“Szlak umrzyka” to, mimo że napisany jako trzeci w kolejności, chronologicznie pierwszy tom epickiej tetrologii o Dzikim Zachodzie. Przedstawione tu wydarzenia opowiadają genezę przyjaźni dwójki bohaterów bestsellerowego „Na południe od Brazos”: Augustusa McCrae i Woodrowa Calla, oraz jak ten pierwszy odnalazł miłość swojego życia, a drugi – matkę swego jedynego syna.


Jest rok 1842. Gus i Call – młodzi, niedoświadczeni, ale pełni entuzjazmu poszukiwacze przygód – wstępują w szeregi słynnych strażników Teksasu, gdzie czeka ich brutalna konfrontacja z rzeczywistością. Ich dowódca okazuje się skrajnie nieodpowiedzialny, towarzysze broni to w większości zgraja nieudaczników, a Indianie z plemienia Komanczów pod wodzą budzącego trwogę Garbu Bizona nie pozostawiają wątpliwości, kto rządzi na pograniczu. J

eśli dodamy do tego koszmarne warunki życia w dziczy, raz upał, raz przenikliwy ziąb, szalejące tornada, wezbrane rwące rzeki, krwiożercze pumy, niedźwiedzie i jadowite węże… mamy prosty przepis na katastrofę. Gus i Call nie poddają się jednak i raz za razem dają się porwać niebezpieczeństwu, którego kres znajdą dopiero po przejściu Szlaku Umrzyka, zbierającej krwawe żniwo trasie do El Paso.

***

W Szlaku umrzyka, prostym, ironicznym i niezwykle przystępnym językiem McMurtry snuje rozważania koncentrujące się wokół tych samych pytań, które stawiają Melville czy Conrad. To wspaniała książka (…) Larry McMurtry, tutaj w swej najlepszej formie, to jeden z najwybitniejszych pisarzy w dziejach Ameryki. Mamy szczęście, że jest z nami.
– John Milius, „Los Angeles Times”

Z wielkim powodzeniem (…) przywraca do życia dwie znakomicie pomyślane postacie i snuje porywającą opowieść o Dzikim Zachodzie.
– Michael Berry, „San Francisco Chronicle”

Wiśta, hetta, wio! Larry McMurtry powraca do swych dawnych opowieści – i to z doskonałym skutkiem (…) Czytelnicy pochłoną Szlak umrzyka – lekturę dziką i nieokrzesaną – jednym tchem od deski do deski.
– „The Denver Post”

McMurtry snuje niewiarygodne opowieści, przerażające i krwawe, zaludniając je niezwykle wyrazistymi postaciami.
– „New York Daily News”

McMurtry pozostaje mistrzem fabuły i dialogu, czymś w rodzaju Oscara Wilde’a pogranicza.
– „The Washington Post Book World”

Szlak umrzyka wyśmienicie się czyta (…) Zapomnicie o jedzeniu, nie mogąc oderwać się od lektury.
– „The Seattle Times”

McMurtry tworzy wspaniałe postacie. Call i McCrae są prawdziwi, wiarygodni i uroczy (…) Historie McMurtry’ego są wciągające i pełne pasji (…) To jest naprawdę bardzo dobre.
– „The Kansas City Star”

***

Każda przygoda ma swój początek, a każdy bohater musi wpierw wykuć swój charakter. Augustus McCrae i Woodrow F. Call – uwielbiani (zwłaszcza Gus, jak zdążyłem zauważyć) główni protagoniści „Na południe od Brazos”, także byli kiedyś nieopierzonymi młokosami, których zainteresowania kręciły się wokół męskich przygód, niewybrednych dowcipów, alkoholu i kobiet (no dobra – Gusowi tak już zostało). Był moment w którym ich serdeczna przyjaźń dopiero się zaczynała, były przeżycia które sprawiły, że łącząca ich relacja przetrwała kolejne dziesięciolecia. Była chwila, w której Gus poznał kobietę, która zawładnęła jego sercem, a miłość która połączyła go z Klarą przetrwała aż do jego śmierci.

„Szlak umrzyka” pozwala nam poznać kulisy tych wszystkich wydarzeń. Wydarzeń których echa odnajdziemy w – moim prywatnym zdaniem – najlepszej książce jaka ukazała się nakładem wydawnictwa Vesper – czyli „Na południe od Brazos”. Larry McMurtry w trzecim (choć podług chronologii wydarzeń pierwszym – strasznie nam tu Larry namieszał) tomie swojej tetralogii poszedł w zupełnie inną stronę niż we wcześniejszych częściach.

Powieść ma zupełnie inną dynamikę niż poprzedzające ją (ale chronologicznie domykające sagę) „Ulice Laredo”, które było nastrojowe, refleksyjne wręcz elegijne. „Szlak umrzyka” zaskakuje werwą z jaką młodym bohaterom stanie stawić czoło przeciwnością losu. Wyzwaniom jakie rzuca przed nimi rytuał przejścia w świat dorosłych. Tempo powieści jest tu znacznie szybsze, jest więcej humoru, ale nie brakuje także charakterystycznych cech wcześniejszych powieści z cyklu.

Mamy tu niezwykle silne i wyraziste postaci kobiece, potężnego, budzącego trwogę indiańskiego antagonistę, całą plejadę mniej lub bardziej pobocznych postaci, z którymi (czasem wbrew początkowym odczuciom) emocjonalnie zżywamy się, których losy nie są nam obojętne. Mamy tu wreszcie barwnie odmalowane tło historyczno-obyczajowe, fabuła zgrabnie łączy prawdzie wydarzenia i postacie z tymi wykreowanymi w głowie autora.

Ale McMurtry nie byłby sobą, gdyby nie podręczył czytelnika brutalnością z jaką jego bohaterowie muszą stykać się na kartach powieści. Dziki Zachód po prostu taki był – brutalny, bezwzględny i pełen przemocy, tam naprawdę przetrwać mogli tylko najsilniejsi, albo ci którym dopisało szczęście. Summa summarum McMurtry nie szczędzi więc nam bólu, łez, ale też i wzruszeń, uśmiechu i nadziei.

Powieść totalna, antywestern, a zarazem najlepszy western jaki kiedykolwiek powstał doczekał się wyśmienitego prequela, który po prostu trzeba poznać. Zespół Mitch & Mitch reklamował się kiedyś jako grający country dla tych co nie lubą country. McMurtry pisze westerny dla wszystkich – także tych, którzy utrzymują, że westernów nie lubią .
Bartosz Zujewski

Larry McMurtry
Szlak umrzyka
Przekład: Marek Król
Posłowie: Michał Stanek
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 11 października 2023
 
 


Matylda Jane Roberts, znana w całym południowym Teksasie jako Wielka Zachodnia , była zupełnie naga. Wyszła z mętnego nurtu Rio Grande, trzymając za ogon wielką skorpuchę. Swymi rozmiarami Matylda niemal dorównywała niezbyt rosłemu, wychudzonemu meksykańskiemu mustangowi, którego Gus McCrae i Woodrow Call właśnie próbowali osiodłać. Call trzymał klacz za uszy, czekając, aż Gus zarzuci siodło na jej wąski grzbiet. Gus robił to jednak bardzo ślamazarnie. Call natychmiast zrozumiał dlaczego, gdy spojrzał w stronę rzeki i zobaczył Matyldę w pełnej krasie jej obfitej nagości. Skupienie generalnie nie leżało w naturze młodego Gusa McCrae, a widok nagiej, dwustufuntowej dziwki, niosącej wyrośniętą skorpuchę, bez reszty zawładnął jego uwagą – podobnie jak wszystkich pozostałych strażników Teksasu.
– Patrz, Woodrow – powiedział Gus. – Matty targa tego starego żółwia, jakby niosła kosz brzoskwiń.
– Nie mogę – odparł Call. – Jak ją puszczę, to mnie kopnie, a mam już powyżej uszu końskich kopniaków.
Klacz, choć niezbyt rosła, nad wyraz chętnie kopała i gryzła. Call wiedział, że jeśli choć trochę rozluźni uchwyt, może spodziewać się kopniaka, ugryzienia albo jednego i drugiego.
Długi Bill Coleman, który siedział, oparty o siodło, zaledwie kilka jardów od dwójki młodych strażników mocujących się z niewysokim mustangiem, obserwował zbliżającą się Matyldę z pewnym niepokojem. Choć od śniadania minęła zaledwie godzina, był już tęgo pijany, więc wydało mu się, że Wielka Zachodnia kieruje się ze swoją rozwścieczoną zdobyczą wprost na niego. Niewykluczone, że planowała użyć żółwia jako broni, przynajmniej tak domniemywał Długi Bill. Matylda Roberts miała w głębokiej pogardzie dłużników, łatwo ją było obrazić i długo chowała urazę. Bill wiedział, że ma u niej duże zaległości, będące następstwem jego niepohamowanej chuci oraz irytującej serii przegranych przy karcianym stoliku. W tej chwili nie miał centa przy duszy, poza tym doskonale zdawał sobie sprawę, że przez wiele dni, a nawet tygodni ten stan się raczej nie zmieni. Jeśli więc kapryśna Matylda postanowiła dochodzić należności, być może jedynym wyjściem była ucieczka. Długi Bill nie był teraz jednak w stanie uciekać, zresztą nie miałby dokąd. Obozowali nad Rio Grande, na zachód od toczącej alkaliczne wody rzeki Pecos. Od najbliższych w miarę cywilizowanych ludzkich sadyb dzieliło ich prawie trzysta mil, a tereny leżące po drodze nie należały do gościnnych.
– Kiedy następna wypłata, panie majorze? – zapytał Bill, spoglądając na dowódcę, majora Randalla Chevallie. – Coś mi się zdaje, że ona chce mnie poszczuć tym żółwiem – dodał w nadziei, że major wyda jakiś rozkaz czy coś w tym rodzaju, ponieważ wiedział, że niektórzy wojskowi nie dopuszczali dziwek, nawet nieuzbrojonych w skorpuchy, na odległość stu stóp od obozu.
Randall Chevallie spędził w West Point zaledwie trzy tygodnie. Odszedł, ponieważ zajęcia uznał za nudne, a dyscyplina wydała mu się nad wyraz irytująca. Jednak po pewnej gwałtownej sprzeczce w Baltimore, która przekonała go, że życie cywila najeżone jest mnóstwem prawnych ograniczeń, dlatego nie warto go dalej ciągnąć, przyznał sobie stopień majora. Jeszcze jako Randall Chevallie ukrył się na statku, który zabrał go do Galveston, a w tym wilgotnym, zapiaszczonym porcie zszedł na ląd już jako major Chevallie.
Wyjąwszy dwóch młodych strażników, którzy próbowali osiodłać meksykańską klacz, cały oddział był pijany w następstwie nierozważnego wypadu na terytorium Meksyku dzień wcześniej. Z nudów przekroczyli Rio Grande i natychmiast przechwycili ciągnięty przez osła wózek z kilkoma buszlami kukurydzy i dwoma wielkimi dzbanami meskalu o takiej mocy, że kilku strażników momentalnie utraciło wszelkie męskie walory. Od ponad miesiąca żyli w wymuszonej abstynencji, więc teraz pili meskal jak wodę. Smakował zresztą o niebo lepiej niż woda, na którą byli skazani od czasu, gdy przekroczyli Pecos.
Jednak meskal to nie woda: dwóch ludzi na chwilę straciło wzrok, a kilku innych dręczyły wizje tortur i obcinania członków. W tamtych czasach takich widoków trudno było zresztą się ustrzec i bez meskalu, choćby za sprawą głupoty nieszczęsnego Meksykanina, właściciela wozu. Mimo że strażnicy nie mieli zamiaru wyrządzić temu człowiekowi żadnej poważnej krzywdy, ten na widok gringos wziął nogi za pas, po czym – gdy jeszcze był w zasięgu głosu – wpadł w ręce Komanczów albo Apaczów (z krzyków nie dało się wywnioskować, kto go torturuje). Wiadomo było tylko, że znęcało się nad nim trzech wojowników. Kiedy bowiem sławny zwiadowca Wielka Stopa Wallace wrócił z długiego rekonesansu, zameldował, że widział ślady najwyżej trzech Indian. Ślady zmierzały w stronę rzeki.
Wielu strażników uznało doniesienie Wielkiej Stopy za niezbyt istotne, ponieważ Meksykanin nie mógłby wrzeszczeć głośniej, nawet gdyby torturowało go pięćdziesięciu ludzi, a przez jego krzyki i tak niełatwo było zasnąć, nie wspominając o tym, że sen nie trwał długo. Wielka Zachodnia przez całą noc nie zarobiła ani centa. Zaczepiał ją tylko młody Gus McCrae, którego apetyt na cudzołożenie nie znał żadnych ograniczeń. Jak zwykle jednak chłopiec był kompletnie spłukany, a Matylda nie była w nastroju do kredytowania swoich usług.
– Lepiej puść klacz – zasugerował Gus. – Matty tu idzie z tym wielkim żółwiem i nie wiadomo, co zamierza z nim zrobić.
– Nie mogę – odparł Call, jednak puścił klacz i natychmiast uskoczył w bok, aby uniknąć przednich kopyt młócących powietrze.
Było jasne, że w najbliższym czasie Gus nie będzie próbował jej siodłać. Kiedy można było sobie popatrzeć na gołą dziwkę, nie miał zamiaru zajmować się niczym innym.
– Co z wypłatą, majorze? – powtórzył pytanie Długi Bill.
Major Chevallie uniósł brew, spoglądając na znanego z lenistwa Długiego Billa Colemana.
– No cóż, Bill, po tej stronie Pecos nie można za bardzo liczyć na pocztę. Od wyjazdu z San Antonio nie widzieliśmy ani jednego dyliżansu pocztowego.
– Ta dziwka, z tym cholernym żółwiem, chce dostać pieniądze, i to zaraz – domyślał się głośno jednooki Johnny Carthage.
– Nigdy nie widziałem dziwki dość odważnej, żeby wyciągnąć starego żółwia prosto z Rio Grande – dodał Bob Bascom.
Jego zdaniem to było zupełnie nie po wojskowemu, że major pozwolił Matyldzie Roberts towarzyszyć im w ekspedycji, choć z drugiej strony, trudno mu było sobie wyobrazić, jak można by ją było powstrzymać – bez użycia broni. Matylda po prostu do nich dołączyła, kiedy zostawili za sobą ludzkie osady. Dosiadała dużego siwka o imieniu Tom, który błyskawicznie wychudł, po tym jak opuścili żyzne doliny. Na ile Bob Bascom mógł stwierdzić, Matylda nie bała się Indian – ani niczego innego. Bez śladu skrępowania częstowała się żarciem strażników i prowadziła swój interes na posłaniu, które rozkładała w krzakach, o ile w pobliżu były krzaki. Bob musiał przyznać, że obecność dziwki była istotnym udogodnieniem, choć i tak uważał, że to nie po wojskowemu, jednak był na tyle rozważny, żeby swej opinii nie wypowiadać na głos.
Major Randall Chevallie był – najdelikatniej rzecz ujmując – człowiekiem o zmiennych nastrojach. Jak głosiła plotka, zdarzały mu się doraźne egzekucje, podczas których sam odgrywał rolę plutonu egzekucyjnego. Często chwytał za pistolet, a chociaż jako dowódca nie był do końca konsekwentny, celu nie chybiał. Dwa razy położył z pistoletu antylopę w biegu, podczas gdy większość strażników nie trafiłaby do biegnącej antylopy z karabinu, a nawet z kartaczownicy Gatlinga.
– Dziwka nie złapała tego żółwia w wodzie – stwierdził Długi Bill. – Kiedy poszedłem się umyć z rzygowin, widziałem, jak spał na kamieniu. Musiała się podkraść i capnąć go na tym kamieniu. Patrzcie, chce ją chapnąć! Ale jest wkurzony!
Skorpucha wykręcała szyję, kłapiąc dziobem, ale Matylda Roberts trzymała ją w wyciągniętej ręce, więc szczęki chwytały powietrze.
– Co teraz? – Gus skierował to pytanie do Calla.
– Nie wiem – odparł Call, nieco poirytowany na przyjaciela. Prędzej czy później znowu musieli spróbować osiodłać klacz, co niosło ze sobą spore ryzyko. – Może chce go ugotować.
– Mówią, że niewolnicy jedzą żółwie. Chyba w Missisipi.
– Ja bym nie jadł – zadeklarował Call. – Za to bym chciał osiodłać klacz. Rozumie się, jak nie jesteś za bardzo zajęty i możesz mi pomóc.
Klacz, którą uwiązali do niewysokiego drzewka jadłoszynu, szarpała się i kopała, przez co coraz ciaśniej okręcała postronek wokół pnia.
– Najpierw zobaczymy, co kombinuje Matylda – powiedział Gus. – Mamy cały dzień, żeby ułożyć tego konia.
– W porządku, ale następnym razem ty trzymasz za uszy, a ja zakładam siodło.
Matylda zakręciła młynka trzymanym w ręku żółwiem i cisnęła go w stronę grupy strażników, którzy czyścili broń, rozmyślając o dręczącym ich bólu głowy. Kiedy ujrzeli żółwia szybującego w powietrzu, rozpierzchli się jak stado przepiórek. Gad dwa razy przekoziołkował w locie, po czym wylądował na grzbiecie niecałe trzy stopy od ogniska.
Wielka Stopa Wallace siedział w kucki przy ogniu i właśnie kończył napełniać kubek kawą. Co prawda była ona z cykorii, ale przynajmniej czarna. Wielka Stopa nie zawracał sobie głowy żółwiem. Jego zdaniem Matty Roberts zawsze była nieco ekscentryczna, więc jeśli chciała sobie porzucać skorpuchą, no to trudno. On miał na głowie ważniejsze sprawy, choćby to, kim byli wojownicy, którzy zamęczyli na śmierć tamtego meksykańca. Kilka godzin po tym, jak strażnicy natrafili na ich ślady, uciął sobie drzemkę i miał niepokojący sen. Śnili mu się Indianie: Garb Bizona jechał na dropiatym koniu, a obok niego szedł Gomez. Garb Bizona był najbardziej wrednym Komanczem, o jakim kiedykolwiek słyszano, a Gomez – najbardziej wrednym Apaczem. To, że dwaj zabójcy, Komancz i Apacz, podróżowali sobie razem w jego śnie, naprawdę nie było przyjemne. Wielka Stopa nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek miał równie nieprawdopodobny sen. Czuł, że powinien opowiedzieć go majorowi Chevallie, ale w tej chwili uwagę dowódcy absorbowała Matylda Roberts, a także jej żółw.
– Dzień dobry, panno Roberts, czy to pani nowy pieszczoch? – zapytał major, kiedy kobieta się do niego zbliżyła.
– Nie, to śniadanie – odparła Matylda. – Bije na głowę bekon. Czy ktoś może mi pożyczyć koszulę? Swoją zostawiłam na posłaniu.
Wybrała się nago do rzeki, bo miała chęć umyć się w zimnej wodzie. Nie było na tyle głęboko, żeby popływać, ale przynajmniej porządnie się wypluskała. Stary żółw wylegiwał się akurat na pobliskiej skale, więc go chwyciła. Połowa strażników i tak bała się Matyldy, niektórzy tak bardzo, że ledwie mieli odwagę na nią spojrzeć – nagą czy ubraną. Nie bali się jej major ani Wielka Stopa, ani młody Gus. Pozostałych uważała za nieudaczników, którzy zaciągają długi, a potem dają się zabić, zanim zdołają je spłacić. Rzuciła żółwia w ich stronę, żeby dać do zrozumienia, że oczekuje uczciwości. Nagość też jej nie przeszkadzała. Matylda była duża i lubiła to. Jeśli musiała – a czasem musiała – mogła spuścić łomot większości mężczyzn. Marzyła, żeby dotrzeć do Kalifornii i otworzyć tam wytworny burdel. Dlatego dołączyła do pierwszego oddziału strażników Teksasu, który wyruszył na zachód. Oddział był mały, składał się głównie z pijaków i fajtłapowatych włóczęgów, ale ona nie wybrzydzała, tylko próbowała wyciągnąć z tej sytuacji jak najwięcej pożytku. W przeciwnym razie dalej starzałaby się w Teksasie i nigdy nie dorobiłaby się burdelu w Kalifornii.
Po prośbie Matyldy kilku mężczyzn zaczęło się natychmiast rozbierać, jedynie Wielka Stopa Wallace nawet się nie ruszył, choć tylko jego koszula była na tyle obszerna, żeby dostatecznie okryć obfite ciało kobiety.
– Niedługo skończysz kręcić gołym tyłkiem, Matty – zauważył, popijając ciemny napar z cykorii.
– A to niby czemu? Nie skąpię klientom widoków, niech sobie patrzą do woli – odparła Matylda, zwracając właścicielom kolejne oferowane jej koszule.
Wielka Stopa wskazał skinieniem głowy na północ, gdzie na tle rozświetlonego słońcem nieba odcinał się pociemniały horyzont.
– Z północy gna tu zimny front i jak nie przykryjesz sobie cipki, to za godzinę będą ci z niej zwisać sople.
– Nie musiałabym jej przykrywać, gdyby któregoś z was było stać na to, żeby ją rozgrzać – powiedziała Matylda, ale i ona zauważyła, że horyzont na północy zrobił się ciemnoniebieski.
Dostrzegło to także kilku strażników. Zaczęli wciągać długie gacie i inne części ubioru, które mogły się okazać przydatne do ochrony przed północnym wiatrem. Wszyscy wiedzieli, że Duża Stopa Wallace zna się na pogodzie jak nikt. Nawet Matylda uszanowała jego wiedzę: podeszła do swojego posłania i wciągnęła kowalskie portki, które otrzymała jako zapłatę za drobną usługę we Fredericksburgu. Założyła też obszarpaną kapotę, zdobytą kilka lat wcześniej w Pensylwanii. Zimny front z północy błyskawicznie wysysał z powietrza całe ciepło, nawet w piękny słoneczny dzień.
– No to mamy żółwia – rzekł major Chevallie, wstając. – Tamten meksykaniec pewnie już nie żyje. Niewiele słychać zza rzeki.
– Jak miał dość szczęścia – powiedział Wielka Stopa. – Indian było tylko trzech… Chyba Komancze. Wątpię, żeby trzech Komanczów zatrzymało się na dłużej niż jedna noc tylko po to, żeby pokroić jednego meksykańca.
Mniej więcej wtedy Josh Corn i Ezekiel Moody wrócili do obozu z piaszczystego wzgórka, na którym trzymali straż. Josh Corn był niski, gdzieś o połowę niższy od swego wysokiego przyjaciela. Obaj spoglądali z zaskoczeniem na pokaźną skorpuchę, machającą łapami w odległości ramienia od dzbanka z kawą.
– Czemu wszyscy się ubierają? Parada będzie, czy co? – zapytał Josh, który zauważył, że kilku strażników zakłada odzienie.
– Ten meksykaniec nie miał jak się zabić – skomentował Bob Bascom. – Nie miał spluwy.
– Ale miał nóż – przypomniał mu Wielka Stopa. – Wystarczy, jak wiesz, gdzie ciąć.
– A ty gdzie byś ciął? – zapytał Gus, który bez słowa porzucił Calla dumającego nad meksykańskim mustangiem. Był teraz strażnikiem na pograniczu, więc musiał sobie przyswoić jak najwięcej informacji o tym, jak ze sobą skończyć, jeśli zostanie schwytany przez wrogów z upodobaniem do tortur.
– Żaden Komancz nie zdąży ci pozszywać żył w szyi, jak ją przebijesz w dwóch albo trzech miejscach – rzekł Wielka Stopa, a ponieważ wiedział, że kilku strażników nie ma w tych rzeczach wprawy, wyciągnął swoją długą szyję i przyłożył palec w miejscu, w którym powinno się ciąć. – Tutaj. Jak nie masz noża, to można wbić duży kolec jadłoszynu albo rozbitą butelkę.
Długi Bill Coleman poczuł mdłości, po części za sprawą wypitego meskalu, a po części na myśl o wbijaniu w szyję kolca, żeby uniknąć tortur z rąk Komanczów.
– Jak będzie dość czasu, to palnę sobie w łeb – powiedział.
– Zawsze coś może nie wyjść – zastrzegł Wielka Stopa.
Kiedy już zaczął nauczać, niechętnie przerywał wykład. Uważał się za człowieka aż do przesady praktycznego: jeśli trzeba się zabić – i to szybko – najlepiej dokładnie wiedzieć, jak to zrobić.
– Nie wkładajcie lufy do ust, chyba że to strzelba – poradził, a jednocześnie zauważył, że Długi Bill nieco zzieleniał: pewnie nie posłużyła mu alkaliczna woda.
– Czemu? Jak masz lufę w ustach, to chyba trudno spudłować – stwierdził Ezekiel Moody.
– Wcale nie. Kula może się odbić od kości i wyjść uchem. Mogą was wtedy męczyć jeszcze przez tydzień. Trzeba przyłożyć lufę do oka i pociągnąć za spust. Skutek murowany. Wywali wam mózg przez potylicę, więc kiedy jakaś squaw odgryzie wam fiuta razem z jajami, nie zrobi wam to już najmniejszej różnicy.
– Milutko sobie gawędzicie, nie ma co – odezwał się major Chevallie. – Niech Matylda zabierze stąd tego żółwia.
– Powinienem tam wrócić i sprawdzić ślady – skonstatował Wielka Stopa. – Jak je wtedy oglądałem, było prawie ciemno. Nie zaszkodzi, jak jeszcze raz rzucę okiem.
– Zaszkodzi, jak cię dorwą Komancze, którzy dopadli tamtego meksykańca – zauważył Josh Corn.
– Indiańce już są na pewno w połowie drogi do Brazos – orzekł Wielka Stopa, kiedy Matylda wróciła do ogniska.
Kobieta przykucnęła obok żółwia i z wyrazem zadowolenia na szerokiej twarzy przyglądała się, jak zwierzę bezradnie wymachuje łapami. W jednej ręce trzymała toporek, a w drugiej – niewielki nóż bowie.
– Jak cię taki żółw capnie, to puszcza dopiero, jak zagrzmi – stwierdził ze znawstwem Ezekiel.
Matylda Roberts zignorowała tę powszechnie akceptowaną opinię. Złapała żółwia za głowę, zacisnęła mu szczęki i nożem przecięła szyję. Całe towarzystwo – nawet Call – uważnie obserwowało jej poczynania. Kilku spośród obecnych spędziło na zachodnim pograniczu całe życie, więc uważało się za ludzi doświadczonych, ale żaden z nich nigdy wcześniej nie widział, jak dziwka obcina łeb skorpusze.
Blackie Slidell także przypatrywał się Matyldzie szklistym wzrokiem. Meskal odebrał mu na kilka godzin zdolność widzenia i do tej pory Blackie nie stał zbyt pewnie na nogach. Mógł się pochwalić niezwykłym znamieniem, od którego zresztą wziął się jego przydomek: prawe ucho miał czarne jak węgiel. Choć nadal nie widział zbyt ostro, mocno go zaniepokoiła rzucona mimochodem uwaga Wielkiej Stopy na temat krwiożerczych skłonności squaw z plemienia Komanczów. Słyszał oczywiście o takich rzeczach, ale dotąd uważał je za plotkę niemającą pokrycia w rzeczywistości. Wielka Stopa Wallace był jednak prawdziwym autorytetem w dziedzinie indiańskich zwyczajów, więc jego słów nie można było puścić mimo uszu, nawet gdy wszyscy inni skupieni byli na Matyldzie odcinającej łeb żółwiowi.
– Jak spotkamy Indian, to wykończymy wszystkie squaw – rzekł Blackie z oburzeniem. – Nie ma powodu, żeby ludziom robić coś takiego.
– E tam, bywają gorsze rzeczy – rzucił od niechcenia Wielka Stopa.
W tej samej chwili zauważył, że krew żółwia jest jakby zielona – o ile to zwierzę w ogóle miało krew. Z rany, zadanej przez Matyldę, kapał jakiś zielony szlam. Okazało się, że nie tak łatwo przeciąć żółwiową szyję. Matylda wykręciła łeb zwierzęcia dwa lub trzy razy, bo myślała, że go oderwie jak łeb kurczaka, ale szyja gada skręcała się tylko niczym gruba, czarna lina.
– Ciekawe, co może być gorszego niż odgryzienie fiuta? – zainteresował się Blackie.
– No, choćby wyciągają koniec twoich bebechów i przywiązują go do psa – rzekł Wielka Stopa, dolewając sobie wywaru z cykorii. – Potem przegonią psa po obozie, aż w końcu widzisz przed sobą jakieś pięćdziesiąt stóp flaków rozciągniętych na ziemi, a ich bachory mogą się zabrać do jedzenia.
– Jedzą to? – zdziwił się Długi Bill.
– Jasne – potwierdził Wielka Stopa. – Pędraki Komanczów wcinają bebechy jak nasze cukierki.
– Całe szczęście, że rano nie byłem głodny – stwierdził major Chevallie. – Taka gadka może wywrócić żołądek. Jak ktoś ma delikatny.
– Mogą ci też włożyć w odbyt kij i go podpalić, więc kiedy wyciągną bebechy, będą już upieczone – objaśniał dalej Wielka Stopa.
– Co to jest odbyt? – zapytał Call.
Miał za sobą tylko rok nauki szkolnej i najwyraźniej nie natknął się jeszcze na to słowo w słowniku ortograficznym, który woził stale w sakwie przy siodle i do którego zaglądał, ilekroć miał wątpliwości co do jakiejś litery lub jakiegoś słowa.
Bob Bascom prychnął, rozbawiony ignorancją młodzika.
– To jest dziura w ciele. I to nie nos ani usta, ani żadne z twoich pieprzonych uszu – wyjaśnił. – Jakbym to ja ujeżdżał waszą klaczkę, już dawno by była pod siodłem.
Przytyk zabolał Calla. Sam wiedział, że za bardzo cackają się z klaczą, która teraz drżała z głową przyciśniętą do drzewka. Nie mogła się daleko odsunąć, więc szybko zarzucił siodło i przytrzymał je, podczas gdy zwierzę wierzgnęło raz, a potem drugi.
Pierwsze podmuchy północnego wiatru wzbiły z ogniska tuman popiołu. Major Chevallie właśnie ponownie napełniał kubek, więc dostał kawę ze sporą szczyptą pyłu.
Matylda Roberts, choć robota szła jej niesporo, nie dawała za wygraną. Kiedy łeb żółwia wreszcie odpadł, rzuciła go od niechcenia w stronę Długiego Billa, który odskoczył, jakby cisnęła w niego żywym grzechotnikiem. Wściekłe oczy gada nadal były otwarte, a szczęki kłapały z głośnym trzaskiem.
– Nawet z oderwanym łbem nie chce zdechnąć – rzucił z irytacją Długi Bill.
Shadrach, najstarszy ze strażników, wysoki i siwy osobnik o nie do końca jasnej przeszłości, podszedł do ruszającego się łba i przykucnął, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Rzadko się odzywał, za to był wśród nich najlepszym strzelcem, na dodatek właścicielem świetnego karabinu kentucky z kolbą z wiśniowego drewna, przez co miał w głębokiej pogardzie nieporęczne karabinki kawaleryjskie, którymi posługiwała się większość członków oddziału.
Wziął gałązkę jadłoszynu i zbliżył ją do gadziego łba. Dziób zwierzęcia zatrzasnął się na niej natychmiast, jednak patyk się nie złamał. Shadrach uniósł gałązkę razem z uczepionym do niej łbem i włożył do kieszeni swego starego, czarnego płaszcza.
Josh Corn był zdumiony.
– Po co ci to? – zapytał, ale starzec nie zareagował. Dlatego zapytał raz jeszcze, tym razem zwracając się do Wielkiej Stopy Wallace’a: – Po co mu śmierdzący łeb starego żółwia?
– A czemu Gomez miałby rajzować razem z Garbem Bizona? – odpowiedział pytaniem Wielka Stopa. – To dopiero jest dobre pytanie.
Tymczasem Matylda zdążyła rozrąbać skorupę i kroiła mięso na paski. Na widok kawałków zielonego mięsa Długiemu Billowi Colemanowi znowu zrobiło się niedobrze.
Młodemu Callowi udało się wreszcie dopiąć popręg, choć oberwał przy tym solidnie tylnym kopytem.
Major Chevallie popijał kawę, pokrytą kożuchem popiołu. Znowu zaczął zacinać ostry, północny wiatr. Wcześniej major nie przysłuchiwał się gadaninie na wpół pijanych strażników, lecz pytanie Wielkiej Stopy, podsłyszane między jednym a drugim łykiem napoju, wyrwało go z zadumy.
– Co pan mówił o Garbie Bizona? – zapytał. – Nie sądzę, żeby ten skurwiel był gdzieś w okolicy.
– Może tu być – odparł Wielka Stopa.
– Ale co pan mówił przed chwilą? Trudno się skupić, kiedy Matylda kroi tego paskudnego żółwia.
– Miałem dziwny sen. Śniło mi się, że Gomez włóczy się razem z Garbem Bizona.
– Bzdura, przecież Gomez to Apacz.
Wielka Stopa milczał. Wiedział, że Gomez to Apacz, a Apacze nie włóczyli się z Komanczami. To nie był zwykły porządek rzeczy, ale taki miał sen, a jak majorowi Chevallie nie spodobało się to, co usłyszał, mógł się nie odzywać i dalej popijać kawę.
Wszyscy zamilkli. Dźwięk imion dwóch straszliwych wojowników wystarczył, żeby strażnicy przypomnieli sobie, jak niepewny los funduje im ich profesja.
– Nie podoba mi się to o flakach – powiedział Długi Bill. – Jeśli nikt nie ma nic przeciw temu, to swoje będę chciał zatrzymać w środku.
Shadrach siodłał konia. Odłączał się od oddziału, kiedy tylko przyszła mu na to ochota, a jego wycieczki trwały zwykle dzień lub dwa.
– Jedziesz gdzieś, Shad? – zapytał Wielka Stopa.
– Wszyscy jedziemy. Na północ od nas są Indianie. Czuję ich.
– Myślałem, że ja tu wydaję rozkazy – wtrącił major Chevallie. – Nie wiem, skąd się panu wziął ten sen, Wallace. I czemu te dwa diabły miałyby się włóczyć razem.
– Kiedyś już miałem prorocze sny – odparł Wielka Stopa. – A Shad ma rację. Ja też czuję Indian.
– Co to ma być? Gdzie oni niby są? – rzucił major Chevallie dokładnie w tej samej chwili, gdy północny wiatr uderzył z pełną siłą.
Powstało ogólne zamieszanie. Wszyscy zaczęli się przepychać, szukając broni i bezpiecznego schronienia. Przeciążony żołądek Długiego Billa Colemana ostatecznie nie wytrzymał rosnącego napięcia. Bill zdążył, co prawda, chwycić karabin, ale natychmiast zgiął się wpół i wyrzygał. Dopiero wtedy mógł się rozejrzeć za jakąś osłoną.
W całym obozowisku zimny wiatr wzbijał tumany białego pyłu. Większość strażników skryła się za niewielkimi piaszczystymi wzgórkami lub w chaparralu . Tylko niewzruszona Matylda układała na ognisku paski zielonkawego mięsa; z pierwszych skwierczących kawałków zaczynał już kapać tłuszcz.
Stary Shadrach dosiadł konia i ruszył galopem na północ z długim karabinem przewieszonym przez siodło. Wielka Stopa Wallace chwycił karabin i zniknął w zaroślach szałwii.
– Co robimy z klaczą, Gus? – zapytał Call.
Problem polegał na tym, że Call był strażnikiem Teksasu zaledwie od sześciu tygodni, a w tej kryzysowej sytuacji niemożliwe było uzyskanie żadnych dokładniejszych instrukcji. Teraz, kiedy wreszcie udało mu się osiodłać konia, wszyscy zalegli za piaszczystymi pagórkami z karabinami gotowymi do strzału. Nawet Gus chwycił swoją starą spluwę i gdzieś zniknął.
Major Chevallie próbował zdjąć pęta z nóg swego wierzchowca, ale robił to bardzo niewprawnie.
– Pomóżcie, chłopaki! – krzyknął.
Pośpiech, z jakim zniknęli Shadrach i Wielka Stopa, najbardziej doświadczeni ludzie w oddziale, wskazywał, że na obóz rzeczywiście mogą w każdej chwili napaść Indianie.
Gus i Call przybiegli na wezwanie. Wiatr był tak zimny, że Gus uznał za roztropne zapiąć pod szyją flanelową koszulę.
– Niech szlag trafi ten wiatr! – zaklął major.
Podczas śniadania po raz kolejny przeczytał list od ukochanej żony. Czytał go już ze dwadzieścia razy, ale nie miał przy sobie innego, a poza tym naprawdę kochał uroczą Jane. Kiedy rozmowa zeszła na Gomeza i Garb Bizona, odruchowo wsunął kartki do kieszeni płaszcza, ale zrobił to na tyle niedbale, że list się z niej wysunął i porwał go wiatr. To był bardzo długi list, w którym kochana Jane ze szczegółami opowiadała, co się dzieje w Wirginii, więc teraz kilka zapisanych kartek frunęło, generalnie rzecz ujmując, w stronę Meksyku.
– Łapcie go, chłopcy! – zawołał major. – Nie mogę go stracić! Ja skończę siodłać konia.
Call i Gus zostawili majora dopinającego popręg i pobiegli za kartkami, których część zdążyła już odlecieć spory kawałek. W biegu oglądali się za siebie, jakby się spodziewali, że ujrzą nacierających Indian.
Call nie zdążył zabrać karabinu – miał ze sobą tylko pistolet.
Kiedy mocował się z klaczą, trudno mu się było skupić na rozmowie o torturach i samobójstwie. Lubił robić wszystko, jak należy, a teraz nie był pewien, w jaki sposób powinien wysłać samego siebie na tamten świat, gdyby nagle otoczyli go Komancze.
– Co Wielka Stopa mówił o wywalaniu mózgu? – zapytał swego tyczkowatego kumpla.
Gus dopadł cztery kartki sążnistej epistoły. Call miał trzy. Gus nie wydawał się specjalnie zaniepokojony perspektywą schwytania przez Komanczów. Jego nonszalanckie podejście do życia mogło irytować w tych niespokojnych czasach.
– Pomógłbym Matty wypatroszyć tego żółwia, gdybym wiedział, że da się przelecieć – rzekł.
– Gus, idą Indianie. – Call się zniecierpliwił. – Po prostu powiedz, co Wielka Stopa mówił o wywalaniu sobie mózgu. A ta dziwka wcale nie potrzebuje pomocy – dodał.
– No… że… powinieneś strzelić sobie w oko. Ale ja tego nie zrobię, choćby nie wiem co. Potrzebuję obu oczu, żeby patrzeć na dziwki.
– Powinienem trzymać karabin w zasięgu ręki – stwierdził Call, zły na siebie za to, że zapomniał o tej rozsądnej zasadzie. – Widzisz Indian?
– Nie, ale widzę srającego Josha Corna – odparł Gus, wskazując ich przykucniętego za krzakiem szałwii przyjaciela, który nawet gdy się załatwiał, trzymał w rękach karabin gotowy do strzału. – Chyba myśli, że to ostatnia okazja, zanim go oskalpują – skomentował.
Major Chevallie wskoczył na kasztana i ruszył za Shadrachem, ale ściągnął wodze, kiedy tylko wyjechał poza obręb obozowiska. Call ledwo widział dowódcę w kłębiącym się pyle. Równinę na północ od nich przesłoniła ściana piasku.
– Kombinuję, jak by tu można zdobyć trochę pieniędzy. Muszę pochędożyć – stwierdził Gus.
Odwrócił się tyłem do wiatru i jak gdyby nigdy nic zaczął czytać list majora. Call był w szoku.
– To majora – zauważył. – Nie powinieneś czytać.
– Tu i tak nic nie ma. – Gus podał kartki kumplowi. – Myślałem, że będzie trochę świńskich rzeczy, ale nic nie ma.
– Jak kiedyś napiszę list, to nie chciałbym cię nakryć, jak go będziesz czytać. O, Shad chyba wraca.
Od wypatrywania we wszechobecnym pyle Calla piekły oczy.
Od północy zbliżały się chyba jakieś postacie. Call nie widział wyraźnie, a Gus nie wydawał się tym szczególnie zainteresowany. Kiedy już zaczął myśleć o dziwkach, trudno mu się było od tego oderwać.
– Jakbyśmy złapali jakiegoś meksykańca, można by mu zabrać forsę. Mogłoby starczyć nawet na kilka numerów – skonstatował Gus, kiedy wracali do obozowiska.
Major Chevallie siedział w siodle, obserwując okolicę. W dali zamajaczyły dwie idące postacie. Dołączył do nich Wielka Stopa, a kilka kroków za nimi wyłonił się jadący konno Shadrach.
W obozie strażnicy zaczęli się podnosić i otrzepywać ubrania z piasku. Matylda, która miała w nosie całe zamieszanie, nadal piekła żółwia. Okrwawiona skorupa leżała przy ognisku. Kiedy Call poczuł zapach skwierczącego mięsa, uświadomił sobie, że jest głodny.
– To jakaś starucha i chłopak – stwierdził, kiedy postacie, brnące z mozołem w burzy piaskowej, stały się wyraźniejsze. Shadrach i Wielka Stopa Wallace szli po bokach.
– Szlag, pewnie nie mają ani centa – uznał Gus. – Powinniśmy się przesmyknąć za rzekę, póki jest jeszcze wcześnie, i złapać jakiegoś meksykańca.
– Czekaj – odparł Call, który bardzo chciał zobaczyć jeńców, jeśli to byli jeńcy.
– A niech mnie! – odezwał się Długi Bill. – Ta stara chyba jest ślepa. Chłopak ją prowadzi.
Miał rację. Mniej więcej dziesięcioletni chłopiec, który wyglądał raczej na Meksykanina niż na Indianina, szedł powoli w stronę ogniska, prowadząc starą, siwowłosą Indiankę. Call nie widział nikogo, kto wyglądałby tak staro jak ona.
Kiedy obcy zbliżyli się do ognia na tyle, żeby poczuć zapach skwierczącego mięsa, chłopiec zaczął wydawać dziwne dźwięki, przypominające raczej zawodzenie niż mowę.
– Czego on chce? – zapytała Matylda, którą te dźwięki wyprowadziły z równowagi.
– Chyba spróbować twojego mięsa – powiedział Wielka Stopa. – Pewnie jest głodny.
– To czemu nie poprosi?
– Bo nie może.
– Czemu? Nie ma języka?
– No właśnie. Ktoś mu go obciął.

 
Wesprzyj nas