Kiedy Izmir zwany był wciąż Smyrną… Piękno zaginionego miasta i jego kultury ukazane poprzez losy kilku rodzin: lewantyńskiej, greckiej, tureckiej i ormiańskiej.


Pewnego wrześniowego wieczoru 1905 roku w starożytnym mieście Smyrna oszołomiona opium kobieta rodzi córkę Szeherezadę.

W tym czasie do portu przybywa zuchwały indyjski szpieg z tajną misją Imperium Brytyjskiego.
Daje się oczarować miastu, jego złocistym iglicom minaretów, unoszącemu się zapachowi fig i jaworów oraz rozlegającym się krzykom ulicznych straganiarzy. Po siedemnastu latach opuści Smyrnę, trawioną przez płomienie, w oparach dymu i nafty.

We wrześniu 1922 roku Szeherezada zostaje uratowana z wielkiego pożaru przez pułkownika Hilmiego Rahmiego, ale tragedia sprawia,
że długo milczy. Pamięta swoją przeszłość, ma do opowiedzenia wielką historię, jednak nie jest jeszcze gotowa, by przemówić…

Defne Suman w swojej powieści Milczenie Szeherezady spaceruje ulicami dawnego Izmiru, bacznie mu się przyglądając i otwiera przed czytelnikami drzwi do starego świata wraz z wszystkimi jego możliwościami i cierpieniami.

***

Kiedy we wrześniu 1922 roku Izmir obrócił się w proch, świat stracił jedno z najpiękniejszych kosmopolitycznych miast. Defne Suman przywróciła je do życia w całej jego okazałości. Ta bogata historia o miłości i stracie oddaje głos milczącym i nadaje melodię opowiadanym przez nich historiom.
Profesor Maureen Freely, Chair, PEN UK

Defne Suman
Milczenie Szeherezady
Przekład: Agnieszka Erdogan
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 15 lutego 2023
 
 


I
Bramy raju



Gdy wynurzyłam się z popiołów zniszczonego miasta,
nadali mi imię Szeherezada.
Choć od moich narodzin minął wiek,
nie dobiegło końca me życie skazane na ciszę.
Choć mój język milczy,
Opowiem o wszystkim.
Aby śmierć odnalazła mnie
w wieży tego zrujnowanego pałacyku…

Pierwszy wrzesień
Narodziłam się pewnego słodkiego, pomarańczowego wieczoru, tego samego dnia, w którym do Izmiru przybył Avinash Pillai.
Zgodnie z kalendarzem gregoriańskim był rok 1905.
To był wrzesień.
Gdy statek Afrodyta z indyjskim szpiegiem na pokładzie zbliżał się do portu, jeszcze się nie urodziłam, ale przez szyjkę macicy mojej matki do ciemnej jamy, w której siedziałam od miesięcy, zaczęła się przesączać wąska smużka światła. Matka nie była w stanie się podnieść ani iść. Nie za sprawą mojego ciężaru, ale przez opium, którego opary wciągała z lufki tkwiącej pomiędzy jej środkowym a serdecznym palcem. Odwróciła głowę do okna i przyglądała się zasłonom, które niczym pijane wznosiły się w objęciach wiatru.
W zeszłym roku – a może było to dwa lata temu? – na letnim balu zorganizowanym w klubie w Bornovie tańczyła walca z jednym z inżynierów budujących linię kolejową Izmir–Aydın1. Mężczyzna ten sprawił, że frunęła po parkiecie jak te zasłony. Jakże on miał na imię? Pamiętała jego wystające angielskie kości policzkowe i to, że mieszkał w domu na północnym krańcu nabrzeża, a także jego kroki, stawiane z surową perfekcją, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć jego imienia. Mister… Mister Jakiś Tam. Ale jaki? To było dziwne imię. Niezwyczajne. Uniosła głowę i po raz kolejny zaciągnęła się z lufki czekającej pomiędzy jej palcami. Sine kręgi wokół jej czarnych oczu falowały, mister Jakiś Tam oddalił się, sunąc po parkiecie.
Avinash Pillai, stojąc na pokładzie drugiej klasy smukłej Afrodyty czekającej u wejścia do portu, nie miał pojęcia ani o mojej matce, ani o mnie. Zamknął oczy, a nos uniósł ku mieniącemu się niebu. Był zajęty wąchaniem powietrza niczym dzikie zwierzę. Wraz z zachodem słońca ziemia uwolniła wstrzymywany przez cały dzień oddech. Zapach węgla i zimnej stali, którym młody Hindus był już znudzony po trwającej wiele dni morskiej podróży, ustąpił teraz miejsca aromatowi kwiatów i ziół. Róż, cytryn, magnolii, jaśminu i przebijającej się gdzieś z głębin woni ambry…
Zgrabny i niezwykle wrażliwy nos, nadający śniadej twarzy Avinasha szlachetność godną osmańskich sułtanów, delektował się słodyczą zapachów, rozróżniając tony i warstwy każdego z nich, zupełnie jakby smakowitym kęsem kończył właśnie długi post. Szczególnie napawał się zapachem róż. Nawet z zamkniętymi oczami był w stanie rozróżnić białe i czerwone róże. Na wybrzeżu, w mieście rozciągającym się na wprost niego, oślepiającym czerwonoróżowymi światłami, mieszkał pan Yakumi. Młodego mężczyzny nie interesowało ani miasto o złotych piaskach, ani tutejsze legendarnie piękne kobiety. Wszystkie jego myśli były skupione na owym ciemnym pokoju, o którym pan Yakumi wspominał w listach… W swojej pracowni na tyłach apteki leciwy chemik pozyskiwał olejki z płatków najrzadszych róż sprowadzanych ze wszystkich stron imperium.
– Na co czeka kapitan?
– Pewnie tamten frachtowiec musi wypłynąć i zrobić mu miejsce.
Na górnym pokładzie, przeznaczonym dla pierwszej klasy i oświetlonym elektrycznymi lampami, dżentelmeni w długich frakach i melonikach, z drogimi cygarami w ustach pomrukiwali, jak gdyby to nie oni cierpliwie podróżowali z Aleksandrii na Rodos, stamtąd na Leros, potem na Chios, aż w końcu do Izmiru.
– Nie, szanowny panie. Ten statek nie wypłynie. Nie widzi pan? Przycumowali do niego barkę. To węgiel. Musi jeszcze zabrać ładunek.
– Ależ nie o nim mówię. Chodzi mi o ten, na który ładują bale tytoniu. Stoi tak od dwudziestu minut.
– Panowie, ten statek nie wpłynie do portu. Basen portowy jest płytki. Statki nieświadomych tego kapitanów zawsze osiadają na mieliznach. Nie ma wyjścia, poczekamy na łodzie.
Odgłosy dochodzące z nabrzeża: gwizd tramwajów, stukot kół i tętent końskich kopyt na bruku przypominały im przyjemności, o których zapomnieli w trakcie morskiej podróży. Niektórzy byli nawet gotowi przysiąc, że słyszą dochodzące z portowych lokali śmiechy kobiet.
Pośród łodzi pilotowych, kolorowych żaglówek oraz statków pasażerskich i towarowych mijających się wśród gwizdów i ginących na błękitnych wodach panowie co minutę zerkali na swoje zegarki kieszonkowe.
– Trudno pogodzić się z tym, że będąc tak blisko brzegu, nie można wyjść na ląd. Gdzie się podziewają te łodzie?
Avinash przeszedł na tylny pokład i upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, splótł ręce na piersi. Fakt: skoro pracował teraz dla wielkiego imperium brytyjskiego, ważne było, żeby wyglądał jak prawdziwy Europejczyk. Z drugiej jednak strony był przecież wnukiem starego pustelnika, który oczekiwał na spotkanie z Bogiem w klasztorze u podnóży Himalajów. I oto właśnie nadszedł czas, by podziękować wielkiemu Stwórcy, który chronił go w pełne trudów dnie i burzliwe noce podczas jego podróży najpierw z Kolombo do Port Saidu, później ciemnym pociągiem do Aleksandrii, a stamtąd na pokładzie Afrodyty do Izmiru.
Zwrócił twarz ku słońcu – topiło się w morzu niczym czerwona kulka lodów. Przymknął powieki.
– Om Namah Śivāya2. Potężny Śiwo, dzięki Ci za to, że chroniłeś nas od nieszczęść, chorób i niebezpieczeństw oraz że pozwoliłeś nam całym i zdrowym dotrzeć do brzegów tego pięknego miasta…
Modlił się od dzieciństwa. Nie tylko do faworyzowanego w jego rodzinie Śiwy, ale także do opiekuńczego Wisznu i oczywiście do stwórcy wszechświata – Brahmy. Wierzył, że bogowie, nawet niszczący i unicestwiający Śiwa, są przyjaźni, a co więcej, że go kochają. Stawał przed nimi bez maski, szczery i prawdziwy, błagał o łaskę, jeśli nieświadomie im czymś uchybił, i całym sercem wierzył, że boskie istoty mu wybaczą i będą go chronić.
– O, wielki Śiwo, boska potęgo, która niszczy i odnawia! Wspomóż mnie, aby w tym nowym rozdziale mojego życia wszystkie sprawy układały się pomyślnie. Bądź przy mnie, abym wypełnił swój obowiązek. Daj mi siłę, niezłomność i jasny umysł. Chroń moją matkę, ojca i rodzeństwo od zmartwień, bólu i choroby. Żebym mógł posłusznie przyjąć mój los…
Nagle przez pokład przemknął silny podmuch wiatru. Wicher zwykł zrywać się przed świtem i słynął z tego, że w jednej chwili był w stanie schłodzić nawet najgorętszy dzień. Czasem, niczym dobrotliwy olbrzym nieświadom własnej siły, szarpnął zbyt mocno i wywracał łodzie, przez co do jego podmuchów dołączał chór przekleństw. Tego wieczoru był jednak życzliwy. Musnąwszy zielony reling, gdzieniegdzie obłażący z farby, porwał melonik z głowy młodego mężczyzny i poniósł go w stronę pustych szezlongów u podnóża schodów. Avinash nie zareagował od razu. Pamiętał przestrogę dziadka, zgodnie z którą nawet w chwili największego niepokoju – albo wręcz szczególnie w takiej chwili – najpierw należało dokończyć modlitwę. Ruszenie w pogoń za sprawami ziemskimi, gdy człowiek nie pożegnał się z bogami, przynosiło nieszczęście. Pospiesznie dotknął dłońmi czoła pomiędzy brwiami, potem warg, a na końcu piersi.
– O Wszechmogący, jesteś potężny i umiesz działać cuda. Powierzamy się Tobie. Om Namah Śivāya.
To rzekłszy, pobiegł w stronę szezlongu, pod który potoczył się jego kapelusz. Czuł się winny, że przerwał modlitwę, i to w części błagalnej.
Wiatr, jakby chciał przypomnieć mu, że życie jest zbyt słodkie i krótkie, by marnować je na tak przytłaczające doznania jak poczucie winy, zaniósł kapelusz kilka kroków dalej i zanurkował w kruczoczarnych lokach mężczyzny. Były równie bujne i gęste jak pukle młodych Ormianek nucących swe pieśni przy wieszaniu prania. Możesz sobie przewracać łodzie, ale takich włosów nie zmierzwisz! Potem wiatr wdarł się z gwizdem pod jego jedwabną koszulę. Skóra Avinasha była jedwabiście brązowa, niczym u niewolników ze Wschodu, jednak strojem przewyższał Europejczyków, którym wiatr zrywał kapelusze, gdy spacerowali po nadbrzeżnej promenadzie zwanej Kordonem. Nie był maharadżą, podróżował drugą klasą, ale w swoich zakończonych spiczastym czubem eskarpinach stąpał pewniej niż dżentelmeni z górnego pokładu. Miał szmaragdowy kolczyk w prawym uchu, zielony jedwabny krawat i poszetkę w tym samym odcieniu.
Wiatr jeszcze raz okrążył Avinasha, wyjąc mu w uszach, po czym wyruszył w drogę, żeby zanieść jego ziołowy zapach na drugą stronę zatoki, na taras domu, w którym ja i moja matka przeżywałyśmy ostatnie godziny naszego zjednoczenia. Mama uchyliła powieki i podejrzliwie zerknęła na tańczącą tiulową zasłonę. Czy ktoś tam był? Tamtego wieczoru ten szklany świat na najwyższym piętrze rezydencji w Bornovie był bardzo daleko od statku pasażerskiego Afrodyta, poza zasięgiem wzroku młodego Hindusa.
Bóg puszcza do nas oko, zsyłając nam zbiegi okoliczności takie jak ten. Jak na ironię, osobą, która po latach miała przekazać mi historię moich narodzin, był właśnie Avinash Pillai, indyjski szpieg, który tego wieczoru przybył do miasta. Przypadkiem było również to, że odkrywając moje sekrety dzięki starej fotografii, Avinash będzie patrzył na miasto z pokładu statku, zupełnie jak w noc moich narodzin.
Znowu wrzesień.
Ale zupełnie inny…
Inny, ponieważ miasto, które gdy ja się rodziłam, lśniło jak złoto, ze swoimi kopułami, minaretami i maleńkimi domkami o dachach pokrytych ceramiczną dachówką; to samo miasto tamtej nocy, siedemnaście lat później, miało pluć ogniem niczym rozwścieczony potwór. A wiatr, ten sam psotny wiatr, który rozzłościł młodego szpiega, porywając jego kapelusz, tamtego wieczoru przyniesie na pokład statku ciężkie zapachy. Wszędzie będzie się czuło naftę, powietrze przesiąknie smrodem topiących się opon, zwęglonych kilkusetletnich platanów i figowców zrzucających na ulice swoje wypełnione mlecznym sokiem owoce, dookoła będzie się unosił swąd zniszczonych kościołów, fortepianów i pozłacanych ksiąg. A najgorszy będzie gryzący dym z palonych ciał, sięgający aż do pokładu statku Iron Duke, który zabierze Avinasha, razem z moją mamą w ramionach, daleko od płomieni i niekończących się wewnętrznych porachunków mieszkańców… Wszyscy będą zasłaniali usta chustkami, niektórzy będą wymiotowali, przewieszeni przez reling. Smród tlących się ciał, kości, włosów i paznokci ludzi uciekających z piwnic oraz strychów, gdzie kryli się jak karaluchy, przerażonych wielbłądów i koni, mew z płonącymi skrzydłami, kotów uwięzionych w wąskich przejściach…
Ten wiatr, który dziś próbuje nauczyć Avinasha, że życie jest zbyt słodkie i zbyt krótkie na tak przytłaczające uczucie jak wstyd, stanie się tak ciężki od powinności, którą tamtej nocy los mu powierzy, że zebrani na nabrzeżu nieszczęśnicy przekonają się, iż człowiek może się udusić nie tylko w wodzie, lecz także w powietrzu.
Ale do tego czasu jeszcze daleko…
Zostańmy teraz przy tym słodkim, pomarańczowym wieczorze, kiedy się urodziłam. Ja będę parła na wąską szyjkę macicy mojej matki, a Avinash, niczym uczeń wywołany do odpowiedzi, niech wymienia nazwy wiosek i dzielnic, które do tej pory studiował tylko na papierze. Po kolei: Kokaryalı, później Göztepe, Karantina, Salhane, Karataş, Bahri Baba. Nie widać go z miejsca, gdzie cumuje Afrodyta, ale za odprawą celną znajduje się nowoczesny budynek w kształcie podkowy. To Kışla-i Hümayun, sułtańskie koszary. Wśród ludu nazywane bywają też Sarı Kışla, Żółte Koszary. Avinash wie, że znalazło tam schronienie sześć tysięcy żołnierzy armii Nizam-ı Cedid3.
To ważne.
W ramach swojej misji powinien nawiązać z nimi kontakt. Tajne służby trzymały pod lupą żołnierzy wszystkich miast imperium od Salonik po Izmir. Avinash miał mieszkać w tureckiej dzielnicy i wnikać pomiędzy nich w kawiarniach i na bazarach; uczestniczyć w spotkaniach Europejczyków i zbierać informacje o matactwach Francuzów i Włochów.
A co, jeśli nie uda mu się odpowiednio wypełnić swoich obowiązków?
A co, jeśli nie zrozumie tych wszystkich obcych języków, których uczył się w szkole?
– Jesteś zdolny, wytrwały i młody. Nie miną dwa miesiące, a zaczniesz mówić lepiej niż miejscowi – przekonywał jego profesor z Oksfordu.
– Nie bez powodu cię wybraliśmy, synu. Zaufaj nam. Idealnie się nadajesz do tego zadania – zapewniano go.
Na razie jego misja stała mu kością w gardle.
Pod jedwabną koszulą po jego skórze dwiema strużkami spływał pot. Avinash rozejrzał się po wyludnionym pokładzie, po czym pospiesznie wetknął nos w kołnierz i się powąchał. Podczas podróży bardzo uważał, żeby unikać pikantnych potraw, mimo to jego skóra wydzielała delikatny zapach czosnku.
To go zmartwiło.
Pierwsze, co musiał zrobić, to znaleźć miejsce, gdzie mógłby się zatrzymać i umyć. Wychylił się przez reling i spojrzał na dolny pokład. Skrzynie zaczęto ładować na łodzie otaczające statek z czterech stron niczym pirackie krypy. Jak tylko zejdzie z pokładu, musi natychmiast znaleźć łaźnię.
– Na nabrzeże wyjdzie po ciebie jeden z naszych ludzi, żebyś uniknął problemów przy kontroli celnej. Ale to wszystko. Później będziesz zdany na siebie. Tak będzie lepiej. Po wyjściu z portu udaj się w stronę stacji Basmane. Gdy dojdziesz do ulicy Kuyumcular, zapytaj o rezydencję Yemişçizade. Później czekaj na wiadomość od nas.
Podczas gdy on odczuwał coraz silniejszy ścisk żołądka wywołany świadomością, że oto zaczyna nowe życie w nieznanym mieście, moja mama, urodzona i wychowana w Izmirze, bezradnie jęczała, wijąc się w coraz intensywniejszych skurczach porodowych. Opium przestało już działać. Niemowlę w jej brzuchu zamieniło się w bestię uzbrojoną w ostre szpony i rozrywało jej ciało od środka. Podniosła się z trudem i potoczyła ku drzwiom oszklonego pokoju, w którym tkwiła uwięziona dokładnie trzy miesiące, tydzień i pięć dni. Jej krzyk niósł się falami na sam dół, aż do pokoju gościnnego, gdzie siedziała ormiańska położna Meline z sakwą pełną złota w ręku i ciężarem odpowiedzialności na barkach.
Naprzeciwko akuszerki w aksamitnym fotelu siedziała moja babcia, która nie wypuszczając z rąk filiżanki z kawą, wskazała ostro zakończonym podbródkiem na sufit.
Nadszedł czas.
Tak właśnie zaczęło się moje trwające ponad sto lat życie.

Bóg ulotnych chwil

Ludzie, którzy nadali mi imię Szeherezada, znaleźli mnie o świcie w ogrodzie pachnącym jaśminem. Byłam nieprzytomna, włosy miałam oplątane wokół korzeni morwy, pod którą leżałam. Moje nogi, wystające spod nadpalonej spódnicy, były niczym wielka ropiejąca rana, jednak nie sposób było nie zauważyć słodkiego uśmiechu na mojej twarzy. Sądzili, że pod zamkniętymi powiekami widzę piękny sen. Nie mogli pojąć, jak przedostałam się przez bramę ogrodu.
Pamiętam wszystko. To był inny wrzesień. Kwitły akacje i lada dzień mieli otworzyć szkoły. Miałam siedemnaście lat. Właśnie minął tydzień od moich urodzin. Latawiec, który zaczepił się na gałęzi morwy – czerwony jak wszystko tamtej nocy – miotał się na wietrze wiejącym od gór ku morzu. Ziemia pode mną była miękka, wilgotna i kusząca. Anielskie palce błądziły po moim policzku. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi. Później usłyszałam szczęk ładowanej broni. Było pewne, że dubeltówka rozwali mi mózg. Niech tak będzie. Tamtej nocy wszyscy strzelali do wszystkich. Morze wypełniały zwłoki, wszystkie rozdęte jak balony.
W tamtym czasie ja i śmierć byłyśmy w zbyt dużej zażyłości, bym miała się ich bać.
Życie samo w sobie napawało zdumieniem.
Przyszły mi na myśl miotające się wśród dryfujących zwłok dzieci w czerwonych i zielonych ubraniach, które ściągały ich drobne ciałka na dno. Dziewczynki o włosach jak wodorosty, chłopcy uczepieni chudziutkimi ramionami łańcuchów europejskich statków, wykorzystujący ostatni oddech, żeby błagać kapitana, by zabrał ich na pokład… Tak mocno trzymali się życia! We mnie nie zostało już tyle siły. Byłam zmęczona, wycieńczona, skonana.
Moje żebra uderzyły o ziemię. Nawet nie otworzyłam ust.
Chociaż nawet gdybym je otworzyła, i tak nie wydobyłby się z nich żaden dźwięk. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Raj znajdował się na końcu lufy dubeltówki.
Zamknęłam oczy.
W oddali płakało jakieś dziecko.
Między przymkniętymi powiekami zobaczyłam kobietę. Stała na pokładzie długiego, smukłego statku. Jej twarz okalały dwa grube warkocze, grzywka przykrywała ściągnięte brwi. Tuż za nią stał Avinash Pillai. Śniadymi ramionami obejmował ją w talii i mocno przyciskał do swojej piersi. Woda falowała, odbijając żółtopomarańczowe płomienie. Kobieta płakała, oparłszy gołą głowę na ramieniu Hindusa.
Kobieta nazywała się Edith Sofia Lamarck.
Była moją matką.
Jednak wtedy tego też nie wiedziałam.
Po latach powiedział mi o tym Avinash Pillai.
Urodziła się jako najmłodsze dziecko Charles’a Lamarcka w rezydencji usytuowanej pośrodku bezkresnej posiadłości. W położonym na zboczu wielkim ogrodzie rosły kamelie, bugenwille i rozmaite gatunki róż. W dzieciństwie Edith wierzyła, że ten ogród, z jednej strony okolony gajem cyprysowym, był najprawdziwszym rajem. Bornovę otaczały góry o szczytach niknących w błękicie nieba. W ogrodach pozdrawiały przechodniów drzewa wiśni i granatu.
Mała Edith zwykła kłaść się wśród niebieskich, fioletowych i różowych hortensji, posadzonych własnoręcznie przez jej dziadka, który drżał o nie niczym o własne wnuki, i obserwować chmury. Jedna z tych chmur niosła na swoim grzbiecie Kairosa. Był to bóg ulotnych chwil, zakochany w Smyrnie – królowej Amazonek, założycielce Izmiru4. Każdego dnia przemierzał na obłoku błękitne niebo nad miastem i pozdrawiał wnuki wnuków pięknej królowej. Smyrna była równie urodziwa, co potężna i sprawiedliwa. W łucznictwie nie miała sobie równych. Podobnie jak inne Amazonki, gdy weszła w okres dojrzewania, odcięto jej prawą pierś, by nie przeszkadzała w naciąganiu cięciwy. Edith wyobrażała ją sobie z burzą długich czarnych włosów, pędzącą konno wzdłuż złotych piaszczystych brzegów. Postanowiła, że jeśli w przyszłości będzie miała córkę, nazwie ją Smyrna.
Czasami biegła do grządek na skraju zagajnika, zanurzała twarz w rozmarynie i dzikim tymianku, które posadziła praczka Sıdıka, i wdychała zapach tych leczniczych ziół, dopóki nie zaczęła kichać. Ogród pełen był również drzew i krzewów owocowych. Z żelaznych podpór dla winorośli zwisały huśtawki. Jej ojciec zrobił je razem z zarządcą Mustafą w warsztacie stolarskim. Ich liny były splecione niczym cumy statków w izmirskim porcie. Huśtając się, Edith zrywała kiście najrozmaitszych odmian winogron – owoców pracy jej dziadka – i, pomimo zakazu matki, łykała je bez mycia, zakurzone, gorące i upojone własną słodyczą. Po tym, jak jej dziadek, Louis Lamarck, przekazał przedsiębiorstwo synowi, zainteresował się winiarstwem i po przejściu na emeryturę poświęcił się hodowli winogron.
Tuż przed sypialnią Edith rosło drzewo morwy, które zrzucało swoje owoce na balkon. Dziewczynka karmiła nimi jedwabniki, które trzymała przy łóżku w maleńkich gniazdkach uwitych z liści. Pochodząca z Bursy niania nauczyła ją śpiewać gąsienicom kołysanki. Opiekunka upierała się, że jedwabniki rozumieją tylko język grecki. Edith co wieczór śpiewała im kołysankę, a rankiem unosiła liście i zaglądała do nich z mieszaniną strachu i ciekawości. W środku lata greccy służący rozciągali pod wielkim drzewem prześcieradło i prosili Edith, żeby potrząsała gałęziami. Ona zaś wychylała się z balkonu i wątłymi ramionami szarpała konary, a miodowobiałe owoce spadały na rozciągnięte płótno. Ich odgłos przywodził na myśl letni deszcz.
Pewnego razu odkryła, że figi, które zerwała, gdy były jeszcze zielone, zostawiły na jej dłoni płyn równie biały jak mleko płynące z sutków Griszy – kotki, która urodziła młode w ich ogrodzie. Praczka Sıdıka wyjaśniła dziewczynce, że to mleko jest krwią fig. Potrzebowały go, żeby urosnąć i nabrzmieć jak kobiece piersi. Sıdıka pochodziła z Krety. Miała jasne włosy i niebieskie oczy, była bardzo wysoka i szczupła. Nikt nie widział jej bez papierosa w ręku. Mówiła greckim dialektem, którego nie rozumiał nikt oprócz jej męża, czyli zarządcy Mustafy – nawet jej synowie. Gdy Edith uciekała przed gośćmi matki do chaty na skraju ogrodu, Sıdıka karmiła ją bułeczkami cynamonowymi i ziołowym burkiem.
Z powodu różnicy wieku między nią a jej starszą siostrą i braćmi Edith dorastała sama i sama potrafiła się sobą zająć. Jej siostra Anna oraz bracia Charles II i Jean-Pierre osiem miesięcy w roku spędzali we Francji w szkole z internatem. W tym czasie Edith była jedynym dzieckiem w ogromnej rezydencji. Nie to, żeby nie miała przyjaciół. Przeciwnie, w owym czasie Bornova była rajem dla dzieci. W pachnące mandarynkami zachody słońca ścigały się rowerami po ulicach, grały w kulki, bawiły się w chowanego i w dom. Bardziej niż ojców wysiadających z wieczornego pociągu wypatrywały chałwiarza. Kosta, który mieszkał w małej wiosce należącej do Bornovy, co wieczór przechodził ulicą przed posiadłością Lamarcków i rozdawał dzieciom chałwę z siemienia lnianego. Paniom odpoczywającym na wystawianych przed domy sedirach5 serwował natomiast pistacje, rachatłukum i cukierki w papierowych rożkach jako dodatek do popijanej przez nie kawy.
Najlepszym przyjacielem Edith był syn sąsiadów, Edward Thomas-Cook. Razem wspinali się po żelaznych bramach ogrodów, polowali na duchy w opuszczonych domach i wcielali się w postacie z powieści, które czytali, kryjąc się w cieniu w niekończące się letnie popołudnia. Edward pochodził z wielodzietnej rodziny. Często nie dostrzegano go wśród dwóch starszych braci i chorowitej młodszej siostry. Ich dom zawsze pełen był krewnych, gości i innych ludzi, których chłopiec nazywał wujkami i ciociami. Edward nie był taki jak inni. Na przykład zamiast grać w piłkę nożną, wolał czytać książki z Edith. Oprócz Wyspy skarbów i Przygód Tomka Sawyera przeczytał również Małe kobietki, ulubioną książkę przyjaciółki. Co więcej, nie mógł oprzeć się jej naleganiom i z bólem serca własnoręcznie odciął jej dwa długie warkocze, by upodobnić ją do bohaterki Jo, którą tak uwielbiała.
Poza Edwardem Edith miała jeszcze jednego przyjaciela: swojego ojca, Charles’a Lamarcka. Chociaż właściwie monsieur Lamarck był w takim wieku, że mógłby być jej dziadkiem. Być może dlatego ich relacja opierała się na wzajemnej trosce i zrozumieniu. I być może także dlatego ojciec rozpieszczał Edith, na co często narzekała jej matka Juliette. Gdy zbliżała się godzina przyjazdu wieczornego pociągu, dziewczynka siadywała na brzegu kamiennego basenu i obserwowała bramę ogrodu, zanurzając swoją białą rączkę po nadgarstek w wodzie pośród nenufarów i czerwonych rybek. W tym czasie Juliette, która przemierzała ogród w drodze na herbatę do jednej z sąsiednich rezydencji, nie zwalniając kroku maleńkich stóp obutych w aksamitne trzewiki, wołała:
– Kochana Edith, zanim wrócę, umyj się, proszę, i uczesz włosy. Powiedziałam niani, żeby naszykowała ci sukienkę z niebieskimi wstążkami. Na kolacji będziemy mieli gościa. Chcę widzieć przy stole wasze uśmiechnięte twarze.
Słowa pospiesznie wydobywały się z jej ust. Kiedy milkła, żeby zaczerpnąć powietrza, na krótką chwilę zatrzymywała spojrzenie swoich błękitnozielonych oczu na twarzy Edith, czekając na potwierdzenie, po czym uciekała wzrokiem, jakby zobaczyła coś wstydliwego. Czarne oczy córki musiały wzbudzać w duszy Juliette jakiś mroczny niepokój, ponieważ gdy na nią patrzyła, między jej brwiami pojawiała się głęboka zmarszczka. Nim Edith skończyła dwanaście lat, taka sama bruzda pojawiła się również pomiędzy jej brwiami, i matkę zmartwiło to bardziej niż córkę. Skarżyła się paniom, które w tamtych latach gościła u siebie na herbacie:
– Widzi pani, madame Levon, Edith już w tym wieku ma zmarszczki. Powtarzam jej, żeby co wieczór nacierała twarz wodą różaną i nakładała mirrę, ale mnie nie słucha.
Zupełnie jakby ciągłe narzekania miały sprawić, że ta irytująca zmarszczka zniknie.
Każdego wieczoru monsieur Lamarck brał w ramiona swoją córkę marzycielkę, wyczekującą go przy kamiennym stawie, i głaskał po policzku, nazywając „swoją miniaturką”. Edith rzeczywiście była maleńka. Rysy twarzy miała tak regularne, jakby zostały wyrzeźbione wąskim ostrzem, a cerę tak doskonałą jak kropla wody… Dopóki nie wkroczyła w okres dojrzewania, była najmniejszym dzieckiem w klasie. Zęby miała idealnie równe niczym pestki młodego granatu, a przerwa między jedynkami z jednej strony dodawała jej urody, z drugiej zaś – według praczki Sıdıki – chroniła dziewczynę przed urokami. Ta przerwa była szczęściem Edith. Wieczorami wystarczyło jedno spojrzenie w czarne jak węgiel i obramowane długimi rzęsami oczy dziewczynki, by znudzony pracą w morskim przedsiębiorstwie transportowym ojciec odzyskał radość. Spacerowali potem ramię w ramię po wielkim ogrodzie, obserwowali pająki rozpinające swoje sieci pomiędzy zakurzonymi winoroślami dziadka i rozmawiali o gwiazdach wznoszących się nad górą Nif oraz o księżycu malującym fiołki na srebrno.
Charles Lamarck miał niezliczone teorie dotyczące kosmosu i czasu. Twierdził na przykład, że wszechświat mógł mieć kształt podkowy. Gdyby tak było, to jeśli stanęlibyśmy na jednym końcu podkowy i sfotografowalibyśmy przeciwległy, moglibyśmy zobaczyć Cezara kochającego się z Kleopatrą albo mlecznobiałą szyję Marii Antoniny złożoną pod gilotyną. Edith nie potrafiła zrozumieć, że księżyc może pokazać światu tylko jedno oblicze, i nie pojmowała teorii wszechświata w kształcie podkowy, ale podobała jej się perspektywa robienia zdjęć bohaterkom, których historii uwielbiała słuchać. Najbardziej jednak lubiła, gdy ojciec wplatał w swoje kosmiczne teorie opowieści o postaciach, które tak podziwiała.
Monsieur Lamarck zrobiłby dla swojej córki wszystko. Rozpieszczał ją pozytywkami inkrustowanymi macicą perłową, grzebieniami wysadzanymi diamentami i sprowadzanymi aż z Paryża porcelanowymi lalkami mającymi prawdziwe włosy. Na dziesiąte urodziny podarował jej białego kucyka z Londynu, zaś na trzynaste konia czystej krwi arabskiej, którego kruczoczarna sierść lśniła jak lustro. Ojciec i córka wskakiwali na grzbiety wierzchowców i wyruszali na wycieczki do letnich kurortów w okolicach Bornovy: Narlıköy i Kokluca, czasem również łapali oddech w ogródkach kawiarni przy moście Kervan. Pewnego razu kazali upiec jagnię i rozdzielili je pomiędzy miejscowych zgromadzonych w tej popularnej piknikowej okolicy oraz koczowników, którzy rozbili tam swoje namioty.
Nikogo nie zdziwił zatem fakt, że nagła śmierć monsieur Lamarcka wstrząsnęła Edith bardziej niż kimkolwiek innym. Pewnego letniego dnia, tak upalnego, że sam czas zdawał się zwalniać, serce biedaka po prostu się zatrzymało, gdy jadł samotnie obiad w restauracji Kraemera. Właśnie tam Charles Lamarck wydał swoje ostatnie tchnienie. Jego głowa opadła na mięciutki krwisty filet, a miska z dżadżykiem przewróciła się na egzemplarz Pustelni parmeńskiej, który zawsze nosił w wewnętrznej kieszeni marynarki, a który w tym czasie leżał otwarty na stole. W rok po tej niespodziewanej śmierci to właśnie owa zażyłość między ojcem a córką – którą nie do końca tolerowała, gdy jej mąż cieszył się dobrym zdrowiem – przyszła z pomocą Juliette Lamarck. Edith odeszła ze szkoły, gdy miała przejść do ostatniej klasy, a później przez całe lato nie widywano jej publicznie. Teraz natomiast snuła się blada, wychudzona, z czarnymi sińcami pod oczami i nie opuszczała rezydencji. Umiejętnie manipulując słowami, Juliette połączyła to wszystko z głęboką depresją, w którą dziewczynka wpadła po śmierci ojca.
– Gdzie jest Edith? Ach, ma chérie, nagła śmierć Charles’a bardzo ją dotknęła. Nawet nie pytaj… Tak mocno to przeżywa, że ze względów zdrowotnych musiała zrezygnować ze szkoły. Kiedy lekarz powiedział, że tutejsze upały jej nie służą, nie miałam wyjścia i wysłałam ją do uzdrowiska Baden-Baden. Spędziła tam całe lato, a teraz odpoczywa. Dlatego nie pojawia się w towarzystwie. Oczywiście to straszne wydarzenie wstrząsnęło nami wszystkimi, ale przecież trzeba w końcu wrócić do życia, n’est-ce pas6? Na szczęście chłopcy od razu wzięli sprawy w swoje ręce. Natomiast moja droga Anna znów spodziewa się dziecka. Nawet nie pytaj… Tym razem to bliźniaki! Mon Dieu! Przeprowadzili się do rezydencji w Bucy, wygląda jak mały zamek. Już o tym mówiłam? Mój zięć to bardzo elegancki młodzieniec. Angielski arystokrata. Ach, oczywiście, poznałaś go… Oui, rozmawiałyśmy o Edith, tak… Kochana, moja młodsza córka jest trochę przewrażliwiona. Co więcej, była bardzo związana z ojcem. Nic nie można zrobić. Rozmawiałam też z tym słynnym lekarzem od nerwów, który zatrzymał się w hotelu Huck. Powiedział, żebyśmy zostawili ją w spokoju. Przyjechał z Wiednia i spisuje tu swoje wspomnienia. Poznaliśmy się podczas niedawnego przyjęcia u Thomasów-Cooków. Wiecie, co jeszcze powiedział…?
Z czasem sama uwierzyła w swoje słowa. Możliwe, że opowiadała to wszystko, żeby przekonać samą siebie, a nie swoich przyjaciół. Wystarczyło ziarno prawdy, żeby wymyślić historię. Jedno było pewne: Charles umarł w samą porę. Juliette sama by tego lepiej nie zorganizowała, choćby się starała. Gdyby jej mąż żył, jego dobre serce nie pozwoliłoby mu zachować zimnej krwi wobec skandalu, jaki wybuchł za sprawą Edith. Z pewnością ściągnąłby na rodzinę katastrofę. Juliette natomiast uratowała honor nie tylko córki, lecz także całej rodziny. Uchroniła wszystkich przed wstydem. Wkrótce Edith wyjdzie z depresji i zawrze udane małżeństwo. Gdy tylko ten syn sąsiadów, Edward, ukończy szkołę w Nowym Jorku, tych dwoje powinno niezwłocznie się zaręczyć.
Juliette snuła takie plany, aż któregoś zimowego poranka, właśnie wtedy, gdy nabrała przekonania, że ma nad wszystkim pełną kontrolę, ślepy los wynurzył się ze skórzanej teczki pewnego ateńskiego prawnika i zadał cios, który zburzył kruchą równowagę między matką a córką.

Przed skórzaną teczką

Edith czytała gazetę, gdy jej matka weszła do jadalni w zwiewnym szlafroku w kolorze pereł. Był to jeden z tych rzadkich w Bornovie dni, kiedy nigdzie nie było widać słońca. Niebo pociemniało i mruczało złowrogo ponad wzgórzami, jakby lada chwila miało eksplodować. Wiatr był równie wściekły. Wyładowywał swój gniew na drzewach, uderzając w delikatne nagie gałęzie moreli i wiśni rosnących przed oknem.
Na przekór szalejącej na zewnątrz burzy w jadalni Lamarcków pachniało przypiekanym chlebem i drewnem. Po porannej modlitwie zarządca Mustafa napalił w stojącym w kącie żółtym piecu kaflowym, a jedna ze służących położyła płytę na gramofonie – sonatę Mendelssohna na skrzypce i fortepian. Juliette życzyła sobie, żeby w domu brzmiała muzyka, gdy będzie się budziła. Po śmierci męża nie mogła znieść ciszy. Kazała kupić gramofony do każdego z pokojów na dole. Jeden stał także w sypialni.
Spojrzenie Edith uniosło się znad gazety, minęło stojącą w progu matkę i zatrzymało się na wiszącym na ścianie olejnym portrecie jej ojca. Mawiał, że ludzie zamknięci w sobie najczęściej odnajdują spokój zimą. Podobnie jak kształt pnia drzewa uwidaczniał się, gdy zrzuciło liście, kwiaty i owoce, tak człowiek spotykał się z najgłębszymi zakamarkami swojej duszy wśród zimowej ciszy. Jaka szkoda, że w tym mieście, którego mieszkańcy spędzali życie w oknach, zima trwała tak krótko. Zatęskniła za długimi gwarnymi wieczorami w przyklasztornej szkole w Paryżu, podczas których wszystkie dziewczęta zbierały się w bibliotece z wielkim kominkiem i czytały książki. Ta szkoła była już tylko wspomnieniem. Koleżanki z klasy, z którymi tak pilnie się uczyła, skończyły naukę zeszłej wiosny. Edith nie było wśród nich.
Westchnęła i ponownie pochyliła się nad gazetą.
Pisano, że w Izmirze wystąpi Comédie-Française. Podobno konsul osobiście rozmawiał z Jules’em Claretie, dyrektorem tego największego i najstarszego teatru na świecie, i uzyskał obietnicę, że w przyszłym roku wystąpią w klubie sportowym. Dziennik „La Réforme” umieścił informujący o tym artykuł na pierwszej stronie, żeby podkreślić prymat kultury francuskiej wśród elit miasta.
– Bonjour, ma chérie.
Juliette pochyliła się i ucałowała córkę w prawy policzek. Ponad jej ramieniem rzuciła okiem na gazetę i zaszczebiotała:
– Dobrze spałaś?
Edith skinęła głową, nie podnosząc wzroku. Poważne trzęsienie ziemi nawiedziło stolicę Jamajki. Ulice Kingston pełne były zrujnowanych budynków i ludzi o oczach wielkich z przerażenia. Przysunęła twarz do gazety, by lepiej widzieć czarno-białą fotografię.
– Spójrz tylko na tę pogodę! Zrobiło się tak ciemno. Zupełnie jakby to nie były chmury, ale zbliżająca się do nas wroga armia. Na sam ich widok ogarnęło mnie przygnębienie!
Juliette zajęła miejsce u szczytu stołu i się uśmiechnęła. Jej twarz bez makijażu wyglądała, jakby była naga.
– Widziałaś swoich braci? Czyżby wyszli, zanim wstałaś? A gdzie Gertrude i Marie? Jeszcze śpią?
Edith spojrzała na puste krzesła wokół stołu i wzruszyła ramionami. Dopiero teraz zauważyła, że jej szwagierki nie zeszły tego ranka na śniadanie. Juliette mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź:
– Ach, bien sûr7, właśnie sobie przypomniałam. Dziś rano miały pojechać do miasta. Z Amsterdamu przyjechała kuzynka Gertrudy. Miały się z nią spotkać w Café de Paris. Szkoda, że z nimi nie pojechałaś, kochanie. Gertrude i Marie są teraz jak twoje siostry. Wprawdzie pogoda jest okropna. Kríma8! Co za szkoda… Wiesz, co sobie pomyślałam? Może po śniadaniu pójdziemy na górę i zajrzymy do dziecka, co ty na to? Zaczęła się już uśmiechać. Wiedziałaś o tym, ciociu Edith? Mówiąc między nami, jest coraz bardziej podobna do twojego brata. Nie mówię tego Marie, żeby nie poczuła się urażona, ale mała Daphne to wykapany tata. Nawet trochę przypomina mnie. Cóż, twój brat też jest podobny do mnie.
Edith mruknęła coś niezrozumiale. Juliette sięgnęła po dzwonek stojący obok jej srebrnego widelca. Jedna ze służących natychmiast przybiegła z kuchni z termosem kawy i stanęła przy niej. Biały czepek zsunął się jej na prawe ucho. Zauważywszy spojrzenie swojej pani, dziewczyna nerwowo uniosła rękę do głowy. Po śmierci męża Juliette nakazała wszystkim pracownikom nosić uniformy. Sprowadziła z Izmiru krawca i poleciła mu uszyć mundurki na wzór tych w magazynie „Good Housekeeping”, który kupiła w Paradiso, nowym amerykańskim osiedlu. Białe czepki i fartuszki miały być prane codziennie, zaś granatowe uniformy dwa razy w tygodniu.
Zoe, stojąca na baczność z termosem kawy w ręku, modliła się, żeby pani nie zauważyła plamy z atramentu na brzegu jej plisowanego białego fartuszka. Tamtego ranka, zapalając świece w bibliotece monsieur Lamarcka, wpadła na pomysł, by napisać list do swojego narzeczonego z wyspy Chios. Właśnie przysiadła przy biurku, gdy usłyszała czyjś śmiech w korytarzu. Gertrude i Marie szykowały się, żeby jechać do Izmiru pociągiem o ósmej. Gdy poderwała się z miejsca, kałamarz spadł jej na kolana.
Na szczęście tego ranka Juliette nie miała głowy do zajmowania się plamą na fartuszku Zoe. Nieobecność synowych przy stole sprawiła, że napięcie między nią a Edith stało się aż nazbyt widoczne. Czuła się jak dzikie zwierzę schwytane w sidła. Co więcej, irytowała ją bruzda pomiędzy brwiami córki. Sięgnęła po filiżankę kawy, jakby chwytała się koła ratunkowego.
– Merci, Zoe. Możesz przynieść śniadanie. Edith, kochanie, jadłaś już?
– Nie, i nie będę jadła. – Dziewczyna w końcu uniosła głowę. – Zoe, możesz dolać mi kawy? A potem idź, proszę, do ogrodu i poproś Sıdıkę, żeby skręciła mi dwa papierosy. Tylko niech będą cienkie.
– Oczywiście, mademoiselle Lamarck.
Juliette w nadziei, że zdoła ożywić swój gasnący uśmiech, obróciła drewnianą paterę na środku stołu. Dżemy: wiśniowy, różany i truskawkowy, miód oraz masło przesunęły się przed Edith, ona jednak na nic nie miała ochoty.
– Dlaczego, ma chérie? To niezdrowo pić kawę na pusty żołądek. Zjedz chociaż croissanta. I co to za historia z tymi papierosami? Co by powiedział twój ojciec, gdyby zobaczył, że palisz przy stole jak kobiety w nocnych klubach?
Machnęła srebrną łyżeczką w stronę olejnego portretu w pozłacanej ramie wiszącego nad gramofonem. Maleńkie guziki marynarki monsieur Lamarcka napinały się na jego wydatnym brzuchu, jakby zaraz miały odskoczyć. Mężczyzna, zwrócony bokiem do Edith, wpatrywał się w róg pokoju, gdzie stał piec kaflowy.
– Ale nie widzi, prawda? Wobec tego nie muszę się martwić.
Juliette zerknęła na córkę znad porcelanowej filiżanki. Pomimo całej swojej drażliwości, kawy pitej na pusty żołądek, wypalanych papierosów i nawet tej przeklętej bruzdy między brwiami Edith miała w sobie świeżość dziewiętnastolatki. W Juliette obudziło się coś na pograniczu zazdrości i dumy. Gdyby dziewczyna przytyła kilka kilogramów, wyprostowała się, pociągnęła policzki różem i wyszła do ludzi, nie byłoby trudno znaleźć jej dobrej partii. Być może nawet nie trzeba było czekać, aż Edward wróci z Nowego Jorku. Juliette mogła sama porozmawiać z sąsiadką, Helen Thomas-Cook, i zaaranżować zaręczyny ich dzieci. Możliwe, że było już nawet za późno. Czyżby wieści o hańbie Edith dotarły do Edwarda i dlatego celowo opóźniał powrót? Oczywiście, do skandalu doszło przecież tuż pod jego nosem.
Zoe weszła do jadalni przez drzwi od strony ogrodu, położyła papierosy tuż przy talerzu Edith, jakby chciała je ukryć, i szybko się wycofała. Sıdıka przysłała też talerz ciastek pomarańczowych.
Gdy tylko czterdziestodniowy okres żałoby dobiegł końca, Juliette rozsunęła zasłony, pootwierała okna i wypełniła dom gośćmi. Edith natomiast na przekór matce od dwóch lat nie zdejmowała z siebie czerni. Teraz wyciągnęła z kieszeni swojej czarnej sukienki lufkę z kości słoniowej, włożyła do niej papierosa, podpaliła go złotą zapalniczką, którą zabrała z biblioteki ojca, i wypuściła chmurę dymu przez maleńkie nozdrza.
– Pal chociaż te amerykańskie papierosy, dziecko. Musisz palić chłopski tytoń? – utyskiwała Juliette. – W przyszłym tygodniu pojedziemy razem do Paradiso i kupimy ci porządne papierosy, skoro już zachwyciłaś się tym świństwem. Poza tym jeszcze tam nie byłaś. Nie uwierzysz, gdy zobaczysz, jakie piękne miasteczko stworzyli Amerykanie!
– Jak myślisz, skąd pochodzi tytoń Amerykanów, maman?
Mrużąc oczy, Juliette rozbiła srebrną łyżeczką skorupkę jajka. Nie wiedziała, co zrobić, żeby znaleźć wspólny język z tą zbuntowaną dziewuchą. Była zmęczona. Od dziecka próbowała okazywać Edith miłość, ale w żaden sposób nie potrafiła jej zadowolić. Stroiła ją w suknie z Paryża, spinki i grzebienie wysadzane diamentami, zabierała na wycieczki, na ciastka do Café Kosti i na przejażdżki dorożką po Kordonie. W sklepie z zabawkami przy tak zwanej ulicy europejskiej bez wahania kupowała Edith wszystko, czego ta sobie zażyczyła. Gdy zaś jej starsza córka Anna, która uczyła się we Francji, wracała na letnie wakacje do rezydencji w Bornovie i widziała jedwabne sukienki oraz porcelanowe lalki o różanych policzkach, jakich ona sama nigdy nie dostawała, rzucone w kąt pokoju młodszej siostry, wybuchała awantura.
– To niesprawiedliwe! Ja miałam dwie lalki, a na trzecią musiałam czekać do Bożego Narodzenia. Włosy upinałaś mi różowymi wstążkami, a nie diamentowymi grzebieniami. Nie mogę w to uwierzyć, maman. To dlatego, że nie jestem taka ładna jak Edith? Nie masz w sercu ani krzty sprawiedliwości!
Miała rację. Juliette nawet przez myśl nie przeszło, żeby wystroić swą starszą córkę i zabrać ją na nabrzeże na ciastka. Anna była korpulentną, grubokościstą dziewczyną. Kosmyki jej włosów wyglądały jak mysie ogonki. Kiedy podano ją Juliette zaraz po urodzeniu, kobieta rozpłakała się na widok czerwonej buzi dziecka z noskiem w kształcie ziemniaka, mała przypominała bretońskiego chłopa. Meline, niedoświadczona wówczas akuszerka, wzruszyła się, widząc, jak młoda mama roni łzy, biorąc w ramiona swe pierwsze dziecko, i zostawiła je same. Tymczasem Juliette płakała, gdyż nie tylko zgodziła się poślubić mężczyznę w wieku swojego ojca, a do tego brzydkiego, ale w dodatku urodziła dziecko, które wyglądało dokładnie jak on.
Była wtedy jeszcze bardzo młoda, zaś synowie, których rok po roku urodziła po Annie, do reszty pochłonęli jej energię. Natomiast gdy siedem lat po młodszym synu na świat przyszła urocza Edith, Juliette miała wystarczająco dużo czasu, żeby bawić się nią jak lalką. Mimo to nie pamiętała nawet, czy kiedykolwiek tak naprawdę przytuliła i ucałowała córkę. Wbrew całej swojej słodyczy Edith nie była przyjaznym dzieckiem.
– Dziecko na równi z miłością potrzebuje zrozumienia. Kiedy go nie czuje, staje się drażliwe – mawiał Charles.
Juliette nie rozumiała tych słów. Dawała córce wszystko, czegokolwiek ta zapragnęła, wszędzie ją ze sobą zabierała – co jeszcze miała zrobić?
Matka i córka przez chwilę siedziały w milczeniu. Rozbrzmiewająca z gramofonu sonata również ucichła. Tykanie ściennego zegara stawało się coraz bardziej irytujące. Juliette odłożyła nóż do dżemu na brzeg talerzyka i podniosła się z miejsca. Czując na sobie spojrzenie Edith, podeszła do portretu męża. Zdjęła z gramofonu Mendelssohna, a w jego miejsce położyła płytę Nobody, którą kupiła w zeszłym tygodniu. Obróciła korbę, żeby napiąć sprężynę. Po kilku trzeszczących dźwiękach z tuby w kształcie tulipana popłynęły błagalne dźwięki piosenki Berta Williamsa i wypełniły pokój.
– Voilà! To odpowiedni kawałek. Idealny na taki dzień jak dziś. When life seems full of clouds and rain…9 Jak uważasz? Czy nie mam racji?
Edith w zamyśleniu wpatrywała się w dym z papierosa wznoszący się do żyrandola. Pewnego dnia wsiądzie na jeden ze statków wypływających z izmirskiego portu i popłynie do Marsylii, a stamtąd do Nowego Jorku – do Nowego Świata. Sama, z jedną walizką i biletem w jedną stronę. Pewnego ranka wymknie się z domu, nic nikomu nie mówiąc. A potem, zupełnie jak w tej piosence, wmiesza się w tłum i stanie się nikim. Nobody. Nie będzie ani Lamarck, ani Francuzką, ani Europejką. Będzie całkiem naga. Kiedy człowiek choć raz stanie się nikim, później może być kimkolwiek.
– Zgadnij, kto przychodzi dziś po południu na herbatę – zaszczebiotała Juliette.
Edith się nie odezwała, wobec czego matka sama odpowiedziała na swoje pytanie, jakby cieszyła się każdą sylabą, która wypływała z jej ust:
– Avinash Pillai!
Dziewczyna wciąż milczała, wydmuchując dym w pustkę. Juliette poczuła, że mięśnie jej szczęki mimowolnie się zaciskają. Kiedy Edith w dzieciństwie tak odpływała myślami, matka miała ochotę uderzyć ją w twarz. I to wielką ochotę! Jednak gdy to pragnienie w niej rosło, splatała ręce za plecami i ograniczała się do krzyku:
– Otrząśnij się, młoda damo! Nie masz prawa grymasić, dorastając w takich zbytkach. Jeśli chcesz, wyjdź i zobacz, w jakich warunkach żyją inni ludzie. Idź do izmirskich dzielnic biedoty, zobacz głodne dzieci bez majtek na tyłku i wtedy się dąsaj!
W ten sposób, z jednym tylko wyjątkiem, udawało się jej stłumić gniew i nie uderzyć córki. Natomiast tym ostatnim razem… Wtedy Edith zasłużyła na policzek. A nawet na więcej! Jakże monsieur Lamarck rozpuścił tę dziewczynę! Ściągnęła na nich tyle wstydu! Ah, dieu!
– Oui, dziś wieczorem na kolację przyjdzie do nas Avinash Pillai. Mam nadzieję, że ty też dołączysz. Wiesz oczywiście, kto to jest.
– Owszem, jubiler. – Altowy głos Edith stał się jeszcze niższy, odkąd zaczęła palić papierosy.
– Tak ci się tylko wydaje! – Z radości, że w końcu udało jej się włączyć córkę do rozmowy, Juliette jeszcze bardziej podniosła głos. – Ciocia Rose wyjawiła mi prawdę… Wiesz, kim on jest?
Na próżno czekała, aż Edith zainteresuje się tym, co ma do powiedzenia. W końcu nie zniosła ciszy, która zawisła nad nimi jak błękitnawy dym z papierosa dziewczyny, i mówiła dalej:
– Kamienie szlachetne to tylko przykrywka. Tak, to prawda, że ma pomocnika, który kursuje między Izmirem, Aleksandrią i Bombajem, przewożąc skrzynie pełne rzadkich kamieni, szafirów, szmaragdów i rubinów! Podobno sprowadza także kamienie lecznicze: niebieskie agaty, apatyty i kwarc. To dlatego gdy schodzi do portu i oczekuje na swój statek, zbierają się wokół niego czarownicy. Zaczynają się targować, zanim jeszcze marynarze zarzucą cumy. Czasami dochodzi między nimi do kłótni. Monsieur Pillai sprzedaje też dużo muzułmanom. Jego sława dotarła nawet do ludzi sułtana. Poprosiłam, żeby i nam przyniósł kilka okazów. Jeśli coś ci się spodoba, kupimy to. Ostatnio przyszedł na przyjęcie herbaciane do cioci Rose, mieliśmy okazję porozmawiać. To bardzo interesujący człowiek. Uwierzysz, że mieszka w zajeździe w muzułmańskiej dzielnicy? Przyjechał tu ponad rok temu, a my dowiadujemy się o tym dopiero teraz. Oczywiście nie bez powodu. A teraz słuchaj uważnie. Zgadnij, czym tak naprawdę zajmuje się nasz handlarz klejnotami.
Edith zamknęła oczy. Czy było takie miejsce na świecie, gdzie ludzie nie odzywają się do południa? Może powinna zamknąć się w klasztorze? Cha, cha, cha! Wyrzucili cię z katolickiego liceum, a ty chcesz iść do klasztoru! Nie do wiary!
– Słuchaj, Edith. Ten mężczyzna jest tajnym agentem! To najprawdziwszy szpieg! Słyszysz? A wiesz, dla kogo pracuje? Dla Brytyjczyków! Na początku też nie mogłam w to uwierzyć, ale okazuje się, że wśród Hindusów również są szpiedzy. Zapewne zaczęli rekrutować Hindusów, bo ci wzbudzają mniej podejrzeń, gdy wkraczają między muzułmanów. Ten jest nawet absolwentem Oksfordu. Nie miałam pojęcia, że do Oksfordu przyjmują Hindusów. Najwyraźniej dzieje się tak już od dłuższego czasu. Powiedział mi o tym sam monsieur Pillai. Reszty ciocia dowiedziała się z zaufanego źródła.
Edith wydmuchała kłąb dymu. Juliette dała się ponieść. Jej policzki, błyszczące od olejku geraniowego, który wcierała w skórę zaraz po przebudzeniu, zaczerwieniły się, a niebieskozielone oczy urosły od żądzy plotek.
– I co ty na to? Ciekawe, prawda? Nie chcesz wieczorem poznać tego dżentelmena?
– Nie chcę.
Juliette westchnęła, patrząc na papierosa, którego Edith zgasiła na talerzu. Straciła apetyt. Nie była nawet w stanie zjeść katmeru10, który postawiła przed nią Zoe.
– Dlaczego, kochanie? Co w takim razie zamierzasz robić? Znów będziesz snuć się po pokojach na górze niczym duch? Zdajesz sobie sprawę, że twoja skóra stała się bladosina jak u Angielek? To dlatego, że w ogóle nie wychodzisz na słońce. Nie wiem już, co odpowiadać tym, którzy o ciebie pytają. Minęły dwa lata…
W końcu Edith oderwała wzrok od żyrandola i z wściekłością spojrzała na matkę. Jej skośne czarne oczy pałały jak rozżarzone węgle.
– A może powiesz im prawdę?
Twarz dziewczyny, począwszy od drobnych warg i zadartego nosa, które nadawały jej delikatność, poprzez wypukłe kości policzkowe i długie rzęsy rzucające cień na jej czarne oczy, w jednej chwili się zmieniła. Miejsce miękkości zajęły kategoryczność i surowość. Odzwierciedlał je też zaskakująco niski głos, kontrastujący z jej subtelnymi rysami.
Juliette z brzdękiem odstawiła filiżankę na spodek i westchnęła. Kiedy się odezwała, jej głos miał głęboki ton, jak wówczas gdy rozmawiała ze służącymi, a ostry podbródek się wydłużył. Edith niespodziewanie poczuła smak zwycięstwa.
– Posłuchaj, dziecko. Moja cierpliwość też ma swoje granice. Staram się być wobec ciebie delikatna i wyrozumiała, ale nie dostaję nic w zamian. Po co ta złość? Zgadzam się, przeżyłyśmy trudny czas, ale…
Z oczu dziewczyny sypały się iskry.
– Nie można umierać z umarłymi ani mieszać się w boski plan. Już czas wziąć się w garść i wrócić do życia. Nie jesteś dzieckiem. Pokazywanie się w towarzystwie leży w twoim interesie. Sama słyszałaś: Lucy Gillard ostatnio się zaręczyła. Porządni kawalerowie w twoim wieku rozejdą się w jednej chwili. Może nawet już się spóźniłyśmy. Zobaczysz, zostaniesz sama. No już, uśmiechnij się trochę!
Juliette odsunęła krzesło, wytarła usta lnianą serwetką i ruszyła w stronę Edith. Wyciągnęła ręce. Nie zdążyła jednak podejść, gdy Edith zerwała się z miejsca jak kot. Dziewczyna wiedziała, co się teraz stanie. Matka złapie ją za policzki i naciągnie je, żeby się uśmiechnęła, tak jak to robiła, gdy Edith dąsała się jako dziecko. Szybkim ruchem chwyciła drugiego papierosa, którego skręciła dla niej Sıdıka, lufkę z kości słoniowej i złotą zapalniczkę, po czym, zanim jeszcze matka przebyła połowę drogi, okrążyła stół i rzuciła się w stronę korytarza. Ciastka zostały na stole.
Właśnie dotarła do schodów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Zatrzymała się w pół drogi i zaczęła nasłuchiwać.
– Czy zastałem pannę Edith Sofię Lamarck? – zapytał nieznajomy w drzwiach. – Muszę się z nią zobaczyć, chodzi o coś bardzo ważnego.

 
Wesprzyj nas