Po wygranej w totka Frank i Mama rozważają, co zrobić z nowym majątkiem. W końcu Mama ogłasza konkurs na najmilszą osobę w wiosce. “Milion dobrych uczynków” to pełna humoru powieść Arnfinna Koleruda o sile pieniądza i wartościach w życiu.
Nawet jeśli pieniądze szczęścia nie dają, kto by nie chciał przekonać się o tym na własnej skórze?
Odkąd Frank i Mama wygrali w totolotka 24 miliony, ich życie zaczyna być zaskakująco uciążliwe. Nagle wszyscy sąsiedzi stają się okropnie potrzebujący! Mama Franka ogłasza w końcu, że obdaruje milionem koron tego, kto wykona najwięcej dobrych uczynków. Podczas gdy w wiosce walka o „miłylion” robi się coraz bardziej zacięta, Frank i Mama wyjeżdżają na zagraniczne wakacje. Jednak chowanie głowy w (plażowy) piasek nie pomoże im uciec od pytań o to, co tak naprawdę można kupić za pieniądze…
Milion dobrych uczynków – zaskakująca norweska opowieść Arnfinn Kolerud o bogactwie i ludzkiej naturze
„Milion dobrych uczynków” Arnfinna Koleruda to wielokrotnie nagradzana, zaskakująca i chwilami niepokojąca powieść o znaczeniu bogactwa w naszym życiu. Niczym najlepszy norweski kryminał trzyma w napięciu do ostatniej strony: czy Frankowi uda się namówić Mamę na jakieś finansowe szaleństwo? Kto zdobędzie pieniądze? I czy ostatnie dziwne wydarzenia na pewno są tylko zbiegiem okoliczności? Pełna specyficznego norweskiego poczucia humoru powieść to świetne wprowadzenie do klimatu literatury skandynawskiej dla początkujących czytelników i czytelniczek.
Powieść o pieniądzach – bez bałwochwalstwa i bez hipokryzji!
Milion dobrych uczynków
Przekład: Katarzyna Tunkiel
Ilustracje: Marta Ruszkowska
Wydawnictwo Agora
Premiera: 25 października 2023
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pewnego całkiem zwyczajnego wieczoru Frank i Mama wygrywają w totolotka. Siedzą na przeciwległych końcach kanapy. W telewizji cały czas uśmiecha się ładna pani w ładnej sukience. Pewnie dlatego, że wie, że jest ładną panią w ładnej sukience.
Frank przegląda czasopismo.
Po chwili słyszy, że Mama głęboko wciąga powietrze, jakby miała zanurkować.
– Frank – odzywa się szeptem.
Wtedy on podnosi wzrok znad czasopisma. Mama patrzy na swój kupon. Na jej ręce pojawia się gęsia skórka.
– Frank – mówi znów szeptem Mama. Potem zasłania usta.
Na niebieskim ekranie telewizora wyświetla się największa liczba, jaką Frank widział w życiu.
Oto zwycięskie liczby Franka i Mamy:
2 – bo Frank i Mama są we dwoje,
4 – jak liczba liter w imieniu Mamy,
5 – jak liczba liter w imieniu Franka,
7 – bo tyle dni w tygodniu spędzają razem,
8 – bo cyfra przypomina bałwana, którego Frank ulepił tego samego dnia, gdy wymyślił z Mamą liczby do totolotka,
11 – jak dwie szczoteczki do zębów w jednej szklance w łazience,
18 – jak bałwan, który dostał do ręki miotłę.
Wszystkie liczby z początku. „Nigdy nie padną”, powiedziała Mama, gdy je wymyślali. A teraz padły. Teraz jest nigdy.
Mama każe Frankowi sprawdzić. Dwa razy. Potem dzwoni jej komórka. Frank słyszy, że to jakaś pani. Nie rozróżnia jej słów, za to Mama mówi:
– To aż za dużo.
I:
– Nigdy nie wygrałam więcej niż osiemdziesiąt dziewięć koron[1].
I:
– Nie sposób aż tyle dostać bez pracy. Może weźmiemy połowę?
– Mamo – odzywa się Frank. Wstaje i szybko kręci głową.
– Cicho, wiszę na telefonie.
Dziwny zwrot. Pewnie z dawnych czasów, gdy telefony miały słuchawki na kablu, na którym dało się wisieć.
– A co, jeśli wygrana uderzy nam do głowy? – pyta Mama.
Po rozmowie Mama idzie do łazienki. Z malutkiej ubikacji dobiega głośny i dość brzydki śmiech. Może Mama śmieje się z taniego papieru toaletowego?
Frank spogląda przez szybę w dużym pokoju. Widok jak zawsze. Trawa, a na niej domy. Domy, a na nich trawa. Owce tu i tam. Fiord, a na nim fale. Fale, a na nich łódka. Sklep, a w nim światło. No i oczywiście szkoła, która cały czas przypomina o pracy domowej. Ale teraz, gdy Mama śmieje się w łazience, Frank widzi więcej. Przy porcie widzi basen z błękitną wodą. Na górce – trasę narciarską z czerwonymi i niebieskimi bramkami. Widzi czerwony kort tenisowy otoczony płotem. Wesołe miasteczko z karuzelami.
Kiedy Mama wraca do pokoju, jest czerwona na twarzy. Włosy sterczą jej we wszystkie strony, jakby próbowała wygonić z nich komary.
– Teraz możemy mieć wszystko, co chcemy – odzywa się drżącym głosem. – Nowy dom, cały otoczony werandą. Nowy samochód, garaż. Domek letniskowy w górach.
– Ja myślałem o czymś zupełnie innym – mówi Frank.
Frank i Mama idą do kawiarni świętować. Jest zimne lato, wieje i pada.
– Nie uśmiechaj się tak – mówi Mama.
Ale sama też się uśmiecha.
Przy sąsiednim stoliku siedzi troje nastolatków w kurtkach. W kawiarni często jest chłodno, więc wiele osób zostaje w kurtkach aż do momentu, gdy podadzą jedzenie.
– Pomyśleć, że może znamy kobietę, która wygrała – mówi dziewczyna. Na nosie ma pryszcza z metalu.
– Nie wiadomo, czy ona jest stąd. Wysłano stąd tylko kupon – stwierdza chłopak.
– Pewnie to stara baba, która ma wszystko, czego potrzebuje – odzywa się trzeci z nastolatków. – Kupi sobie nowe kapcie, a resztę odda mieszkającym daleko dzieciom.
Mama siedzi odwrócona do nich plecami. Dlatego może się przebiegle uśmiechać, czytając kartę.
– Pomyśleć, dwadzieścia cztery miliony koron! – dodaje dziewczyna.
Nastolatki rozmawiają głośno, może dlatego, że mają na sobie kurtki. Kiedy chodzą po dworze w kurtkach, zazwyczaj są głośno. Głos ściszają dopiero wtedy, gdy zdejmą kurtki.
Frank i Mama zamawiają to, co zwykle.
– Z dodatkowym serem? – pyta Frank.
– Z dodatkowym serem – zwraca się Mama do kelnera, cicho, jak gdyby się bała, że dodatkowy ser zdradzi ich bogactwo.
– Słyszałem o jednym zagranicznym piłkarzu – zaczyna Frank, kiedy czekają. – Każde majtki wkłada tylko raz. Nie pierze ich. Po prostu wyrzuca.
– Niedobrze mi – mówi Mama.
Frank ma pewnie z dziesięć–dwanaście par majtek na zmianę. Gdy duża ich część suszy się naraz na sznurku, dom wygląda, jakby był pełen chłopców.
Kelner przynosi szklanki i picie. Mama obraca szklankę i szepcze:
– Mogliby ją wymienić. Patrz, jaka porysowana. Więcej rys niż szkła.
Podczas jedzenia Frank i Mama słuchają nastolatków. Jeden z nich mówi:
– Czytałem kiedyś o jednym śmieciarzu z Anglii. Wygrał jakąś wielką kwotę w totolotka, pewnie ze sto milionów. I wszystko przepuścił na samochody, kobiety i prywatne samoloty. Gdy był już spłukany, nie odzyskał swojego stanowiska śmieciarza. Teraz pracuje w fabryce ciasteczek.
Pozostali się śmieją.
Frank i Mama jedzą w milczeniu. Nastolatki gadają o ludziach, którzy roztrwonili pieniądze. Na czole Mamy pojawia się zmarszczka. Frank rozkoszuje się dodatkowym serem. Na swojej połówce ma ananasa. Kawałki owocu wyglądają jak krótkie, grube promyki słońca, które rysował w rogu kartki, gdy chodził do pierwszej klasy.
Mama i Frank nie dają rady zjeść wszystkiego. Mama pyta nastolatków, czy chcą resztę. Tego się nie spodziewali. Twarze im się rozjaśniają.
– Bardzo dziękujemy, to miłe – mówi dziewczyna z metalowym pryszczem.
Mama szuka w portfelu napiwku. Musi wybrać między papierową pięćdziesiątką a pięciokoronówką. Zostawia pięciokoronówkę.
– Może to ostatni raz – oznajmia.
– Co ostatni raz? – pyta Frank.
– Daję tak mały napiwek.
W aucie, w drodze do domu, Mama zauważa:
– Chyba najlepiej będzie żyć jak wcześniej.
Frank na nią patrzy.
– Jak wcześniej?
– Tak, nie będziemy szastać pieniędzmi.
– Nie?
– Nie potrzebujemy wielkiego domu. Nie potrzebujemy nowego auta, biżuterii ani zegarków.
Frank uważa, że brzmi to jak cytat z dziesięciu przykazań. Albo jak jedenaste.
– Mamy dwadzieścia cztery miliony – protestuje.
Mama zaciska pięści na kierownicy. Trudno mówić do ludzi z zaciśniętymi pięściami.
– Nie musimy nikomu o tym wspominać. To może być tajemnica. Twoja część poczeka w banku, aż będziesz miał osiemnaście lat.
– Osiemnaście?! – wykrzykuje Frank. Równie dobrze mogła kazać mu lecieć po pieniądze na inną planetę.
– Najpierw i tak musisz skończyć szkołę. Nie pozwolę, żebyś stał się rozpuszczonym dzieciakiem.
– Dlaczego?
Inne dzieci z klasy są rozpuszczane przez dziadków. Do cna. Frank czuje się raczej opuszczony przez swoich.
– A ja będę pracować. Nie zamierzam snuć się po domu w szlafroku.
– Myjesz podłogi.
– Oraz stoły, krzesła i schody – dodaje Mama. – I jeszcze rozmawiam z ludźmi!
W domu Frank zrzuca buty. Jeden uderza o ścianę trochę za mocno. Jakby był zły. But zaraża go złością. Trzaskając drzwiami, Frank zamyka się w swoim pokoju i ciężko pada na łóżko.
– Ciesz się, że masz swój pokój, w którym możesz się dąsać! – woła Mama z korytarza. – W innych krajach nie mają. Pomyśl o tych w Azji.
Frank nie chce myśleć o tych w Azji.
Znajduje komiks, ale nie czyta. Tylko przerzuca strony tak szybko, że świszczą jak narty skręcające przy bramkach na stoku. Odkłada czasopismo i dąsa się w łóżku, dąsa się w całym pokoju.
Podczas śniadania Frank kładzie na kromce dodatkowy plasterek kiełbasy. Przy pierwszym kęsie zdejmuje go ustami, więc dorzuca na chleb jeszcze jeden plasterek.
– Nie jedz samej kiełbasy – strofuje Franka Mama, odwrócona plecami.
– Dwadzieścia cztery miliony – odpowiada Frank.
– Tak, ale przytrzymuj ją na kanapce jak wcześniej.
Mama majstruje przy czymś na kuchennym blacie, ale Frank nie widzi przy czym. Następnie siada z kromką chleba i kubkiem kawy i spogląda przez okno. Za nim po staremu. Ciemne i jasne chmury na przemian. Chyba trochę pada.
Na blacie leżą nożyczki.
Frank patrzy na kromkę, którą Mama unosi do ust.
– Majonez – odzywa się. – Szerszy pasek majonezu. Zrobiłaś większą dziurę!
Mama kręci głową, przeżuwając. Na wargach ma majonez. Na opuszkach palców też. Zwykle wyciska z opakowania pasek cieniutki jak nitka. Ten jest gruby jak kabel od lampy.
– Wcale nie ma go więcej niż zwykle – mówi. – Wcześniej robiłam długie zawijasy, teraz mam proste kreski. Teraz jest nawet mniej niż zwykle.
Po śniadaniu Frank idzie do brązowej szkoły w samym środku wioski. Ludzie, którzy wybrali ten kolor, myśleli może, że będzie kojarzył się dzieciom z wielkim ciastem czekoladowym. Ale on w równym stopniu przypomina krowę czy też to, co wychodzi z krowy.
W błotnistej kałuży przed szkołą stoi chłopak o imieniu Stig. Każdego, kto się do niego zbliża, ochlapuje błotem. Frank i inni nadkładają drogi, żeby go ominąć. Niefajnie, że ktoś stoi w błocie i brudzi innych, a sam nie jest brudny.
– Rita Pobita! – woła Stig. – I Ida Inwalida. Hugo niezbyt długo. Frank odniesie szwank, a Lisa cała zwisa.
– Ale jesteś dziecinny – mówi Vibeke. – Jak dorośniesz, o ile ci się to uda, będziesz tym świrem, co tylko stoi pod latarnią i obrzuca ludzi wyzwiskami.
– Z Vibeke mam bekę! – woła Stig.
– Stig spada w mig – odpowiada Vibeke.
Ale to za mało, żeby go urazić.
Kałuża pustoszeje i Stig wchodzi do szkoły.
Pierwsza ma być wiedza o społeczeństwie, ale wszyscy rozmawiają tylko o wielkiej wygranej.
– Czy może się zgłosić osoba, która wygrała dwadzieścia cztery miliony? – pyta nauczycielka.
Frank ma ochotę unieść wysoko palec, jak wtedy, gdy zgłosił się na ochotnika, żeby iść po mleko. Ale nie robi tego.
– No tak, zawsze wygrywa ktoś inny – wzdycha nauczycielka. Nie otwiera jednak podręcznika, co oznacza, że ma zamiar z nimi porozmawiać.
– Ale gdybyście wygrali taką kwotę, na co wydalibyście pieniądze?
Wszyscy mogą przez chwilę pomarzyć.
– Na koparkę – oznajmia Oskar, nie podniósłszy ręki.
Oskar wychował się w piaskownicy, w towarzystwie żółtej łopatki. Teraz przejęły ją młodsze dzieci. Ale on często stoi z boku, przygląda się im i udziela rad.
– Żebyś mógł sobie wykopać dziurę na fundamenty pod wielki zamek – mówi nauczycielka.
– Nie – odpowiada Oskar. – Tylko żeby kopać. I musi mieć światło na dachu, żebym mógł kopać wieczorem.
Tata Oskara ma własną koparkę. To on kopie groby na cmentarzu. Czasami Oskar pomaga mu zasypywać doły, przykrywać trumny ziemią.
– A ja będę gwiazdą muzyki pop – odzywa się Edel.
To nie jest odpowiedź na pytanie, ale tak Edel zwykle na wszystko odpowiada. Obecnie zbiera na maszynę do wiatru. Ma stać na skraju sceny, kiedy ona będzie śpiewała. Żeby powiewały jej włosy. W ten sposób piosenka nabierze życia. Niedługo Edel zaśpiewa na stadionie, przed dziesięcioma tysiącami ludzi. Tak ładnie, że publiczność będzie rwać włosy z głowy i rzucać w siebie krzesłami. Chłopcy powiedzieli Edel, że to się nie zdarzy. Śpiewa całkiem dobrze, ale nie aż t a k dobrze. Żeby ludzie wyli i rwali sobie włosy, musiałaby im za to zapłacić.
– Denisa – mówi nauczycielka.
Denisa siedzi przed Frankiem i już długo i niecierpliwie trzyma w górze połówkę linijki.
– Na rakietę na Marsa! – woła, nie opuszczając linijki, jak gdyby chciała wskazać kierunek rakiecie.
Nauczycielka uśmiecha się i na chwilę zamyka oczy, jakby wyobrażała sobie Denisę na Marsie lub w jakimś innym odległym miejscu.
– Frank?
– Co? – Frank podskakuje.
– A ty na co wydałbyś te pieniądze?
– Ja? – Frank czuje ciepło na buzi. Musi coś szybko powiedzieć. Nic nie przychodzi mu do głowy, więc mówi jedynie:
– Na dodatkowy ser!
Klasa wybucha śmiechem.
– Nic innego?
– Nic – odpowiada i zaciska zęby.
– Musisz do toalety?
Klasa rechocze.
– Nie.
– Okej. A ty, Aleksandro? – pyta nauczycielka. Aleksandra siedzi najdalej od Franka.
– Na wielki basen – oświadcza. – Z takimi biczami wodnymi, co wylatują z boków, i z wieżą do skakania, a obok będzie budka z lodami za darmo i leżaki, i parasole, i olbrzymia palma.
– Palma – prycha Denisa z pogardą, jak gdyby palma była czymś głupszym niż rakieta na Marsa.
Wszyscy już coś powiedzieli. Nauczycielka szybko spogląda na Franka, po czym podnosi podręcznik.
– A pani? – pyta Oskar.
Robi to tylko po to, żeby nie było WOS-u.
Nauczycielka zamyśla się, tak że na jej twarz wypływa uśmiech.
– Pewnie bym gdzieś wyjechała – odpowiada.
– Na Marsa? – pyta Denisa.
– Na pewno nie. Może w m a r c u, ale nie na Marsa.
Frank nie pisnął ani słówka. To Mama się wygadała. Zadzwoniła do swojej mamy, to znaczy do babci, która mieszka dwie godziny jazdy od nich, i jej powiedziała. Babcia na pewno obiecała, że zachowa to w tajemnicy, ale potem poszła do fryzjera, a tam nie zdołała się powstrzymać. Później fryzjerka może wspomniała o tym dziewczynie, która zamiata podłogę, przestrzegając, żeby nikomu nie mówiła, i tak dalej. Aż tu nagle, wieczorem tego samego dnia, rozlega się dzwonek do drzwi Franka i Mamy, a na dworze, w deszczu, bez parasola i w gumowych klapkach, stoi sąsiadka, która z piskiem pyta:
– Czy to prawda?
Przez następne godziny Mama wisi na telefonie. Powtarza „dziękuję” i „nie”. Frank obstawia, że „nie” mówi wtedy, gdy ludzie pytają, czy rzuci pracę. Mama sprząta w domu u ludzi o dziurawych rękach.
– To nie do wytrzymania – powtarza co najmniej raz w tygodniu. – Ludzie nalewają sobie kawę po brzegi i myślą, że mogą wrócić do pokoju i nie narozlewać. Spory zwierz najadłby się do syta okruszkami z podłogi w stołówce. W ubikacji nikt nie potrafi wyrzucić ręcznika papierowego do kosza. Parę razy poklepią ręcznik i wypuszczają go jak gołębia pocztowego.
– Możesz chyba znaleźć sobie inną pracę – powtarza Frank co najmniej raz w tygodniu.
Po głosie Mamy Frank poznaje, że się uśmiecha. Sam wygląda przez okno. Wszystko jak zawsze. Trawa, a na niej domy. Domy, a na nich trawa.
Następnego ranka, przed pierwszą lekcją, Frank zostaje otoczony na korytarzu. Wszyscy chcą poczochrać go po włosach i poklepać po ramieniu. Młodsze dzieci proszą go o autograf, a jedna siódmoklasistka pyta, czy będą ze sobą chodzić. Frank słyszy wokół siebie takie słowa jak „ferrari”, „poduszkowiec”, „ruchome schody” i „Barcelona”. Nikt nie przejmuje się dzwonkiem na lekcję, dopóki nauczyciel nie przywołuje ich surowym tonem.
Klasa długo nie może się uspokoić. Wszyscy patrzą na Franka. Nauczyciel uśmiecha się przebiegle. Zaczyna matmę. Pisze na tablicy:
„Frank ma 10 lat i wygrywa 24 miliony koron. Ile pieniędzy może wydać dziennie do końca życia, jeżeli założymy, że będzie żył 80 lat?”.
Klasa uczyła się wyliczania średniej. Zdolni uczniowie pochylają się nad kalkulatorami. Ci mniej zdolni patrzą na Franka, jak gdyby wynik miał mu się pojawić na twarzy. Frank wie, jak to policzyć, ale tego nie robi. Patrzy w zeszyt w kratkę. Któryś z uczniów zastanawia się, ile zer ma milion. Nauczyciel musi zapisać liczbę na tablicy. Zgłasza się Sofie. Jest najmniejsza w klasie. I trochę dziwna. Pyta:
– Uśmiechnięte buźki w środku?
– Nie – odpowiada nauczyciel.
– Dlaczego?
Kiedy Sofie pisze, ozdabia litery „o” i cyfry „0” uśmiechniętymi buźkami. Nauczyciel powiedział, że musi z tym skończyć. Jeżeli kiedyś będzie pracować w biurze, pisać listy i liczyć, nie może tracić czasu na wypełnianie „o” uśmiechniętymi buźkami. Bo ją wyleją.
Zgłasza się Jørgen. Jego tata pracuje w banku.
– Dziewięćset trzydzieści dziewięć koron dziennie – oznajmia Jørgen.
– I trzydzieści øre – dodaje jakaś dziewczynka.
– Jeżeli miałbyś żyć tylko czterdzieści lat, możesz wydawać dwa razy tyle – mówi Oskar.
– Ee, nie – odpowiada Jørgen. – Przecież nie ma teraz zera lat.
Nauczyciel zapisuje rozwiązanie pod zadaniem na tablicy i stawia pod spodem dwie kreski.
Zapada cisza. Uczniowie patrzą na rozwiązanie i na Franka. W ich uśmiechach widać zdumienie. Dystans. Brak uśmiechu Franka zaraża innych. Teraz mają już tylko dziurawe usta. Dziewięćset trzydzieści dziewięć koron. Wszyscy w klasie znają tabliczkę mnożenia do stu. Pięć razy pięć równa się dwadzieścia pięć. Sześć razy siedem równa się czterdzieści dwa. Frank widzi w oczach pozostałych uczniów, że chyba jest dla nich zbyt trudnym zadaniem. Jego liczba to wielokrotność dziewięciuset trzydziestu dziewięciu.
– Hmm – odzywa się nauczyciel, gdy zwraca uwagę na ciszę w sali. Szybko zmazuje wysoki wynik oraz zadanie. Wszyscy wyjmują podręczniki.
– Strona numer dwadzieścia dziewięć – mówi nauczyciel. To mała liczba.
A mimo to największa na całej stronie.
Na każdej przerwie Franka otaczają inni. Dotykają go po ręce. Poklepują go i szturchają po koleżeńsku. Słyszy takie słowa jak „skatepark”, „stół bilardowy” i „ścieżka rowerowa”. Czując tyle rąk na sobie, Frank nie wie, co zrobić z własnymi. Na jednej przerwie podchodzą do niego dwie małe dziewczynki.
– To ty jesteś Frank?
– Tak – odpowiada.
– Możesz nam kupić kredki w kolorze skóry?
Mówią, że w pierwszej klasie dużo kolorują i skończył im się kolor skóry. Został tylko ogryzek, którym się dzielą. Z powodu kredki w klasie panuje niepokój. Szczególnie niepokoi się nauczyciel. Ogryzek jest taki krótki, że ledwo da się go trzymać. A nauczyciel powiedział, że nie kupi im nowych kredek. Mają używać pomarańczowej. Ale każdy wie, że pomarańczowy nie ma żadnego związku ze skórą.
– Nie jesteśmy pomarańczami – wyjaśniają dziewczynki.
– Zobaczymy – odpowiada Frank.
Frank trzyma się głównie z Denisą i Oskarem. Denisa ma czerwoną koszulkę. Chce lecieć na Marsa. Mars jest znany jako czerwona planeta, dlatego Denisa nosi czerwoną koszulkę, żeby przyzwyczajać się do koloru. Za kilka lat będzie latał tam prom kosmiczny. Słowo „prom” może kojarzyć się z czymś, co kursuje co pół godziny. Ale prom na Marsa ma lecieć tylko w jedną stronę i nigdy nie wrócić. Ludzie, którzy tam trafią, nigdy już nie zobaczą swoich rodzin. Może na ekranie, ale nigdy nie będą mogli dotknąć bliskich.
– To nic takiego – stwierdza Denisa, bo w domu i tak za dużo się nie dotykają.
Najczęściej ktoś na nią krzyczy, bo za długo siedzi na dworze i nie sprząta w swoim pokoju albo wstawia do lodówki nieprzykryte rzeczy. Frank i Oskar myślą, że Denisa nigdy nie poleci na Marsa. Próbowali jej to wyjaśnić, tłumaczyli, że do zasiedlenia nowej planety wybiera się najsilniejszych i najbystrzejszych ludzi. Nie bierze się kogoś, kto myli litery „b” i „d”, niszczy linijki i spienia napoje gazowane w butelkach. Denisa nie wierzy chłopcom. Mówi, że na nowej planecie trzeba poprawić to, co słabo działało na starej. A zatem stworzy się nowy alfabet, którego litery nie będą tak bardzo do siebie podobne.
Denisa próbowała nakłonić Oskara, żeby z nią leciał. Mógłby zabrać na Marsa małą koparkę. Najpierw może kopać działki pod domy. Później, jak ludzie zaczną umierać, może też kopać groby. Oskar odpowiada, że na tej planecie jest wystarczająco dużo ludzi do zakopywania. Poza tym nie wiadomo, jaką mają ziemię na Marsie. Na podstawie zdjęć, które widział, można wywnioskować, że Mars to planeta zrobiona ze żwirku dla kota.
Oskar wie, kim zostanie w przyszłości. Będzie kopał doły, wkładał do nich zmarłych i ich zasypywał. To jak sadzenie roślin, tylko na odwrót. Zresztą niektórzy myślą, że z zasadzonego martwego człowieka, to znaczy trupa, wyrasta umarlak. Żywy trup.
– Ale wcale tak nie jest – stwierdza Oskar.
Trupy są pożywieniem dla robaków i innych zwierzątek. Chłopak wie, co mówi. Kopie od małego. W pierwszych latach szkoły inne dzieciaki kopały drogi, tunele i tamy. Oskar kopał jedynie doły, kładł do nich rzeczy i zasypywał piaskiem. Czasem jakieś dziecko wracało do szkoły w jednej rękawiczce, bo Oskar zakopał mu drugą. Raz, kiedy Oskar nie chciał się przyznać, nauczyciel rozkopał całą piaskownicę, w której znalazł rękawiczkę i śniadaniówkę jednej szóstoklasistki, list, który Oskar miał pokazać w domu rodzicom, oraz łopatkę. Myślałby kto – zakopać łopatkę! Jakiś czas później na lekcji przyrody ich klasa oglądała film o myszy, która zakopuje jedzenie na później. Wszyscy odwrócili się wtedy do Oskara. Zrozumieli, że zakopał swoją łopatkę, żeby nikt inny jej nie wziął. „A razem z tatą zakopywał na cmentarzu ludzi, żeby mieli coś do jedzenia, jak im się skończy chleb”. Tak powiedziała Denisa. Dużo osób się wtedy zaśmiało, ale nauczyciel uderzył ręką w stół i powiedział, że brzydko tak mówić, strasznie brzydko, że takiego gadania nie chce słyszeć w klasie. Że powinno dać się pokazać im film przyrodniczy o myszy, która zakopała pod krzakiem pół ziemniaka, bez wysłuchiwania takich brzydkich komentarzy. Wtedy klasa przez kilka sekund siedziała cicho, aż Denisa złamała linijkę i powiedziała „przepraszam” do nauczyciela lub do linijki.
Frank ma przeczucie, że jak Oskar trochę urośnie, może zakopywać ludzi za wcześnie, to znaczy jeszcze zanim do końca umrą. Co może wynikać bardziej z zapału niż ze złych zamiarów.