Po latach milczenia wybitny amerykański prozaik, laureat Nagrody Pulitzera i autor kultowej Drogi powraca z mistrzowską dylogią. Pasażer i Stella Maris są jak dwie strony lustra, a prawda jednej powieści zdaje się zaprzeczać prawdziwości drugiej.


„Myślisz, że nad naszą rodziną ciąży jakaś klątwa?
Podniósł wzrok. Klątwa?
Tak.
Że niby grzechy ojców i tak dalej?”

W 1980 roku trzydziestosiedmioletni Bobby Western ma za sobą karierę kierowcy rajdowego i wciąż nie może pogodzić się z utratą ukochanej siostry oraz śmiercią ojca, uczestnika Projektu Manhattan.

Pracując jako nurek głębinowy zostaje wezwany na miejsce katastrofy wartego trzy miliony dolarów niewielkiego samolotu. Odkrywa brak czarnej skrzynki, torby pilota i ciała jednego z pasażerów. Ktoś musiał być tu wcześniej. Co dziwne, media milczą o wypadku, mieszkanie Bobby’ego zostaje przeszukane, a konto bankowe zablokowane. Agenci federalni depczą mu po piętach.

W co się wpakował? Czy ta sprawa ma coś wspólnego z zawikłaną historią jego rodziny?

Czym jest nasza rzeczywistość? Sensacyjna fabuła wciąga nas w znacznie bardziej skomplikowaną intelektualną grę. Thriller, powieść egzystencjalna, mroczny dramat o uwikłaniu w miłość oraz dziedzictwie winy, któremu patronują Szekspir i greckie mity.

Po latach milczenia wybitny amerykański prozaik, laureat Nagrody Pulitzera i autor kultowej Drogi powraca z mistrzowską dylogią. Pasażer i Stella Maris są jak dwie strony lustra, a prawda jednej powieści zdaje się zaprzeczać prawdziwości drugiej.

***

Kafka na bagnach Zatoki Meksykańskiej.
„The Observer”

Nowe powieści Cormaca McCarthy’ego są pierwszymi od wielu lat, w których nie ucierpiały żadne konie, ludzie nie zostali oskalpowani, zastrzeleni, zjedzeni albo pozbawieni mózgu za pomocą farmerskich narzędzi. Ale srogo się mylicie, jeśli sądzicie, że opisany w nich świat jest weselszym miejscem.
„The Atlantic”

Cormac McCarthy
Pasażer
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 

1

Sie­dział za­wi­nięty w je­den z sza­rych ko­ców z torby ra­tun­ko­wej i pił go­rącą her­batę. Ciemne mo­rze prze­le­wało się do­koła. Ku­ter straży przy­brzeż­nej, który za­trzy­mał się sto jar­dów da­lej z włą­czo­nymi świa­tłami, ko­ły­sał się na fa­lach, a w od­dali, dzie­sięć mil na pół­noc, wi­dać było na gro­bli re­flek­tory cię­ża­ró­wek w dro­dze z No­wego Or­le­anu na wschód au­to­stradą US 90 w kie­runku Pass Chri­stian, Bi­loxi, Mo­bile. Ma­gne­to­fon od­twa­rzał II kon­cert skrzyp­cowy Mo­zarta. Tem­pe­ra­tura po­wie­trza wy­no­siła czter­dzie­ści cztery stop­nie Fah­ren­he­ita i była trze­cia sie­dem­na­ście w nocy.
Ten­der le­żał pod­party na łok­ciach, ze słu­chaw­kami na gło­wie, wpa­trzony w ciemną wodę pod sobą. Od czasu do czasu mo­rze roz­bły­skało mięk­kim siar­ko­wym świa­tłem na głę­bo­ko­ści czter­dzie­stu stóp, gdzie Naf­ciarz ciął pal­ni­kiem. We­stern ob­ser­wo­wał ten­dera, chu­cha­jąc i po­pi­ja­jąc her­batę, ob­ser­wo­wał też świa­tła prze­su­wa­jące się po gro­bli po­wol­nym peł­za­niem kro­pel wody po dru­cie. Efekt stro­bo­sko­powy w miej­scach, gdzie cię­ża­rówki ni­kły za be­to­no­wymi słu­pami. Wiatr nad­cią­gał od mo­rza zza za­chod­niego krańca Cat Is­land, a woda była lekko wzbu­rzona. Woń oleju i silny za­pach na­mo­rzyn i man­nicy na wy­spach. Ten­der usiadł, zdjął słu­chawki i za­czął grze­bać w skrzynce z na­rzę­dziami.
Jak mu idzie?
W po­rządku.
Co chce?
Tnące boczne.
Za­cze­pił szczypce na ka­ra­binku, za­piął ka­ra­bi­nek na li­nie i pa­trzył, jak wszystko zsuwa się do mo­rza. Spoj­rzał na We­sterna.
Do ja­kiej głę­bo­ko­ści można uży­wać ace­ty­lenu?
Do trzy­dzie­stu, trzy­dzie­stu pię­ciu stóp.
Po­tem już tylko łu­kowo-tle­nowy?
Tak.
Ten­der ski­nął głową i wło­żył z po­wro­tem słu­chawki na głowę.
We­stern do­pił her­batę, wy­trzą­snął fusy i scho­wał ku­bek z po­wro­tem do torby, po czym się­gnął po płe­twy i wsu­nął je na stopy. Zrzu­cił koc z ra­mion, sta­nął i za­piął górę ska­fan­dra, wresz­cie schy­lił się i się­gnął po bu­tle, pod­niósł je za pa­ski i wcią­gnął na plecy. Za­piął pa­ski i wło­żył ma­skę.
Ten­der znów zsu­nął słu­chawki. Masz coś prze­ciwko, że­bym zmie­nił sta­cję?
We­stern uniósł ma­skę. Prze­cież to ta­śma.
No więc masz coś prze­ciwko, że­bym zmie­nił ta­śmę?
Nie.
Ten­der po­krę­cił głową. Zwieźli nas śmi­głow­cem na ten nie­ludzki ziąb o pierw­szej w nocy. Nie wiem, po co ten po­śpiech.
Cho­dzi ci o to, że nikt nie prze­żył?
Tak.
A skąd ta pew­ność?
Roz­są­dek pod­po­wiada.
We­stern spoj­rzał na ku­ter straży przy­brzeż­nej. Owale świa­teł roz­pa­dły się w po­dry­gach ciem­nej wody. Zer­k­nął na ten­dera. Roz­są­dek, po­wtó­rzył. No niby ra­cja.
Wcią­gnął rę­ka­wice. Snop bia­łego świa­tła z re­flek­tora prze­mknął po wo­dzie w jedną i drugą stronę, po czym zgasł. We­stern po­cią­gnął za pa­sek i za­cze­pił klamrę, do­pa­so­wał re­gu­la­tor do ust, na­cią­gnął ma­skę i wszedł do wody.
Opa­dał po­woli w ciem­no­ści ku prze­ry­wa­nemu bla­skowi pal­nika. Do­tarł do sta­tecz­nika i opu­ścił się na ka­dłub, ob­ró­cił się i po­pły­nął po­woli, prze­su­wa­jąc dło­nią w rę­ka­wicy po gład­kim alu­mi­nium. Ko­ra­liki ni­tów. Pal­nik znów roz­błysł. Kształt ka­dłuba nik­nął jak tu­nel w ciem­no­ści. We­stern zro­bił wy­mach no­gami obok ol­brzy­mich gon­doli, w któ­rych znaj­do­wały się sil­niki tur­bo­od­rzu­towe, i spadł przy ka­dłu­bie wprost do ka­łuży świa­tła.
Naf­ciarz roz­ciął ele­menty me­cha­ni­zmu za­my­ka­ją­cego i te­raz drzwi ziały otwo­rem. Znaj­do­wał się w progu sa­mo­lotu, przy­kuc­nął w prze­gro­dzie. Naf­ciarz mach­nął głową, a gdy We­stern pod­cią­gnął się do drzwi, tam­ten za­świe­cił la­tarką w głąb ka­dłuba. Lu­dzie sie­dzieli na swo­ich miej­scach, ich włosy fa­lo­wały. Usta roz­dzia­wione, oczy po­zba­wione my­śli. Skrzynka z na­rzę­dziami stała na pod­ło­dze tuż za drzwiami, więc We­stern się­gnął po drugą la­tarkę i wsu­nął się do sa­mo­lotu.
Po­wolne wy­ma­chy no­gami w przej­ściu nad sie­dze­niami, bu­tle po­wy­żej głowy. Twa­rze umar­łych znaj­do­wały się le­d­wie cale od niego. Wszystko, co mo­gło się uno­sić, było pod su­fi­tem. Dłu­go­pisy, po­duszki, kubki sty­ro­pia­nowe. Kartki pa­pieru z atra­men­tem roz­pły­wa­ją­cym się w hie­ro­gli­ficzne smugi. Dła­wiąca klau­stro­fo­bia. Zgiął się wpół, prze­krę­cił i ru­szył z po­wro­tem.
Naf­ciarz pły­wał z la­tarką na ze­wnątrz ka­dłuba. W prze­strzeni pod po­dwójną war­stwą szkła świa­tło przy­po­mi­nało kie­lich kwiatu. We­stern ru­szył do przodu i wci­snął się do kok­pitu.
Drugi pi­lot wciąż był przy­pięty pa­sami do fo­tela, ale ka­pi­tan uno­sił się pod su­fi­tem, z rę­kami i no­gami zwi­sa­ją­cymi jak u ogrom­nej ku­kły. We­stern za­świe­cił la­tarką nad przy­rzą­dami. Po­dwójne dźwi­gnie prze­pust­nicy w pul­pi­cie usta­wione w po­zy­cji mały gaz. Wskaź­niki były ana­lo­gowe, więc kiedy pod wpły­wem mor­skiej wody w ob­wo­dach na­stą­piło zwar­cie, po­wró­ciły do po­ło­żeń neu­tral­nych. W pa­nelu wid­niał kwa­dra­towy otwór, z któ­rego usu­nięto jedną z pły­tek. Była wcze­śniej przy­twier­dzona sze­ścioma śru­bami, a trzy wtyczki zwi­sały te­raz w miej­scach, gdzie odłą­czono prze­wody wie­lo­ży­łowe. We­stern za­parł się ko­la­nami od tyłu o fo­tele po obu stro­nach. Do­bry ze­ga­rek Heu­era ze stali nie­rdzew­nej na nad­garstku dru­giego pi­lota. Wpa­trzył się w przy­rządy. Czego bra­kuje? Wy­so­ko­ścio­mierz Kol­l­smana i wa­rio­metr. Pa­liwo w fun­tach. Pręd­kość po­wietrzna na ze­rze. Poza tym awio­nika Col­linsa. Aha, nie było pa­nelu na­wi­ga­cyj­nego. Wy­co­fał się z kok­pitu. Nad jego głową pę­che­rzyki po­wie­trza z re­gu­la­tora ufor­mo­wały równy szyk pod ko­pułą da­chu. Spraw­dził wszyst­kie moż­liwe miej­sca w po­szu­ki­wa­niu torby na­wi­ga­cyj­nej pi­lota i upew­nił się, że jej nie ma. Prze­pchnął się przez drzwi i ro­zej­rzał za Naf­cia­rzem. Ten uno­sił się nad skrzy­dłem. Wy­ko­nał ręką ko­li­sty ruch i wska­zał pal­cem ku gó­rze, po czym po­pły­nął w kie­runku po­wierzchni.
Usie­dli na po­kła­dzie ma­łego pon­tonu, ścią­gnęli ma­ski, wy­pluli ust­niki re­gu­la­to­rów i od­chy­lili się, żeby od­piąć bu­tle. Z ma­gne­to­fonu le­cieli Cre­edence Cle­ar­wa­ter. We­stern wy­cią­gnął swój ter­mos.
Która go­dzina?, spy­tał Naf­ciarz.
Czwarta dwa­na­ście.
Splu­nął i wy­tarł nos grzbie­tem nad­garstka. Na­chy­lił się obok We­sterna i za­krę­cił za­wory w bu­tlach z ga­zem. Nie­na­wi­dzę ta­kiego gówna, po­wie­dział.
Ja­kiego, tru­pów?
Hm, tego też. Ale mam na my­śli gówno, które nie ma sensu. W któ­rym nie wi­dać żad­nego sensu.
No tak.
Zja­wią się do­piero za dwie go­dziny. Może trzy. Co chcesz zro­bić?
Co chcę zro­bić czy co we­dług mnie po­win­ni­śmy zro­bić?
Nie wiem. Po pro­stu co ty na to wszystko?
Nic.
Naf­ciarz zdjął rę­ka­wice, roz­piął torbę i wy­jął z niej ter­mos. Zdjął pla­sti­kowy ku­bek i od­krę­cił ko­rek, na­lał kawy do kubka i po­chu­chał. Ten­der wcią­gał skrzynkę z na­rzę­dziami na li­nie.
Na­wet nie wi­dać tego cho­ler­nego sa­mo­lotu. I co, ja­kiś ry­bak miał go niby wy­pa­trzeć? Co za pie­prze­nie.
Nie my­ślisz, że świa­tła mo­gły się jesz­cze pa­lić przez ja­kiś czas?
Nie.
Pew­nie nie.
Naf­ciarz wy­tarł dło­nie w ręcz­nik wy­jęty z torby, wy­cią­gnął za­pal­niczkę i pa­pie­rosy, wy­dłu­bał jed­nego z paczki, za­pa­lił go i przy­kuc­nął za­pa­trzony w chlu­piącą czarną wodę. Wszy­scy grzecz­nie sie­dzą na swo­ich miej­scach? Co to jest, do kurwy nę­dzy?
Moim zda­niem już nie żyli, gdy sa­mo­lot za­to­nął.
Za­cią­gnął się i po­krę­cił głową. No tak. Nie ma wy­cieku pa­liwa.
W przy­rzą­dach bra­kuje pa­nelu. I torby pi­lota.
Po­waż­nie?
Wiesz, w czym rzecz, prawda?
Nie. A ty?
To byli ko­smici.
Pier­dol się, We­stern.
We­stern się uśmiech­nął.
Jak my­ślisz, jaki ta­kie coś ma za­sięg?
Jet­Star?
Tak.
Pew­nie z kilka ty­sięcy mil. Bo?
Bo na­suwa się py­ta­nie, skąd le­ciał.
No tak. Co jesz­cze?
Chyba są tam już kilka dni.
Kurwa.
Wy­glą­dają na na­po­czę­tych. Ile czasu musi mi­nąć, żeby zwłoki wy­pły­nęły?
Nie wiem. Dwa lub trzy dni. Za­leży od tem­pe­ra­tury wody. Ilu ich jest?
Sie­dem osób. Plus ka­pi­tan i drugi pi­lot. W su­mie dzie­więć.
Co chcesz zro­bić?
Wró­cić do domu i po­ło­żyć się spać.
Naf­ciarz chuch­nął na swój ku­bek i łyk­nął kawy. No tak, po­wie­dział.
Ten­der na­zy­wał się Camp­bell. Przy­pa­trzył się We­ster­nowi, po czym spoj­rzał na Naf­cia­rza. Tam mu­siało wy­da­rzyć się ja­kieś nie­złe gówno, po­wie­dział. Nie mar­twi was to?
Chcesz zejść i się przyj­rzeć?
Nie.
Cho­lera, będę cię ase­ku­ro­wał. We­stern pój­dzie z tobą, jak chcesz.
Ro­bisz mnie w chuja.
Nie ro­bię.
Do­bra, w po­rządku, ale nie idę.
Wiem, że nie. Ale skoro nie wi­dzia­łeś tego, co my wi­dzie­li­śmy, to może po­wi­nie­neś się wstrzy­mać z mó­wie­niem nam, co mamy o tym my­śleć.
Camp­bell spoj­rzał na We­sterna. We­stern prze­chy­lił fusy w swoim kubku. Wy­lu­zuj, Naf­ciarz. Nie miał nic złego na my­śli.
Prze­pra­szam. Cho­dzi o to, że nie mam go­to­wego wy­tłu­ma­cze­nia, jak ten sa­mo­lot się tam zna­lazł. I za każ­dym ra­zem, gdy my­ślę o tych wszyst­kich rze­czach, które po­winny wy­glą­dać ina­czej, ich li­sta się wy­dłuża.
Zga­dzam się z tobą.
Może nasz do­bry dok­tor We­stern wy­kom­bi­nuje ja­kieś wy­ja­śnie­nie.
We­stern po­krę­cił głową. Wasz do­bry dok­tor We­stern nie ma po­ję­cia, od­parł.
Ja na­wet nie wiem, co my tu ro­bimy.
Wiem. Tu nic się nie zga­dza.
Ile więc mamy do świtu, dwie go­dziny?
Tak, może pół­to­rej.
Ja ich nie będę wy­cią­gał.
Ja też nie.
Ra­to­wać oca­la­łych. Co to za gówno?
Sie­dzieli z twa­rzami w cie­niu lampy, roz­ko­ły­sany pon­ton uno­sił się i opa­dał. Naf­ciarz wy­cią­gnął rękę z ter­mo­sem. Chcesz tro­chę, Gary?
Nie, dzięki.
Śmiało. Go­rąca.
Do­bra.
Nie wi­dzia­łem żad­nych uszko­dzeń.
No wła­śnie. Wy­gląda, jakby do­piero wy­szedł z fa­bryki.
Kto jest pro­du­cen­tem? Tego, no, Jet­Stara?
Jet­Stara, tak. Loc­kheed.
Hm, to cho­ler­nie do­bry sa­mo­lot. Cztery sil­niki od­rzu­towe? Jak szybko leci ta­kie coś, Bobby?
We­stern wy­trzą­snął fusy i wci­snął z po­wro­tem ko­rek do ter­mosu. My­ślę, że z sześć­set mil na go­dzinę.
Cho­lera ja­sna.
Naf­ciarz za­cią­gnął się po raz ostatni pa­pie­ro­sem i pstryk­nął go w ciem­ność. Ni­gdy wcze­śniej nie wy­do­by­wa­łeś zwłok, co?
Nie. Uzna­łem, że praw­do­po­dob­nie nie spodoba mi się ro­bie­nie ni­czego, czego ty nie chcesz ro­bić.
Wcią­gamy na li­nie z uprzężą, ale naj­pierw trzeba wy­do­być ich z sa­mo­lotu. Przez cały czas jest tak, jakby chcieli cię ob­jąć. Pew­nego razu wy­cią­gnę­li­śmy pięć­dzie­siąt trzy osoby z do­uglasa u wy­brzeży Flo­rydy i to mi wy­star­czyło. To było, za­nim za­czą­łem pra­co­wać dla Tay­lora. Znaj­do­wali się tam od kilku dni, więc za cho­lerę nie chcia­łeś, żeby ta woda na­lała ci się do ust. Byli spuch­nięci w ubra­niach i mu­sie­li­śmy od­ci­nać ich od pa­sów. Jak tylko od­cią­łeś, uno­sili się z wy­cią­gnię­tymi rę­kami. Jak te ba­lony na syl­we­stra.
Nie wy­glą­dają na kor­po­lud­ków.
Nie? Mają gar­ni­tury.
Wiem. Ale to nie ta­kie gar­ni­tury. Buty wy­glą­dają na eu­ro­pej­skie.
W po­rządku. Nie znam się. Od dzie­się­ciu lat nie mia­łem zwy­kłych bu­tów.
Co chcesz zro­bić?
Wy­nieść się stąd. Trzeba wziąć prysz­nic.
W po­rządku.
Która go­dzina?
Czwarta dwa­dzie­ścia sześć.
Czas leci, gdy czło­wiek do­brze się bawi.
Mo­żemy się opłu­kać w por­cie, kiedy wró­cimy. Opłu­kać ska­fan­dry.
Mnie bę­dzie trudno zna­leźć, Bobby. Nie wra­cam tam.
W po­rządku.
My­ślisz, że ktoś już tam zszedł, prawda?
Nie wiem.
No tak. Ale to nie jest od­po­wiedź. Jak do­stałby się do sa­mo­lotu? Mu­siałby się prze­bić do środka tak samo jak my.
Może ktoś go wpu­ścił.
Naf­ciarz po­krę­cił głową. Cho­lera, We­stern. Na­wet nie wiem, dla­czego w ogóle z tobą ga­dam. Tylko mnie stra­szysz do nie­przy­tom­no­ści. Od­pa­laj, Gary.
Do­bra.
We­stern scho­wał ter­mos do torby. Co jesz­cze?, spy­tał.
Po­wiem ci, co jesz­cze. Mam głę­bo­kie i nie­złomne pra­gnie­nie, aby po­zo­stać w sta­nie cał­ko­wi­tej nie­wie­dzy o tym pier­do­lo­nym gów­nie, które tylko wpę­dzi mnie w kło­poty. Po­wie­dział­bym, że to pra­wie jak wiara w Boga.
Gary po­szedł na tył pon­tonu. We­stern i Naf­ciarz pod­nie­śli dwie ko­twice, a tam­ten sta­nął jedną nogą na pa­węży i po­cią­gnął za linkę roz­rusz­nika. Otwo­rzył prze­pust­nicę i ru­szyli po ciem­nej wo­dzie w kie­runku Pass Chri­stian.

 
Wesprzyj nas