“Kolczaste łzy” S.A. Cosby’ego to prowokująca i brutalna, ale również piękna opowieść o dwóch ojcach, którzy po morderstwie swoich synów, ruszają na biblijną zemstę, konfrontując się z własnymi demonami. Jedna z rekomendacji książkowych Baracka Obamy.


Ike’a Randolpha i Buddy’ego Lee wiele łączy. Choćby to, że obaj są byłymi skazańcami i twardymi facetami, którzy nie akceptują homoseksualnego związku swoich synów.

Równie dużo ich dzieli. Przede wszystkim to, że Buddy jest biały i wciąż obraca się w przestępczym półświatku, a Ike – czarny i odkąd wyszedł na wolność, nie dostał nawet mandatu za złe parkowanie.

Gdy pewnego dnia policja puka do drzwi Ike’a, ten podświadomie spodziewa się złych wiadomości. Jednak to, co słyszy, jest gorsze, niż mógłby sobie wyobrazić. Jego syn Isaiah został zamordowany. Sprawcy nie ujęto. Jest też druga ofiara – syn Buddy’ego Lee.

Ike’owi i Buddy’emu pozostaje tylko jedno: biblijna zemsta.

Co innego mogliby zrobić dwaj mężczyźni, którzy zawsze grali według brutalnych reguł patriarchatu?

Ruszają na polowanie i jeśli będą musieli, zostawią za sobą pożogę.

Może w ten sposób okażą się lepszymi ojcami, niż byli za życia swoich dzieci?

S.A. Cosby – to obecnie jedno z najbardziej wpływowych nazwisk w amerykańskiej literaturze. Jego utwory łączą tradycję bezkompromisowej powieści gatunkowej, pełnej postaci z marginesu społecznego, gangsterów i dramatycznych scen przemocy, z artystycznym realizmem.

S.A. Cosby
Kolczaste łzy
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Agora
Premiera: 14 lutego 2024
 
 

1

Ike próbował sobie przypomnieć, czy widok mężczyzn ze służbowymi odznakami pukających do jego drzwi wczesnym rankiem choć raz był zapowiedzią czegoś innego niż smutku i nieszczęścia, lecz choć bardzo się starał, nic nie przyszło mu do głowy.
Ci dwaj stali obok siebie na małym betonowym podeście schodów. Ręce trzymali na paskach, w pobliżu rewolwerów i odznak, które w promieniach porannego słońca błyszczały jak bryłki złota. Nie mogli się bardziej różnić. Jeden – same ostre kąty i twarde krawędzie – był wysokim, szczupłym, lecz dobrze umięśnionym Azjatą. Drugi, rumiany i biały, wyglądał jak ciężarowiec z wielką łepetyną na szerokiej szyi. Obaj byli w białych koszulach i przypinanych krawatach. Ciężarowiec miał plamy potu pod pachami. Jedna przypominała kształtem mapę Anglii, druga Irlandii.
Ike poczuł, że jego podrażniony żołądek zaczyna robić salta. Piętnaście lat temu wyszedł z więzienia stanowego w Coldwater. Odkąd opuścił tę jątrzącą się ranę, był zaprzeczeniem wszystkich statystyk dotyczących recydywy. Przez piętnaście lat nie dostał nawet mandatu za przekroczenie dozwolonej prędkości. Mimo to na widok dwóch patrzących na niego policjantów wysechł mu język i zapiekło go w gardle. W starej dobrej Ameryce każdy czarny rozmawiający z gliniarzami miał z góry przechlapane. Podczas spotkania ze stróżami prawa czuł się jak na skraju wyimaginowanej przepaści. A jeśli na dodatek siedział kiedyś w więzieniu, miał wrażenie, że przepaść ta jest wysmarowana tłuszczem z bekonu.
– Dzień dobry. Detektyw LaPlata. A to mój partner detektyw Robbins. Możemy wejść?
– Po co? – spytał Ike.
LaPlata westchnął. Westchnienie, długie i ciche, zabrzmiało jak ostatnia nuta piosenki bluesowej. Ike spiął się w sobie. LaPlata zerknął na Robbinsa. Ten wzruszył ramionami. LaPlata spuścił głowę i znów ją podniósł. W więzieniu Ike nauczył się mowy ciała. W ich postawie nie wyczuł agresji. Przynajmniej nie emanowali nią bardziej niż większość gliniarzy podczas normalnej, dwudziestoczterogodzinnej służby. A w tym, jak LaPlata spuścił głowę, dostrzegł coś… smutnego.
– Czy ma pan syna o imieniu Isiah?
I już wiedział. Tak jak wtedy, kiedy na spacerniaku miała zaraz wybuchnąć bójka. Kiedy jakiś ćpun chciał mu zasadzić kosę w plecy. Tak jak wiedział, po prostu wiedział, że wracając do domu z tą dziewczyną z baru, jego kumpel Luther oglądał swój ostatni zachód słońca.
To było jak szósty zmysł. Nadnaturalna zdolność przeczuwania tragedii sekundy przed tym, zanim się wydarzyła.
– Co z nim? – spytał, znając już odpowiedź. Czując ją w kościach. Wiedząc, że jego życie już nigdy nie będzie takie samo.
 
 

2

To był piękny dzień na pogrzeb.
Po błękitnym niebie przetaczały się śnieżnobiałe obłoki. Choć mijał już pierwszy tydzień kwietnia, wciąż było chłodno i rześko. Ale, jak to w Wirginii, za dziesięć minut mogło zacząć lać, a godzinę później zrobić się gorąco jak w piekle.
Szarozielony namiot osłaniał tych, którzy zostali, i dwie trumny. Pastor wziął garść ziemi ze sterty za namiotem. Sterta była przykryta wyblakłą płachtą sztucznej trawy. Pastor stanął przed trumnami, posypał je i donośnym głosem zaintonował:
– Ziemia do ziemi. Popioły do popiołów. Prochy do prochów. – Nie wspomniał o zmartwychwstaniu i dniach ostatnich.
Potem naprzód wystąpił organizator pogrzebu, niski i pulchny mężczyzna o cerze czarnej jak jego garnitur. Mimo chłodu twarz miał mokrą od potu, jakby jego ciało było zgrane z kalendarzem zamiast z termometrem.
– Na tym kończymy uroczystości pogrzebowe Dereka Jenkinsa i Isiaha Randolpha. Ich rodziny dziękują państwu za przybycie. Odejdźcie w pokoju. – Jego głos nie miał teatralności głosu pastora. Dwa kroki za namiotem nikt go już pewnie nie słyszał.
Ike puścił dłoń Myi. Żona osunęła się na niego. Spojrzał na ręce. Swoje puste ręce. Ręce, w których trzymał syna ledwie dziesięć minut po jego narodzinach. Którymi pokazywał mu, jak zawiązuje się sznurowadła. Którymi wcierał mu maść w pierś, kiedy chłopiec miał grypę. Którymi machał mu na pożegnanie w sądzie, z kajdankami na nadgarstkach. Szorstkie, zrogowaciałe ręce, które schował do kieszeni, kiedy mąż Isiaha chciał uścisnąć mu dłoń.
Zwiesił głowę.
Dziewczynka siedząca na kolanach Myi bawiła się jej warkoczami. Spojrzał na małą. Skóra koloru miodu i takie same włosy. Arianna. Tydzień przed śmiercią swoich rodziców skończyła trzy lata. Czy podejrzewała, że coś jest nie tak? Kiedy Mya powiedziała jej, że tatusiowie śpią, przyjęła to dość spokojnie. Zazdrościł jej elastyczności umysłu. Ogarnęła to tak, jak on nigdy by nie potrafił.
– Ike, tam leży nasz syn – zawodziła Mya. – Nasze dziecko…
Drgnął, kiedy się odezwała. Jakby usłyszał przeraźliwy krzyk królika, który wpadł w sidła. Zaskrzypiały składane krzesła. Ludzie wstali i ruszyli w stronę parkingu. Przechodząc obok, lekko poklepywali Ike’a po plecach. Bez przekonania mamrotali słowa otuchy. Nie żeby im to wisiało. Po prostu wiedzieli, że żadne pocieszenia nie zagoją rany w jego duszy. Wyświechtane frazesy i sztampowe kazania brzmiały fałszywie, ale co innego mogli zrobić? Normalne zachowanie, kiedy ktoś umarł. Te gesty były równie oczywiste jak zapiekanka mięsno-warzywna, którą przynosiło się na stypę.
Ludzi przyszło niewielu, więc namiot szybko opustoszał. Po niespełna pięciu minutach na cmentarzu zostali tylko on, Mya, Arianna, grabarze i ktoś, w kim z trudem rozpoznał ojca Dereka. Z jego rodziny na pogrzeb przyjechali nieliczni. Z rodziny Dereka też ledwie garstka osób. Najwięcej było znajomych Isiaha i Dereka. Na tle brodatych hipsterów i androgynicznych dziewczyn z kręgu, w którym się obaj obracali, rodzina Dereka rzucała się w oczy. Byli to szczupli, krzepcy mężczyźni i kobiety o hardych spojrzeniach i ogorzałych twarzach. Mieli czerwone szyje i niebieskie kołnierzyki. W trzydziestej minucie kazania posiniały im twarze. Bo to wtedy pastor powiedział, że nie ma grzechów niewybaczalnych. Że dobry Bóg potrafi odpuścić nawet te najohydniejsze.
Arianna znów pociągnęła Myę za warkocz.
– Przestań!
Żona powiedziała to ostrym tonem i dziewczynka zesztywniała. Wiedział, co zaraz będzie. Ta chwila ciszy była wstępem do płaczu. Tak samo robił kiedyś Isiah.
Arianna rozryczała się na całego. Jej przeraźliwy krzyk zburzył poważny nastrój pogrzebu i zadzwonił mu w uszach. Mya próbowała ją uspokoić. Przeprosiła ją, odgarnęła jej włosy z czoła. Dziewczynka wzięła głęboki oddech i zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej.
– Zabierz ją do samochodu – powiedział. – Zaraz przyjdę.
– Nigdzie nie pójdę – warknęła Mya. – Jeszcze nie.
Wstał.
– Proszę. Tylko na kilka minut. Potem przyjdę i się nią zajmę, a ty wrócisz tu i posiedzisz. – Omal nie załamał mu się głos.
Mya wstała. Przyciągnęła Ariannę do piersi.
– Powiedz mu, co masz do powiedzenia. – Odwróciła się, ruszyła do samochodu i krzyki dziewczynki przeszły w ciche kwilenie.
Położył rękę na czarnej trumnie ze złocistymi zdobieniami. Leżał w niej jego syn. W tym prostokątnym pudle leżał jego syn. Zakonserwowany i zapakowany jak kawał szynki. Podniósł się wiatr i frędzle zwisające z klap namiotu zatrzepotały niczym skrzydła konającego ptaka. Derek leżał w srebrzystej trumnie z czarnymi zdobieniami. Isiah miał być pochowany obok swojego męża. Razem umarli i razem będą spoczywali.
Z krzesła wstał ojciec Dereka, specyficzny typ, szczupły i ogorzały, o gęstych, długich do ramion, szpakowatych włosach. Podszedł do trumien i stanął obok Ike’a. Grabarze oglądali łopaty, czekając, aż z namiotu wyjdą dwaj ostatni żałobnicy. Ojciec Dereka podrapał się po podbródku. Dolną połowę jego twarzy pokrywał cień siwego zarostu. Zakaszlał, odchrząknął i znowu zakaszlał. Kiedy mu przeszło, spojrzał na Ike’a i rzucił:
– Buddy Lee Jenkins. Ojciec Dereka. Chyba się jeszcze nie poznaliśmy, przynajmniej oficjalnie. – Wyciągnął do niego rękę.
– Ike Randolph. – Ike uścisnął mu dłoń, dwa razy nią potrząsnął i puścił.
Stali przed trumnami milczący jak grób. Buddy Lee znów zakaszlał.
– Byłeś na weselu?
Ike pokręcił głową.
– Ja też nie.
– Ale chyba widziałem cię na przyjęciu urodzinowym ich córki w zeszłym roku – powiedział Ike.
– Tak, byłem tam, ale krótko. – Buddy Lee ściągnął usta i poprawił marynarkę. – Derek się mnie wstydził. Nic dziwnego.
Ike nie wiedział, co powiedzieć, więc nie powiedział nic.
– Chciałem tylko wam podziękować, tobie i twojej żonie, że wszystko załatwiliście. Nie stać by mnie było na taki ładny pogrzeb. A matka Dereka miała to gdzieś.
– To nie my – odparł Ike. – Sami o to zadbali. Wykupili pakiet pogrzebowy czy coś. Musieliśmy tylko podpisać papiery.
– Ja cię kręcę. Czy kiedy miałeś dwadzieścia siedem lat, zawracałeś sobie głowę własnym pogrzebem? Bo ja na pewno nie.
Ike pogłaskał trumnę syna. Chciał zostać z nim sam na sam, a teraz wszystko szlag trafił.
– To grawerka Czarnych Bogów, nie? – spytał Buddy Lee.
Ike spojrzał na ręce. Niewyraźny tatuaż lwa z dwiema szablami nad głową na wierzchu prawej dłoni i słowo FURIAT na wierzchu lewej były jego milczącymi towarzyszami od drugiego roku odsiadki w Coldwater.
Schował ręce do kieszeni.
– To stara historia.
Buddy Lee znów ściągnął usta.
– Gdzie garowałeś? Ja odpukałem pół pajdy w Red Onion. Sporo tam było ostrych typów. I kilku gangsterów z Czarnych Bogów.
– Bez urazy, ale nie chcę o tym gadać – powiedział Ike.
– Też bez urazy, ale jak nie chcesz o tym gadać, to czemu nie skitrasz tych wzorków? Z tego, co słyszałem, spece robią to w godzinę.
Ike wyjął ręce z kieszeni. Spojrzał na czarnego lwa, który stał na tle koślawej mapy stanu.
– To, że nie mam ochoty o tym gadać, nie znaczy, że chcę o tym zapomnieć. Te tatuaże przypominają mi, dlaczego nie chcę tam nigdy wrócić. Dobra, zostawię cię z synem. – Odwrócił się, aby odejść.
– Nie musisz – powiedział Buddy Lee. – Dla nas już za późno. Dla ciebie i twojego chłopaka też.
Ike przystanął bokiem do niego.
– To znaczy?
Buddy Lee puścił to mimo uszu.
– Kiedy Derek miał czternaście lat, przyłapałem go, jak całował się w lesie za naszym domem. Nad strumieniem. Z chłopakiem. Zdjąłem pas i zbiłem go jak burą sukę, jak złodzieja. Zwyzywałem go od zboczeńców. Spuściłem mu taki łomot, że nogi miał całe w pręgach. A on płakał i płakał. I przepraszał. Nie wiedział, dlaczego taki jest. Nigdy nie wrzuciłeś swojemu na garba? Ani razu? Nie wiem, może byłeś lepszym ojcem.
Ike poruszał szczęką.
– Właściwie dlaczego o tym rozmawiamy?
Buddy Lee wzruszył ramionami.
– Gdybym mógł pogadać z Derekiem przez pięć minut, wiesz, co bym mu powiedział? „Nie obchodzi mnie, z kim się pieprzysz. Nic a nic”. A co ty powiedziałbyś Isiahowi?
Ike spojrzał na niego. Potem na wskroś niego. Zobaczył łzy w kącikach oczu, krople, które nie chciały spłynąć. Zacisnął zęby tak mocno, że omal nie pękły mu trzonowce.
– Idę. – Ruszył w stronę samochodu.
– Myślisz, że ich złapią? – zawołał za nim Buddy Lee. – Tych, co to zrobili.
Ike przyspieszył kroku. Kiedy wszedł na parking, właśnie wyjeżdżał stamtąd pastor, wielebny J.T. Johnson, czarnym jak węgiel bmw. Jego ostrym profilem można by kroić ser. Nie odwrócił głowy, nie raczył ich nawet zauważyć, ani jego, ani Myi.
Ike pobiegł za jego samochodem. Dogonił go tuż przed skrętem na szosę. Zapukał w okno. Wielebny opuścił szybę. Ike przykucnął i włożył rękę do kabiny.
– Chyba powinienem podziękować panu za kazanie.
Wielebny Johnson uścisnął mu dłoń i kilka razy nią potrząsnął.
– Nie trzeba, Ike. – Głęboki, soczysty baryton zadudnił mu w piersi jak pociąg towarowy na wysmarowanych towotem szynach. Chciał zabrać rękę, lecz zamiast ją puścić, Ike mocniej zacisnął palce. Pastor skrzywił się z bólu.
– Powinienem, ale nie mogę. Chcę o coś spytać. Dlaczego pan je wygłosił?
Wielebny zmarszczył brwi.
– Mya prosiła…
– Wiem, o co prosiła, ale ja pytam, dlaczego pan to zrobił? Bo widzę, że pan nie chciał. – Ike zwiększył uścisk.
– Ike, moja ręka…
– Ciągle mówił pan o ohydnym grzechu. W kółko. Uważa pan, że mój syn był plugawym człowiekiem?
– Nigdy tego nie powiedziałem…
– Bo pan nie musiał. Żyję z koszenia trawy, ale umiem rozpoznać obelgę. Uważa pan, że Isiah był potworem, i postarał się pan, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. Mój syn leżał półtora metra od pana, a pan nie mógł się, kurwa, zamknąć i jechał tylko o tym, że Bóg wybaczy mu wszystkie grzechy. Wszystkie ohydne grzechy.
– Ike, proszę… – jęknął wielebny. Za bmw tworzyła się kolejka samochodów.
– Nie wspomniał pan, że był reporterem. Że ukończył studia jako najlepszy na roku. Ani że w ogólniaku jego drużyna zdobyła mistrzostwo stanu w koszykówce. Ciągle nawijał pan o tych „ohydztwach”. Nie wiem, za kogo pan go miał, ale Isiah był tylko… – Ike zamilkł. Głos uwiązł mu w gardle jak kość kurczaka.
– Puść moją rękę – wysapał pastor.
– Mój syn nie był żadnym, kurwa, obrzydliwcem. – Ike powiedział to głosem zimnym jak górski strumień płynący po kamieniach. Zgniótł pastorowi dłoń, kości śródręcza. Wielebny znów jęknął.
– Puść go, Ike! – krzyknęła Mya.
Ike odwrócił głowę. Żona stała przy ich samochodzie. Za samochodem pastora czekało już dziesięć innych. Zabrał rękę. Zabuksowały koła i bmw wypadło na szosę. Ike podziwiał szybkość, z jaką to cudo niemieckiej inżynierii uwoziło wielebnego Johnsona.
Wrócił do samochodu. Mya usiadła na fotelu pasażera, on za kierownicą. Żona skrzyżowała ręce na wąskiej piersi i oparła głowę o szybę.
– Co to było?
Ike przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił bieg.
– Słyszałaś, co mówił na kazaniu. Co wygadywał o Isiahu.
Mya westchnęła.
– Jakbyś ty nie wygadywał gorszych rzeczy. Dopiero teraz go bronisz? Kiedy już nie żyje?
Ike mocniej chwycił kierownicę.
– Kochałem go – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Naprawdę. Tak jak ty.
– Serio? – odparła. – Więc gdzie było to twoje kochanie, kiedy gnębili go w szkole rano, w południe i wieczorem? A tak, zapomniałam, siedziałeś w więzieniu. To wtedy potrzebował twojej miłości, a nie teraz. Bo teraz leży w grobie. – Jej twarz spływała łzami.
Ike poruszał szczęką, jakby chciał przegryźć panujące między nimi napięcie.
– Dlatego po powrocie nauczyłem go się bić.
– Bo na tym najlepiej się znasz, co?
Zacisnął zęby.
– Chcesz tam wrócić i…
– Nie, jedźmy do domu – wyszlochała.
Nacisnął pedał gazu i wyjechali z cmentarnego parkingu.
 
 

3

Buddy Lee usiadł w łóżku. Ktoś walił do drzwi tak mocno, że trzęsła się cała przyczepa. Spojrzał na zegarek stojący na skrzynce na mleko, która służyła za nocny stolik. Szósta. Pogrzeb skończył się o drugiej. Zaraz potem wpadł do Piggly Wiggly i kupił kratę piwa. Ostatnią puszkę zgniótł około wpół do piątej. Potem padł na wyro i zasnął.
Łomotanie wybuchło z nową siłą. To psy. To musiały być psy. Tylko oni tak mocno walili do drzwi. Przetarł oczy.
Uciekaj!
Ta myśl rozbłysła mu w mózgu jak dioda LED. Impuls był tak silny, że Buddy Lee wstał i zrobił dwa kroki w stronę drzwi, zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi. Wziął głęboki oddech.
Uciekaj!
Myśl wciąż pulsowała w głowie, mimo że wyszedł z pudła dziesięć lat temu. Mimo że nie miał w domu nic oprócz słoja bimbru w szafce i dwóch skrętów w pick-upie. Mimo że od trzech lat, odkąd zaczął rozwozić owoce morza dla Kitchenera, był zupełnie czysty. Cóż, o czystość nie musiał się już martwić, bo zamiast dać mu tygodniowy urlop z powodu pogrzebu syna, Ricky Kitchener wyrzucił go z roboty.
Buddy Lee wyłamał kłykcie i podszedł do drzwi. Od momentu gdy zasnął, temperatura wystrzeliła jak rakieta, więc włączył klimatyzator.
Na czterech pustakach, które pełniły funkcję schodów, stał niski, przysadzisty mężczyzna. Jego łysiejącą głowę okalały placki rudawych włosów, na skroniach i potylicy. Był w podkoszulku z tygodniową kolekcją plam, które niczym rozmazane hieroglify ilustrowały jego zwyczaje jedzeniowe.
– Cześć, Artie.
– Jenkins, od tygodnia zalegasz za czynsz.
Buddy Lee beknął i pomyślał, że jeszcze chwila i dwadzieścia cztery piwa, które obalił, zrobią mu niespodziankę i pojawią się nagle w ustach. Zamknął oczy i wyczarował kalendarz w głowie. Czy to już piętnasty? Czas stał się dziwnie niekonsekwentny, odkąd gliniarze pokazali mu zdjęcie twarzy Dereka z zaczernionym wierzchem czaszki.
Otworzył oczy.
– Artie, wiesz, że mój syn nie żyje, prawda? Dzisiaj był pogrzeb.
– Słyszałem, ale to nie zmienia faktu, że musisz zapłacić za czynsz. Przykro mi z powodu syna, naprawdę, ale spóźniasz się nie pierwszy raz. Kilka razy ci odpuściłem, ale jeśli do jutra nie zapłacisz, będziemy musieli pogadać inaczej. – Szczurze oczka siedziały w głowie Artiego jak dwie zmatowiałe pięciocentówki.
Buddy Lee oparł się o wypaczoną futrynę. Skrzyżował żylaste ramiona.
– Tak, widzę, że naprawdę nastały ciężkie czasy. Jak teraz nadążysz z uzupełnianiem swojej fantastycznej garderoby?
– Żartuj sobie, ile chcesz, ale jeśli do jutra nie dostanę kasy, całej opłaty za działkę i za wynajem przyczepy…
Buddy Lee zszedł niżej i stanął na pierwszym pustaku. Artie się tego nie spodziewał. Niezdarnie zrobił krok do tyłu i omal nie upadł.
– To co? Co zrobisz? Wezwiesz psy? Pójdziesz do ratusza po nakaz i mnie stąd wyrzucisz? Boże miłosierny, co ja pocznę bez tej zasranej rezydencji, w której od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego nie można spuścić porządnie wody w kiblu?
– Tu nie ma nic za darmo, Jenkins! Rząd nie dopłaca mi za wynajem gołodupcom. Chcesz przejść na komunałkę, to jedź do Wyndam Hills, do opieki społecznej. Wiedziałem, że nie powinienem wynajmować byłym więźniom. Żona ciągle mi to powtarzała, ale jej nie słuchałem. Jak tylko wam odpuszczam, rżniecie mnie na całego.
– Ktoś musi, odkąd żona przestała nalegać, żebyś kąpał się częściej niż raz w miesiącu.
Artie drgnął, jakby ktoś go spoliczkował.
– Wal się, palancie! Mam zaburzenia hormonalne! Jesteś śmieciem! Brudnym śmieciem, jak wszyscy Jenkinsowie! Dlatego twój syn był… – Nie zdążył dokończyć, bo Buddy Lee zrobił półtora kroku do przodu i przytknął mu do brzucha ostrze składanego noża o brązowym drewnianym uchwycie, wyślizganym na błysk od lat używania. Chwycił Artiego za podkoszulek i przysunął usta do jego ucha.
– Dlatego mój syn był kim? Śmiało. Powiedz. Powiedz, żebym mógł rozpruć cię od jaj po szyję, rozpłatać jak prosiaka na niedzielne flaczki.
– Przyszedłem tylko… po czynsz – wyrzęził Artie.
– Mój syn nie ostygł jeszcze w grobie, a ty przyłazisz tu i wymachujesz kutasem jak goryl na wybiegu. Przez te wszystkie lata spokojnie wysłuchiwałem twojego pieprzenia, bo nie chciałem kłopotów. Ale dzisiaj pochowałem syna i nie mam już nic do stracenia. Dlatego mów. Powiedz to. Powiedz! – Buddy Lee oddychał szybko i płytko, gwałtownie falowała mu pierś.
– Przykro mi z powodu Dereka – wykrztusił Artie. – Jezu Chryste, naprawdę mi, kurwa, przykro! Proszę, puść mnie. Cholernie mi przykro…
Spod pach cuchnęło mu tak strasznie, że Buddy’emu Lee zaczęły łzawić oczy. A przynajmniej tym to sobie tłumaczył. Na wspomnienie imienia syna podrażniony przez Artiego grzechotnik wpełznął z powrotem do dziury w jego sercu. Cała agresja wypłynęła z ciała jak woda z rozbitej butelki. Artie był brudasem i złośliwym sukinsynem, ale to nie on zabił Dereka. Tak jak wielu innych dupków, po prostu nie rozumiał, kim albo czym był jego syn. Co ich zresztą łączyło.
– Wracaj do domu. – Puścił go i schował nóż.
Artie odbiegł w bok i do tyłu. Kiedy uznał, że dzieli ich wystarczająco duża odległość, przystanął i pokazał mu fucka.
– Masz przesrane, Jenkins! – krzyknął. – Dzwonię na policję! Już nie musisz się martwić o czynsz. Od dzisiaj będziesz spał w celi!
– Spadaj, stary – mruknął Buddy Lee. – Brawura wyparowała do cna, więc zabrzmiało to płasko i apatycznie.
Artie szybko zamrugał. Nagła deeskalacja konfliktu zbiła go z tropu.
Buddy Lee odwrócił się i wszedł do przyczepy. Klimatyzator nie tyle chłodził powietrze, ile sugerował, że samo może się kiedyś ochłodzi.
Położył się na kanapie. Taśma klejąca na podłokietniku wyrwała mu kilka włosów z przedramienia. Poszperał w tylnej kieszeni i wyjął portfel. Oprócz prawa jazdy miał w nim małe, pomięte zdjęcie. Wyciągnął je dwoma palcami. Przedstawiało jego i rocznego Dereka. Buddy Lee bez koszuli trzyma syna w zgięciu ramienia, siedząc na aluminiowym krześle ogrodowym. Włosy ma długie do ramion i czarne jak as pik. Derek jest w podkoszulku z Supermanem i w pieluszce.
Zastanawiał się, co młody mężczyzna ze zdjęcia pomyślałby o starcu, jakim się stał. Bo tamten Buddy Lee był pełen prochu i benzyny. Gdyby się dobrze przyjrzał, dostrzegłby mały siniak pod jego prawym okiem. Zbierał wtedy długi dla Chuly’ego Pettigrew i ktoś zostawił mu pamiątkę. Mężczyzna ze zdjęcia był dziki i niebezpieczny. Zawsze skory do bitki i do złego. Gdyby Artie powiedział przy nim coś niepochlebnego o Dereku, młody Buddy Lee zaczekałby do zmroku i poderżnął mu gardło. Popatrzyłby, jak Artie się wykrwawia, a potem zawlókłby go w ciemne, odludne miejsce, wybiłby mu zęby, obciął ręce, wrzucił go do płytkiego grobu i posypał dwudziestoma paroma kilogramami sproszkowanego wapna gaszonego. Później zasypałby grób, wrócił do domu, pokochał się z żoną i spokojnie przespał całą noc.
Derek był inny. Zgnilizna, która przeżarła korzenie drzewa rodzinnego Jenkinsów, jego ominęła. Miał w sobie tyle pozytywnej energii, że od pierwszego dnia życia świecił jak spadająca gwiazda. W dwadzieścia siedem lat osiągnął więcej niż ród Jenkinsów w ciągu całego pokolenia. Buddy’emu Lee zatrzęsła się dłoń. Po chwili zadrżała cała ręka i zdjęcie wysunęło się spomiędzy palców. Spadło na podłogę. Czekając na łzy, ukrył twarz w dłoniach. Paliło go w gardle. Przewracało mu się w żołądku. Pękały oczy. Mimo to łzy nie popłynęły.
– Mój synek – mamrotał, kiwając się do przodu i do tyłu. – Mój kochany synek…
 
 

4

Ike siedział w saloniku, sącząc rum z lodem. Zdjął garnitur i był teraz w białej koszulce bez rękawów i dżinsach. Mimo lodu rum palił w gardle. Mya i Arianna poszły się zdrzemnąć. W kuchni, na wszystkich dostępnych powierzchniach, stały pojemniki pełne potrawek z kurczaka, szynki i makaronu z serem. Kilku znajomych Isiaha i Dereka przyniosło wege z grilla, cokolwiek to było.
Przytknął szklankę do ust i dopił rum jednym dużym haustem. Skrzywił się, lecz zdołał utrzymać alkohol w żołądku. Chciał sobie dolać, ale zmienił zdanie. Upicie się niczego nie ułatwi. Musiał czuć ten ból. Musiał go ciągle na nowo podsycać. Zasłużył sobie. W głębi serca zawsze myślał, że on i Isiah kiedyś się dogadają. Po prostu założył, że czas stopi dzielący ich lodowiec i obaj doświadczą czegoś w rodzaju objawienia. Że Isiah w końcu zrozumie, jak trudno mu jest zaakceptować jego styl życia. I że z kolei on pogodzi się z tym, że ma syna geja. Ale czas jest rzeką rtęci, która prześlizgnęła mu się między palcami, choć się w niej zanurzył. Z dwudziestu lat zrobiło się czterdzieści. Zima przeszła w wiosnę i zanim się spostrzegł, był już starcem, który chowając syna, zastanawiał się, dokąd go ta rzeka zabrała.
Przyłożył do czoła pustą szklankę. Zamiast czekać, aż ten przeklęty lodowiec stopnieje, powinien był go przejść. Pogadać z Isiahem i wytłumaczyć mu, jak się czuje. Przyznać, że zawiódł jako ojciec. Isiah, jak to Isiah, powiedziałby pewnie, że jego orientacja seksualna nie ma nic wspólnego z tym, że Ike był gównianym ojcem. Może by się obaj roześmiali. Może przełamałoby to pierwsze lody.
Ciężko westchnął. Przyjemna fantazja.
Postawił na stoliku pustą szklankę. Usiadł wygodniej i zamknął oczy. Ten rozkładany fotel sprezentował sobie sam. Był miejscem, gdzie składał strudzone kości po całym dniu dźwigania torfu i mulczu.
W kieszeni zawibrowała komórka. Spojrzał na numer. Dzwonił detektyw, który wraz ze swoim partnerem miał prowadzić sprawę Isiaha.
– Halo?
– Dzień dobry, mówi detektyw LaPlata. Jak się pan trzyma?
– Właśnie pochowałem syna.
LaPlata zrobił krótką pauzę.
– Bardzo mi przykro. Robimy, co w naszej mocy, żeby znaleźć tych, którzy to zrobili. À propos: czy moglibyśmy wpaść i porozmawiać z panem i pańską żoną? Chcielibyśmy spytać, czy kontaktowali się z państwem znajomi albo współpracownicy Isiaha i Dereka. Nie chcą z nami rozmawiać.
– Cóż, jesteście z policji. Ludzie nie lubią rozmawiać z policją, nawet jeśli nie mają nic na sumieniu.
LaPlata westchnął.
– Panie Randolph, po prostu szukamy jakiegoś tropu. Jak dotąd nie znaleźliśmy nikogo, kto powiedziałby coś złego o pańskim synu i jego przyjacielu.
– Oni byli… Oni byli małżeństwem – zauważył Ike.
Zapadła niezręczna cisza.
– Bardzo mi przykro – powtórzył LaPlata. – Rozmawialiśmy z pracodawcą pańskiego syna. Czy wie pan, że kilka miesięcy temu Isiahowi grożono śmiercią?
– Nie, nie wiedziałem. Ja i Isiah… Nie byliśmy tak blisko, jak bym chciał, dlatego nie sądzę, żebym mógł wam pomóc.
– A pańska żona?
– To zły moment na rozmowę.
– Panie Randolph, wiem, że jest państwu bardzo ciężko, ale…
– Wie pan? Naprawdę? Panu też ktoś zabił syna, a potem stanął nad nim i opróżnił magazynek, strzelając mu w twarz? – Ike zacisnął palce tak mocno, że telefon zatrzeszczał mu w ręku.
– Nie, ale…
– Muszę kończyć. – Nacisnął guzik i położył komórkę obok pustej szklanki.
Podszedł do taniej półki z preszpanu, na której stały telewizor i kilka oprawionych w ramkę zdjęć. Isiah w błękitno-złocistym mundurku ogólniaka w Red Hill, klęczący z ręką na piłce do kosza. Nastoletni Isiah obejmujący Myę w dniu, w którym ukończyła szkołę pielęgniarską. Isiah, Mya i on na zakończenie college’u. Oni po bokach, ona w środku. Jak strefa zdemilitaryzowana, żeby się nie pokłócili. Do kłótni doszło później. Na przyjęciu z grillem, które zorganizowali dla Isiaha, kiedy zrobił dyplom z dziennikarstwa. Miał to być pamiętny dzień. I był, choć z zupełnie innego powodu. Zdjął zdjęcie z półki, zrogowaciałymi palcami powiódł po szkle i odstawił je na miejsce.
Wyszedł na dwór kuchennymi drzwiami. Skręcił do szopy. Otworzył drzwi i zapalił światło. W środku pachniało paliwem i żelazem. Szopa była duża, dwanaście na dwanaście metrów, ze świetlikiem i wywietrznikiem. Po jednej stronie stał, ustawiony z wojskową precyzją, rząd narzędzi i sprzętu. Na hakach wisiały dwie dmuchawy do liści i dwa wycinaki do chwastów, błyszczące jak na wystawie sklepowej. Grabie i łopaty stały obok siebie jak karabiny w zbrojowni. Na kosiarce i podkaszarce nie widać było ani śladu trawy czy ziemi. W kącie po prawej stronie szopy, za chmurą unoszących się w powietrzu drobinek pyłu, wisiał ciężki worek. Z góry padało samotne światło, które rzucało na ścianę dziwne cienie. Ike podszedł bliżej i zatańczył na palcach. Przez chwilę robił zwody, uchylał się, pochylał i odchylał, a potem zasypał worek gradem ciosów, krótkimi, szybkimi seriami. Od uderzeń w sfatygowaną skórę zapiekły go gołe kłykcie.
Isiah był urodzonym sportowcem. Trenując na worku, zawsze miał silne, płynne ruchy. Świetnie pracował nogami. Umiał robić zwody głową.
Kiedy Ike wyszedł z więzienia, boksowanie było jedyną rzeczą, którą syn lubił z nim robić. Okładając zniszczoną skórę owiniętymi w coś pięściami, nie musieli przynajmniej rozmawiać. Ike chciał, żeby Isiah wystąpił w turnieju Golden Gloves albo zapisał się do jakiegoś klubu. Liczył na to, że boks ich do siebie zbliży. Ale syn nie chciał walczyć. Ike nalegał i napierał, lecz Isiah nie zamierzał ustąpić. Był uparty, jak każdy czternastolatek. W końcu Ike przycisnął go o raz za dużo i syn wyłuszczył mu sedno sprawy.
– Nie jestem taki jak ty. Nie lubię krzywdzić ludzi.
I to był koniec. Już nigdy nie zajrzeli razem do szopy.
Wypuścił długą serię ciosów łokciem. Odskoczył do tyłu, wtulił podbródek w pierś i wystrzelił staccato prawych i lewych prostych. W szopie poniósł się echem stukot pięści uderzających z impetem w napiętą skórę worka.
Zawsze naciskał na syna zbyt mocno, a syn odpowiadał mu tym samym. Mya mówiła, że są do siebie tak podobni, jakby to on go urodził. Ich ostatnia rozmowa była słowną przepychanką, którą zakończyło trzaśnięcie drzwiami. Isiah przyszedł powiedzieć, że wychodzi za mąż. Mya objęła go i przytuliła. On poszedł do kuchni i nalał sobie rumu. Syn zajrzał do niego po kilku pocałunkach od matki.
– Nie pochwalasz tego? – spytał.
Ike wypił rum i postawił szklankę na brzegu blatu.
– Nie mnie cię oceniać. Już nie. Ale wiesz, że nie chodzi tylko o was. Macie teraz tę dziewczynkę…
– Twoją wnuczkę. Ma na imię Arianna i jest twoją wnuczką. – Na zmarszczonym czole Isiaha zaczęła pulsować żyła.
Ike skrzyżował ramiona.
– Posłuchaj. Już dawno temu przestałem ci mówić, co masz robić, a czego nie. Ale ta mała będzie miała ciężko i bez tego. Jest na wpół czarna. Zapłaciliście jej matce, żeby ją urodziła, i ma dwóch ojców gejów. I co teraz? Będzie sypała kwiatki na waszym ślubie? Wynajmiecie hotel Jeffersona i zrobicie z tego wielki show? A za parę lat pójdziecie do jej przedszkola i dzieci spytają ją, który z was jest mamusią. Czy kiedykolwiek o tym pomyśleliście, ty albo Derek?
– To pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy, kiedy dowiadujesz się, że biorę ślub z miłością mojego życia? Nie gratulacje? Ani nawet fałszywe „Bardzo się cieszę”? Myślisz tylko o tym, co ludzie powiedzą. Pozwól, że cię oświecę: mam z tym do czynienia, odkąd muszę tłumaczyć się przed ludźmi, że mój ojciec siedział w więzieniu. Wolałbyś pewnie, żebyśmy wzięli ślub w głębi lasu, najlepiej o północy. Nie wiem, czy wiesz, ale nie wszyscy myślą jak ty. Nie wszyscy patrzą z odrazą na swoje dzieci. A tacy jak ty? Tacy jak ty wkrótce wymrą.
Ike nie pamiętał, że wziął szklankę z blatu. Nie pamiętał, że rzucił nią w ścianę. Pamiętał tylko, że Isiah odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Trzy miesiące później on i jego mąż już nie żyli. Ktoś wygarnął do nich kilka razy przed elegancką winiarnią w centrum Richmond. Kiedy upadli, zabójca czy zabójcy dwa razy strzelili obydwu w głowę. Jak zawodowcy. Zastanawiał się, czy ostatnim obrazem, który kojarzył się Isiahowi z ojcem, była szklanka roztrzaskująca się o szafkę.
Zaczął krzyczeć. Ale nie, krzyk nie narastał powoli w piersi. Wydobył się z niej w pełni ukształtowany, jako długie dzikie wycie. Ciężki worek zaczął spazmatycznie podrygiwać i podskakiwać. Technika poszła w kąt i jej miejsce zajął zwierzęcy instynkt. Pękła skóra na kłykciach, a na worku wykwitły czerwonawe plamy. Krople potu spływały mu z czoła i wpadały do oczu. Od łez piekły policzki. Płakał po synu. Płakał nad żoną. Płakał nad małą dziewczynką, którą musieli wychować. Miał wrażenie, że każda łza rozdziera mu twarz jak ostry kolec.
 
 

5

Buddy Lee spojrzał na zegarek. Za pięć ósma. Na tablicy było napisane, że Zakład Pielęgnacji Terenów Zielonych Randolpha pracuje od ósmej, od poniedziałku do soboty. Ike powinien przyjechać lada chwila.
Klimatyzacja w pick-upie działała niewiele lepiej niż ta w przyczepie i wydmuchiwała ciepławe powietrze. Wymagała uzupełnienia freonu, ale w tym tygodniu musiał zapłacić rachunek za prąd. A kiedy przychodziło mu wybierać między dobrze chłodzącą lodówką i klimą w samochodzie, za każdym razem wygrywała lodówka.
Zmienił stację w radiu. Nikt nie puszczał już prawdziwego country. Teraz modni byli niedouczeni amatorzy, lalkowaci modele wyginający się lubieżnie przy dźwiękach gitary hawajskiej. Przed stacją benzynową, gdzie zaparkował, przemknęła ciężarówka do przewozu drewna. Zakład Randolpha mieścił się w parterowym blaszanym magazynie, naprzeciwko marketu Speedee Mart, parę kroków od kwiaciarni. On sam mieszkał w hrabstwie Charon, dwadzieścia cztery kilometry od Red Hill. Pomyślał, że to zabawne, że jego syn i syn Ike’a wychowywali się dwadzieścia minut jazdy od siebie, ale poznali się dopiero w college’u. Życie każe nam wędrować ku przeznaczeniu dziwnymi drogami.
Już miał wrócić do sklepu po jeszcze jeden kubek kawy, kiedy pod siatkową bramę zakładu podjechał biały pick-up o podwójnych tylnych kołach. Samochód zatrzymał się i z szoferki wysiadł Ike. Otworzył bramę, wjechał na parking i wszedł do budynku.
Buddy Lee też chciał wysiąść, ale złapał go kaszel. Wiedział, że będzie źle. Przełyk rozciągnął mu się jak karmelowa ciągutka. Płuca robiły wszystko, żeby wtłoczyć do krwi choć trochę tlenu. Zacisnął palce na kierownicy tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Po sześćdziesięciu sekundach męczarni kaszel nieco zelżał. Buddy Lee splunął na ziemię gęstą flegmą i potruchtał na drugą stronę przecinającej miasto dwupasmówki.
W zakładzie było skromnie jak w wojskowych koszarach. Po prawej stronie stał podniszczony stolik do kawy, a przy stoliku składane metalowe krzesło i mała, przetarta skórzana kanapa. Pod ścianą po lewej stał staroświecki przeszklony automat z napojami. Większość przegródek była pusta, a w trzech pełnych widniały zwykłe niebieskie puszki z napisem „Cola”. Na obu ścianach wisiało mnóstwo plakatów reklamujących szeroki wachlarz produktów do pielęgnacji trawników i ogrodów. Wszystkie obiecywały albo zabić trawę, albo ją wskrzesić. Kilka sugerowało, że z najwyższą zawziętością wymordują wszystkie owady. Na środku tylnej ściany było antywłamaniowe okno, a na lewo od okna pilśniowe drzwi. Ike stał pod oknem. Na jego palcu dyndał duży klucz.
– Cześć – rzucił Buddy Lee.
Ike schował klucz do kieszeni.
– Cześć. Buddy Lee, tak?
Buddy Lee kiwnął głową.
– Masz chwilę? Chciałbym o czymś pogadać.
– Mam, ale krótką. Muszę wysłać ludzi w teren. – Ike wyjął klucz i otworzył drzwi.
Za drzwiami, aż do szerokiej rolowanej bramy na końcu pomieszczenia, ciągnął się magazyn, a w nim, ustawione po dziesięć w głąb, palety z nawozami sztucznymi, granulowanymi środkami chwastobójczymi i pestycydami. Po prawej stronie bramy stały oparte o ścianę fragmenty metalowych obrzeży trawnikowych, a zaraz za oknem małe metalowe biurko z laptopem i wizytownikiem na blacie. Za biurkiem był boks. Ike wszedł tam i usiadł przy kolejnym metalowym biurku. Buddy Lee opadł na sfatygowane drewniane krzesło. Laptop, pojemnik na długopisy, taca na korespondencję wychodzącą, taca na korespondencję przychodzącą i nic więcej – biurko było skromne, tak jak cała reszta. Obok krzesła stała niska, dwuszufladowa szafka na dokumenty.
– Nie myślałeś, żeby kupić… Nie wiem, jak to się nazywa, takie metalowe kulki, które się ze sobą zderzają. Prawdziwe czary.
– Nie – odparł Ike.
Buddy Lee potarł porośnięty szczeciną podbródek. Zapach potu i taniej whisky otaczał go jak cuchnący obłok.
– Dzisiaj mijają dwa miesiące.
Ike skrzyżował ramiona na szerokiej piersi.
– Tak, wiem.
– Jak się trzymasz? Po pogrzebie i w ogóle.
Ike wzruszył ramionami.
– Bo ja wiem. Jakoś się trzymam.
– Psy się do ciebie odzywały?
– Zadzwonili tylko raz. Potem już nie.
– Do mnie też tylko raz – powiedział Buddy Lee. – Chyba nic jeszcze nie mają.
– Pewnie nad tym pracują.
Buddy Lee potarł rękami uda.
– Na starość stałem się domatorem. Idę do pracy, a potem wracam do domu. Po drodze obalam parę browców. To wszystko. Jeśli tylko mogę, staram się unikać policji. Ale dziś rano wstałem o szóstej, pojechałem do Richmond, poszedłem do komendy i spytałem ich, czy jest coś nowego w sprawie morderstwa Isiaha Randolpha i Dereka Jenkinsa. Wiesz, co się okazało? – Zadrżał mu głos.
– Nie. Co?
– Detektyw LaPlata powiedział, że sprawa jest tymczasowo zawieszona. Nikt nic nie wie, a jeśli wie, to nie chce gadać.
Ike milczał.
Buddy Lee przełknął ślinę i podparł pięścią głowę.
– Widzę go we snach. Dereka. Z odstrzeloną potylicą. Mózg pulsuje mu jak serce. Krew zalewa twarz…
– Przestań.
Buddy Lee zamrugał.
– Przepraszam. Po prostu ciągle myślę o tym, co powiedział ten gliniarz. Że ich kumple nie chcą z nimi rozmawiać. Ja im się nie dziwię. Obaj wiemy, że rozmowy z policją mogą być niebezpieczne.
– Nie jestem zaskoczony – powiedział Ike. – Dwóch takich… Sprawa dwóch mężczyzn takich jak Isiah i Derek nie jest dla nich priorytetem.
Buddy Lee skinął głową.
– Tak. Nigdy nie byłem fanem gejostwa, ale kochałem mojego syna. Rzadko to okazywałem i często nie było mnie w domu, ale przysięgam, że kochałem go całym sobą. Myślę, że ty też kochałeś Isiaha. Dlatego przyjechałem pogadać.
– O czym? – spytał Ike.
Buddy Lee nabrał powietrza. Układał to sobie w głowie przez cały tydzień, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, jakie to szalone.
– Tak jak mówiłem, nie dziwię się, że ludzie nie chcą rozmawiać z policją. Ale gdyby tak nie musieli? Gdyby tak pogadali z nami? Prędzej powiedzieliby coś dwóm zrozpaczonym ojcom, nie? – Słowa wypłynęły mu z ust jak jedno długie zdanie.
Ike przekrzywił głowę.
– Czyli co? Chcesz, żebyśmy zabawili się w prywatnych detektywów?
– Ten skurwysyn gdzieś tu chodzi – odparł Buddy Lee. – Teraz, w tej chwili. Wstaje rano i je duże śniadanie. Potem wychodzi i robi to, co, kurwa, robi. A wieczorem dupczy pewnie jakąś babę. Ten sukinsyn zabił naszych synów. Podziurawił ich jak sito. A potem stanął nad nimi i rozpierdolił im czaszki. Nie wiem jak ty, ale dopóki ten pojeb chodzi po ziemi, ja nie mogę z tym żyć. – Oczy omal nie wyszły mu z orbit.
– Chcesz powiedzieć to, co myślę? – spytał Ike.
Buddy Lee oblizał usta.
– Nie zrobili ci tej grawerki za nic. Takie obrazki malują tylko wysokim rangowym. A zostaje nim tylko ten, kto na to zasłużył. Kto się porządnie narobił. Nie byłem rangowym, ale też mam na koncie to i owo.
Ike stłumił śmiech.
– Co cię tak bawi? – spytał Buddy Lee.
– Szkoda, że siebie nie słyszysz. Mówisz jak nierozgarnięty fajfus ze starego kryminału. Jak statysta z Gatora. Rozejrzyj się. Zatrudniam czternastu ludzi, nie licząc sekretarki, która znowu się spóźnia. Pracujemy na piętnastu posesjach. W domu czeka na mnie mała dziewczynka, którą muszę wychować, bo zgodnie z życzeniem naszych synów moja żona została jej prawną opiekunką. Mam obowiązki. Mam ludzi, za których odpowiadam i których nie mogę zawieść, bo nie mieliby co włożyć do garnka. A ty chcesz, żebym co? Żebym zabawił się z tobą w bohatera Kulistego pioruna czy Johna Wicka? Jesteś pijany, ale chyba nie aż tak.
Buddy Lee potarł kciuk palcem. Zachrobotała zrogowaciała skóra.
– Boisz się ubrudzić sobie ręce? Czy wisi ci to, że morderca naszych synów jest na wolności?
Ike’owi stężała twarz. Zacisnął pięści pod biurkiem.
– Myślisz, że mi to wisi? Musiałem pochować swoje jedyne dziecko w zamkniętej trumnie, bo ci z zakładu pogrzebowego nie potrafili poskładać mu twarzy. Moja żona budzi się w środku nocy, wykrzykując jego imię. Patrzę na tę małą i dociera do mnie, że nie będzie pamiętała jego głosu. Mam nadzieję, że nie odchodził z tego świata, pałając do mnie nienawiścią, modlę się o to rano i wieczorem. A ty co? Widzisz moje tatuaże i nagle wiesz, kim jestem? Nie, nic o mnie nie wiesz. Myślałeś, że przyjdziesz tu, pogadasz z wielkim, strasznym czarnuchem i namówisz go, żeby kogoś dla ciebie zabił? – Mięśnie szyi miał napięte tak mocno, że wyglądały jak trójwymiarowa mapa. Źrenice zwęziły mu się do rozmiarów główki od szpilki.
Buddy Lee pochylił się do przodu.
– Nie „kogoś”. Skurwysynów, którzy zabili Isiaha i Dereka. I nie prosiłem cię, żebyś zrobił to dla mnie. Co dwie spluwy, to nie jedna.
– Wypierdalaj stąd – warknął Ike. Zabrzmiało to szorstko i brutalnie, jakby ktoś wlókł pustaki po asfalcie.
Buddy Lee nie drgnął z miejsca. Spotkali się wzrokiem i poczuł, że coś się między nimi zmieniło. Panująca w boksie atmosfera była teraz naładowana elektrycznością, jakby za horyzontem czaiła się burza. Poszperał w kieszeni i wyjął starą receptę. Wziął długopis z biurka i zapisał na niej swój numer. Złożył ją na pół i położył na blacie. Wstał i ruszył do drzwi. W progu przystanął.
– Kiedy będziesz się wieczorem modlił, żeby syn nie odchodził z tego świata, pałając do ciebie nienawiścią, dobrze nadstaw uszu. Usłyszysz, jak pyta cię, dlaczego nie zrobiłeś nic, żeby to naprostować. I zadzwoń do mnie, kiedy będziesz gotowy, żeby mu odpowiedzieć. Jeśli nie zadzwonisz, lepiej zmień tego lwa na wielką, grubą cipę.

* * *

Otworzyły się drzwi, zabrzęczał dzwonek i Buddy Lee wyszedł.
Ike wyjął spod biurka zaciśnięte pięści. Oddychał krótkimi, płytkimi zrywami. Podniósł ręce i trzasnął nimi w blat. Pojemnik na długopisy podskoczył i spadł na podłogę. Ike trzasnął w blat jeszcze raz i na biurku zatańczył laptop.
Ten białas miał czelność przychodzić tu i mówić, że on, Ike, ma gdzieś Isiaha. Powinien był nakarmić gościa własnymi zębami. Wstał, wyszedł z boksu i stanął na środku magazynu, poruszając palcami, żeby przestały palić go dłonie.
Czy Buddy Lee naprawdę myślał, że tylko on cierpi? Nie miał monopolu na smutek. Bo nie było chwili, żeby Ike nie myślał o Isiahu. Codziennie było trochę trudniej i trochę łatwiej. Kiedy ból malał, miał wyrzuty sumienia. Jakby serce musiało mu pękać non stop, co sekundę, bo gdyby przestało, przestałby szanować pamięć o synu. Kiedy ból narastał, szedł do szopy i pił na umór.
Tak, powinien był przeskoczyć przez biurko, chwycić skurwiela za dupę, pchnąć go na ścianę i przydusić przedramieniem. Mógłby mu wtedy powiedzieć, że w snach znajduje tych, którzy odstrzelili Isiahowi twarz. I jak w tych snach zabiera ich w jakieś miłe, spokojne miejsce. Miejsce dobrze zaopatrzone w cęgi, młotki i palniki. Jak przedstawia ich tam Furiatowi. Bestii z dziewięcioma trupami na koncie, nie licząc tego, z powodu którego poszedł siedzieć za nieumyślne spowodowanie śmierci.
Pomasował skronie. Nie był tym człowiekiem od bardzo dawna. Od 23 czerwca 2004 roku. Od dnia, w którym opuścił więzienie. Kiedy wyszedł, przed bramą czekali na niego obcy ludzie. Obca żona, która przez te wszystkie lata obracała się w towarzystwie innych mężczyzn. Obcy syn, teraz już bardziej mężczyzna niż chłopak, który nie chciał spojrzeć mu w oczy. Obcy ludzie, których kochał i którzy wzdrygali się przed jego dotykiem.
Podjął tę decyzję wieczorem tego samego dnia, zaraz po powrocie do domu. Koniec z tym. Koniec z tym życiem. Furiat umarł w więzieniu. Ike poświęcił go dla swojej rodziny, tak jak Abraham chciał poświęcić Bogu syna, jego imiennika. Początkowo nikt w mieście nie chciał w to uwierzyć. Przez pierwsze miesiące ciągle odwiedzały go ćpuny, pytając, czy coś ma. Przez wiele lat ulubioną rozrywką szeryfów z Red Hill było zatrzymywanie go i przeszukiwanie jego samochodu. Ludzie w sklepie spożywczym albo schodzili mu z drogi, albo zerkali na niego z ukosa. Nie zwracał na nich uwagi. Nie zwracał uwagi na nikogo. Spuszczał głowę i skupiał się na celu. Zaczynał od rozlatującej się kosiarki i zardzewiałej podkaszarki o długim trzonku. Nie tylko ciężko pracował – pracował ciężej niż ktokolwiek w pięciu okolicznych hrabstwach. Zanim Isiah ukończył college, Ike spłacił dom i zakład.
Nauczył się nad sobą panować. Za kratami nie było czegoś takiego jak pokojowe rozwiązywanie konfliktów. Zawsze uderzałeś jako pierwszy, i to mocno. Jeśli jakiś skurwiel cię uprzedził, prałeś jego gacie. Gdy po wyjściu z kicia ktoś pierwszy raz zajechał mu drogę, dostał szału. Gdyby nie siła woli, dogoniłby faceta, wywlókł go z samochodu, rzucił pyskiem na krawężnik i przygrzał z kopa w szyję.
Buddy Lee nic z tego nie rozumiał. Ike nie bał się ubrudzić sobie rąk. Nie bał się rozlać krwi. Bał się, że kiedy zacznie, nie będzie mógł przestać.
 
 

6

Grayson podniósł drzwi garażu. Upał był jak żywe stworzenie, które wyciągnęło łapę, żeby potraktować go duszącą pieszczotą.
Oleista mgła malowała wszystko na kolor sepii, jakby utknął na starej fotografii. Popołudniowe słońce przebijało się przez spaliny z warsztatu samochodowego, stojącego na wschód od garażu, przez dym i parę z wytwórni blachy mieszczącej się na zachodzie. Grayson z trudem przerzucił nogę przez siodełko harleya. Włożył kask na szeroką głowę. Wystające spod kasku jasne włosy opadały mu aż na plecy. Już miał odpalić silnik, kiedy otworzyły się drzwi i usłyszał wrzask Sary.
– Telefon dzwoni, ten na nocnym stoliku! Ten, którego zabraniasz mi dotykać!
Zdjął kask.
– Przynieś go tu.
– Aha, czyli już mogę go dotknąć?
– Przynieś telefon, larwo!
Sara otworzyła usta, zmieniła zdanie i zniknęła w głębi domu. Po chwili wróciła z dzieckiem na biodrze i komórką w wolnej ręce.
– Powiedz jej, żeby cię lepiej nie całowała, bo wyliże mi cipkę. – Podała mu telefon.
– Chryste, nie przy małym. Uważaj, kurwa, na słowa.
– Jakbyś nie używał gorszych.
– Spadaj stąd, babo.
– Dobra, tylko tak dalej, traktuj mnie jak ostatnie gówno. Któregoś dnia wrócisz do domu i mnie nie zastaniesz.
– Słowo?
Pokazała mu środkowy palec i trzasnęła drzwiami.
Stłumił śmiech. Wieczorem i tak będą się pieprzyli, mimo całej nienawiści. Tańczyli ten taniec już od pięciu lat. Żadne z nich nie zamierzało nigdzie odchodzić. Oboje dobrze o tym wiedzieli.
Otworzył klapkę komórki. Spojrzał na numer, pokręcił głową i odebrał.
– Halo?
– Halo. Pewnie wiesz, dlaczego dzwonię.
– Chyba się domyślam.
Jego rozmówca zamilkł i milczał dobrą minutę.
– Więc nie znaleźliście jej.
– Minęły dwa miesiące. Moi ludzie szukali jej w całym mieście. Pytałem nawet ziomali, którzy biorą od nas towar. Ta kurwa zwiała. Po tym reporterze sra w gacie ze strachu. Nie masz się czym martwić.
Tym razem gość milczał nieco krócej. Kiedy znowu zaczęli rozmawiać, z każdego wypowiadanego przez nich słowa biła brutalna siła.
– Chciałbym mieć całkowitą pewność, że będzie trzymała język za zębami. Jesteśmy zbyt blisko celu, żeby ktoś zburzył nasze plany.
– Ty naprawdę chcesz to zrobić, co?
– Nadszedł czas na zmiany. Nasi ludzie są gotowi. Dziewczyna nie może nam przeszkodzić. Dlatego musicie ją znaleźć. I usunąć.
– Dałeś nam adres, ale jej tam nie ma. Odkąd stuknęliśmy tego reportera, nie była w pracy. Zerwała wszystkie kontakty. Nic ci nie grozi.
– Wiesz, dzięki czemu doszedłem tu, gdzie teraz jestem? Podpowiem ci. Dzięki temu, że zawsze zwracam uwagę na szczegóły. Zapłacono wam za wykonanie konkretnego zadania. Zadanie nie będzie wykonane, dopóki nie zajmiecie się dziewczyną. Czy naprawdę znowu mam pogrozić palcem tobie i twoim współpracownikom? Bo wolałbym tego nie robić. Od wielu lat łączą nas wzajemnie korzystne stosunki. Nie warto ich psuć. Ale muszę mieć tę dziewczynę. Do dwudziestego czwartego.
Grayson zacisnął zęby. Odsunął telefon od ucha. Wziął dwa głębokie oddechy i dopiero wtedy poczuł, że znów może mówić.
– Dobra, kapuję. Ale znamy się od lat, więc na pewno wiesz, że nie lubię, jak ktoś mi grozi. Żeby wszystko było jasne: będziemy dalej szukać, bo ci obiecaliśmy. A te stosunki, o których wspomniałeś? Pamiętaj, że mają być wzajemnie korzystne, jak ty mnie, tak ja tobie.
– Przyjmuję to do wiadomości. Ich szczegóły omówimy kiedy indziej. Teraz chcę, żebyście zajęli się tą dziwką.
– Uhm. Jakieś sugestie, gdzie mamy jej szukać?
Gość znów zamilkł na dobrą minutę.
– Ten reporter. Powinien mieć jakieś notatki. Chciał napisać artykuł o niej i o tym, co łączy ją z moimi aspiracjami. Zgadza się? Może znajdziecie w nich coś, co podpowie wam, dokąd uciekła. Jedźcie do jego domu i poszukajcie.
Grayson się roześmiał. Mokrym, gardłowym śmiechem, który potoczył się echem po całym garażu.
– Naprawdę myślisz, że zostawił w laptopie mapę z napisem: „Ta zdzira jest tutaj”? No przestań.
– Ponieważ spytałeś mnie o sugestie dotyczące aktualnego miejsca jej pobytu, zakładam, że nie masz lepszych pomysłów. I nie, nie proszę, żebyście zostali kartografami. Proszę, żebyście dalej byli, kim jesteście. Mordercami. Przyślę ci jego adres.
Grayson zamknął klapkę i schował telefon do kieszeni.
– Pierdolony kutas – mruknął i odpalił silnik.

 
Wesprzyj nas