„Skradziona dama” to wciągająca opowieść o burzliwych losach arcydzieła oraz ludzi, dzięki którym możemy się nim dziś zachwycać.


Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak doszło do tego, że „Mona Lisa” stała się najsłynniejszym obrazem na świecie? Przygotuj się na wyjątkową podróż w czasie, która pozwoli Ci poznać tajemnicę skradzionej damy.

„Mona Lisa” to najsłynniejszy obraz na świecie. Zna go chyba każdy, bez względu na to, ile wie o sztuce i w jakim kręgu kulturowym żyje. Tajemnicza dama przedstawiona przez Leonarda da Vinci od wieków przyciąga zagadkowym uśmiechem, intrygując zarówno zwykłych ludzi, jak i znawców sztuki. Sławą zaczęła się cieszyć, kiedy, po rewolucji francuskiej, trafiła z francuskiej kolekcji królewskiej do Luwru. Jednak to był dopiero początek jej przygód. W 1911 roku ukradł ją z muzeum włoski robotnik. W czasie II wojny światowej znalazła się wśród 4000 tysięcy dzieł wywiezionych z Luwru i ukrytych w obawie przed niemiecką grabieżą.

Laura Morelli, historyczka sztuki i autorka bestsellerowych powieści historycznych inspirowanych słynnymi dziełami sztuki, w książce Skradziona dama przenosi nas do Florencji epoki renesansu, kiedy powstawał niezwykły portret Mony Lisy, a także do Francji czasów II wojny światowej, gdzie podróżujemy przez Luwr, wspaniałe zamki w Dolinie Loary oraz średniowieczne opactwa na południu Francji.

Oczami Belliny Sardi, służącej Lisy Gherardini sportretowanej przez Leonarda, oglądamy realia obyczajowe i historyczne Florencji przełomu XV i XVI wieku. Przez wojenne losy arcydzieła prowadzi nas zaś pracująca w Luwrze Anne Guichard. Obie kobiety, które dzieli 500 lat, zostały połączone misją ocalenia dla potomnych wspaniałego obrazu Leonarda.

Laura Morelli
Skradziona dama
Przekład: Anna Cichowicz
Wydawnictwo Letra
Premiera: 27 września 2023
 
 


Ta książka jest fik­cją li­te­racką. Od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­stych osób, zda­rzeń, in­sty­tu­cji, or­ga­ni­za­cji czy miejsc mają słu­żyć je­dy­nie wy­wo­ła­niu po­czu­cia au­ten­ty­zmu i są użyte w kon­tek­ście fa­bu­lar­nym. Wszyst­kie po­zo­stałe po­sta­cie, wy­da­rze­nia i dia­logi są dzie­łem wy­obraźni au­torki i nie na­leży ich uwa­żać za praw­dziwe.

Część I

UKRYTE

LE­ONARDO

Flo­ren­cja, Wło­chy
1472

Mój mistrz mówi mi, że nie umiem koń­czyć tego, co za­czy­nam. Staje się to pro­ble­mem.
Przez wy­so­kie, wą­skie okna pra­cowni Mi­strza Ver­roc­chia przy­glą­dam się, jak niebo w letni wie­czór przy­biera płowy od­cień złota. We­wnątrz po­wie­trze stoi cięż­kie od ku­rzu. Inni ucznio­wie wy­czy­ścili swoje pędzle i schlud­nie uło­żyli ry­sunki z ca­łego dnia, za­nim z bur­cze­niem w brzu­chach, w ki­tlach uwa­la­nych farbą, ro­ze­szli się do ta­wern. Zo­sta­li­śmy tylko mistrz i ja. Czuję na so­bie jego prze­ni­kliwy wzrok, a po­je­dyn­cza kro­pla potu ścieka mi po krzyżu.
W mil­cze­niu pa­trzę na blask mi­go­cący w mrocz­nych ką­tach pra­cowni. Na­gle ma­giczne świa­tło zmierz­chu wlewa się przez okno, roz­świe­tla­jąc kru­sze­jący tynk ścian, jakby je zło­cił. Świa­tło pada na nasz nie­do­koń­czony jesz­cze ob­raz. Trzy­mam za­wie­szony w po­wie­trzu mo­kry pę­dzel z li­siego wło­sia i uważ­nie przy­glą­dam się na­szemu dziełu.
Wiele ty­go­dni temu Mistrz Ver­roc­chio ukoń­czył po­stać Ma­rii Panny i wspa­nia­łego skrzy­dla­tego ar­cha­nioła, który spadł z nie­bios, aby uklęk­nąć przed nią z li­lią w dłoni. Sku­piam wzrok na od­le­głym tle, gdzie za­ry­so­wane przeze mnie drzewa, góry i do­liny nikną w głębi. Mój mistrz ma za­ufa­nie do tych sa­mych farb tem­pe­ro­wych, ja­kich uży­wał jego dziad, ale ja za­czą­łem do­da­wać do swo­ich pig­men­tów olej. Mrużę oczy i za­sta­na­wiam się nad gładką, wil­gotną mgiełką za po­sta­ciami. Ręka Ma­rii Panny wy­szła mi­strzowi za długa, włosy są w nie­ła­dzie. Ale nie mó­wię tego gło­śno.
Mnisi cze­kają, po­wie­dział mój mistrz – nie zli­czę, ile razy to po­wie­dział. A oni cze­kają cier­pli­wie na ten obie­cany ob­raz oł­ta­rzowy. Mie­siące za­mie­niły się w rok.
Mój oj­ciec czeka rów­nież. Czeka, że­bym zo­stał kimś, że­bym coś osią­gnął. Jak zwy­kle, nie speł­niam ocze­ki­wań.
Wzrok Mi­strza Ver­roc­chia z dru­giego końca pra­cowni pa­rzy mi plecy. Udaję, że przy­glą­dam się de­li­kat­nym kwia­tom na pierw­szym pla­nie – na­ma­lo­wa­łem je przed wie­loma mie­sią­cami – i oce­niam, czy po­wi­nie­nem po­ło­żyć jesz­cze jedną war­stwę wer­niksu na ten kwit­nący za­mknięty ogród, ten hor­tus conc­lu­sus, który sym­bo­li­zuje czy­stość Naj­święt­szej Ma­rii Panny.
Po raz ostatni wy­kań­czam ob­raz za Mi­strza Ver­roc­chia. Mam już pra­wie dwa­dzie­ścia lat. Je­stem wy­star­cza­jąco stary, żeby za­ło­żyć wła­sną pra­cow­nię. I wy­star­cza­jąco młody, żeby mieć przed sobą całe ży­cie pełne oka­zji do zre­ali­zo­wa­nia po­my­słów z mo­ich szki­cow­ni­ków. Wozy pan­cerne. Ru­chome ma­chiny mio­ta­jące, strze­la­jące po zwol­nie­niu dźwi­gni. Ma­szyna la­ta­jąca ze skrzy­dłami nie­to­pe­rza. Poza tą pra­cow­nią, poza ma­lar­stwem, może na­wet poza Flo­ren­cją leżą moż­li­wo­ści do wy­ko­rzy­sta­nia.
Na­gle Mistrz Ver­roc­chio zbliża się do mnie w ten sam spo­sób jak ar­cha­nioł, spa­da­jąc, jak wielki ptak dra­pieżny. Wład­czy. Nio­sący ważne wie­ści. Ja, przez mo­ment tak samo jak Ma­ria Panna, chwy­tam swój ki­tel przy szyi i kulę się w so­bie. Nie mogę spoj­rzeć mu w oczy, więc wbi­jam wzrok w piękną, spo­kojną twarz Ma­rii Panny i cze­kam na jego słowa.
Ale mój mistrz nic nie mówi. Przez chwilę obaj pa­trzymy na ob­raz. Po­tem on prze­nosi wzrok nad moim ra­mie­niem na po­ło­żoną przeze mnie plamę mo­krej farby i marsz­czy brwi. Re­ak­cja na moją pracę czy siła przy­zwy­cza­je­nia? Ni­gdy się nie do­wiem.
Hmm. Mój mistrz chrząka w końcu i od­wraca się.
Tak. Le­piej bę­dzie, je­śli wy­jadę z Flo­ren­cji.
Z pew­no­ścią w ży­ciu są waż­niej­sze rze­czy niż ma­lo­wa­nie por­tre­tów pięk­nych dam. Ale tego też nie mó­wię gło­śno.
W końcu wszy­scy coś ukry­wamy.

ANNE

Pa­ryż, Fran­cja
1939

W końcu wszy­scy coś ukry­wamy, po­my­ślała Anne Gu­ichard i trzy­ma­jąc się w cie­niu, zaj­rzała do Sa­lonu Carré w Luw­rze. Praw­do­po­dob­nie miała nie wi­dzieć, co tu ro­bią męż­czyźni. Nie­mniej jed­nak była cie­kawa.
Słońce za­szło przed kil­koma go­dzi­nami, ale Anne zo­stała na noc wraz z więk­szo­ścią per­so­nelu mu­zeum, który pra­co­wał w go­rącz­ko­wym po­śpie­chu. Wra­cała wła­śnie z pu­deł­kiem kalki do swo­jej sta­ro­świec­kiej ma­szyny do pi­sa­nia, kiedy usły­szała ha­łas do­bie­ga­jący z ga­le­rii ar­cy­dzieł wło­skiego re­ne­sansu. Przy­sta­nęła w ko­ry­ta­rzu, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje.
Zwy­kle Anne prze­mie­rzała roz­le­gły la­bi­rynt ga­le­rii i biur Luwru, gdy wy­peł­niało go prze­fil­tro­wane świa­tło dzienne. Nie­sa­mo­wi­cie jest, po­my­ślała, cho­dzić po mu­ze­al­nych ko­ry­ta­rzach nocą. Kie­dyś pełne lu­dzi ga­le­rie były te­raz ciemne i opu­sto­szałe. W pu­stych ga­le­riach sa­motne grec­kie i rzym­skie po­sągi rzu­cały groźne cie­nie. Gdzie in­dziej, w ostrym świe­tle z prze­no­śnych re­flek­to­rów, ko­lo­rowe ob­razy wy­da­wały się za­le­d­wie lśnią­cymi czar­nymi pro­sto­ką­tami, wo­kół któ­rych uwi­jali się ku­sto­sze z kart­kami na pod­kład­kach i wo­recz­kami kredy.
Na dru­gim końcu ga­le­rii Anne roz­po­znała syl­wetkę dy­rek­tora mu­zeum Ja­cques’a Jau­jarda. Stał z rę­koma na bio­drach, gdy dwaj ku­sto­sze zbio­rów ma­lar­stwa wkła­dali ja­kieś pu­dło do drew­nia­nej skrzyni. Anne nie ośmie­liła się wejść do sali. Bę­dąc skromną asy­stentką w dziale do­ku­men­ta­cji, nie miała tu czego szu­kać.
W każ­dej ga­le­rii pra­cow­nicy zdej­mo­wali ob­razy ze ścian. Mniej­sze pa­ko­wali do skrzyń, które ła­do­wali na skrzy­piące wózki. Więk­sze płótna były wyj­mo­wane z ram, zwi­jane i umiesz­czane w dłu­gich, wą­skich tu­bach. Po­ro­zu­mie­wa­jący się szep­tem ku­sto­sze, ar­chi­wi­ści i ich asy­stenci spraw­dzali spisy in­wen­ta­rzowe. Pu­ste pro­sto­kąty po zdję­tych ze ścian ob­ra­zach ku­sto­sze ob­ry­so­wy­wali kredą, na­stęp­nie wpi­sy­wali w nie na­zwi­ska ar­ty­stów, ty­tuły dzieł i ich nu­mery ka­ta­lo­gowe.
W ciągu kilku dni pracy nad in­wen­ta­ry­za­cją Anne wi­działa bez­cenne ob­razy sta­rych mi­strzów, duże rzeźby, a na­wet sta­ro­żyt­no­ści egip­skie pa­ko­wane tak, jakby nie róż­niły się od sta­rych me­bli, które mają się ku­rzyć w ma­ga­zy­nie. Z tru­dem przy­cho­dziło jej ogar­nąć skalę wy­sił­ków mu­zeum zmie­rza­ją­cych do prze­nie­sie­nia ogrom­nych zbio­rów z ga­le­rii w bez­piecz­niej­sze miej­sce, aby nie wpa­dły w ręce nie­miec­kich ofi­ce­rów ma­ją­cych czel­ność żą­dać tych ar­cy­dzieł dla sie­bie.
Anne pa­trzyła, jak ku­stosz ma­luje trzy czer­wone kropki na drew­nia­nej skrzyni. Na­stęp­nie dwaj straż­nicy mu­ze­alni za­ła­do­wali świeżo ozna­czoną skrzy­nię na nie­wielki wó­zek. Grupa opu­ściła ga­le­rię, w ślad za nią ru­szył mon­sieur Jau­jard. Wó­zek po­to­czył się ko­ry­ta­rzem, skrzy­pie­nie ob­lu­zo­wa­nego kółka uci­chło w od­dali. Przy­ci­szone głosy i od­głos kro­ków prze­stały być sły­szalne i ga­le­ria z po­wro­tem po­grą­żyła się w mrocz­nej ci­szy.
Anne wy­szła ze swo­jej kry­jówki w za­ło­mie ko­ry­ta­rza i prze­stą­piła próg pu­stej ga­le­rii. Oświe­tlała ją po­je­dyn­cza ża­rówka w dru­cia­nej osło­nie na końcu dłu­giego prze­wodu. Oczy Anne przy­sto­so­wały się do ostrego świa­tła. Po­de­szła bli­żej, do skrom­nego pro­sto­kąta, który ku­stosz na­ry­so­wał na ścia­nie. Na­gle zdała so­bie sprawę, co tu wi­siało za­le­d­wie kilka mi­nut temu.
Mona Lisa. La Gio­conda.
Po­winna wró­cić do ar­chi­wum. Jej sze­fowa, Lu­cie Ma­zau­ric, może się za­sta­na­wiać, dla­czego jej nie ma tyle czasu. Ale za­miast tego Anne stała jak ska­mie­niała przed pu­stym miej­scem na ścia­nie.
Tyle razy mi­jała por­tret flo­renc­kiej damy, że te­raz mo­gła go zo­ba­czyć oczyma wy­obraźni tak wy­raź­nie, jakby wi­siał przed nią na ścia­nie. Wpa­try­wała się w pu­sty, ob­wie­dziony kre­do­wym kon­tu­rem pro­sto­kąt, jakby ob­raz mógł po­wró­cić na swoje miej­sce, je­śli po­czeka wy­star­cza­jąco długo. Wtem po­czuła, że brak jej tchu. Po­my­ślała o ty­sią­cach zwie­dza­ją­cych, któ­rych wi­działa, jak szli przez tę ga­le­rię i za­trzy­my­wali się, aby przyj­rzeć się słyn­nemu por­tre­towi ko­biety o ta­jem­ni­czym uśmie­chu pędzla Le­onarda da Vinci. Wi­działa, jak zmie­niały się ich twa­rze, kiedy pod­cho­dzili bli­żej i spo­glą­dali w nie­od­gad­nione ciemne oczy ko­biety z por­tretu, jakby ocze­ki­wali, że zbliży się do nich po­przez pięć­set lat hi­sto­rii jed­nym spoj­rze­niem, aby zmie­nić coś, co jest głę­boko w nich. To jest po­tęga sztuki, my­ślała Anne.
Te­raz, sto­jąc przed pu­stą ścianą, Anne usi­ło­wała przy­po­mnieć so­bie, jak za­zwy­czaj było w tej ga­le­rii. Ty­siące przy­ci­szo­nych roz­mów, gło­sów na­kła­da­ją­cych się war­stwami, na­ra­sta­ją­cych w je­den, roz­brzmie­wa­jący echem zgiełk. Ro­dzice szep­czący do naj­młod­szych, żeby sple­tli palce za ple­cami. To­uche pas. Kuk­sańce łok­ciami, obi­ja­nie się ra­mio­nami przy prze­cho­dze­niu jed­nych zwie­dza­ją­cych za ple­cami dru­gich. Jedna masa ciał. Ner­wowe krą­że­nie straż­ni­ków. To­uchez pas. Si­lence, s’il vous plaît. W ciągu dłu­gich go­dzin, kiedy mu­zeum jest otwarte, prze­su­wa­nie się warstw prze­fil­tro­wa­nego świa­tła – ja­snego, roz­pro­szo­nego, ga­sną­cego. A te­raz… drew­niana skrzy­nia z trzema czer­wo­nymi krop­kami i wó­zek ze skrzy­pią­cym kół­kiem.
W ga­le­rii za­pa­dła ci­sza. Duszna. Ciężka. Osta­teczna. Anne już nie czuła obecno­ści por­tretu, prze­ciw­nie – czuła jego nie­obec­ność.

BEL­LINA

Flo­ren­cja, Wło­chy
1479

W końcu wszy­scy coś ukry­wamy. Ta myśl na­brzmie­wała i pul­so­wała w umy­śle Bel­liny, kiedy po­dą­żała za ro­dziną swo­jego pana na ce­re­mo­nię chrztu.
Bel­lina usil­nie sta­rała się, aby jej palce nie wśli­zgi­wały się do kie­szeni, gdzie mały skarb obi­jał się o udo. Była to zwy­kła bły­skotka, ma­leńki ko­ra­lowy amu­let, jaki bab­cia mo­głaby za­wią­zać na szyi no­wo­rodka, aby go chro­nić przed ży­cio­wym nie­po­wo­dze­niem. Ten przed­mio­cik zna­lazł się wśród mnó­stwa po­da­run­ków z oka­zji chrztu pierw­szego dziecka Ghe­rar­di­nich. Bel­lina spo­strze­gła go na­tych­miast, kiedy tylko otwo­rzyła drzwi pierw­szego ranka po na­ro­dzi­nach.
Do­prawdy była to rzecz ma­leńka. Te­raz cią­żyła w we­wnętrz­nej kie­szeni jej luź­nej płó­cien­nej sukni spodniej. Po­śród pię­trzą­cych się da­rów – ce­ra­micz­nych na­czyń z psz­cze­lim wo­skiem, sło­dy­czy z pa­sty mig­da­ło­wej i cy­tryny, ha­fto­wa­nych po­wi­ja­ków, srebr­nych dwu­zęb­nych wi­del­ców z wy­gra­we­ro­wa­nymi ini­cja­łami ro­dzi­ców – ni­gdy nie za­uważą jej braku.
Dom jest pe­łen cen­nych dro­bia­zgów prze­ka­zy­wa­nych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie, ro­zu­mo­wała Bel­lina. Pięk­nych przed­mio­tów, które po­le­cili jej ukła­dać, cho­wać, wyj­mo­wać, myć, od­ku­rzać. Rze­czy, do któ­rych mo­gła tę­sk­nić, ale ni­gdy nie ma­rzyła o po­sia­da­niu ich na wła­sność. Nie po­tra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego ko­biety z ro­dziny trzy­mają swoje cacka w szka­tułce albo w szafce. My­ślała, że gdyby ta­kie rze­czy na­le­żały do niej, no­si­łaby je stale.
O świ­cie ro­dzina wy­szła ze swo­jego wy­na­ję­tego, pach­ną­cego stę­chli­zną domu na rogu via Mag­gio, gdzie woda spły­wa­jąca ze wzgó­rza Bo­boli za­trzy­mała się i przy­cią­gała ko­mary. Szli w po­ran­nej mgle do wiel­kiego, ośmio­bocz­nego bap­ty­ste­rium obok ka­te­dry Santa Ma­ria del Fiore. Dźwięk dzwo­nów z ko­ścioła San­tis­sima An­nun­ziata wzy­wał mni­chów na ter­cję. Nie­zna­jomi kła­niali się z okien i gło­śno gra­tu­lo­wali ro­dzi­nie, która żwawo prze­mie­rzała ulice, nio­sąc nowo na­ro­dzoną, ciem­no­oką dziew­czynkę w zie­lo­nym ak­sa­mit­nym czepku i bia­łym be­ciku. Przo­dem pę­dził szybko, prze­bie­ra­jąc no­gami, Ghe­rardo, sio­strze­niec An­ton­ma­rii Ghe­rar­di­niego. Prze­ska­ki­wał z jed­nej strony ulicy na drugą, pla­ska­jąc dłońmi o ka­mie­nie i bru­dząc swoje naj­lep­sze spodenki. Wi­dząc to, jego matka wrza­skli­wym gło­sem ka­zała mu na­tych­miast prze­stać.
Prze­cież ja nie ukra­dłam. Ja ra­czej… ukry­łam ten amu­let. Być może go zwrócę. Na mo­ment palce Bel­liny po­wę­dro­wały do kie­szeni wszy­tej w pod­szewkę su­kienki. Nic na to nie mo­gła po­ra­dzić. Pew­nie, wszy­scy coś ukry­wamy.
Bel­lina ni­gdy nic nie ukra­dła ro­dzi­nie. Ale jaki słu­żący nie po­my­ślałby o okra­dze­niu swo­jego pana? Cza­sami, kiedy mio­tełką z piór od­ku­rzała rzeź­bioną, drew­nianą szka­tułkę na bi­żu­te­rię albo po­le­ro­wała łyżkę pół­mi­skową z brązu, za­sta­na­wiała się, jak by to było wsu­nąć coś do kie­szeni. Czy ktoś by to za­uwa­żył?
Przez całe swoje trzy­na­sto­let­nie ży­cie Bel­lina nie po­znała ni­czego in­nego poza in­tym­nymi szcze­gó­łami domu Ghe­rar­di­nich. Wie­działa, że matka Lisy woli oliwę do­pra­wioną ga­łąz­kami ore­gano i wino, do któ­rego do­lana jest tylko odro­bina wody. Który pro­szek przy­nieść, kiedy Si­gnora Ghe­rar­di­niego pali w prze­łyku po zje­dze­niu du­szo­nych po­mi­do­rów. Kiedy każda z ko­biet w ro­dzi­nie mie­siącz­kuje. Ja­kie te­maty i sy­tu­acje mogą wy­wo­łać kłót­nię mię­dzy ku­zy­nami. To ona jako pierw­sza wi­działa, jak u pierw­szych dwóch żon Si­gnora Ghe­rar­di­niego, jed­nej po dru­giej, ucho­dziło ży­cie na krze­śle po­ro­do­wym.
Jak przy­pusz­czała Bel­lina, jest co świę­to­wać, gdy tylko kosz­mar po­rodu nie za­bija matki i no­wo­rodka. Jej wła­sna matka, od dawna słu­żąca w tym domu, nie dała rady znieść tru­dów po­rodu. Bel­lina wy­obra­żała so­bie, że Si­gnor Ghe­rar­dini z ła­two­ścią mógł ją po­rzu­cić na stop­niach Szpi­tala Nie­wi­nią­tek. On jed­nak po­ża­ło­wał ma­łej Bel­liny i wy­cho­wał ją w swoim domu, gdzie nie była ani nie­wol­nicą, ani peł­no­praw­nym człon­kiem ro­dziny, ale kimś po­mię­dzy. Ubie­rali ją, kar­mili, dali jej po­sła­nie z weł­nia­nym okry­ciem. Byli dla niej do­brzy.
Okra­dłaś ko­goś, kto jest dla cie­bie pra­wie jak oj­ciec – kar­cił ją ja­kiś we­wnętrzny głos. Ale w miarę zbli­ża­nia się ro­dziny do ogrom­nej, kry­tej da­chówką ko­puły Santa Ma­ria del Fiore, Bel­lina co­raz da­lej od­py­chała od sie­bie tę myśl. To wła­śnie po­sia­da­nie tych ma­łych luk­su­sów – ha­fto­wa­nych ubio­rów, bi­żu­te­rii, cen­nych dro­bia­zgów – było tym, co ją od­róż­niało od reszty ro­dziny.
Ukryty amu­let ude­rzał o nogę Bel­liny przy każ­dym kroku, kiedy tak do­mow­nicy Si­gnora Ghe­rar­di­niego – ku­zyni, dziad­ko­wie i słu­żący – po­dobni do stada gęsi, spie­szyli przez mia­sto. Wy­czer­pana matka dziecka zo­stała w domu na okres po­łogu, trwa­jący zwy­cza­jowo czter­dzie­ści dni. Lekki wia­te­rek po­wiał na ulicy, gdy uka­zały się ma­ga­zyny far­bia­rzy wełny usa­do­wione na błot­ni­stych brze­gach Arno. Przez za­tło­czony Ponte Vec­chio prze­szli w via Por Santa Ma­ria. Tu­taj, z tkalni je­dwa­biu po obu stro­nach ulicy, do uszu Bel­liny do­bie­gał nie­ustanny stu­kot drew­nia­nych kro­sien ob­wiesz­cza­jący po­czą­tek no­wego dnia pracy.
Uświa­do­miła so­bie, że każ­demu z tych nie­zna­jo­mych Ghe­rar­dini mogą wy­da­wać się ro­dziną z flo­renc­kiej klasy wyż­szej uda­jącą się do bap­ty­ste­rium. Nowe ciotki i wu­jo­wie dziecka kro­czyli za nim odziani w ak­sa­mitne bro­katy ze srebrną ni­cią, bar­wione na szkar­łat rę­ka­wiczki i ta­ftę w kwie­ci­ste wzory.
Bel­lina wie­działa jed­nak, że tak samo jak w mie­ście im­po­nu­jące fa­sady z równo uło­żo­nych ka­mieni ma­skują ob­skurne dzie­dzińce we­wnętrzne, tak też ta ro­dzinna pa­rada jest czymś nie­wiele wię­cej jak tylko fał­szy­wym blich­trem. Po­ko­le­nia temu Ghe­rar­dini po­sia­dali roz­le­głe wło­ści poza Flo­ren­cją i za­rzą­dzali dzier­żaw­cami, któ­rzy upra­wiali oliwki, wi­no­grona i psze­nicę. Po­tem jed­nak przez lata ciąg nie­po­wo­dzeń pu­sto­szył ich skrzy­nie. Pod su­tymi, wie­lo­war­stwo­wymi i bo­gato zdo­bio­nymi stro­jami, które Bel­lina sama na­pra­wiała dzie­siątki razy, człon­ko­wie ro­dziny no­sili po­strzę­pioną i spraną bie­li­znę. Ich wy­na­jęty dom stał na ubo­czu, na miej­scu pod­mo­kłym, schody gro­ziły za­wa­le­niem, tynk od­pa­dał, a piw­nica na ogół była pu­sta. Wciąż jed­nak za­cho­wy­wali po­zory.
W końcu ro­dzina do­tarła na plac przed ka­te­drą. Pół­nocna i po­łu­dniowa ele­wa­cja bu­dowli przed­sta­wiały sobą miły dla oka wzór uło­żony z płyt zie­lo­nego i ró­żo­wego mar­muru, ale nie­ukoń­czona fa­sada ja­wiła się jako masa brzyd­kich czer­wo­nych ce­gieł. Bel­lina we­szła za Si­gno­rem Ghe­rar­di­nim w mrok i chłód sta­rego bap­ty­ste­rium. W prze­stron­nym wnę­trzu cichł uliczny zgiełk, pa­no­wała prze­można ci­sza. Mi­go­tliwe świa­tło świec oświe­tlało we­wnętrzne po­wierzch­nie na­mio­to­wego da­chu ozdo­bione zło­co­nymi mo­zai­kami i geo­me­tryczne wzory z mar­muru na ścia­nach. Oj­ciec Bar­to­lo­meo, si­wo­włosy i ra­do­sny, uśmiech­nął się do ma­leń­kiej dziew­czynki i, za­mie­niw­szy kilka uprzej­mych słów z jej oj­cem, po­pro­wa­dził zgro­ma­dzo­nych na śro­dek ośmio­bocz­nej bu­dowli. Oczy Bel­liny śle­dziły skom­pli­ko­wane wzory po­sadzki, do­póki oj­ciec Bar­to­lo­meo nie za­jął swo­jego miej­sca. Ro­dzina zgro­ma­dziła się wo­kół wiel­kiej mar­mu­ro­wej chrzciel­nicy.
Do­piero te­raz do Bel­liny do­tarło, ja­kiej wagi jest to wy­da­rze­nie. Si­gnor Ghe­rar­dini wy­ja­śnił, że od dziś nie będą już trak­to­wać jej jak dziecka. Po chrzcie córki opiekę nad nią po­wie­rzą wła­śnie Bel­li­nie. W wieku trzy­na­stu lat była wy­star­cza­jąco do­ro­sła nie tylko na to, żeby trzy­mać dziecko do chrztu, ale wejść w rolę po­wier­nicy i obroń­czyni. Pierw­szą mie­siączkę miała już za sobą. Te­raz była ko­bietą. Przy­szedł czas wziąć na sie­bie do­dat­kową od­po­wie­dzial­ność – trosz­cze­nia się o Lisę tak, jakby była jej matką.
Drugi ksiądz, młody i chudy, pod­szedł do ogrom­nej księgi re­je­stro­wej opar­tej na pul­pi­cie na pod­wyż­sze­niu i za­nu­rzył pióro w ka­ła­ma­rzu. Oj­ciec Bar­to­lo­meo zwró­cił się do Si­gnora Ghe­rar­di­niego w ich oj­czy­stym ję­zyku to­skań­skim:
– Ja­kie imię nada­łeś temu dziecku?
– Lisa – od­parł za­py­tany.
Imię po jej babci, za­uwa­żyła Bel­lina, po ko­cha­nej sta­ruszce o oczach jak śliwki, która zmarła kilka lat wcze­śniej.
– I o co pro­sisz Ko­ściół Boży dla Lisy?
Si­gnor Ghe­rar­dini od­po­wie­dział:
– O sa­kra­ment chrztu.
– Kto prze­mówi za dziecko?
Ciotka dziecka ostroż­nie po­dała Bel­li­nie owi­nięty w ha­fty tłu­mo­czek. Dziecko w jej ra­mio­nach było kru­che i cięż­kie. Przy­ci­snęła je do sie­bie, ostroż­nie pod­trzy­mu­jąc główkę, tak jak ją uczyli. Wtedy po­czuła na ple­cach dłoń kie­ru­jącą ją ku ogrom­nej chrzciel­nicy. Pa­trzyła w oczy Lisy, ciemne śliwki, ta­kie same, ja­kie miała jej nonna, a stary ka­płan kciu­kiem za­mo­czo­nym w wo­dzie świę­co­nej uczy­nił na czole dziecka znak krzyża. Bel­lina za­chwy­cała się ide­al­nymi ry­sami twa­rzy, de­li­kat­nymi ustecz­kami, które zda­wały się na­gle w ja­kiś ma­giczny spo­sób uśmie­chać.
Te­raz Bel­lina po­czuła na so­bie wzrok ojca Bar­to­lo­mea. Sta­rała się, jak mo­gła, wy­glą­dać na od­po­wie­dzialną i po­bożną młodą ko­bietę, bo tego od niej ocze­ki­wali, ale miała wra­że­nie, jakby jego wzrok był w sta­nie wy­pa­lić dziurę w jej kie­szeni, w któ­rej trzy­mała skra­dziony ko­ra­lowy amu­let. Lada mo­ment – my­ślała – pod pa­lą­cym spoj­rze­niem sta­rego księ­dza jej lniana ko­szula sta­nie w pło­mie­niach. Wtedy amu­let wy­pad­nie spod spód­nic i gło­śno po­to­czy się po mar­mu­ro­wej po­sadzce, a jej przyj­dzie spło­nąć po­środku bap­ty­ste­rium. Z tru­dem prze­łknęła ślinę i wle­piła oczy w aniel­ską twa­rzyczkę dziecka.
Tym­cza­sem ka­płan z po­wro­tem sku­pił uwagę na ojcu Lisy.
– Co za­pi­sać w po­sagu dziew­czynki?
Je­dy­nie od­głos ka­pią­cej wody wy­peł­niał mroczną, ot­chłanną prze­strzeń. Bel­lina pa­trzyła, jak młody ksiądz zręcz­nie usuwa nad­miar atra­mentu z pióra o brzeg ka­ła­ma­rza.
Wresz­cie oj­ciec Lisy od­po­wie­dział:
– Nie ma żad­nego.
Po tych sło­wach na długo za­pa­dła ci­sza.
Bel­lina wie­działa, że skrzy­nie Ghe­rar­di­nich są pu­ste, ale ta­kiej od­po­wie­dzi się nie spo­dzie­wała. W końcu wszy­scy coś ukry­wamy, po­my­ślała. Ale brak po­sagu? Zdaje się, że tu nie ma na­wet czego ukry­wać.

 
Wesprzyj nas