„Trupia otucha” Dana Simmonsa to jedna z pierwszych książek autora tak znakomitych i uwielbianych przez czytelników powieści jak „Terror”, cykl „Hyperion”, „Abominacja” czy „Pieśń bogini Kali”. Po raz pierwszy została wydana w 1989 roku, a już w kolejnym została nagrodzona między innymi Bram Stoker Award, British Fantasy Award  oraz Locus Award.


Chełmno, rok 1942. Saul Laski jest jednym z tysięcy więźniów nazistowskiego obozu. Okazuje się jednak, że machina zagłady wprawiona w ruch przez Hitlera to nie jedyne zagrożenie, jakie czeka na niego w tym miejscu. Wpada bowiem w szpony pradawnego Zła, przy którym okrucieństwo SS-manów jest dzieciną igraszką. Saulowi udaje się jednak przeżyć.

Przez kolejne niemal 40 lat jego życie podporządkowane jest tropieniu tajemniczych istot, które stoją za najmroczniejszymi wydarzeniami współczesnej historii. Posiadają one niezwykły talent: potrafią wpływać na umysły zwykłych ludzi, manipulować nimi i sterować wedle swoich potrzeb i pragnień, by zaspokajać najmroczniejsze żądze.

W końcu jednak popełniają błąd, a Saul w towarzystwie równie zdeterminowanych, żądnych zemsty pomocników wyrusza na krucjatę, ostateczną rozgrywkę z siłami ciemności.

Monumentalna „Trupia otucha” jest uznawana za jedną z najlepszych powieści Dana Simmonsa („Terror”, „Piąty Kier”, „Abominacja”, „Dzieci nocy”, „Pieśń bogini Kali”). Została nagrodzona między innymi Bram Stoker Award oraz Locus Award. Epicki rozmach, porywająca fabuła, elementy grozy brawurowo wplecione w sensacyjno-przygodową intrygę na tle prawdziwych wydarzeń współczesnej nam historii oraz plejada wielowymiarowych, wyrazistych postaci gwarantują prawdziwie ekscytującą lekturę. Obejmująca dziesięciolecia i rozgrywająca się na kilku kontynentach historia stanowi jedną z najdoskonalszych prób ożywienia wampirzej legendy, zgłębia naturę ludzkiej skłonności do przemocy i analizuje jej wpływ na naszą przyszłość.

***

Głównym bohaterem powieści jest Saul Laski, aktualnie sześćdziesięcioletni nowojorski psychiatra, który jako młody człowiek był więźniem obozu koncentracyjnego w Chełmnie. Natknął się tam na zło w czystej postaci – był zmuszony stawić czoło nie tylko hitlerowskiej maszynie zagłady, ale prawdziwemu potworowi w ludzkiej skórze, jakim był oficer SS Wilhelm van Borchardt. Ale Saul postanowił przeżyć. Za wszelką cenę. I udało mu się.

Od tej pory przez blisko 40 lat tropi tajemnicze istoty posiadające zdolność manipulowania umysłami. Istoty o tym bardziej przerażające, że dzięki swoim zdolnościom są w stanie wpływać na najważniejsze osoby na świecie – polityków i biznesmenów, a za ich pośrednictwem kształtować przełomowe wydarzenia współczesnej historii. Ich zamiłowanie do przemocy i okrucieństwa sprawia zaś, że odciskają swe piętno wyłącznie na jej mroczne epizody.

Punktem zwrotnym staje krwawa maskara w Charleston, w której ginie 9 osób.  Osób, które z pozoru nic nie łączy, a jednak z niewyjaśnionych przyczyn postanawiają się nawzajem brutalnie wymordować. Laskiemu udaje się poznać córkę jednej z ofiar – Natalie Preston oraz szeryfa Gentry’ego. Razem wpadają na ślad tajnego stowarzyszenia, zwanego “klubem wyspiarskim”…

Epicki rozmach, porywająca fabuła, elementy grozy brawurowo wplecione w sensacyjno-przygodową intrygę na tle prawdziwych wydarzeń współczesnej historii oraz plejada wielowymiarowych, wyrazistych postaci gwarantują prawdziwie ekscytującą lekturę. I to lekturę na wiele wieczorów – Simmons znany jest z “cegieł”, ale tutaj przeszedł samego siebie – “Trupia otucha” to ponad 1000 stron rozrywki na najwyższym poziomie.
Bartosz Zujewski

Dan Simmons
Trupia otucha
Przekład: Wojciech Szypuła
Wydawnictwo Vesper
Premiera w tej edycji: 12 czerwca 2023
 
 


Prolog

Chełmno
1942

Saul Laski leżał w obozie śmierci wśród umierających i rozmyślał o życiu. Drżąc w ciemności z zimna, przywoływał wspomnienia wiosennego poranka: złote światło muskające grube konary wierzb nad strumieniem, spłachetek białych stokrotek na tyłach kamiennych zabudowań gospodarstwa stryja.
W barakach panowała cisza, z rzadka tylko przerywana chrapliwym kaszlem i ukradkowymi szelestami muzułmanów, żywych trupów, próżno poszukujących odrobiny ciepła w zimnej słomie. Jakiś starzec dostał przeciągłego, spazmatycznego napadu kaszlu zapowiadającego bliski koniec długiej, beznadziejnej walki. Do rana umrze. Nawet jeśli przeżyje noc, nie wyjdzie na poranny apel na śniegu, to zaś znaczyło, że umrze jeszcze przed południem.
Saul skulił się i zasłonił oczy przed światłem reflektora, wciskającym się do środka przez oszronione szyby. Przycisnął się plecami do drewnianego szkieletu pryczy. Drzazgi drapały go po żebrach i kręgosłupie przez cienki materiał koszuli. Nogi zaczęły mu drżeć ze zmęczenia i zimna, nie mógł nad nimi zapanować. Złapał się kurczowo za uda i trzymał tak długo, aż dreszcze ustąpiły.
Przeżyję.
Ta myśl była rozkazem, dyktatem tak głęboko odciśniętym w jego świadomości, że nawet wygłodniałe i owrzodzone ciało nie było w stanie oprzeć się jego sile. Kiedy był dzieckiem, kilka lat wcześniej – całą wieczność wcześniej – jego stryj Mosze obiecał zabrać go na ryby nieopodal swojego domu pod Krakowem. Saul nauczył się wtedy wyobrażać sobie przed snem gładki, owalny kamień, na którym wypisywał dokładną godzinę i minutę, o której zamierzał się obudzić. W wyobraźni wrzucał ów kamień do przejrzystego stawu i patrzył, jak tonie. Zawsze następnego ranka budził się dokładnie o zaplanowanej porze, wypoczęty i rześki; pełną piersią chłonął zimne poranne powietrze i napawał się ciszą przedświtu przez ten krótki czas, zanim przebudzenie jego brata i sióstr zburzyło perfekcyjny nastrój.
Przeżyję.
Zacisnął powieki i patrzył, jak kamień tonie w czystej wodzie. Znów zaczął drżeć na całym ciele i wcisnął się mocniej w nieheblowane deski. Po raz tysięczny spróbował umościć się głębiej w swoim zagłębieniu w słomie. Było lepiej, kiedy dzielił pryczę ze starym panem Szistrukiem i młodym Ibrahimem, ale Ibrahima zastrzelili w kopalni, a pan Szistruk dwa dni temu w kamieniołomie po prostu usiadł i nie wstał – nawet kiedy Gluecks, dowódca straży SS, poszczuł go psem. Staruszek pożegnał się ze współwięźniami wątłym, niemal radosnym machnięciem kościstej ręki pięć sekund przed tym, jak owczarek niemiecki rozszarpał mu gardło.
Przeżyję.
Ta myśl miała w sobie rytm wykraczający daleko poza słowa, poza sam język.
Stanowiła kontrapunkt dla wszystkiego, co widział i czego doświadczył podczas pięciu miesięcy obozu. Przeżyję. Pulsowała światłem i ciepłem, które choć w części równoważyły chłód otchłani, bezdennego dołu, jaki w każdej chwili mógł otworzyć się w nim szeroko i go pochłonąć. Wielki Dół. Widział go na własne oczy. Razem z innymi przysypywał grudami czarnej ziemi ciepłe ciała, niektóre jeszcze nawet się ruszały, jakieś dziecko machało rączką, jakby wierciło się przez sen albo witało się z bliską osobą, która wyszła po nie na dworzec, a oni zrzucali ziemię łopatami i posypywali ciała wapnem z worków tak ciężkich, że nie byli w stanie ich unieść, na skraju dołu siedział esesman, zwiesiwszy nogi swobodnie w głąb Dołu, ręce – białe i miękkie – zaciskał na czarnym metalu pistoletu maszynowego, na chropawym policzku miał przyklejony plaster w miejscu, gdzie zaciął się przy goleniu, zacięcie już się goiło, nagie blade ciała poruszały się słabo, a Saul – z oczami zaczerwienionymi od wapna, którego rozpylony tuman zawisł w powietrzu niczym zimowa mgła – sypał ziemię do Dołu.
Przeżyję.
Skupił się na sile płynącej z tej zapowiedzi i przestał zwracać uwagę na swoje rozedrgane członki. Dwa poziomy wyżej na piętrowej pryczy ktoś szlochał w ciemności. Saul czuł, jak wszy pełzną mu po rękach i nogach w poszukiwaniu źródła dogasającego ciepła. Zwinął się ciaśniej w kłębek, posłuszny temu samemu imperatywowi, który rządził zachowaniem insektów; zareagował na ten sam bezrozumny, nielogiczny i niepodważalny nakaz trwania.
Kamień tonął coraz głębiej w lazurowej głębi. Balansujący na granicy snu i jawy Saul jeszcze rozróżniał wyrysowane na nim toporne cyfry.
Przeżyję.
Otworzył gwałtownie oczy, gdy kolejna myśl zmroziła go bardziej niż wiatr świszczący w szparach źle oszklonych okien.
Trzeci czwartek miesiąca.
Był prawie pewien, że to jest trzeci czwartek miesiąca, a w trzeci czwartek miesiąca przychodzili oni. Przychodzili, ale nie zawsze. Może tym razem nie przyjdą. Nakrył głowę rękami i jeszcze bardziej skulił się w pozycji płodowej. Prawie udało mu się zasnąć, kiedy drzwi baraku otworzyły się z łoskotem. Było ich pięciu – dwóch strażników z Waffen-SS uzbrojonych w pistolety maszynowe, zwykły podoficer wojsk lądowych, porucznik Schaffner i młody Oberst, którego Saul widział po raz pierwszy. Ten ostatni miał bladą, aryjską twarz i blond grzywkę, która opadała mu na czoło.
Snopy światła z latarek ślizgały się po wysokich jak regały piętrowych pryczach. Nikt się nie poruszył. Nocna cisza wydawała się wręcz namacalna, gdy osiemdziesiąt pięć żywych szkieletów wstrzymało oddech. Saul też wstrzymał oddech.
Niemcy weszli na pięć kroków w głąb baraku, poprzedzani falą zimnego powietrza. Ich masywne sylwetki rysowały się wyraźnie na tle otwartych drzwi, skroplone oddechy otaczały ich lodowatą chmurą. Saul prawie całkiem zagrzebał się w resztkach słomy.
– Du! – rozległo się. Promień światła padł na skuloną postać w pasiaku i czapce w paski w głębinach dolnej pryczy, sześć rzędów od Saula. – Komm! Schnell!
Więzień nie zareagował, więc esesmani siłą wywlekli go w przejście pomiędzy pryczami. Saul usłyszał chrobot bosych stóp na deskach podłogi.
– Du, raus!
I jeszcze raz:
– Du!
Naprzeciw potężnych postaci stało już trzech muzułmanów, kruchych i nieważkich jak strachy na wróble. Cała grupa zatrzymała się cztery prycze od Saula, esesmani odwrócili się i skierowali latarki na środkowy poziom prycz. Wyławiane z ciemności czerwone oczy przywodziły na myśl szczury wyzierające z na wpół otwartych trumien.
Przeżyję.
Pierwszy raz zabrzmiało to bardziej jak modlitwa niż rozkaz. Nigdy przedtem nie brali więcej niż czterech z jednego baraku.
– Du.
Człowiek z latarką przesunął się nieco i zaświecił Saulowi w twarz. Saul się nie poruszył. Nie oddychał. Wierzch jego własnej dłoni, zawieszony zaledwie kilka centymetrów nad jego twarzą, wyznaczał w tej chwili granice całego wszechświata. Biała skóra, biała jak u pędraka, obłaziła mu plackami. Włosy na wierzchu dłoni wydawały się całkiem czarne. Wpatrywał się w nie z nabożnym lękiem. W świetle latarki jego ręka stała się niemal przezroczysta, widział kolejne warstwy mięśni, wdzięczny układ ścięgien, niebieskie żyły pulsujące delikatnie w dzikim rytmie bicia serca.
– Du, raus.
Czas zwolnił, zatrzymał się i zawrócił. Całe życie Saula, każda jego sekunda, każda ekstaza i każde banalne, zapomniane popołudnie prowadziły do tej chwili. Tu się przecinały.
Usta Saula rozchyliły się w pozbawionym wesołości uśmiechu. Dawno już postanowił, że nie da się wyprowadzić w mrok; będą musieli zabić go tutaj, na oczach pozostałych. To jedno mógł jeszcze zrobić: narzucić mordercom moment swojej śmierci.
Ogarnął go wielki spokój.
– Schnell!- wrzasnął jeden z esesmanów i razem z drugim doskoczył do niego.
Oślepiony światłem Saul poczuł woń mokrej wełny, w oddechu esesmana rozpoznał słodki aromat alkoholu. Chłodne powietrze owionęło mu twarz. Dostał gęsiej skórki, czekającna dotyk ich szorstkich rąk.
– Nein! – warknął młody Oberst, czarna podobizna człowieka tonąca w powodzi blasku.
– Zurücktreten!
Postąpił krok do przodu, esesmani posłusznie się cofnęli. Dla wpatrzonego w mroczną sylwetkę Saula czas się zatrzymał. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Mgła oddechów zawisławokół nich w powietrzu.
– Komm! – powiedział półgłosem Oberst. Nie użył rozkazującego tonu, przemówił łagodnie, niemal czule; takim tonem mógłby wołać ulubionego psa albo zachęcać dziecko, by uczyniło pierwszy samodzielny krok. – Komm her!
Saul zgrzytnął zębami i zamknął oczy. Pogryzie ich, kiedy po niego sięgną. Rzuci im się do gardeł. Będzie gryzł, szarpał i rwał żyły i chrząstki, aż będą musieli strzelać, będąmusieli otworzyć ogień, będą musieli…
– Komm! – Oberst poklepał się lekko po kolanie.
Saul obnażył zęby w drapieżnym grymasie. Rzuci się na tych jebanych skurwysynów, temu skurwielowi pierwszemu rozszarpie gardło na oczach wszystkich, wyrwie mu, kurwa, bebechy, wypatroszy gnoja…
– Komm!
Wtedy to poczuł. Coś go uderzyło. Żaden z Niemców nie poruszył się nawet o cal, ale coś ze straszliwą siłą uderzyło Saula w nasadę kręgosłupa. Krzyknął. Coś go uderzyło… i weszło w niego.
Uczucie było tak samo bolesne, jakby ktoś wetknął mu nagle żelazny pręt w odbyt – a przecież nikt go nie dotknął. Nikt się do niego nie zbliżył. Krzyknął ponownie, ale jakaśniewidzialna siła zacisnęła jego zęby.
– Komm her, du Jude!
Poczuł to. Coś przemocą wyprostowało mu grzbiet, wprawiło ręce i nogi w spazmatyczne drgawki. Coś było w nim. W środku. Poczuł, jak zaciska mu się na mózgu niczym imadło i ściska, ściska coraz mocniej. Chciał krzyknąć, ale to coś mu nie pozwoliło.
Miotał się na wysypanej słomą pryczy, targany przypadkowymi impulsami nerwowymi.
Zsikał się w spodnie.
Nagle całe jego ciało wyprężyło się i spadł na ziemię. Strażnicy się odsunęli.
– Steh auf!
Plecy Saula wyprostowały się i napięły tak gwałtownie, że mimo woli uklęknął. Jego ręce miotały się i wymachiwały dziko, jak obdarzone własną wolą. Czuł coś w głowie, jakąś lodowatą obecność otuloną ognistą aureolą bólu. Obraz tańczył mu przed oczami.
Wstał.
– Geh!
Usłyszał wybuch śmiechu jednego z esesmanów, poczuł woń wełny i metalu, gdzieś z daleka odbierał dotyk zimnych drzazg pod stopami. Zatoczył się ku wyjściu i rozlewającej się za nim oślepiającej łunie świateł. Oberst spokojnie, bez słowa ruszył za nim, uderzając rękawiczką o udo. Na schodach Saul potknął się i omal nie upadł, lecz podtrzymała go ta sama niewidzialna dłoń, która już wcześniej ścisnęła mu umysł, a teraz rozpaliła wszystkie nerwy ognistymi igłami bólu. Boso, ale nie czując zimna, szedł po śniegu i zmrożonym błocie na czele grupy kierującej się do podstawionej ciężarówki.
Przeżyję, pomyślał Saul Laski, ale magiczny rytm tego słowa został rozdarty na strzępy w obliczu huraganu bezgłośnego, lodowatego śmiechu i woli o wiele potężniejszej niż jego własna.

 
Wesprzyj nas