa, umieścić w niej piątorzędną świątynię i wykuć kilka patetycznych inskrypcji na zboczu skalistego wzgórza, potem jednak z północy nadeszła armia, żeby się z nim rozprawić. Bitwa, która się rozegrała, była dla najeźdźców łatwym zwycięstwem, starciem tak mało ważnym, że nikomu nie chciało się nawet nadawać mu nazwy. I gdy siły z północy rozgromiły wojska Kampili Raji i większość jego żołnierzy poległa, schwytano tego władcę od siedmiu boleści i skrócono go o pozbawioną korony głowę. Następnie wypchano ją słomą i wysłano na północ, by sprawić przyjemność sułtanowi Delhi. Tej bitwy bez nazwy, a także ściętej głowy nie wyróżniało nic szczególnego. W tamtych czasach bitwy były czymś powszechnym i wielu z nich nikomu nie chciało się wymyślać nazwy; a ścięte głowy podróżowały bezustannie po naszym wielkim kraju ku uciesze tego czy innego władcy. Sułtan w swojej stolicy na północy zgromadził całkiem imponującą ich kolekcję.
O dziwo, po tamtej mało znaczącej bitwie nastąpiło wydarzenie z rodzaju tych, które zmieniają bieg historii. Legenda głosi, że kobiety z maleńkiego pokonanego królestwa, w większości niedawno owdowiałe na skutek bitwy bez nazwy, opuściły czwartorzędną twierdzę, złożywszy ostatnie ofiary w piątorzędnej świątyni, przeprawiły się małymi łódkami przez rzekę, nieustraszenie stawiając czoło wodnym wirom, ruszyły dalej na zachód wzdłuż południowego brzegu, po czym rozpaliły wielki stos i popełniły w płomieniach zbiorowe samobójstwo. Bez słowa skargi, z wielką powagą żegnały się ze swymi towarzyszkami i pewnym krokiem wchodziły w ogień. Nie słychać też było żadnych krzyków, gdy ogień zajmował ich ciała i swąd śmierci wypełniał powietrze. Płonęły w milczeniu; niósł się tylko trzask ognia. Pampa Kampana widziała to wszystko na własne oczy. Zupełnie jakby wszechświat przesyłał jej wiadomość – otwórz uszy, wciągaj powietrze, pamiętaj. Miała dziewięć lat i przyglądała się temu ze łzami w oczach, ściskając jak najmocniej dłoń suchookiej matki, gdy wszystkie znane jej kobiety wchodziły w ogień i siadały, stawały i kładły się pośrodku tego stosu, buchając płomieniami z ust i uszu: staruszka, która widziała już wszystko, i młoda kobieta zaczynająca dopiero życie; dziewczyna, która nienawidziła ojca poległego podczas bitwy, i żona wstydząca się za męża, bo ten nie oddał życia w boju; kobieta o pięknym głosie i kobieta o przeraźliwym śmiechu; kobieta chuda jak patyk i kobieta gruba jak melon. Szły w ogień jedna po drugiej, a swąd ich śmierci dławił Pampę, aż w końcu jej matka, Radha Kampana, delikatnie wyswobodziła dłoń i ku przerażeniu córki bardzo powoli, lecz z całkowitym przekonaniem odeszła od niej, by wstąpić z innymi kobietami na stos śmierci, bez choćby słowa pożegnania.
Do końca życia Pampa Kampana o imieniu takim samym jak rzeka, nad którą to wszystko się rozegrało, zachowała w nozdrzach odór palącego się ciała matki. Stos ułożono z wonnego drzewa sandałowego z dodatkiem mnóstwa goździków, czosnku, nasion kminu i lasek cynamonu, jak gdyby płonące kobiety były dobrze przyprawionym daniem przyrządzanym na stół zwycięskich dowódców sułtana, by zadowolić ich podniebienia, jednak te wszystkie aromaty – kurkumy, kardamonu, zielonego i czarnego – nie zdołały zagłuszyć jedynej w swym rodzaju kanibalskiej woni palących się żywcem kobiet, sprawiały wręcz, że była ona trudniejsza do zniesienia. Pampa Kampana nigdy już nie tknęła mięsa i nie była w stanie wysiedzieć w żadnej kuchni, gdzie je przyrządzano. Dania te wyzwalały w niej wspomnienie o matce i gdy inni posilali się martwymi zwierzętami, Pampa Kampana musiała odwracać wzrok.
Ojciec Pampy zmarł młodo, na długo przed bezimienną bitwą, toteż jej matka nie była jedną z niedawno owdowiałych kobiet. Ardźuna Kampana zmarł tak dawno, że Pampa nie pamiętała jego twarzy. Wiedziała o nim jedynie to, co usłyszała od Radhy Kampany: był dobrym człowiekiem, powszechnie lubianym garncarzem z Kampili i zachęcał żonę, by też uczyła się garncarstwa, więc gdy zmarł, wdowa przejęła warsztat i okazała się w tym fachu wcale nie gorsza niż on. Radha z kolei kierowała przy kole rączkami małej Pampy i dziecko biegle już toczyło garnki i misy, przyswoiło sobie również ważną lekcję, mianowicie że nie ma zawodów wyłącznie męskich. Pampa Kampana myślała, że tak będzie wyglądało całe jej życie, razem z matką, jedna obok drugiej, będą wytwarzać piękne przedmioty przy kole garncarskim. Ten sen jednak się rozwiał. Matka puściła jej dłoń i zostawiła ją na pastwę losu.
Przez dłuższą chwilę Pampa próbowała sobie wmówić, że matka po prostu idzie w ślady innych kobiet, których przyjaźń miała dla niej zawsze ogromne znaczenie. Dziewczynka przekonywała siebie, że falująca ściana ognia to zasłona, za którą panie zebrały się na plotki, i wkrótce wszystkie wymaszerują z płomieni bez szwanku, może tylko trochę osmalone, zalatujące kuchennymi woniami, te jednak szybko wywietrzeją. I potem Pampa z matką wrócą do domu.
Dopiero gdy na jej oczach ostatnie kawałki spalonego mięsa odpadły od kości Radhy Kampany, ukazując gołą czaszkę, zrozumiała, że dzieciństwo dobiegło końca i od tej pory musi postępować jak osoba dorosła, i że nie wolno jej nigdy popełnić ostatniego błędu matki. Będzie się śmiała śmierci w twarz, a własną twarz zwróci ku życiu. Nie złoży ciała w ofierze po to tylko, by podążyć w zaświaty za poległymi mężczyznami. Nie zgodzi się umrzeć młodo, będzie za to żyć i na przekór śmierci osiągnie nieprawdopodobnie podeszły wiek. W tejże chwili otrzymała niebiańskie błogosławieństwo, które miało zmienić wszystko, bo w tym właśnie momencie z jej dziewięcioletnich ust zaczął się dobywać głos bogini Pampy, stary jak Czas.
Był to głos potężny niczym grzmot wysokiego wodospadu w dolinie wypełnionej echem subtelnych dźwięków. Miał w sobie muzykę, której nigdy wcześniej nie słyszała, melodię, którą później nazwała łaskawością. Przeraziło ją to, rzecz jasna, lecz także poczuła się pewniej. Nie została opętana przez demona. W tym głosie pobrzmiewały dobroć i majestat. Radha Kampana powiedziała jej kiedyś, że nieopodal, nad gniewnymi wodami rwącej rzeki, rozkwitła miłość między dwoma spośród najwyższych bóstw panteonu. Może więc była to królowa wszystkich bogów we własnej osobie, powracająca w chwili naznaczonej śmiercią do miejsca, gdzie narodziła się jej miłość. Tak jak rzeka, Pampa Kampana dostała imię na cześć owej bogini – jedno z miejscowych imion bogini Parwati brzmiało bowiem Pampa, a jej kochanek Śiwa, potężny Pan Tańca, ukazał jej się w miejscowej, trójokiej inkarnacji – toteż wszystko zaczęło nabierać sensu. Tak więc Pampa, istota ludzka, zaczęła z łagodną rezerwą słuchać, jak z jej ust płyną słowa Pampy, bogini. Nie miała nad nimi władzy, tak jak widz w teatrze nie ma wpływu na monolog aktora, i tak oto rozpoczęła się jej kariera prorokini i cudotwórczyni.
Fizycznie nie czuła się inaczej. Nie pojawiły się żadne nieprzyjemne skutki uboczne. Nie miała drgawek, nie było jej słabo, nie doznawała uderzeń gorąca ani nie występowały na nią zimne poty. Nie toczyła piany z ust ani nie rzucała się w ataku epilepsji, co w takim przypadku mogło się jej przytrafić i przytrafiało się innym ludziom, jak słyszała. Oblekał ją jedynie niczym miękka peleryna wielki spokój, dając jej pewność, że świat wciąż jest dobrym miejscem i wszystko jakoś się ułoży.
– Z krwi i ognia – powiedziała bogini – zrodzą się życie i moc. W tym właśnie miejscu powstanie wielki gród, cud świata, a imperium jego przetrwa ponad dwa stulecia. Ty zaś – bogini zwróciła się bezpośrednio do Pampy Kampany, ofiarując dziewczynce niezwykłe wrażenie polegające na tym, że przemawiała do niej osobiście przez jej własne usta istota nadprzyrodzona – będziesz walczyć o to, by już nigdy żadna kobieta w ten sposób nie spłonęła i by mężczyźni zaczęli traktować kobiety inaczej, i pożyjesz na tym świecie na tyle długo, że będziesz świadkiem zarówno swego zwycięstwa, jak i porażki, doświadczysz tego wszystkiego i opowiesz o tym, chociaż gdy twoja opowieść dobiegnie końca, natychmiast umrzesz i nikt nie będzie o tobie pamiętał przez czterysta pięćdziesiąt lat.
W ten sposób Pampa Kampana przekonała się, że boski dar jest zawsze obosiecznym mieczem.
Ruszyła w drogę, nie wiedząc, dokąd zmierza. Gdyby żyła w naszych czasach, mogłaby powiedzieć, że krajobraz wyglądał jak powierzchnia Księżyca: dziobate równiny, piaszczyste doliny, sterty skał, pustka, poczucie melancholijnej próżni tam, gdzie powinno rozkwitać życie. Nie miała jednak wyobrażenia o Księżycu jako konkretnym miejscu. Dla niej był po prostu błyszczącym bogiem na niebie. Szła i szła przed siebie, aż zaczęła dostrzegać cuda. Widziała kobrę, która swym kapturem osłaniała przed słonecznym żarem brzemienną żabę. Widziała królika, który odwrócił się i stanął przed goniącym go psem, po czym ugryzł go w nos i zmusił do ucieczki. Pod wpływem tych cudów pomyślała, że zbliża się coś niezwykłego. Niedługo po tych wizjach, które mogły być znakami zesłanymi przez bogów, dotarła do małego matha w Mandanie.
Math można też określić słowem pitham, ażeby jednak uniknąć nieporozumień, powiedzmy po prostu: była to siedziba mnicha. Później, gdy imperium się rozrastało, mandański math stał się imponującym kompleksem sięgającym aż do rwącej rzeki, rozległym centrum zatrudniającym tysiące duchownych, sług, kupców, rzemieślników, stróżów, kornaków, treserów małp, stajennych i robotników uprawiających wielkie pola ryżowe należące do matha; miejsce to uważano za święte i przybywali tam władcy szukający porady, lecz w tych zamierzchłych czasach, zanim rozpoczął się początek, była to tylko skromna grota ascety z ogródkiem warzywnym, a zajmujący ją myśliciel, wówczas wciąż jeszcze młody, dwudziestopięcioletni uczony o długich kędziorach spływających po plecach aż do pasa, nosił imię Widjasagar, które znaczyło, że w jego dużej głowie mieści się ocean wiedzy, widja-sagara. Gdy spostrzegł, że zbliża się dziewczyna z głodem na języku i szaleństwem w oczach, z miejsca zrozumiał, że była świadkiem potworności, napoił ją więc wodą i nakarmił, choć zapasy jadła miał skromne.
Później, przynajmniej w wersji wydarzeń Widjasagara, żyli razem całkiem zgodnie, sypiając na ziemi po przeciwnych stronach groty, częściowo dlatego, że mnich złożył uroczystą przysięgę cielesnej wstrzemięźliwości, zatem nawet wtedy, gdy uroda Pampy Kampany rozkwitła w pełni, nigdy nie tknął dziewczyny, chociaż grota nie była zbyt duża i leżeli sami w ciemności. Do końca to właśnie powtarzał wszystkim, którzy pytali – a byli tacy, co pytali, świat jest bowiem miejscem cynicznym i podejrzliwym, a że jest zaludniony przez kłamców, wydaje mu się, że wszystko jest kłamstwem. Ale tym właśnie była opowieść Widjasagara – kłamstwem.
Pampa Kampana, gdy ją o to pytano, nie odpowiadała. Od wczesnych lat nauczyła się odcinać w myślach od wielu niegodziwości, którymi doświadczało ją życie. Nie rozumiała jeszcze mocy bogini ani jej nie okiełznała, nie była więc w stanie się bronić, gdy rzekomo wstrzemięźliwy uczony przekraczał niewidzialną linię między nimi i robił to, co robił. Nie robił tego często, ponieważ zgłębianie wiedzy za bardzo go wyczerpywało, żeby mógł wiele zdziałać w sprawach ciała, robił to jednak wystarczająco często i za każdym razem Pampa aktem woli wymazywała jego czyn z pamięci. Wymazała też swoją matkę, której ofiara z samej siebie złożyła jej córkę na ołtarzu chuci ascety, i przez długi czas próbowała sobie wmówić, że to, co się dzieje w grocie, jest złudzeniem, i że nigdy nie miała matki.
W ten sposób była w stanie w milczeniu znosić swój los; zaczęła w niej wszakże narastać jakaś gniewna siła, moc, z której miała się zrodzić przyszłość. W swoim czasie. Wszystko w swoim czasie.
W ciągu następnych dziewięciu lat nie wypowiedziała ani jednego słowa, co znaczyło, że Widjasagar, który wiedział wiele, nie znał nawet jej imienia. Postanowił, że będzie ją wołał Gangadewi, a ona przyjęła to imię bez skargi i pomagała mu zbierać jagody i korzonki, zamiatać ich skromne mieszkanie i wciągać wodę ze studni. Jej milczenie pasowało mu idealnie, bo w większość dni był pogrążony w medytacjach, zastanawiał się nad znaczeniem świętych tekstów, których uczył się na pamięć, i szukał odpowiedzi na dwa wielkie pytania: czy istnieje mądrość czy tylko głupota oraz czy jest coś takiego jak widja, prawdziwa wiedza, czy tylko liczne rodzaje niewiedzy, a prawdziwą wiedzę, od której pochodzi jego imię, posiedli jedynie bogowie. Dodatkowo jeszcze rozmyślał o pokoju i zadawał sobie pytanie, jak w tak brutalnych czasach doprowadzić do triumfu niestosowania przemocy.
Tacy właśnie są mężczyźni, myślała Pampa Kampana. Mężczyzna snuje filozoficzne rozważania o pokoju, w tym jednak, jak traktuje bezbronną dziewczynę śpiącą u niego w grocie, jego czyny stoją w jawnej sprzeczności z wyznawaną filozofią.
Chociaż dziewczyna, zamieniając się w młodą kobietę, cały czas zachowywała milczenie, dużo pisała silnym i zamaszystym charakterem pisma, co zdumiewało mędrca, który przypuszczał, że jest analfabetką. Gdy już zaczęła mówić, przyznała, że ona też nie zdawała sobie sprawy z tego, że umie pisać, i cud ten łączyła w myślach z łaskawą interwencją bogini. Pisała niemal codziennie i pozwalała Widjasagarowi czytać swoje zapiski, toteż podczas tych dziewięciu lat zadziwiony mędrzec był pierwszym świadkiem rozkwitu jej poetyckiego geniuszu. Ułożyła wtedy coś, co stało się wstępem do Zwycięstwa i porażki. Tematem głównej części poematu miała być historia Bisnagi od powstania imperium do jego zniszczenia, to wszystko jednak jeszcze się nie zdarzyło. Wstęp skupiał się na pradziejach, opowiadał o państwie Kiszkindha, królestwie małp, które kwitło w tym regionie dawno temu, w czasach baśniowych, i zawierał barwny opis życia i czynów Pana Hanumana, króla małp, który potrafił urosnąć wielki jak góra i przeskoczyć morze. Zarówno uczeni, jak i zwykli czytelnicy zgadzają się co do tego, że jakość poezji Pampy Kampany dorównuje stylowi samej Ramajany, a może nawet go przyćmiewa.
Gdy dziewięć lat dobiegło końca, przybyło w odwiedziny dwóch braci Sangamów: jeden wysoki, siwowłosy i przystojny, który zastygał w bezruchu i patrzył głęboko w oczy, jak gdyby widział twoje myśli, oraz jego dużo młodszy brat, niski i pulchny, który brzęczał wokół niego i wszystkich innych jak truteń. Byli pasterzami z górskiego miasteczka Guti i wybrali się na wojnę, wojna była bowiem podówczas jedną z najdynamiczniej rozwijających się branż; dołączyli do armii miejscowego książątka, a że byli amatorami w sztuce zabijania, zostali pojmani przez wojska sułtana Delhi i wysłani na północ, gdzie dla ratowania skóry udali, że się nawrócili na religię swych wrogów, i niedługo potem zbiegli, zrzucając przyjętą religię jak niechcianą pelerynę, przy czym zdążyli umknąć, zanim ich obrzezano zgodnie z wymogami wiary, której tak naprawdę nie wyznawali. Są miejscowymi chłopakami, tłumaczyli teraz, i usłyszeli o mądrości Widjasagara, a szczerze mówiąc, słyszeli też o urodzie niemowy, która z nim mieszka, przybyli więc w poszukiwaniu dobrych rad.
Nie przyszli z pustymi rękami. Mieli kosze świeżych owoców, worek orzechów, dzban z mlekiem od ich ulubionej krowy, a także worek z nasionami, który okazał się tym, co odmieniło ich życie. Powiedzieli, że noszą imiona Hukka i Bukka – Hukka, ten starszy i bardziej urodziwy, i Bukka, młodszy truteń – i po ucieczce z północy szukają w życiu nowego kierunku. Wypasanie bydła już im nie wystarczało po wojskowej eskapadzie, w której wzięli udział, twierdzili, że mają teraz szersze horyzonty i większe ambicje, byliby wdzięczni za porady, najdrobniejsze chociaż fale wypływające z obfitości Oceanu Wiedzy, najcichsze szepty z głębin mądrości, którymi mędrzec zechciałby ich obdarzyć, cokolwiek, co mogłoby im wskazać drogę.
– Słyszeliśmy, że jesteś wielkim apostołem pokoju – rzekł Hukka Sangama. – A my po naszych ostatnich doświadczeniach nie rwiemy się za bardzo do wojaczki. Pokaż nam owoce, jakie może zrodzić życie bez przemocy.
Ku zdziwieniu wszystkich odpowiedział nie mnich, tylko jego osiemnastoletnia towarzyszka, zwykłym głosem w tonie swobodnej rozmowy, mocnym i cichym, głosem, który w żaden sposób nie wskazywał, że go od dziewięciu lat nie używano. Był to także głos, który w okamgnieniu oczarował obydwu braci.
– Załóżmy, że macie worek pełen nasion – zaczęła. – Następnie załóżmy, że możecie je zasiać i wyrośnie z nich miasto, wyrosną z nich też mieszkańcy, jak gdyby ludzie byli roślinami, które pączkują i rozkwitają na wiosnę, a jesienią usychają. Załóżmy teraz, że z tych nasion mogą wyrosnąć całe pokolenia, że powstanie z nich historia, nowa rzeczywistość, imperium. Załóżmy, że wybiorą was na królów, a po was wasze dzieci, a po nich dzieci waszych dzieci.
– Brzmi nieźle – stwierdził młodszy Bukka, ten bardziej bezpośredni – ale gdzie mielibyśmy znaleźć takie nasiona? Jesteśmy zwykłymi pasterzami, ale dobrze wiemy, że w bajki lepiej nie wierzyć.
– Wasze nazwisko, Sangama, to znak – odparła. – Słowo sangam to połączenie, tak jak rzeka Pampa powstała ze zbiegu Tungi i Bhadry, które zostały stworzone ze strużek potu spływających z obu stron głowy Wisznu, znaczy więc też zlewanie się ze sobą różnych części, by utworzyć nową całość. I to jest wasze przeznaczenie. Pójdźcie tam, gdzie kobiety złożyły z siebie ofiarę, do świętego miejsca, gdzie zmarła moja matka, które jest także miejscem, gdzie w pradawnych czasach Rama i jego brat Lakszmana połączyli siły z potężnym Panem Hanumanem z Kiszkindhy i wyruszyli przeciwko wielogłowemu Rawanie z Lanki, porywaczowi Sity. Wy dwaj jesteście braćmi tak jak braćmi byli Rama i Lakszmana. Tam zbudujcie swoje miasto.
W tym momencie przemówił mędrzec.
– Jak na pastuchów to całkiem niezły początek – rzekł. – Wiecie, sułtanat Golkondy zapoczątkowali pasterze, co więcej, jego nazwa oznacza „pastusze wzgórze”. Tylko że tamtym pasterzom się poszczęściło, bo odkryli, że miejsce to jest bogate w złoża diamentów, i teraz są diamentowymi władcami, właścicielami dwudziestu trzech kopalń, odkrywcami większości różowych diamentów świata, posiadaczami diamentu zwanego Wielkim Stołem, który trzymają w najgłębszym lochu twierdzy na szczycie góry, najbardziej niedostępnej warowni w tym kraju, trudniejszej do zdobycia nawet niż forteca Mehrangarh nad Dźodhpurem czy pobliska Udajagiri.
– A wasze nasiona są lepsze niż diamenty – zaznaczyła dziewczyna, oddając braciom worek, którzy przynieśli ze sobą.
– Co, te? – spytał zdumiony Bukka. – Ależ to tylko zwyczajne nasiona, które wam przywieźliśmy w darze do waszego ogródka warzywnego, zmieszane, żebyście mogli sobie posiać okrę, bób i gurdlinę.
Prorokini pokręciła głową.
– Już nie – rzekła. – Teraz są to nasiona przyszłości. Wyrośnie z nich wasz gród.
Dwaj bracia zdali sobie w tym momencie sprawę, że są prawdziwie, głęboko i na zawsze zakochani w tej dziwnej piękności, która była najwyraźniej wielką czarodziejką, a przynajmniej osobą naznaczoną przez boginię i obdarzoną nadzwyczajnymi mocami.
– Mówią, że Widjasagar dał ci na imię Gangadewi – odezwał się Hukka. – Ale jak ci naprawdę na imię? Bardzo bym chciał się tego dowiedzieć, żeby cię zapamiętać tak, jak sobie tego życzyli twoi rodzice.
– Idźcie wznieść swoje miasto – odparła. – Wróćcie i ponownie zapytajcie mnie o imię, gdy już wyrośnie ze skał i piasku. Może wtedy wam powiem.