Drugi tom cyklu kryminalnego, który pokochali czytelnicy na całym świecie. Zapnijcie pasy i przygotujcie się na niezwykłą podróż w świat intryg, manipulacji i sekretów, oczywiście bardzo niebezpiecznych.


Czasem warto się zatrzymać i poplotkować z przyjaciółmi przy winie, nawet jeśli dookoła trup ściele się gęsto…

Elizabeth Best, emerytowana agentka brytyjskiego wywiadu, właśnie dostała list. Nadawcą jest jej „stary przyjaciel” Marcus Carmichael. Problem w tym, że Marcus od 40 lat nie żyje, a Elizabeth sama znalazła jego zwłoki.

Ten nieistotny detal nie przeszkadza staremu, dobremu Marcusowi oświadczyć, że właśnie przeprowadził się do Coopers Chase, luksusowego osiedla dla seniorów, w którym Elizabeth mieszka z mężem i grupką ekscentrycznych przyjaciół.

Elizabeth wie, że prawdopodobnie ktoś wciąga ją w pułapkę… więc świetnie się składa, bo nic tak nie urozmaica popołudniowej herbatki jak śmiertelnie niebezpieczna intryga służb specjalnych. Zwłaszcza, gdy można w nią wplątać przyjaciół z Czwartkowego Klubu Zbrodni.

Tym razem jednak Klub staje przeciwko wrogowi, któremu nie zadrżałaby nawet powieka, gdyby miał wyeliminować czwórkę sympatycznych seniorów…

***

Fenomenalny cykl kryminałów Richarda Osmana zachwycił czytelników na całym świecie. Jego łączna sprzedaż przekroczyła już 8 milionów egzemplarzy!

Jeśli chcecie sprawdzić, jak to się wszystko zaczęło, sięgnijcie po tom pierwszy, czyli 👉 „Czwartkowy Klub Zbrodni”.
W październiku 2023 roku ukaże się tom trzeci „Kula, która chybiła”.

Richard Osman
Człowiek, który umarł dwa razy
Przekład: Olga Mysłowska
Seria „Czwartkowy Klub Zbrodni”, tom 2
Wydawnictwo Agora
Premiera: 6 września 2023
 
 


Sylvia Finch zastanawia się, jak długo jeszcze da radę to robić.
Stawia krok za krokiem, a jej zamszowe buty ciemnieją w jesiennych kałużach.
Śmierć otacza ją jak mgiełka. Przenika jej włosy i ubrania.
Ludzie, którzy mijają ją na ulicy, na pewno to widzą, prawda?
Czy kiedykolwiek się jej pozbędzie? Sylvia ma taką nadzieję, ale też ma nadzieję, że tak się nie stanie.
Kiedy ostatni raz przytrafiło jej się coś naprawdę dobrego? Coś, co dodałoby jej otuchy?
Gdy Sylvia wystukuje kod w domofonie, spomiędzy chmur przebijają się promienie słońca.
Wchodzi do środka.
 

Część pierwsza. Na pewno odwiedzą cię znajomi

1

Rozmawiałam z jakąś panią w Ruskin Court i powiedziała mi, że jest na diecie – mówi Joyce, dopijając wino z kieliszka. – Przecież ona ma osiemdziesiąt dwa lata!
– Z balkonikiem wygląda się grubo – odpowiada Ron. – To przez te cienkie nóżki.
– Po co komu dieta po osiemdziesiątce? – mówi Joyce. – Co ci się stanie, jak zjesz hot doga? Umrzesz od tego? Ustaw się w kolejce, jak wszyscy.
Przed chwilą zakończyło się ostatnie spotkanie Czwartkowego Klubu Zbrodni. W tym tygodniu zajmowali się dawnym śledztwem w sprawie sklepikarza, który zamordował intruza strzałem z kuszy. Aresztowano go, ale potem w sprawę zaangażowały się media i ostatecznie wszyscy byli zgodni, że człowiek powinien mieć prawo bronić własnego sklepiku za pomocą kuszy, na litość boską! Zabójca wyszedł na wolność z dumnie podniesioną głową.
Jakiś miesiąc później policja odkryła, że włamywacz spotykał się z nastoletnią córką sklepikarza, natomiast on sam miał długą historię z powodowaniem ciężkich uszczerbków na zdrowiu, jednak wtedy wszyscy byli już zajęci innymi sprawami. Rok 1975. Nie było żadnych kamer, a nikt nie chciał robić niepotrzebnego zamieszania.
– Jak myślicie, czy pies byłby dla mnie dobrym towarzyszem? – pyta Joyce. – Tak sobie myślałam, że albo wezmę psa, albo zapiszę się do Instagramu.
– Odradzałbym – odpowiada Ibrahim.
– Bo ty wszystko byś odradzał – mówi Ron.
– Ogólnie, to tak – zgadza się Ibrahim.
– Oczywiście nie jakiegoś dużego psa – ciągnie Joyce. – Nie mam odkurzacza, który dałby sobie radę z dużym psem.
Joyce, Ron, Ibrahim i Elizabeth jedzą obiad w restauracji w samym sercu osiedla Coopers Chase. Na stole stoją jedna butelka czerwonego i jedna butelka białego wina. Godzina jest mniej więcej za piętnaście dwunasta.
– Nie bierz małego psa, Joyce – mówi Ron. – Małe psy są jak niscy faceci: cały czas muszą coś udowadniać. Jazgoczą, szczekają na samochody.
Joyce kiwa głową.
– To może wezmę średniego psa? Co, Elizabeth?
– Hmm, dobry pomysł – zgadza się Elizabeth, chociaż tak naprawdę jej nie słucha. Zresztą jak mogłaby słuchać po tym liście, który dziś dostała?
Główne tematy rozmowy oczywiście jej nie umykają. Elizabeth zawsze jest czujna, bo nigdy nie wiadomo, na co człowiek trafi. Na przestrzeni lat słyszała już różne rzeczy. Urywek rozmowy w berlińskim barze albo rozgadanego radzieckiego marynarza na przepustce w Trypolisie. W tej chwili natomiast, na sennym osiedlu dla seniorów w Kent, wygląda na to, że Joyce chce psa, dyskusja dotyczy kwestii rozmiarów, a Ibrahim ma wątpliwości. Myślami Elizabeth jest jednak gdzie indziej.
List wsunęła pod drzwi jej pokoju czyjaś niewidzialna ręka.
 
Droga Elizabeth!
 
Zastanawiam się, czy mnie jeszcze pamiętasz. Być może już nie, jednak, nie chwaląc się, podejrzewam, że raczej o mnie nie zapomniałaś.
Życie nie przestaje mnie zaskakiwać – wprowadzając się tu tydzień temu, odkryłem, że jesteśmy sąsiadami. Jakie ja mam zawsze wspaniałe towarzystwo! Ty pewnie sobie pomyślisz, że w dzisiejszych czasach wpuszczają tu już najgorszą hołotę.
Wiem, że od naszego ostatniego spotkania minęło dużo czasu, jednak myślę, że cudownie by było odnowić znajomość po tylu latach.
Czy zechciałabyś wpaść do mnie na drinka w Ruskin Court 14? Na małą parapetówkę? Jeśli tak, to czy pasowałoby Ci jutro o piętnastej? Nie musisz odpowiadać, będę czekał z butelką wina, tak czy inaczej.
Byłoby mi naprawdę bardzo miło znów Cię zobaczyć. Mamy sobie tyle do opowiedzenia. Tyle wody już upłynęło w rzece, i tak dalej.
Naprawdę mam nadzieję, że mnie pamiętasz i że się jutro zobaczymy.
Twój stary przyjaciel
Marcus Carmichael
 
Od tamtej pory Elizabeth nie mogła przestać o tym myśleć.
Ostatni raz widziała Marcusa Carmichaela chyba pod koniec listopada 1981, w bardzo ciemną, zimną noc przy Lambeth Bridge. Jej oddech zamieniał się w obłoki na lodowatym powietrzu, a woda w Tamizie stała nisko. Stanowili zespół – każde specjalizowało się w czym innym, a wszystkimi dowodziła Elizabeth. Podjechali białym, obskurnie wyglądającym transitem, pozornie należącym do firmy G. Procter – Okna, Rury – Wykonamy Każdą Pracę. W środku jednak było pełno świecących ekranów i przycisków. Młody policjant ogrodził część nabrzeża i chodnika przy Albert Embankment.
Elizabeth z zespołem zeszli ostrożnie po kamiennych schodach, potwornie śliskich od mokrego mchu. Po odpływie na brzegu rzeki pokazał się trup, oparty o najbliższy kamienny filar pod mostem, prawie jakby siedział. Elizabeth dopilnowała, by wszystko zostało zrobione jak trzeba. Jeden z jej podwładnych obejrzał ubrania denata i przeszukał kieszenie jego grubego płaszcza, młoda kobieta z Highgate zrobiła zdjęcia, a lekarz sądowy oszacował czas zgonu. Było jasne, że mężczyzna wskoczył do Tamizy kawałek dalej – albo został wepchnięty. O tym już zadecyduje koroner. Wszystko miało zostać wpisane przez kogoś do raportu, pod którym Elizabeth tylko złożyłaby swój podpis. Czysto i schludnie.
Droga powrotna po schodach z trupem na wojskowych noszach zajęła sporo czasu. Młody policjant, zachwycony, że poproszono go o pomoc, poślizgnął się i złamał nogę w kostce. Tylko tego brakowało. Wyjaśnili mu, że na razie nie będą mogli wezwać pogotowia, co przyjął nawet spokojnie. Kilka miesięcy później dostał nieuzasadniony awans, więc ostatecznie nikomu nie stała się krzywda.
Jej zespół dotarł wreszcie na nabrzeże, a ciało załadowano do białego transita. Wykonamy Każdą Pracę.
Ludzie rozeszli się do domów, z wyjątkiem Elizabeth i lekarza, którzy zostali w furgonetce razem z denatem. Zwłoki miały trafić do kostnicy w Hampshire. Elizabeth nigdy przedtem nie pracowała z tym lekarzem – mocna budowa ciała, rumiana twarz, ciemne, siwiejące wąsy – ale był to człowiek dość interesujący. Z takich, których się zapamiętuje. Rozmawiali o eutanazji i krykiecie, dopóki nie zasnął.

 
Ibrahim podkreśla swoją wypowiedź ruchem dłoni, trzymającej kieliszek wina.
– Niestety odradzałbym ci wzięcie jakiegokolwiek psa, Joyce, małego, średniego czy dużego. Na tym etapie życia.
– Oho, zaczyna się – wtrąca Ron.
– Pies średni – ciągnie Ibrahim – powiedzmy, terier albo jack russell, żyje około czternastu lat.
– Kto tak twierdzi? – pyta Ron.
– Tak twierdzi Klub Kynologiczny, na wypadek gdybyś chciał to z kimś skonsultować. Chcesz to z nimi skonsultować?
– Nie, nie trzeba.
– Właśnie, Joyce – ciągnie Ibrahim – masz siedemdziesiąt siedem lat, tak?
Joyce potwierdza skinieniem głowy.
– W przyszłym roku będę miała siedemdziesiąt osiem.
– To się rozumie samo przez się – zgadza się Ibrahim. – A skoro masz siedemdziesiąt siedem lat, powinniśmy zastanowić się nad tym, jakiego wieku dożyjesz.
– Och, tak! – mówi Joyce. – Uwielbiam takie rzeczy. Kiedyś na molo jakaś pani postawiła mi tarota. Powiedziała, że będę bogata.
– Przede wszystkich musimy się zastanowić nad tym, czy zostało ci więcej lat, niż przeciętnie żyje średni pies.
– Stary, naprawdę nie rozumiem, czemu ty się nigdy nie ożeniłeś – mówi Ibrahimowi Ron, wyciągając butelkę białego wina z kubełka z lodem. – Z tymi twoimi złotymi ustami. Komuś dolać?
– Ja poproszę, Ron – mówi Joyce. – Do pełna, to nie będziesz musiał mi dolewać dwa razy.
Ibrahim mówi dalej.
– Prawdopodobieństwo, że kobieta siedemdziesięciosiedmioletnia pożyje jeszcze piętnaście lat wynosi pięćdziesiąt jeden procent.
– Jak to miło – rzuca Joyce. – Zresztą ostatecznie wcale nie zostałam bogata.
– A zatem, Joyce, gdybyś teraz wzięła psa, to czybyś go przeżyła? Oto jest pytanie.
– Ja przeżyłbym psa z czystej zawziętości – stwierdza Ron. – Siedzielibyśmy po prostu w przeciwległych kątach pokoju, wpatrując się w siebie, żeby sprawdzić, który padnie pierwszy. Na pewno nie ja. To jak w siedemdziesiątym ósmym, kiedy negocjowaliśmy z British Leyland. W momencie, gdy któryś z nich pierwszy wyszedł do kibla, wiedzieliśmy, że ich mamy. – Ron pociąga kolejny łyk wina. – Nigdy nie idź pierwszy do kibla. Jeśli będzie trzeba, zawiąż sobie to i owo na supeł.
– Prawda jest taka, Joyce – mówi Ibrahim – że albo przeżyjesz, albo nie przeżyjesz. Pięćdziesiąt jeden procent. To jak rzut monetą. Nie warto ryzykować. Nie wolno umierać przed swoim psem.
– To stare egipskie przysłowie czy stare psychiatryczne przysłowie? – pyta Joyce. – Czy sam to przed chwilą wymyśliłeś?
Ibrahim znów wznosi kieliszek do Joyce, na znak, że to jeszcze nie koniec mądrości.
– Musisz umrzeć przed swoimi dziećmi, rzecz jasna, bo nauczyłaś je żyć bez ciebie. Ale nie przed psem. Psa uczysz tylko życia z tobą.
– No, to rzeczywiście daje do myślenia, Ibrahim, dziękuję – mówi Joyce. – Chociaż trochę to ponure. Nie sądzisz, Elizabeth?
Elizabeth słyszy ją, jednak myślami wciąż jest w pędzącym transicie, z denatem i wąsatym lekarzem. Nie była to jedyna taka sytuacja w karierze Elizabeth, ale wystarczająco nietypowa, by ją zapamiętać – wie to każdy, kto znał Marcusa Carmichaela.
– Oszukaj system Ibrahima – proponuje Elizabeth. – Weź psa, który już jest stary.
A teraz po latach znów ten Carmichael. Czego on chce? Miło sobie pogadać? Powspominać przy kominku? Kto wie?
Rachunek przynosi im do stolika nowa kelnerka. Ma na imię Poppy[1] i tatuaż ze stokrotką na przedramieniu. Poppy pracuje w tej restauracji od prawie dwóch tygodni i jak na razie nie zbiera najlepszych opinii.
– Przyniosłaś nam rachunek z dwunastki, Poppy – zauważa Ron. Poppy kiwa głową.
– Ojej… Tak, to… Głupia jestem… a który to stolik?
– Piętnastka – mówi Ron. – Widać po tej wielkiej piętnastce napisanej na świecy.
– Przepraszam – mówi Poppy. – Po prostu muszę zapamiętać jedzenie i jeszcze je nieść, i jeszcze numery stolików. Kiedyś na pewno się nauczę – kwituje i odchodzi do kuchni.
– Ona naprawdę chce dobrze – stwierdza Ibrahim. – Tylko kompletnie się nie nadaje do tej pracy.
– Za to ma śliczne paznokcie – mówi Joyce. – Nieskazitelne. Nieskazitelne, prawda, Elizabeth?
Elizabeth kiwa głową.
– Nieskazitelne. – Nie jest to jedyna rzecz, na jaką zwróciła uwagę u Poppy, która wyskoczyła ni stąd, ni zowąd z tymi swoimi paznokciami i niekompetencją. Ale teraz Elizabeth jest zaabsorbowana czym innym, a zagadka Poppy może poczekać.
Znów powtarza w myślach tekst listu. „Zastanawiam się, czy mnie jeszcze pamiętasz. Tyle wody już upłynęło w rzece…”.
Czy Elizabeth pamiętała Marcusa Carmichaela? Co za absurdalne pytanie. Znalazła martwe ciało Marcusa Carmichaela oparte o most nad Tamizą podczas odpływu. Pomagała wnosić to ciało po śliskich kamiennych stopniach w środku nocy. Siedziała pół metra od jego trupa w białym transicie, reklamującym usługi mycia okien. Poinformowała o jego śmierci jego młodą żonę i stała przy jego grobie podczas pogrzebu, na znak szacunku.
A zatem – tak, Elizabeth doskonale pamięta Marcusa Carmichaela. Ale już czas wracać do pokoju. Wszystko po kolei.
Elizabeth sięga po białe wino.
– Ibrahim, nie wszystko w życiu sprowadza się do liczb. Ron, umarłbyś na długo przed psem, mężczyźni przeciętnie żyją znacznie krócej od kobiet, a poza tym chyba pamiętasz, co lekarz mówił ci o wysokim cukrze. Joyce, obie dobrze wiemy, że już podjęłaś decyzję. Weźmiesz psa ze schroniska. Siedzi sobie tam teraz, zupełnie sam, z wielkimi oczami, i czeka na ciebie. Będziesz wobec niego zupełnie bezbronna, a on sprawi radość nam wszystkim, więc nie ma o czym dyskutować.
Załatwione.
– A co z Instagramem? – pyta Joyce.
– Nawet nie wiem, co to jest, więc rób, jak uważasz – odpowiada Elizabeth i dopija wino.
Zaproszenie od trupa? Po chwili zastanowienia uznała, że je przyjmie.

 

2

Oglądaliśmy wczoraj wieczorem Antiques Roadshow, ten program, w którym specjaliści wyceniają antyki przyniesione przez uczestników – mówi nadkomisarz Chris Hudson, bębniąc palcami po kierownicy. – I jakaś pani przyniosła dzbanki, a twoja mama nachyla się do mnie i mówi…
Posterunkowa Donna De Freitas uderza głową w deskę rozdzielczą.
– Błagam cię. Naprawdę cię błagam. Chociaż na dziesięć minut przestań mówić o mojej mamie.
Chris Hudson powinien być jej mentorem, pomagać jej na drodze do awansu na inspektorkę, jednak nikt by się tego nie domyślił, widząc kompletny brak szacunku, z jakim się do siebie odnoszą, ale też przyjaźń, która ich połączyła, gdy tylko się poznali.
Donna niedawno przedstawiła Chrisa, swojego szefa, Patrice, swojej mamie. Pomyślała, że mogliby się polubić. Okazało się, że polubili się aż za bardzo – jej zdaniem.
Obserwowanie przestępców z Chrisem Hudsonem kiedyś było fajniejsze. Jedli chipsy, grali w gry i plotkowali, na przykład o nowym sierżancie, który niedawno przyszedł do pracy w Fairhaven i niechcący wysłał zdjęcie swojego penisa miejscowej sprzedawczyni, która pytała go o radę w sprawie krat do sklepu.
Śmiali się, jedli, naprawiali świat.
A teraz co? Siedzieli w fordzie focusie Chrisa w późnojesienny wieczór i bacznie przyglądali się warsztatowi Connie Johnson – Chris miał ze sobą pudełko z oliwkami, słupkami marchewki i hummusem. Pudełko kupiła mu mama Donny, zrobiła hummus, pokroiła marchewkę. Gdy Donna zaproponowała, żeby zjedli po kitkacie, Chris tylko na nią popatrzył i powiedział: „Puste kalorie”.
Connie Johnson była dobrze im znaną miejscową dilerką narkotyków. A ostatnio prowadziła wręcz sprzedaż hurtową. Dwaj bracia Antonio z St Leonards przez wiele lat kontrolowali miejscowy rynek, ale rok temu nagle zniknęli, a Connie weszła na ich teren. To, czy zajmowała się tylko hurtem, czy oprócz tego także mordem, nie było pewne. Tak czy inaczej, Donna i Chris przez cały tydzień przesiadywali w fordzie focusie, obserwując przez lornetkę jej warsztat w Fairhaven.
Chris trochę schudł, był dobrze ostrzyżony i miał na sobie sportowe buty odpowiednie do wieku – czyli wszystko, o czym Donna mówiła mu już od dawna. Używała wszystkich możliwych wybiegów, żeby go zachęcić, przekonać czy przechytrzyć, żeby zaczął o siebie dbać. Tymczasem okazało się, że jedyną motywacją, jakiej potrzebował do zmiany, było uprawianie seksu z jej mamą. Trzeba bardzo uważać na to, czego sobie życzymy.
Donna znów opada plecami na oparcie fotela i wydyma policzki. Byłaby gotowa zabić za kitkata.
– Niech ci będzie, niech ci będzie – mówi Chris. – OK, szukam, szukam, wypatruję czegoś, co się zaczyna na literę P.
Donna wygląda przez okno. Daleko przed sobą widzi szereg warsztatów, z których jeden należy do Connie Johnson, nowego ojca… to znaczy matki chrzestnej Fairhaven. Za warsztatami widać morze. Woda w Kanale La Manche jest czarna, a blask księżyca połyskuje na grzbietach delikatnych fal. Daleko, na horyzoncie, widać światło.
– Ponton? – mówi Donna.
– Nie – odpowiada Chris, potrząsając głową.
Donna przeciąga się i spogląda do tyłu na rząd komórek. Zakapturzona postać podjeżdża BMX-em do warsztatu Connie i wali pięścią w drzwi. Echo metalicznego huku słychać aż u nich na wzgórzu.
– Pajac na rowerze? – pyta Donna.
– Nie – odpowiada Chris.
Donna patrzy, jak drzwi się otwierają, a chłopak wchodzi do środka – i tak jest codziennie, od rana do wieczora. Kurierzy wchodzą i wychodzą. Wychodzą z koksem, ecstasy i haszyszem, wracają z gotówką. Non stop. Donna wie, że mogliby teraz zrobić nalot i na miejscu zastać ładny zapas narkotyków, znudzonego pośrednika za biurkiem i chłopaka z rowerem. Jednak nie śpieszyli się, zamiast tego robili zdjęcia wszystkim, którzy się tam pokazywali, śledzili ich, gdziekolwiek poszli, i próbowali stworzyć pełny obraz działalności Connie Johnson. Zbierali dowody, dzięki którym będą mogli to wszystko za jednym zamachem ukrócić. Jeśli im się poszczęści, zrobią serię nalotów o świcie. Jeśli im się poszczęści trochę bardziej, dostaną do pomocy jednostkę taktyczną uzbrojoną w pneumatyczne tarany, którymi rozwalą drzwi kilku mieszkań, a jeden z funkcjonariuszy z tej jednostki będzie singlem.
– Pomarańczowa kurtka? – pyta Donna, widząc kobietę na ścieżce prowadzącej na parking.
– Nie – odpowiada Chris.
Największą zdobyczą byłaby sama Connie Johnson. To dlatego byli tu z Chrisem. Czy Connie zamordowała swoich dwóch rywali i uszło jej to na sucho?
Od czasu do czasu wśród chłopaków na BMX-ach rozpoznawali znajome twarze ważnych graczy na narkotykowym rynku Fairhaven. Zapisywali każde nazwisko. Jeżeli Connie była odpowiedzialna za zamordowanie braci Antonio, to na pewno nie zrobiła tego osobiście. Nie była głupia. Zresztą prędzej czy później zorientuje się, że jest obserwowana. Wszystko stanie się mniej ostentacyjne i trudniejsze do wyśledzenia. Dlatego dopóki mogli, zbierali jak najwięcej dowodów.
Donna aż podskakuje, słysząc kostki palców stukające w szybę. Obraca się i jej oczom ukazuje się pomarańczowa kurtka kobiety, która wcześniej szła ścieżką. Po chwili w oknie pojawia się uśmiechnięta twarz i dwa kubki kawy. Donna zauważa burzę blond włosów i czerwień szminki. Opuszcza szybę.
Kobieta pochyla się i uśmiecha.
– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale wy chyba jesteście Donna i Chris. Przyniosłam wam kawę z warsztatu.
Podaje im kubki, Donna i Chris patrzą po sobie i je zabierają.
– Jestem Connie Johnson, ale to pewnie już wiecie – mówi kobieta i poklepuje się po kieszeni kurtki. – Mam też dla was bułeczki z kiełbasą, chcecie?
– Nie, dziękuję – mówi Chris.
– Poproszę – mówi Donna.
Connie podaje Donnie bułeczkę w papierowej torebce.
– Obawiam się, że nic nie mam dla tamtej policjantki, która chowa się za śmietnikami i robi zdjęcia.
– Ona jest weganką – dodaje Donna. – Z Brighton.
– Tak czy siak, chciałam się przedstawić – oznajmia Connie. – Możecie mnie aresztować, kiedy chcecie.
– I zrobimy to – mówi Chris.
– Co to za cień do oczu? – pyta Donnę Connie.
– Pat McGrath, odcień „Złoty Standard” – odpowiada Donna.
– Wspaniały – mówi Connie. – My już w każdym razie skończyliśmy na dziś, jeśli chcecie jechać do domu. Zresztą podczas ostatnich dwóch tygodni nie widzieliście nic, czego nie chciałam, żebyście zobaczyli.
Chris pociąga łyk kawy.
– Naprawdę jest z warsztatu? Świetna.
– Kupili nowy ekspres – mówi Connie. Sięga do wewnętrznej kieszeni, wyjmuje z niej kopertę i podaje Donnie. – To dla was. Zdjęcia, na których jesteście wy i inni policjanci, którzy się tu kręcili. Może dwóch się do tego nadaje. Na pewno nie widzieliście, że ktoś was fotografuje, co? Kilkoro z was śledziliśmy aż do domu. Któregoś dnia zrobili ci niezłe zdjęcie, jak byłaś na randce. Moim zdaniem zasługujesz na kogoś lepszego.
– No – mówi Donna.
– Będę lecieć, ale miło było wreszcie się z wami przywitać. Nie mogłam się doczekać, aż was poznam. – Connie posyła im pocałunek. – Bądźmy w kontakcie.
Connie prostuje się i odchodzi od forda focusa. Za nimi parkuje range rover. Otwierają się drzwi, Connie wsiada do środka i odjeżdża.
– No dobrze – mówi Chris.
– No dobrze – zgadza się Donna. – I co teraz?
Chris wzrusza ramionami.
– Świetny plan, szefie – mówi Donna. – Co to było, to coś na literę P?
Chris przekręca klucz w stacyjce i zapina pas.
– Piękna twarz twojej matki. Widzę ją za każdym razem, gdy zamykam oczy.
– Jezus Maria – prycha Donna. – Poproszę, żeby mnie przenieśli do innego oddziału.
– Dobry pomysł – kwituje Chris. – Ale najpierw złapiemy Connie Johnson, OK?
 
 

3
Joyce

Naprawdę chciałabym, żeby znów stało się coś emocjonującego. Obojętnie co.
Może pożar, ale żeby nikt nie ucierpiał. Tylko płomienie i wozy strażackie. Moglibyśmy stać i patrzeć, mielibyśmy termosy, a Ron wykrzykiwałby rady dla strażaków. Albo romans, to by było dobre. Najlepiej, żebym to ja go miała, ale nie jestem zachłanna, wystarczy mi mały skandal, na przykład duża różnica wieku albo żeby ktoś nagle potrzebował sobie przez to wszczepić endoprotezę w biodrze. Może gejowski romans? Tego jeszcze nie było w Coopers Chase i wydaje mi się, że wszyscy byliby zachwyceni. A może czyjś wnuk mógłby wylądować w więzieniu? Albo przyszłaby powódź, w której nikomu nic by się nie stało? Wiecie, o co mi chodzi.
Jak pomyśleć, ile osób tu ostatnio umarło, trudno tak po prostu wrócić do lepienia garnków w ogrodzie i oglądania powtórek Taggarta. A przecież lubię Taggarta.
Gdy byłam pielęgniarką, pacjenci umierali cały czas. Padali z lewej, z prawej i pośrodku. Tylko sobie nie myślcie, ja nigdy nikogo nie zabiłam, chociaż byłoby to bardzo łatwe. Łatwiejsze, niż gdybym była lekarką. Kiedyś lekarzy bardzo sprawdzali. Teraz pewnie sprawdzają wszystkich, ale założę się, że nadal dałoby się to zrobić, jeśli ktoś by się uparł.
Ibrahim nie chce, żebym brała psa, ale na pewno jeszcze go przekonam. Ani się obejrzy, a zaraz się zacznie: piesek to, piesek tamto. I na pewno będzie pierwszy do wyprowadzania go na spacery. Szkoda, że nie mogłam się zakręcić wokół tego Ibrahima trzydzieści lat temu.
Już w Sussex, tuż za granicą hrabstwa, jest schronisko, mają tam najróżniejsze uratowane zwierzęta. Oczywiście, koty i psy, ale też osły, króliki i świnki morskie. Nie sądziłam, że świnki trafiają do schronisk, okazuje się jednak, że najwyraźniej tak. Chyba każdy czasem potrzebuje, żeby go uratować, więc nie sądzę, żeby ze świnkami miało być inaczej. Wiedzieliście, że w Peru ludzie je jedzą? Któregoś dnia mówili o tym w MasterChefie. Tylko mówili, ale nie jedli.
Wiele z tych psów przyjechało z Rumunii. Są ratowane i transportowane tutaj. Nie wiem dokładnie, jak je przewożą, będę musiała dopytać. Nie wyobrażam sobie samolotu pełnego psów. Może wielką ciężarówką? Na pewno coś wymyślili. Ron mówi, że one szczekają z obcym akcentem. Cały Ron.
Przeglądaliśmy stronę internetową tego schroniska – naprawdę powinniście zobaczyć te psy. Mam już jednego na oku, nazywa się Alan. W profilu miał napisane: „nieokreślony terier”. „No, to mamy coś wspólnego”, pomyślałam sobie, jak to przeczytałam. Alan ma sześć lat i podobno nie wolno zmieniać mu imienia, bo zwierzęta się przyzwyczajają, ale nie nazwę psa Alan, choćby nie wiem jak się upierali.
Może uda mi się namówić Ibrahima, żeby mnie tam zawiózł w przyszłym tygodniu. Ostatnio oszalał na punkcie samochodów. Nawet jutro jedzie do Fairhaven. Odkąd zaczęły się te wszystkie morderstwa, naprawdę wyszedł ze swojej skorupy. Wszędzie by teraz jeździł, jak jakiś Clarkson.
Wciąż się zastanawiam, czemu Elizabeth tak dziwnie zachowywała się przy obiedzie. Słuchała, a jednak nie słuchała. Może coś się stało Stephenowi? To jej mąż, pamiętacie? Albo może nadal nie doszła do siebie po śmierci Penny. Tak czy inaczej, coś ją dręczy, a po obiedzie wyszła, jakby miała jakiś cel. A to nie wróży nic dobrego. Można tylko mieć nadzieję, że nie dla nas.
A tak poza tym to robię na drutach. Kto by pomyślał, prawda?
Rozmawiałam w klubie robótek ręcznych z Deirdre. Miała męża Francuza, ale niedawno zmarł – chyba spadł z drabiny, ale może w sumie miał raka, nie pamiętam. Deirdre zaczęła dziergać bransoletki przyjaźni dla jakiejś organizacji charytatywnej i dała mi wzór. Robi się je w różnych kolorach, w zależności od tego, kogo mają wspierać. Ludzie płacą, ile chcą, a wszystkie pieniądze idą na szczytny cel. Ja na swoich dodaję cekiny. We wzorze nie ma nic o cekinach, ale miałam je w szufladzie od wieków.
Dla Elizabeth zrobiłam czerwono-biało-niebieską. To było moje pierwsze podejście i wyszło krzywo, ale Elizabeth była bardzo miła. Spytałam ją, na jaką organizację chce przeznaczyć pieniądze – powiedziała, że na Życie z Demencją i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o rozmowę o Stephenie. Nie wydaje mi się, żeby mogła zatrzymać go przy sobie wiele dłużej. Demencja prze jak buldożer przez las, od tego nie ma odwrotu. Biedna Elizabeth. I biedny Stephen, oczywiście.
Zrobiłam też bransoletkę dla Bogdana. Żółto-niebieską, bo mi się pomyliło i myślałam, że to są kolory polskiej flagi. Według Bogdana powinna być biało-czerwona i trzeba przyznać, że kto jak kto, ale Bogdan to akurat powinien wiedzieć na pewno. Uznał, że pewnie myślałam o szwedzkiej fladze i może rzeczywiście tak było. Gerry na pewno by mnie poprawił. Jak wszyscy dobrzy mężowie, Gerry znał się na flagach.
Ostatnio widziałam, że Bogdan miał na sobie tę bransoletkę. Szedł do pracy na budowie na szczycie wzgórza, pomachał do mnie i zobaczyłam ją u niego na nadgarstku, owiniętą wokół tatuaży przedstawiających Bóg wie co. Wiem, że to głupie, ale nie mogłam przestać się uśmiechać. Cekiny błyszczały w słońcu, a ja razem z nimi.
Elizabeth jeszcze nigdy nie założyła swojej, ale nie będę jej miała tego za złe. Teraz już mi lepiej idzie, a poza tym nie potrzebuję bransoletki, żeby wiedzieć, że jesteśmy przyjaciółkami.
Dziś w nocy śnił mi się dom, w którym zamieszkaliśmy z Gerrym po ślubie. Otworzyliśmy jakieś drzwi, a za nimi znaleźliśmy nowy pokój, którego wcześniej tam nie było, i mieliśmy mnóstwo pomysłów, co z nim zrobić.
Nie wiem, ile lat Gerry miał w tym śnie, po prostu był Gerrym, jednak ja byłam teraźniejszą sobą. Dwoje ludzi, którzy nigdy się nie poznali, dotykają się, śmieją i snują plany. Tu roślinka, tam stoliczek. Sama miłość.
Po przebudzeniu, gdy zdałam sobie sprawę, że Gerry’ego już nie ma, znów mi pękło serce i bardzo długo płakałam. Wyobrażam sobie, że gdyby można było usłyszeć wszystkie poranne łzy na tym osiedlu, to brzmiałyby jak śpiew ptaków.
 
 

4

Wstał kolejny wspaniały jesienny dzień, jednak w powietrzu czuje się chłód, który podpowiada, że już niewiele będzie takich dni. Zima niecierpliwie czeka tuż za rogiem.
Jest piętnasta i Elizabeth niesie kwiaty dla Marcusa Carmichaela. Dla trupa. Topielec niespodziewanie ożył i mieszka przy Ruskin Court 14. Mężczyzna, którego widziała opuszczanego do grobu na cmentarzu w Hampshire, teraz wypakowuje swoje rzeczy z pudeł i męczy się z nowym Wi-Fi.
Przechodzi obok Willows, domu opieki w sercu Coopers Chase, miejsca, które odwiedzała codziennie, dopóki Penny jeszcze żyła – przychodziła i siadała, żeby pogadać ze starą przyjaciółką, pointrygować i poplotkować, choć nie wiedziała, czy Penny ją słyszy, czy nie.
A teraz oczywiście Penny już nie ma.
Dni powoli stają się coraz krótsze, a słońce właśnie chowa się za czubki drzew na szczycie wzgórza, gdy Elizabeth dociera do Ruskin Court i dzwoni pod numer 14. Co ma być, to będzie. Elizabeth odczekuje chwilę, aż w końcu słyszy bzyczenie domofonu.
We wszystkich budynkach są windy, ale Elizabeth będzie używać schodów, dopóki starczy jej sił. Schody są dobre na ruchomość kolan i bioder. Poza tym w windzie bardzo łatwo jest kogoś zabić, gdy otwierają się drzwi. Nie ma dokąd uciec, nie ma gdzie się schować, a dzwonek zapowiada twoje przybycie. Nie że Elizabeth się obawia, że ktoś ją zabije, ale dobrze jest pamiętać o dobrych przyzwyczajeniach. Elizabeth nigdy nie zabiła nikogo w windzie. Widziała za to, jak ktoś został wepchnięty do pustego szybu w Essen, ale to było co innego.
Na końcu schodów skręca w lewo, przekłada kwiaty do lewej ręki i puka do drzwi mieszkania numer 14. Kto jej otworzy? O co tu chodzi? Czy ma powody do niepokoju?
Drzwi się otwierają i jej oczom ukazuje się znajoma twarz.
To nie Marcus Carmichael, bo jak? Jednak niewątpliwie jest to ktoś, kto znał to nazwisko. I kto wiedział, że ją zaintryguje.
I okazuje się, że owszem, Elizabeth ma powody do niepokoju.
Mężczyzna jest przystojny i opalony, a na jego głowie wciąż dzielnie trzymają się płowo-siwe włosy. Powinna była się domyślić, że on nie wyłysieje.
Jak to rozegrać?
– Marcus Carmichael, jak sądzę? – odzywa się Elizabeth.
– Cóż, sam też tak sądzę – odpowiada mężczyzna. – Dobrze cię widzieć, Elizabeth. Te kwiaty to dla mnie?
– Nie, lubię sobie chodzić z kwiatami, to taka poza – odpowiada Elizabeth, podając mu kwiaty i wchodząc do środka.
– Oczywiście, oczywiście. Mimo wszystko wstawię je do wazonu. Wejdź, usiądź, rozgość się.
Mężczyzna znika w kuchni.
Elizabeth rozgląda się po mieszkaniu: jest puste, żadnych zdjęć, żadnych ozdób, żadnych falbanek. Nic nie wskazuje, że ktoś się „wprowadził”. Dwa fotele, gotowe, by je porzucić, sterta książek na podłodze, lampa do czytania.
– Ładnie się tu urządziłeś – rzuca Elizabeth w stronę kuchni.
– To nie mój wybór, skarbie – odpowiada mężczyzna, wracając do pokoju z kwiatami w czajniku. – W końcu pewnie się przyzwyczaję, chociaż mam nadzieję, że nie zabawię tu długo. Nalać ci kieliszek wina? – Stawia czajnik na parapecie.
– Tak, poproszę – mówi Elizabeth, rozsiadając się w fotelu. Co tu się dzieje? Skąd on się tu wziął? I czego od niej chce po tych wszystkich latach? Cokolwiek to było, dla niej wyglądało na kłopoty. Pokój prawie bez mebli, zaciągnięte żaluzje, sypialnia zamknięta na kłódkę. Ruskin Court 14 ewidentnie było kryjówką.
Tylko przed czym?
Mężczyzna wraca z dwoma kieliszkami czerwonego wina.
– Dla ciebie malbec, czy się mylę?
Elizabeth bierze swój kieliszek, a mężczyzna siada w fotelu naprzeciwko niej.
– Wydaje ci się, że to taki wielki wyczyn, że pamiętasz, jakie piłam wino przez te przeszło dwadzieścia lat naszej znajomości?
– Mam prawie siedemdziesiąt lat, moja droga, więc teraz zapamiętanie czegokolwiek to wielki wyczyn. Zdrowie! – Podnosi kieliszek.
– Zdrowie – odpowiada Elizabeth, unosząc swój. – Ile to lat minęło?
– Sporo. Ale pamiętałaś Marcusa Carmichaela?
– To było bardzo zręczne.
Marcus Carmichael był duchem, którego Elizabeth sama wymyśliła. Była w takich sprawach ekspertką. Ten mężczyzna nigdy nie istniał i służył tylko do przekazywania tajemnic Rosjanom. Mężczyzna stworzony z fałszywych dokumentów i reżyserowanych zdjęć. Agent, który nie istniał, przekazujący wrogowi nieistniejące tajemnice. A kiedy Rosjanie byli już coraz bliżej i chcieli wyciągnąć od nowego informatora jeszcze więcej, nadszedł czas, by Marcus Carmichael zginął – by „pożyczyć” anonimowego denata z jednego z londyńskich szpitali akademickich i pogrzebać go na cmentarzu w Hampshire, przy akompaniamencie szlochów młodej sekretarki z biura wywiadu, grającej pogrążoną w żałobie wdowę. Czas, by wraz z Carmichaelem umarło kłamstwo. Marcus Carmichael był trupem, który nigdy naprawdę nie żył.
– Dziękuję, tak pomyślałem, że cię to rozbawi. Dobrze wyglądasz. Bardzo dobrze. A co u… Przypomnij mi… Stephena, tak? Twojego obecnego męża?
– Możemy tego nie robić? – wzdycha Elizabeth. – Możemy od razu przejść do tego, że mi powiesz, co tu robisz?
Mężczyzna kiwa głową.
– Oczywiście, Liz. Będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby sobie opowiedzieć, co u nas słychać, jak wszystko się zacznie. Ale on ma na imię Stephen, prawda?
Elizabeth myśli o Stephenie, który został w domu. Zostawiła mu włączony telewizor, więc powinien sobie drzemać. Chce do niego wrócić, usiąść obok i go przytulić. Nie chce być tutaj, w tym pustym mieszkaniu z tym niebezpiecznym mężczyzną. Mężczyzną, który na jej oczach zabijał ludzi. To nie jest przygoda, jaką chciała dziś przeżyć. Dajcie jej Stephena i jego pocałunki. Dajcie jej Joyce i jej psy.
Elizabeth pociąga kolejny łyk wina.
– Zakładam, że czegoś ode mnie chcesz? Jak zwykle.
Mężczyzna rozsiada się w fotelu.
– Cóż, w sumie tak. Ale to nic szczególnego, w zasadzie to coś, co może nawet sprawić ci przyjemność. Pamiętasz, co to jest przyjemność, Elizabeth?
– Mam tu wystarczająco dużo przyjemności, dziękuję.
– Tak, tak słyszałem. Trupy i tak dalej. Czytałem akta.
– Akta? – pyta Elizabeth. Ogarnia ją nieprzyjemne uczucie.
– O tak, narobiłaś w Londynie niezłego zamieszania, gdy prosiłaś o te wszystkie przysługi w ciągu ostatnich miesięcy. Dane finansowe, raporty sądowe, chyba nawet ściągnęłaś tu emerytowanego patologa, żeby wykopał jakieś kości? Myślałaś, że nikt nie zauważy?
Elizabeth zdaje sobie sprawę, że było to z jej strony krótkowzroczne. Rzeczywiście prosiła o wiele przysług, kiedy Czwartkowy Klub Zbrodni prowadził śledztwo w sprawie morderstw Tony’ego Curana i Iana Venthama. I kiedy chcieli zidentyfikować szczątki, które znaleźli zakopane na cmentarzu na wzgórzu. Powinna była się domyślić, że ktoś gdzieś to wszystko zapisywał. Nie można się spodziewać, że prosząc o przysługę, nie trzeba będzie się później odwdzięczyć. Czyli co musi teraz zrobić?
– Czego ode mnie potrzebujesz? – pyta.
– Tylko chwili opieki.
– Kim miałabym się opiekować?
– Mną.
– A dlaczego ktoś musi się tobą opiekować?
Mężczyzna kiwa głową, bierze łyk wina i pochyla się do przodu.
– Rzecz w tym, Elizabeth, że najprawdopodobniej wpadłem w tarapaty.
– Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, prawda? Wobec tego może mi o tym opowiesz?
Słychać dźwięk klucza obracanego w zamku. Otwierają się drzwi.
– Chociaż raz przychodzi punktualnie – mówi mężczyzna. – To właśnie osoba, która pomoże mi opowiedzieć całą historię. Poznaj moją kuratorkę.
Do pokoju wchodzi Poppy, nowa kelnerka z restauracji. Wita oboje skinieniem głowy.
– Dzień dobry.
– No, to bardzo wiele wyjaśnia – stwierdza Elizabeth. – Poppy, mam nadzieję, że jesteś lepszą agentką niż kelnerką.
Poppy się rumieni.
– Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy tak jest. Ale mam nadzieję, że naszej trójce uda się jakoś wyjść z tego bez szwanku.
Elizabeth wie z doświadczenia, że takie kryjówki nie są długo bezpieczne. Poppy przesuwa na bok czajnik z kwiatami i przysiada na parapecie.
– Przed czym konkretnie się ukrywasz? – pyta Elizabeth.
– Pozwól, że zacznę od początku – odpowiada mężczyzna.
– Mam nadzieję, Douglas – mówi Elizabeth i dopija swoje wino. – Mężem byłeś beznadziejnym, ale zawsze potrafiłeś świetnie opowiadać.
 

 
Wesprzyj nas