W piątej powieści Stuarta Gibbsa o przygodach przyjaciół z młodzieżowej akademii CIA Ben Ripley po raz kolejny musi zniweczyć podstępne plany Organizacji Pająk. I jak zwykle popadnie w poważne tarapaty.
Stuart Gibbs już po raz piąty stawia 13-letniego Bena Ripleya, edukującego się w szpiegowskim rzemiośle, przed nie lada wyzwaniem. Super tajna i super przebiegła organizacja przestępcza Pająk znów dała o sobie znać. Emerytowany agent Cyrus Hale sobie tylko znanymi sposobami dowiedział się, że tym razem Pająk zamierza dokonać zamachu na prezydenta. Ben, jako osobnik mający już na koncie zwycięskie pojedynki z wrogą organizacją, otrzymuje zadanie specjalnej wagi – odkryć plany przestępców, zapobiec zamachowi i zdemaskować kreta – obcego szpiega w otoczeniu prezydenta. Trudne zadanie? Nie dla Bena – a przynajmniej tak mu się wydawało.
Plan Pająka jest jak zawsze precyzyjny i zakłada użycie niczego nieświadomego Bena jako przynęty, zasłony dymnej i kozła ofiarnego. Nie pierwszy raz zresztą. W konsekwencji pajęczej intrygi chłopak zostaje głównym podejrzanym spiskowcem -zamachowcem. Ben jest pewien, że został wrobiony przez Pająka w ramach większego planu, ale udowodnienie tego – i oczyszczenie własnego dobrego imienia – jest nie lada wyzwaniem, w sytuacji gdy zostaje zmuszony do ukrywania się i nie ma pewności komu, jeśli komukolwiek, może zaufać.
Młody agent rusza do boju i to jest początek tornada wydarzeń. Ben walczy z przeciwnościami a czytelnik wraz z bohaterami przemierza ulice Waszyngtonu i zakamarki Białego Domu, odwiedza zagraniczne ambasady i najbardziej tajne pomieszczenia Pentagonu.
Stuart Gibbs sięga po klasyczne wzorce z powieści szpiegowskich, dostosowując wątki, sposób narracji i charakter bohaterów do nastoletniego wieku czytelnika. Ben z tomu na tom dorasta, rozwija nowe umiejętności, staje się mądrzejszy i bardziej pewny siebie. Jego inteligencja i doświadczenie nabyte przy okazji poprzednich przygód pozwala mu na znajdywanie jeszcze bardziej pomysłowych rozwiązań piętrzących się przed nim problemów.
W powieści Gibbsowi udało się przemycić w przyjaznej formie sporo wiedzy o funkcjonowaniu Białego Domu, prezydenta i prezydenckich urzędów oraz tajnych służb odpowiedzialnych za ochronę najważniejszych osób w państwie. Czytelnik ma też okazję poznać znane waszyngtońskie obiekty jak choćby Smithsonian Museum.
Podobnie jak w dobrych opowieściach szpiegowskich dla dorosłych tak i tu fabuła wciąga czytelnika, a autor oczywiście nie stroni od mylnych tropów, zaskakujących zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań. Gibbs dużo uwagi poświęca także relacjom między przyjaciółmi, ich rodzinami i współpracownikami z Akademii. Historia opowiedziana w tym tomie w dużym stopniu opiera się na postaciach i kluczowych momentach z wcześniejszych książek, ale nowicjusze nie znający poprzednich przygód Bena nie powinni mieć problemu z wejściem w świat młodych szpiegów. Seria powieści Stuarta Gibbsa to przyjemna lektura pełna akcji, przygód i humoru.■Robert Wiśniewski
Szkoła szpiegów w tajnej służbie
Przekład: Jarosław Westermark
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Seria „Szkoła Szpiegów”, tom 5
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 8 marca 2023
9 lutego
Godzina 21.00
Panie XX!
Od czasu ostatniego meldunku dalej monitorowałem wiele kanałów komunikacyjnych wykorzystywanych przez agentów Pająka. Z przykrością zawiadamiam, że przez ostatnią dobę doszło do ogromnego wzrostu liczby przekazywanych wiadomości dotyczących ewentualnego . W tej sytuacji musimy założyć, że jest pan w bezpośrednim niebezpieczeństwie. Poziom zagrożenia: czerwony alarm. Musimy natychmiast rozpocząć operację „Wonny piżmoszczur”.
Nadal uważam, że to zadanie należy powierzyć agentowi w trakcie szkolenia Benjaminowi Ripleyowi. Pracowałem z nim podczas trzech ostatnich (choć nieautoryzowanych) misji i poświadczam, że w trakcie każdej z nich naprawdę się wykazał, prezentując przy tym niezwykłą inteligencję, spryt i moralny kompas. Jedynymi słabościami Ripleya są XX oraz fakt, że jest beznadziejnie zadurzony w XX, ale nic z tego nie powinno mieć wpływu na powodzenie tej misji. Załączam jego akta do zatwierdzenia.
Ta misja będzie, rzecz jasna, wymagała również kooperacji ze strony pana syna XX. Wiem, że ostatnio nie za dobrze wam się układa, ale proszę mu wyjaśnić, że XX. Pana życie – i losy całego kraju – są w jego rękach.
Proszę bezzwłocznie dać mi znać, czy możemy rozpocząć działania. Jestem gotów zainicjować operację w dowolnym momencie. Ze względu na pana bezpieczeństwo ten moment powinien nastąpić jak najwcześniej.
Z poważaniem
XX
PS Ze względu na wysokie ryzyko, którym obarczona jest misja, proszę nie omawiać jej z nikim z XX, nawet z XX i XX. Co więcej, proszę spalić tę wiadomość oraz akta, po czym – w miarę możliwości – spuścić popiół w toalecie.
Rozdział 1
POWRÓT
Biblioteka Vandenberga
Budynek Nathana Hale’a
Akademia Szpiegostwa CIA
10 lutego Godzina 15.00
– Pająk powrócił! – Bibliotekę szkoły szpiegów wypełnił głos Zoe Zibbell.
Dziewczyna za bardzo się ekscytowała, żeby poczuć, że krzyczy, choć w bibliotece było przecież ciszej niż w pozostałych budynkach kampusu. Ogromne pomieszczenie miało cztery piętra, a wzdłuż jego ścian ciągnęły się trzy antresole, na których ustawiono tysiące książek. Wykrzyczane słowa wydawały się odbijać echem od każdej z nich: Pająk powrócił… Pająk powrócił… Pająk powrócił…
Zoe wzdrygnęła się, gdy dotarło do niej, że usłyszało ją o wiele więcej osób, niżby chciała. Szybko zajęła miejsce przy stoliku, przy którym do niedawna próbowałem odrabiać pracę domową.
W bibliotece panował nietypowy tłok. Popołudniami ja i inni uczniowie pracowaliśmy zwykle w internacie, ale tego dnia pierwszoklasiści dostali swoją pierwszą pracę domową ze wstępu do materiałów wybuchowych: każde z nich miało rozbroić niewielką bombę. Ładunki nie były podobno dość silne, żeby zrównać z ziemią cały budynek, ale z materiałami wybuchowymi nigdy nie wiadomo. Rozsądniej było po prostu trzymać się z dala od internatu. Ponad setka uczniów – od pierwszej do siódmej klasy – garbiła się teraz nad biurkami w bibliotece. Wszyscy próbowali udawać, że Zoe wcale ich nie interesuje, zgodnie z tym, czego uczono nas na zajęciach z potajemnej obserwacji dla średnio zaawansowanych („Jak widzieć, pozostając niewidzialnym”), ale byłem pewien, że rozpaczliwie pragną dowiedzieć się więcej.
Do niedawna samo istnienie Pająka było objęte tajemnicą: o tej złowrogiej organizacji wiedziało jedynie kilkoro najwyższych rangą ludzi z CIA. Przez ostatni rok Pająk ciągle jednak nam się naprzykrzał: jego członkowie zamierzali wysadzić budynek, w którym obecnie przebywaliśmy, zaatakowali autobus pełen uczniów tuż przed położoną w dziczy placówką treningową szkoły, a nawet próbowali zniszczyć dużą część Manhattanu. Po tym wszystkim nie dało się już zachować istnienia organizacji w tajemnicy przed członkami Akademii Szpiegostwa. Każde z nas uczy się, by zostać szpiegiem czy szpieżką; zdobywanie informacji to nasza praca. Niemal wszyscy zdążyli już dojść do prawdy.
Nawet nie próbowałem ukrywać, jak bardzo interesują mnie słowa Zoe. Pająk dwukrotnie próbował mnie zwerbować, a potem, kiedy odmówiłem, zabić. Dlatego wszelkie informacje na temat jego posunięć były dla mnie bardzo cenne. Podniosłem wzrok znad pracy domowej z kryptografii.
– Skąd wiesz? – spytałem.
Zoe wsunęła się na krzesło po drugiej stronie stolika.
– Kameleon i ja usłyszeliśmy o tym zupełnym przypadkiem. Na zajęciach z tajnych operacji dla zaawansowanych dostaliśmy zadanie domowe, by założyć komuś podsłuch. Uznaliśmy, że jeśli wybierzemy wysoko postawiony cel, dostaniemy lepsze oceny. Więc wybraliśmy Idiotę.
Zoe uwielbiała nadawać innym pseudonimy. Kameleonem był Warren Reeves, mistrz kamuflażu (który jednak kiepsko radził sobie z innymi obowiązkami szpiega), a Idiotą dyrektor naszej szkoły… który był idiotą. Strasznym.
– I udało się wam? – zapytałem.
– Tak. – Mimo niepokoju Zoe posłała mi dumny uśmiech. – Wczoraj wieczorem zamontowaliśmy mu w gabinecie dwie bezprzewodowe pluskwy klasy X.
– W gabinecie? – Byłem pod wrażeniem.
Biuro dyrektora stanowiło trudny cel. Facet naprawdę nie był zbyt bystry – zajmował się głównie papierkową robotą i kwestiami administracyjnymi, których nikt inny nie chciał tknąć – tyle że CIA doskonale wiedziała, że nie jest zbyt bystry, więc otaczała go pierścieniem ochrony znacznie szczelniej, niż gdyby chodziło o kogoś kompetentnego. Gabinet znajdował się na samej górze budynku, pięć pięter nad nami, a wejścia do niego strzegli uzbrojeni strażnicy oraz skomplikowany system kamer.
– Jak obeszliście zabezpieczenia?
– Odwróciłam uwagę strażników, a Kameleon zajął się infiltracją.
– I dał radę?
– Czemu wydajesz się zaskoczony?
– Bo kiepski z niego szpieg. Kiedy ostatnio próbował zinfiltrować jakieś pomieszczenie, utknął w tunelu wentylacyjnym. Musieliśmy wzywać strażaków, żeby go wyciągnąć.
Zoe zmarszczyła brwi.
– Ostatnio Kameleon bardzo się starał udoskonalić swoje umiejętności.
– To jeszcze nie znaczy, że mu się udało.
– A jednak – warknął nosowym głosem ktoś za moimi plecami.
Natychmiast się obróciłem. Warren stał raptem metr ode mnie. Gdyby się nie odezwał, mógłbym w ogóle go nie zauważyć. Zakamuflował się jeszcze lepiej niż zwykle. Miał na sobie strój doskonale pasujący do zabytkowych mebli wypełniających Budynek Hale’a, a na twarzy farbę w tym samym kolorze, dzięki czemu doskonale zlewał się z rzędem półek na książki.
Nie tylko ja przegapiłem Warrena. Większość otaczających nas uczniów również była w szoku. Uczennicę czwartej klasy, która dotychczas udawała, że przegląda książki, ukradkiem podsłuchując naszą rozmowę, tak zaskoczyło nagłe pojawienie się Warrena, że pisnęła ze strachu i upuściła sobie prosto na stopę ciężki egzemplarz Caldwellowskiego Ilustrowanego przewodnika po truciznach i odtrutkach.
Warren usiadł obok mnie, dumny jak paw. Czułem się nieco zbity z tropu, bo farbę do twarzy nałożył sobie tak umiejętnie, że przestał wyglądać jak człowiek. Miałem wrażenie, że siedzę obok wyjątkowo odpychającej lalki brzuchomówcy.
– Wcale nie jesteś lepszym szpiegiem ode mnie – oznajmił. – Brałeś udział w tylu misjach tylko dlatego, że Pająk zaatakował akurat ciebie. Po prostu miałeś szczęście.
– Nie wiem, czy tak bym to nazwał – odparłem.
– Jasne, jasne. Rzecz w tym, że gdybym był na twoim miejscu, sam uratowałbym sytuację.
– Ale przecież też tam byłeś – zwróciła się do niego Zoe – i niczego nie uratowałeś. Przeciwnie, przez pomyłkę omal nie zastrzeliłeś Bena. I to dwukrotnie.
Warren cofnął się jak szczeniak skarcony za zasikanie dywanu – czyli jak zawsze, gdy Zoe sprawiała mu przykrość. Zoe powoli stawała się doskonałą szpieżką, ale jakimś cudem wciąż nie dostrzegała faktu, że Warren się w niej kocha.
– Chwila – powiedziałem do niej. – Mówisz, że zinfiltrowaliście gabinet dyrektora zeszłej nocy?
– Tak – odparła.
Spojrzałem na Warrena.
– Więc czemu nadal nosisz kamuflaż?
– Farba nie chce się zmyć – rzucił posępnym głosem. Niewykluczone, że by się zarumienił, gdyby nie był pomalowany na brązowo. – Za pomocą standardowych farb do ciała nie mogłem uzyskać idealnego odcienia dębiny, więc wykorzystałem barwnik do drewna. I nie mogę się go pozbyć.
Zoe parsknęła, choć próbowała zachować powagę.
– To nic śmiesznego – jęknął Warren. – Na dzisiejszej lekcji samoobrony pani Simon uznała mnie za stolik i położyła mi na głowie książkę!
Zoe śmiała się coraz głośniej.
– Zbaczamy z tematu – przypomniałem jej. – Co konkretnie usłyszeliście w gabinecie dyrektora?
– A, tak. – Skupiła na mnie całą uwagę, ignorując nadąsanego Warrena. – Monitorujemy pluskwy, odkąd tylko je zamontowaliśmy, ale dopiero teraz udało nam się usłyszeć coś ważnego. Dyrektor przez większość dnia wypełniał wnioski o amunicję i grał w gry na smartfonie. Przez godzinę wahał się, co zamówić na lunch. Ale jakieś trzydzieści minut temu odebrał ważny telefon w sprawie Pająka.
– Kto dzwonił? – spytałem.
– Nie wiem – przyznała Zoe. – Na telefonie nie założyliśmy podsłuchu. Słyszeliśmy tylko to, co działo się w pomieszczeniu, a konkretnie wypowiedzi Idioty.
– I co mówił?
Przed udzieleniem odpowiedzi Zoe rozejrzała się po bibliotece. Pozostali uczniowie, którzy nas podsłuchiwali, natychmiast skupili się na swoich podręcznikach. Zoe wyciągnęła z kieszeni kurtki telefon i przesunęła go po blacie w moją stronę.
Wokół komórki były owinięte słuchawki. Wsunąłem je sobie do uszu. Warren rzucił mi zazdrosne spojrzenie, jakby szansa na kontakt z woskowiną Zoe czyniła mnie największym szczęściarzem na świecie.
Na ekranie był już właściwy plik. Włączyłem odtwarzanie.
Najpierw usłyszałem, jak dyrektor mamrocze jakieś niezrozumiałe bzdury.
– Durne jeże! – wrzasnął. – Przestańcie kraść moje naleśniki!
Spojrzałem na Zoe z ciekawością.
– To jakiś tajny kod?
– Nie – odparła dziewczyna. – Gra w coś na telefonie.
– W „Narwane Naleśniki” – wyjaśnił Warren. – Trzeba smażyć jak najwięcej naleśników. Ale jeże wciąż próbują je kraść, więc trzeba w nie strzelać syropem klonowym…
– Reguły gry nie są teraz istotne – przerwała Zoe.
Warren zmarszczył ze smutkiem brwi.
Na nagraniu usłyszałem, że telefon dyrektora zaczął dzwonić. Ten poczekał dziesięć sygnałów, najwyraźniej próbując ukończyć poziom gry, ale potem poddał się i odebrał.
– Tu dyrektor – powiedział szorstko. – Oby to było coś ważnego. Jestem bardzo zajęty. – Nagle wziął gwałtowny wdech i zapytał: – Pająk? Serio? Skąd wiesz?
Później nastąpił dłuższy moment, gdy dyrektor przyswajał mnóstwo informacji od osoby po drugiej stronie linii. Przez większość czasu starał się udawać zainteresowanego – mówił „hmm”, „fascynujące” i „ojej”, ale w tle wciąż słyszałem przyciszone dźwięki gry: piskliwą melodyjkę przetykaną czasem chlupotem syropu i kwikiem wirtualnych jeży. Nagle dyrektor powiedział:
– Nie, wcale nie gram w nic na telefonie. Słucham uważnie!
Muzyczka się urwała. Dyrektor wydał kolejną serię wyrażających zainteresowanie dźwięków, żeby pokazać, jak bardzo jest skupiony.
Tymczasem przez główne drzwi wślizgnął się do biblioteki Mike Brezinski.
Inni uczniowie byli na jego widok niemal tak samo zaskoczeni jak po obwieszczeniu Zoe o powrocie Pająka. Mike – najnowszy rekrut szkoły szpiegów – zdążył już zdobyć popularność na terenie kampusu, choć ledwie kilka tygodni temu był moim najlepszym przyjacielem ze świata zewnętrznego, a ja starałem się ukrywać przed nim fakt, że chodzę do Akademii Szpiegostwa. Nie wiedział o tym zresztą nikt z moich znajomych, a nawet moi rodzice. Istnienie szkoły było ściśle tajne: reszta świata żyła w przeświadczeniu, że jestem uczniem Akademii dla Uzdolnionej Młodzieży imienia Świętego Smithena. Ale Mike sam się domyślił, że to tak naprawdę tajna szkoła dla przyszłych szpiegów, po czym w istotny sposób przyczynił się do pokrzyżowania planów pewnego złoczyńcy podczas operacji „Zając polarny”. CIA uznała, że ma talent, i go zwerbowała. Chociaż był moim równolatkiem, musiał zacząć jako uczeń pierwszego roku, co oznaczało, że powinien rozbrajać właśnie wybuchową pracę domową, a nie spacerować po bibliotece.
– Co on tu robi? – syknął Warren.
– Może skończył przed wszystkimi – zasugerowała Zoe.
– Niemożliwe – powiedział Warren. – Czas zaczęto im liczyć kwadrans temu. Nawet Erica Hale nie rozbraja bomb w takim tempie.
Mike zauważył nas, zamachał dłonią i podszedł szybkim krokiem, po drodze uśmiechając się do grupy ładnych dziewczyn.
Większość z nich odpowiedziała uśmiechem. Taki to był gość.
Telefon Zoe nadal odtwarzał nagranie. Słyszałem, jak dyrektor krztusi się śliną.
– Benjamin Ripley?! – zawołał, zirytowany do granic możliwości. – Do czego potrzebujecie go tym razem?!
Niestety, potem zapadła cisza. Dyrektor znów nasłuchiwał, co pewien czas mrucząc pod nosem, tyle że bardziej nerwowo.
Nie pałał do mnie sympatią. Niedługo po tym, jak przybyłem do szkoły szpiegów, nawymyślałem mu, żeby móc dalej prowadzić pewne śledztwo, a na początku tego roku szkolnego przypadkowo wysadziłem w powietrze jego biuro za pomocą moździerza. Nie była to do końca moja wina, ale choć dyrektorowi tłumaczono ten fakt wielokrotnie, zwyczajnie nie chciał słuchać. Wciąż urzędował w składziku na środki czystości i miał o to do mnie ogromne pretensje.
Mike dotarł do mojego stolika, obrócił jedno z krzeseł i usiadł, opadając na oparcie.
– Czego słuchasz? – zapytał.
– Wykładu z lekcji – odparłem szybko. Nie wiedziałem, czy Mike dowiedział się już o istnieniu Pająka (przegapił nasze wcześniejsze starcia), a na pewno nie miałem pozwolenia, żeby go wtajemniczyć.
Zerknął na mnie z ukosa, jakby chciał dać znać, że mi nie wierzy.
– Co z twoją pracą domową? – spytała Zoe. – Rozbroiłeś już bombę?
– Nie – odparł Mike.
Warren sapnął.
– Chcesz powiedzieć, że zostawiłeś w internacie tykający ładunek wybuchowy?!
– Uspokój się, Salamandro – powiedział Mike. – Tego też nie zrobiłem.
– Mój pseudonim to Kameleon – zirytował się Warren. – A nie żadna Salamandra.
Mike wzruszył ramionami.
– Jedno i drugie wygląda jak jaszczurka.
– Więc co z bombą? – spytała Zoe.
– Zacząłem ją rozbrajać – powiedział Mike – ale była absurdalnie skomplikowana. Pomyślałem więc: jaki to ma sens? Zastanówmy się. A co, gdyby jakiś bandzior rzeczywiście podłożył mi ładunek wybuchowy? Na próby rozbrojenia go zmarnowałbym cenny czas. Wydurniałbym się przy kabelkach, a złoczyńca dałby tymczasem drapaka. Przecież lepiej zignorować bombę, pozwolić bandziorowi myśleć, że ją rozbrajam, poczekać, aż opuści gardę, pewien, że ma mnie z głowy… i wtedy go capnąć!
– Więc pozwolisz bombie wybuchnąć? – dopytywała Zoe.
– Tak – potwierdził Mike. – Choć zostawiłem ją w miejscu, gdzie nie zrobi nikomu krzywdy. I skróciłem odliczanie, żeby wybuchła trochę wcześniej.
– Czemu? – spytał Warren.
– W ramach dywersji – odparł Mike. – Bomba eksploduje, bandzior myśli: „Oho! Mam go z głowy!” i naprawdę traci czujność.
Zoe i ja wymieniliśmy spojrzenia, gdy dotarło do nas, że dziwaczny plan Mike’a ma swoje zalety. Mike od samego początku wyróżniał się na tle innych uczniów szkoły szpiegów. Niekonwencjonalne pomysły pozwalały mu zgarniać wysokie oceny. Nie wystarczy powiedzieć, że Mike myślał nieszablonowo – on często w ogóle nie zauważał szablonu!
Tymczasem Warren był takim fanatykiem właściwych procedur, że przed umyciem zębów czytał instrukcję obsługi szczoteczki. Fakt, że Mike nie chciał przestrzegać reguł, doprowadzał go do szaleństwa.
– A w jakimż to bezpiecznym miejscu zostawiłeś bombę?
– Na dziedzińcu – odparł Mike. – Gdzie nikt przypadkiem się na nią nie natknie. Nakryłem ją ciężkim garnkiem z kuchni, żeby zminimalizować rozrzut odłamków. A w okolicy porozklejałem kartki z ostrzeżeniami, żeby nikt się nie zbliżał.
– Kartki? – powtórzyła Zoe. – Co na nich napisałeś?
– „W okolicy uzbrojona bomba” – odparł Mike. – „Uwaga na odłamki”. Takie tam.
– Tak nie wolno! – parsknął Warren. – To wbrew zasadom!
– Złoczyńcy nie postępują zgodnie z zasadami – odparł Mike. – Czemu my mielibyśmy się nimi przejmować?
Właśnie ten tryb rozumowania pozwalał dostawać na akademii same szóstki.
Od strony dziedzińca doszło nas echo niewielkiej eksplozji. Książki zadrżały na bibliotecznych półkach. Wszyscy uczniowie, którzy stali za daleko od nas, żeby poznać plan Mike’a, skoczyli od stolików i podbiegli do okien. Chcieli zobaczyć, czy w budynku internatu zieje świeża wyrwa.
– Widzicie? – orzekł z dumą Mike. – Doskonała dywersja.
Zoe wyszczerzyła zęby. Była pod wrażeniem. Warren spojrzał jeszcze bardziej spode łba.
Tymczasem na nagraniu, którego wciąż słuchałem, dyrektor przestał wreszcie pochrumkiwać, co wskazywało, że rozmawiająca z nim osoba umilkła.
– Niech będzie – powiedział z rozdrażnieniem. – Zatwierdzę jego aktywację.
I się rozłączył. To był koniec pliku.
Posłałem Zoe i Warrenowi rozczarowane spojrzenie.
– I to już?
– To wszystko, co nagraliśmy – odparła Zoe. – Czego ci jeszcze trzeba? Przecież potwierdził, że… – Zerknęła niepewnie na Mike’a. – No, że naprawdę dzieje się to, o czym mówiłam wcześniej.
– Chwila – rzucił Mike. – Czy wy przypadkiem nie gadacie o Pająku?
Wszyscy spojrzeliśmy na niego z zaskoczeniem.
– Pająk – kontynuował – to międzynarodowa siatka niezależnych agentów, którzy za odpowiednią cenę są gotowi wywoływać chaos i siać zamęt. – Spojrzał na mnie. – Nie udawaj, że nie istnieją. Przecież już kilkukrotnie próbowali cię zabić.
– Od jak dawna wiesz o Pająku? – spytał podejrzliwie Warren.
– Och, już od jakiegoś czasu – odparł Mike. – Przecież to żadna tajemnica.
– A jednak – powiedziałem.
– Serio? – spytał Mike. – Cóż, w takim razie jest kiepsko strzeżona.
– Na to wychodzi – westchnąłem, po czym przesunąłem telefon z powrotem w stronę Zoe. – Ale dużo bym dał, żeby wiedzieć, co Pająk teraz knuje.
– Niedługo się dowiesz – powiedziała radośnie Zoe. – Przecież cię aktywują!
– Nie mamy co do tego pewności – powiedziałem. – Wiem, że dyrektor wymienił moje nazwisko, ale to było kilka dobrych minut temu. Równie dobrze aktywowany może zostać Warren.
– Warren? – Zoe wybuchnęła śmiechem. – Nie gadaj głupot! Przecież on nie ma z Pająkiem żadnych szans!
– Wiecie, że wciąż tu jestem? – spytał ponuro Warren.
– Idiota ewidentnie mówił o tobie – ciągnęła Zoe. – I wydawał się nieźle wnerwiony. Aktywacją byle ucznia aż tak by się nie przejął. Ale ciebie nienawidzi z całego serca i będzie nienawidził aż do śmierci.
– Od razu czuję się pewniej – mruknąłem.
– Cóż, nie zapominaj, że wysadziłeś jego gabinet – powiedział Warren.
– Bo ty umieściłeś w moździerzu prawdziwy pocisk! – przypomniałem. – A gdybym nie wycelował w budynek, zginęłoby wielu niewinnych ludzi!
Warren wzruszył ramionami, ewidentnie nieprzekonany.
– Jeśli cię aktywują – powiedział niecierpliwie Mike – to czy możesz wybrać mnie na swojego partnera?
– Nie! – pisnęła Zoe, unosząc dłoń. – Wybierz mnie! On jest dopiero w pierwszej klasie.
– To tajna misja, a nie gra w dwa ognie – powiedziałem. – Nie mam prawa wybierać, kto zagra. I wciąż nie mam pewności, czy mnie aktywują.
– A powinieneś ją mieć – odezwał się nowy głos.
Wszyscy podskoczyliśmy na naszych krzesłach.
Erica Hale opierała się o półkę z książkami ledwie kilka metrów od nas. W przeciwieństwie do Warrena nie stosowała kamuflażu, żeby zbliżyć się do naszej grupy. Po prostu poruszała się z gracją i wdziękiem, które zaimponowałyby nawet tygrysicy. Erica była dopiero w czwartej klasie, ale i tak w całej szkole nikt nie mógł jej dorównać. Głównie ze względu na naturalny talent, ale również dlatego, że szpiegostwo miała we krwi: pochodziła z długiej linii agentów, którą zapoczątkował sam Nathan Hale. Jej dziadek Cyrus szkolił ją, odkąd była dzieckiem. Podobno w wieku trzech lat zdołała powstrzymać trzech złodziei przed obrabowaniem banku, używając jedynie soczku w kartonie i kolorowej sprężyny.
Miała na sobie swój zwyczajowy strój – czarny i dopasowany – który zapewniał jej swobodę ruchów, mogła więc przekradać się w ciemności lub spuszczać łomot wrogim agentom, wyglądając przy tym wyjątkowo modnie. Chociaż była tak piękna, że nawet w worku po ziemniakach i peruce klauna robiłaby piorunujące wrażenie. Byłem w niej totalnie zakochany, jak zresztą niemal każdy chłopak na terenie kampusu. Tyle że jedynie ja zdołałem spędzić trochę czasu w jej towarzystwie. Erica robiła wszystko, żeby trafić do grona najlepszych agentów i agentek świata, a przyjaźń uważała za przeszkodę na drodze do tego celu – zawsze zachowywała się więc skrycie i powściągliwie. (Zoe nazwała ją Królową Lodu). Poznałem Ericę lepiej tylko dlatego, że współpracowaliśmy podczas poprzednich misji.
Jej chłodna postawa zdawała się czasem topnieć w moim towarzystwie. Co więcej, pod koniec naszej ostatniej akcji Erica nawet mnie pocałowała. Później zarzekała się jednak, że było to pozbawione znaczenia, że po prostu chciała mnie uspokoić, bo kilka sekund później mieliśmy zostać unicestwieni przez wybuch nuklearny. Od tamtej pory stała się jeszcze bardziej odległa niż zwykle – unikała mnie jak ognia. Teraz odezwała się do mnie po raz pierwszy od kilku tygodni.
– Bierz kurtkę – poleciła. – Ruszamy.
– Chwila – powiedziałem. – Zostaję aktywowany właśnie w tej chwili?
– Mamy kryzys – oznajmiła stanowczo. – Liczy się każda sekunda.
– A toaleta? – spytałem. – Mam czas pójść do łazienki? Bo powinienem, póki jest okazja.
Erica westchnęła, jakby wizyty w toalecie dotyczyły wszystkich, tylko nie jej. Niewykluczone, że tak właśnie było. Nie pamiętałem, żeby choć raz musiała zrobić przerwę czy postój.
– W porządku – rzuciła. – Możesz iść do łazienki. Byle szybko.
Złapałem książki i plecak, ale Erica mnie powstrzymała.
– Nie trać czasu. Nie będą ci potrzebne. – Spojrzała na Mike’a. – Zaniesiesz wszystko do pokoju Bena?
– Pewnie. – Mike posłał jej swój klasyczny czarujący uśmiech. – Czy mogę zrobić dla ciebie coś jeszcze?
– Nie. Ale miałeś dobry pomysł z pracą domową z rozbrajania bomb.
Zoe i Warrenowi opadły szczęki. Łatwiej było spotkać jednorożca, niż usłyszeć od Eriki komplement.
– Dobry pomysł? – parsknął Warren. – Zadziałał lekkomyślnie, brawurowo i wbrew regułom!
– Tak – odparła Erica. – Swego czasu postąpiłam w ten sam sposób. – Znów skupiła uwagę na mnie. – Czemu nie jesteś jeszcze w łazience?
– Czekałem na ciebie.
– Czemu? Ja nie muszę iść.
– Uznałem, że niegrzecznie będzie odbiec samemu, gdy…
– W życiu szpiega nie ma miejsca na maniery – powiedziała Erica.
– Twój ojciec ma świetne maniery – stwierdziła Zoe.
– I jest najgorszym szpiegiem świata – ucięła Erica.
– Fakt.
Pomachałem wszystkim na do widzenia i ruszyłem w stronę wyjścia z biblioteki. Po drodze włożyłem zimową kurtkę. Czułem na sobie wzrok wszystkich innych uczniów. Większość z nich odeszła już od okien, pewna, że eksplozja Mike’a nie wyrządziła żadnych trwałych szkód, i mogła obserwować mnie teraz z zazdrością.
Mało kto miał okazję brać udział w misjach jeszcze przed ukończeniem szkoły szpiegów. Nawet absolwentów rzadko na nie wysyłano! Praca w terenie była pisana jedynie garstce wybrańców. Pozostali lądowali za biurkiem. Ja tymczasem za chwilę miałem otrzymać moje piąte (i drugie oficjalne) zlecenie, a spędziłem w akademii zaledwie rok! W pierwszych misjach brałem udział głównie z powodu pecha, ale za każdym razem pokazywałem, na co mnie stać: potrafiłem rozgryźć plany wrogów i pokrzyżować im szyki. W ten sposób zasłużyłem na udział w operacji „Zając polarny”. I najwyraźniej poradziłem sobie wystarczająco dobrze, żeby zostać aktywowany jeszcze raz.
Mimo to okropnie się denerwowałem. Robiłem wszystko, żeby nie dać tego po sobie poznać: trzymałem głowę uniesioną i maszerowałem przez bibliotekę z wielką pewnością siebie, ale w środku byłem w rozsypce. Martwiłem się, co mnie czeka i na jakie niebezpieczeństwa zostanę wystawiony. Bałem się, że nie podołam, że zawiodę – albo zginę.
A mówiąc całkiem szczerze, mocno niepokoiło mnie również to, jak Erica traktowała Mike’a.
Być może powinienem koncentrować się na innych pilnych sprawach, ale nie mogłem wyrzucić z głowy tego, że go pochwaliła. Mnie niemal nigdy nie prawiła komplementów – a przecież pomogłem jej uratować Kolorado przed wybuchem bomby atomowej! Owszem, pocałowała mnie, ale potem upierała się, że nic do mnie nie czuje. A Mike umiał podbijać serca dziewczyn.
Zerknąłem przez ramię na moich przyjaciół, ale tak, żeby tego nie dostrzegli – bałem się, że zobaczę, jak Erica śmieje się z dowcipów Mike’a, gładzi się niewinnie po włosach albo trzepocze rzęsami. Nic z tego nie było w jej stylu, ale prawienie komplementów również nie!
Na szczęście Erica szła już korytarzem. Była tuż za mną.
Tyle że też spojrzała w tył, na Mike’a.
Pomachał jej na do widzenia.
Ku mojemu zaskoczeniu odmachała.
Już łatwiej było mi pogodzić się z tym, że za chwilę miałem rozpocząć śmiertelnie niebezpieczną misję.
Wypadłem przez wielkie dębowe drzwi biblioteki i znalazłem się w głównym holu Budynku Hale’a. Pobiegłem do męskiej toalety, szybko zrobiłem swoje, a kiedy wyszedłem, zobaczyłem, że Erica czeka na mnie z niecierpliwością. Spojrzała na zegarek, jakby pięćdziesiąt pięć sekund, które spędziłem, sikając, stanowiło pięćdziesięciopięciosekundową przesadę. (Jestem uzdolniony w dziedzinie matmy, co przejawia się między innymi w tym, że mam doskonałe wyczucie czasu. Zawsze wiem, ile coś mi zajęło. Co do sekundy).
Ruszyła w stronę głównych drzwi Budynku Hale’a.
Posłusznie poszedłem za nią.
– Dokąd idziemy?
– My? – spytała lodowatym tonem, choć jej gniew nie był chyba skierowany konkretnie na mnie. – „My” nie idziemy nigdzie. Idziesz tylko ty.
Zamarłem zszokowany.
– Nie weźmiesz udziału w misji?
– Nie. Miałam tylko przekazać ci wieści. – Otworzyła drzwi, wpuszczając do holu podmuch lodowatego powietrza.
Mój poziom stresu gwałtownie wzrósł. Sukces poprzednich misji w dużej mierze zawdzięczałem właśnie Erice. Zawsze była niedaleko, gotowa pomóc, sformułować plan działania, a do tego – zazwyczaj – stłuc kilku bandziorów na kwaśne jabłko. Przeraziłem się na myśl, że aktywują mnie bez niej. Była ode mnie bystrzejsza, bardziej opanowana, pewna siebie i sto razy lepsza w walce.
Kiedy wyszedłem z Budynku Hale’a, stała już na łukowatym podjeździe, który ciągnął się przed wejściem. Było lodowato. Wokół widziałem dywan martwej, zmrożonej trawy.
Na podjeździe stał czarny SUV z włączonym silnikiem.
Za kółkiem siedziała kobieta w okularach przeciwsłonecznych. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Okna z tyłu były przyciemnione, więc nie widziałem nikogo więcej.
Erica otworzyła tylne drzwi, spojrzała na siedzącego w środku człowieka czy ludzi i powiedziała: „Oto on”.
Zerknąłem na nią w nadziei, że da mi jakoś do zrozumienia, co się dzieje, ale nie dała.
– Miłej zabawy – rzuciła, choć ton jej głosu sugerował, że wcale mi tego nie życzy.
Wspiąłem się do SUV-a, a Erica zatrzasnęła za mną drzwi.
Wnętrze wozu wyglądało nietypowo. Przywodziło na myśl raczej limuzynę. Środkowe fotele były skierowane w stronę tylnych, tak żeby podróżni mogli siedzieć twarzą w twarz. Dalej widziałem taflę dźwiękoszczelnego szkła, która odgradzała od reszty auta przednie fotele – dzięki niej nasza kierowczyni nie słyszała niczego, czego nie powinna słyszeć. W boczne panele wbudowano niewielki barek: błyskały stamtąd rzędy kieliszków i wiaderko z lodem.
Za najbardziej nietypowy element wnętrza SUV-a niewątpliwie uznałem jednak dwóch siedzących w nim mężczyzn.
Pierwszym był Cyrus Hale, dziadek Eriki i jeden z najwybitniejszych amerykańskich szpiegów wszech czasów.
A drugim prezydent Stanów Zjednoczonych.
Rozdział 2
ZLECENIE
Tajny środek transportu
W drodze przez Waszyngton
10 lutego Godzina 15.30
Prezydent David Stern był wysoki i przystojny: miał kanciastą szczękę, idealną fryzurę i profesjonalnie odciśnięty dołeczek na brodzie. Nosił trzyczęściowy niebieski garnitur, a na klapie miał przypinkę z amerykańską flagą.
Tak zaskoczyła mnie jego obecność, że przez dłuższą chwilę nie usiadłem. Po prostu stałem przygarbiony w aucie, patrząc na tylne siedzenie, czy raczej gapiąc się na prezydenta z rozdziawionymi ustami. Kiedy kierowczyni dodała gazu, poleciałem naprzód, tak więc pierwsze, co zrobiłem w towarzystwie przywódcy naszego kraju, to padłem jak długi u jego stóp.
Cyrus Hale przewrócił oczyma.
Zadowolić go było jeszcze trudniej niż jego wnuczkę, choć byliśmy razem już na trzech udanych misjach. Teraz, gdy był „agentem emerytowanym” (czyli wciąż pracował dla CIA, tyle że nieoficjalnie), przestał nosić garnitury. Miał na sobie spodnie od dresu, pasujący polar oraz nerkę na suwak.
Prezydent Stern uprzejmie wychylił się, żeby pomóc mi wstać.
– Ups – powiedział, a w jego ustach nawet to słowo jakimś cudem zabrzmiało godnie. – Chyba wzięliśmy cię z zaskoczenia.
Starałem się powiedzieć „tak”, ale wciąż byłem w takim szoku, że zdołałem jedynie pisnąć.
Prezydent wcisnął guzik interkomu wbudowany w podłokietnik i odezwał się do kierowczyni:
– Ostrożnie, Courtney. Nasz gość jeszcze nie zapiął pasów.
Courtney odruchowo wcisnęła hamulec. A ponieważ właśnie udało mi się podnieść z podłogi, siła bezwładności rzuciła mnie na fotele ustawione tyłem do kierunku jazdy.
Courtney zerknęła, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– Nic mu nie jest – rzucił Cyrus, więc ruszyliśmy dalej.
Szybko zapiąłem pasy.
SUV przekroczył bramę akademii i ruszył w stronę centrum. Pokonaliśmy jakieś dwadzieścia metrów, po czym utknęliśmy w korku. Waszyngton to pod tym względem najgorsze miasto w kraju. Nawet ślimak mógłby nas przegonić.
Gapiłem się na prezydenta, aż wreszcie mój mózg zdołał sformułować słowa.
– Jakim cudem po prostu wyszedł pan z Białego Domu? Bez całej kolumny aut?
Stern parsknął śmiechem.
– Kolumny ściągają mnóstwo uwagi. Jeśli chcę poruszać się incognito, robię właśnie tak.
Wskazał palcem za okno.
Rzeczywiście, nikt z pieszych czy innych kierowców nawet na nas nie patrzył. Nie mieli pojęcia, kto siedzi w środku. Czarnych SUV-ów było w Waszyngtonie tyle co latarni – wciąż woziły w tę i z powrotem dyplomatów niskiego szczebla.
– Bez obstawy agentów Tajnej Służby? – spytałem.
– Wątpię, żebyśmy wpadli w jakieś tarapaty, ale gdyby nawet… – Prezydent skinął głową na kierowczynię. – Courtney poradzi sobie w każdej sytuacji.
Zerknąłem przez ramię i przez taflę szkła (z całą pewnością kuloodpornego). Courtney była drobna i nie wydawała się przesadnie groźna, ale Erica Hale również nie sprawiała takiego wrażenia, a potrafiła przecież rozłożyć na łopatki pluton najemników.
Napotkałem spojrzenie Courtney, odbite w lusterku. Widziałem w jej oczach błysk, który oznaczał, że gdybym podniósł rękę na prezydenta, zabiłaby mnie bez chwili zawahania. Znów spojrzała przed siebie, na zakorkowaną ulicę.
A ja ponownie zwróciłem się do prezydenta.
– Często pan tak robi?
– Nie. Szczerze mówiąc, niemal nigdy. Ale potrzebowałem odrobiny prywatności, a wyznam ci, że w Białym Domu trudno na nią liczyć. Nikt poza naszą czwórką nie wie, że tu jestem. Moi pracownicy sądzą, że uciąłem sobie drzemkę.
– Drzemkę? – powtórzyłem.
– Czasem potrzebuję się przekimać. Niełatwo jest być przywódcą wolnego świata. Co rusz w środku nocy budzą mnie najróżniejsze kryzysy. Tak czy owak, Cyrus i Courtney zorganizowali wszystko, żebym mógł się wyrwać. I oto jestem. Muszę przyznać, że ciekawie jest przemieszczać się jak zwykły obywatel.
– Tęskni pan za tym? – spytałem.
– A skąd! – odparł. – Od lat nie musiałem stawać na czerwonym świetle. Sterczenie w korkach jest do bani.
Prezydent mówił przyjaznym, ojcowskim tonem, który sprawił, że zaraz się odprężyłem. Zapomniałem już, że na początku mnie zatkało, i zamierzałem dalej ciągnąć bezsensowną gadkę o niczym, ale Cyrus uciszył mnie ruchem ręki.
– Przepraszam, że się wcinam, panie prezydencie, ale mamy do omówienia kwestie ważniejsze od ruchu na drodze.
– Oczywiście. – David Stern spojrzał na mnie poważnym wzrokiem. – Benjaminie, poinformowano mnie o pewnym bardzo istotnym problemie, a agent Hale twierdzi, że mogę powierzyć ci jego rozwiązanie.
Zerknąłem na Cyrusa, zaskoczony, że powiedział komuś na mój temat coś dobrego. Nie potwierdził słów prezydenta, a jedynie podał mi teczkę.
Był na niej stempel TYLKO DLA TWOICH OCZU: OPERACJA „WONNY PIŻMOSZCZUR”. Oraz gruba pieczęć z wosku, na której odciśnięto logo CIA.
Serce zabiło mi mocniej. Wspaniale było dostać do rąk teczkę, której zawartość mogłem obejrzeć tylko ja. Ale…
– „Wonny piżmoszczur”? – Nie zdołałem ukryć rozczarowania.
– Wiem, nazwa jest do niczego – powiedział prezydent. – Ale zapewniam, że misja ma pierwszorzędne znaczenie. Z tego, co rozumiem, Agencja nadawała kiedyś swoim misjom ekscytujące nazwy takie jak „Atak kobry” albo „Błękitny płomień”, ale z czasem wszystkie wykorzystano i zostały nam same odpady. Mogło być gorzej, wierz mi. Ostatnia misja, w której uczestniczyłem, nazywała się „Czarujący mors”.
Nastrój nieco mi się poprawił. Spróbowałem złamać pieczęć, która zabezpieczała dokumenty. Okazała się zaskakująco twarda. Mocowałem się z nią przez kilka sekund, ale bez skutku.
– Rany Julek! – mruknął Cyrus, wyszarpnął mi teczkę z rąk i sam wziął się do przełamywania pieczęci. Tyle że też nie dał rady.
Prezydent Stern zasłonił dłonią usta, żeby ukryć uśmiech.
Cyrus cisnął teczkę na podłogę.
– Wiecie co? Nie musimy teraz otwierać tej teczki. I tak znam jej zawartość. Oto sedno sprawy: mamy wiarygodne informacje, że Pająk planuje zamach na prezydenta.
Natychmiast usiadłem prosto, naprawdę przestraszony. Jeśli istniała organizacja zdolna ominąć wszystkie zabezpieczenia i skasować szefa naszego kraju, to był nią właśnie Pająk. Bałem się też, bo siedziałem obecnie tuż obok Sterna, więc gdyby nasi wrogowie postanowili uderzyć w tej chwili, również źle bym skończył.
– Skąd pochodzą informacje?
– Podsłuchaliśmy rozmowy, które prowadzono za pośrednictwem monitorowanych przez nas kanałów – wyjaśnił Cyrus. – Było ich wystarczająco wiele, żebyśmy uznali zagrożenie za realne.
Sądząc po tonie jego głosu, uważał, że to wyjaśnienie powinno mi wystarczyć, i nie życzył sobie z mojej strony więcej pytań. Miałem jednak do zadania jeszcze jedno.
– „My”, czyli kto?
– Mój zespół – powiedział Cyrus.
– Czyli?
– Te dane są poufne.
– Pytam, czy to oficjalna operacja CIA – wyjaśniłem. – A może kolejna nieautoryzowana misja?
Cyrus uniósł brwi, zaskoczony, że śmiałem zadać takie pytanie.
Prezydent parsknął i posłał mu znaczący uśmiech.
– Sam mówiłeś, że jest bystry.
– Czasem aż do przesady – mruknął Cyrus. Potem znów spojrzał na mnie. – Jak wiesz, już wcześniej mówiłem, że bardzo niepokoi mnie stopień infiltracji CIA przez agentów Pająka. Z wyjątkiem ciebie i Eriki nie ma w Agencji nikogo, komu moglibyśmy w pełni zaufać.
– A twój syn?
– Zaufanie można zdefiniować na dwa sposoby – wyjaśnił Cyrus. – Można ufać komuś, że nie jest zdrajcą… oraz że w danej sytuacji zadziała odpowiednio kompetentnie. Wiem, że mój syn nie pracuje dla Pająka. Ale kompetentnych działań spodziewałbym się już raczej po orangutanie.
Oczywiście miał rację, choć Alexander Hale zdołał przez lata zgrywać dobrego agenta i zamydlić przy tym oczy całej CIA. Największy talent miał do przekonywania innych, że ma mnóstwo talentów. Chciał dobrze, ale był skrajnie nieudolny i nieostrożny. W kluczowych momentach zawsze uderzał się w głowę i tracił przytomność.
– A ufasz dyrektorowi szkoły? – spytałem. – Został poinformowany o mojej aktywacji.
– Skąd wiesz? – spytał podejrzliwie Cyrus.
Przez moment chciałem mu wszystko opowiedzieć, ale ostatecznie zdecydowałem się na zdanie, którym Erica zawsze raczyła mnie w takich sytuacjach.
– Uczę się, żeby zostać szpiegiem. Zdobywanie informacji to moja praca. Czy dyrektor wie, co się dzieje?
– Nie wiedziałby tego, nawet gdyby siedział z nami w tym aucie – rzucił Cyrus. – Owszem, powiedziałem mu, że Pająk wrócił do gry, i kazałem bezzwłocznie zatwierdzić twoją aktywację, ale okłamałem go co do całej reszty. Uważa, że chcemy zinfiltrować podstawówkę w miejscowości Bethesda. A jeśli Pająk założył nam podsłuch na linii – w co nie wątpię – mam nadzieję, że jego agenci również kupili tę wersję wydarzeń.
– A więc misja nie jest autoryzowana? – spytałem.
– W czasie jej trwania priorytetem będzie ochrona życia prezydenta za wszelką cenę – rzucił Cyrus, uchylając się od udzielenia jednoznacznej odpowiedzi.
– Czy będziemy pracować dla Tajnej Służby?
– Nie – odparł Cyrus. – Ona też mogła zostać zinfiltrowana. Jeśli o mnie chodzi, żadna rządowa agencja bezpieczeństwa nie jest godna zaufania.
Zerknąłem na prezydenta, ciekaw, czy Cyrus trochę jednak nie przesadza. Prezydent wzruszył ramionami.
– Agent Hale uważa, że Pająk może już mieć kreta w Białym Domu – że jest nim ktoś z personelu albo któryś z moich ochroniarzy – i że ten kret zamierza wziąć udział w zamachu.
– Nie może pan po prostu wymienić personelu?
– W Białym Domu pracuje więcej osób, niż się ludziom wydaje – odparł prezydent. – Każdego dnia na posesji przebywa średnio tysiąc agentów Tajnej Służby, nie licząc kilkuset pracowników Zachodniego Skrzydła, a do tego dochodzą kucharze, kamerdynerzy, ogrodnicy… i kto wie, ilu jeszcze ludzi! Litości! Przecież zatrudniam na pełen etat aż trzech florystów. Zwolnienie choćby jednego pracownika rządowego wiąże się z górą papierkowej roboty.
– A z tym kretem to i tak tylko przeczucie – dodał Cyrus. – Wiem jedynie, że agenci Pająka planują zabić prezydenta. Nie mam pojęcia, z jakich metod skorzystają. Gdyby mieli swojego człowieka w Białym Domu, na pewno byłoby im łatwiej. Przecież nieraz infiltrowali już CIA. I właśnie w tym momencie do akcji wkraczasz ty, Benjaminie.
Wyjrzałem przez okno. Powoli przebijaliśmy się przez korek na Dupont Circle. Bardzo, bardzo powoli. Dupont to jedno z najgorzej zaprojektowanych rond na świecie – dziesięć ulic zbiega się w jednym punkcie, w którym auta suną wolniej niż lodowce. Widziałem jednak, że zmierzamy w stronę Białego Domu, co było istotną wskazówką na temat planu Cyrusa.
– Chcecie, żebym był waszym szpiegiem w Białym Domu?
– Właśnie – rzekł Cyrus. – Operacja „Zając polarny” pokazała nam, że nikt się nie spodziewa, że tajnym agentem będzie dziecko.
– Tylko Leo Shang się tego nie spodziewał – poprawiłem. – Pająk to inna historia. Przecież wiedzą, kim jestem! Już wcześniej krzyżowałem im szyki.
– Fakt – przyznał Cyrus. – Dlatego podczas pobytu przy 1600 Pennsylvania Avenue[1] masz nie zwracać na siebie uwagi. Liczę, że ludzie Pająka cię nie zauważą. Odkąd zeszłej jesieni pomogłeś nam zniszczyć jego siedzibę, Pająk nie działa tak sprawnie jak kiedyś. Jego szefowie są rozproszeni po całym świecie. Każdy prowadzi operacje wywiadowcze na własną rękę. Jeśli zachowasz ostrożność, prawdopodobnie nie połapią się, że bierzesz udział w operacji.
– Jak to możliwe? – spytałem. – Będę przecież jedynym dzieciakiem w Białym Domu.
– Nieprawda – przypomniał mi prezydent.
I wtedy pojąłem, na czym konkretnie ma polegać moja misja.
Prezydent Stern miał dwoje dzieci: piętnastoletnią córkę Jemmę oraz trzynastoletniego syna Jasona. Choć rodzina próbowała trzymać ich z daleka od blasku jupiterów, byli dwójką najsłynniejszych dzieci w Ameryce, a może i na świecie. Kilkukrotnie widziałem ich w telewizji: stali za ojcem, gdy składał przysięgę prezydencką, brali udział w poszukiwaniu jajek wielkanocnych w Białym Domu, machali, wchodząc do Air Force One[2]. Zawsze zdawali się dobrze wychowani i uśmiechnięci.
– Mam udawać przyjaciela pana syna? – spytałem.
– Zgadza się – odparł prezydent. – Jason jest w twoim wieku. Często zaprasza znajomych. Twoja obecność nie wzbudzi podejrzeń.
– Będziesz się musiał, rzecz jasna, trzymać blisko Jasona, żeby wszystko wypaliło – dodał Cyrus. – Jason przeszedł już odprawę i bardzo chce pomóc. Bądź co bądź chodzi o życie jego ojca. Podczas dzisiejszej wizyty w Białym Domu będziesz musiał sprawiać wrażenie…
– Dzisiejszej? – powtórzyłem.
Cyrus zmarszczył brwi, zirytowany, że wchodzę mu w słowo.
– Pająk zaczął już wprowadzać swoje plany w życie. Myślałeś, że kiedy ruszy nasze śledztwo? Za miesiąc?
– Nie – odparłem. – Przepraszam. Wszystko dzieje się tak szybko…
– Dobry agent musi być gotów na aktywację zawsze i wszędzie – poinformował mnie Cyrus. – Twoja przykrywka jest następująca: poznaliście się z Jasonem w grze online. Od razu się polubiliście. Dlatego zaprosił cię na zabawę do Białego Domu.
Żachnąłem się.
– Agencie Hale, zabawa jest dla dzieci. Możemy powiedzieć, że to impreza?
Cyrus zgrzytnął zębami.
– Macie się spotkać w celu wspólnej zabawy. Koniec kropka. Dalej: wszyscy goście Białego Domu muszą najpierw przejść kontrolę bezpieczeństwa w Budynku Eisenhowera w zachodniej części nieruchomości. Jason wpisał cię już na listę odwiedzających. Na pewno masz ze sobą legitymację szkolną?
– Tak jest. – Wyciągnąłem ją z portfela i podsunąłem mu pod nos.
Wedle dokumentu chodziłem do drugiej klasy Akademii dla Uzdolnionej Młodzieży imienia Świętego Smithena, która stanowiła oficjalną przykrywkę Akademii Szpiegostwa. Wszyscy uczący się w niej przyszli szpiedzy udawali, że chodzą do Świętego Smithena. Legitymacja wyglądała bardzo oficjalnie, choć zdobiło ją moje najgorsze zdjęcie wszech czasów. Martwiło mnie jednak coś innego: choć nazwa szkoły była fałszywa, na legitymacji widniało moje prawdziwe imię i nazwisko: „Benjamin Ripley”.
– Nie dostanę pseudonimu? – spytałem.
– A po co ci? – burknął Cyrus.
– Ostatnio go używałem. Podczas operacji „Zając polarny”.
– To co innego – rzucił. – Wtedy próbowałeś wykiwać trzynastoletnią dziewczynę. A żeby dostać się do Białego Domu, musisz zostać prześwietlony przez agentów Tajnej Służby Stanów Zjednoczonych. Stworzenie fałszywej tożsamości wystarczająco dobrej, żeby ich oszukać, zajęłoby długie miesiące. Nasza szkoła podaje się za Akademię Świętego Smithena od ponad pięćdziesięciu lat, więc to dobrze ugruntowana historyjka. Ale jeśli chodzi o ciebie, Służba przeanalizowała już dostępne informacje, potwierdziła numer ubezpieczenia i zadzwoniła do twoich rodziców, żeby upewnić się, czy nie jesteś niebezpieczny.
– Moi rodzice wiedzą, że jadę do Białego Domu? – spytałem zaskoczony.
– Tak – odparł Cyrus. – Bardzo się cieszą.
Wyciągnąłem telefon. Przez całe popołudnie byłem tak skupiony na innych sprawach, że nie spojrzałem na niego od godziny. W tym czasie przegapiłem cztery połączenia od rodziców i otrzymałem od nich kilkadziesiąt wiadomości. Matka chciała, żebym zrobił sobie z Jasonem Sternem selfie, a ojciec pytał, czy mogę zgarnąć z Białego Domu jakieś fajne pamiątki.
Wciąż staliśmy w korku na Dupont Circle. Prezydent zdawał się tym zirytowany o wiele bardziej niż świadomością, że tajna organizacja złoczyńców szykuje na niego zamach.
– Nie do wiary – narzekał. – Jeśli jeszcze zwolnimy, zaczniemy toczyć się w tył.
Cyrus nacisnął przycisk interkomu, żeby porozmawiać z Courtney.
– Zatrzymaj się. Ben pojedzie do Białego Domu metrem.
– Tak? – spytałem.
– Nie możesz przecież przyjechać razem z prezydentem. Prezydent nie pilnuje dzieci podczas zabawy – powiedział z naciskiem. – Musisz dotrzeć do Białego Domu tak, jak zrobiłby to zwykły nastolatek. Podróż metrem nie zajmie ci wiele czasu.
– Dotrzesz szybciej, niż gdybyś stał w tych korkach – dodał prezydent. – Może ja też przesiądę się do metra?
– Odmawiam – odparła Courtney, kierując SUV-a w stronę oznaczonej na czerwono strefy, gdzie nie wolno było parkować. – Przypominam, że ktoś chce pana zabić. Korzystanie ze środków transportu publicznego byłoby wysoce ryzykowne.
– Może nikt nie uwierzyłby, że to naprawdę ja – zasugerował z nadzieją Stern. – Prezydent w metrze? Kto to kupi?
– Obawiam się, że nie ma takiej możliwości – powiedziała Courtney.
– Ech. – Prezydent zmarszczył brwi i zapadł się w fotelu. – Zwyczajność jest do niczego.
– Kiedy przejdziesz już przez kontrolę bezpieczeństwa w Białym Domu, spotkasz się z Jasonem, który pokieruje cię dalej – powiedział Cyrus.
– Jeśli jest coś, co chcesz zobaczyć, po prostu mu o tym powiedz – dodał prezydent. – Wie, że ma ci we wszystkim pomagać.
– Miej oczy i uszy szeroko otwarte – rozkazał Cyrus. – Kiedy tylko dowiesz się czegoś, co będzie wymagało działań, natychmiast daj mi znać. Pamiętasz mój numer komórkowy?
– Tak. – Talent do liczb był moim jedynym atutem w świecie szpiegów. W wielu sytuacjach chętnie zamieniłbym tę umiejętność na lepszą znajomość sztuk walki – albo celniejsze oko – ale fakt, że potrafię wyrecytować każdy numer czy zestaw współrzędnych, jaki kiedykolwiek poznałem, już kilkukrotnie okazał się bardzo pomocny.
Courtney nareszcie dotarła do czerwonej strefy.
– Oczekuję, że sporządzisz raport z dzisiejszych działań w Białym Domu – powiedział Cyrus, po czym sięgnął, żeby otworzyć drzwi.
– Chwileczkę! – rzuciłem. – Czy możesz powiedzieć mi cokolwiek więcej o intrydze Pająka? Kogo podejrzewasz o bycie kretem? Mężczyznę czy kobietę? Cokolwiek…?
Cyrus jęknął, jakby moje pytania były całkiem absurdalne.
– Gdybym wiedział coś więcej, wszystko bym ci przekazał. W tym przypadku siedzimy głęboko w szybie.
– Szybie? – powtórzyłem.
– Szybie górniczym – wyjaśnił Cyrus. – Czyli w ciemności. Kretem może być każdy. A jeśli Pająk połapie się, że coś wiemy, sprawy mogą bardzo szybko przybrać niewłaściwy obrót. Więc niczego nie schrzań.
Cyrus może i był genialnym agentem, ale zagrzewać do działania nie umiał za grosz.
– Powodzenia – powiedział prezydent.
– Dzięki – odparłem. A potem mogłem już tylko wysiąść z auta. Więc tak zrobiłem.
Chodniki przy skrzyżowaniu pękały w szwach od pieszych, ale czarny SUV zdawał się nie interesować zupełnie nikogo. No, poza pracownikiem służb parkingowych, który gnał do nas z zapałem godnym komandosa z Navy SEALs, w biegu wypisując mandat.
– Nie wolno tu parkować! – warknął. – Czerwona strefa!
Courtney opuściła szybę i posłała mu wściekłe spojrzenie.
– Nie zaparkowałam. Stoję z włączonym silnikiem! To dozwolone!
– Nie na mojej warcie – sapnął facet. – Zgodnie z paragrafem 46a podpunkt D Kodeksu drogowego czerwonej strefy nie wolno blokować nawet na chwilę niezależnie od przyczyny…
– Nawet jeśli chodzi o bezpieczeństwo narodowe? – spytał David Stern, otworzywszy okno. – Bo widzi pan, jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych.
– A ja królową Szwecji – odparł sarkastycznie mężczyzna. Nieświadomy faktu, że naprawdę stoi oko w oko z prezydentem, dramatycznym ruchem zerwał mandat ze swojego bloczku i podał go Courtney.
– Palant! – wrzasnęła, po czym znów włączyła się do ruchu.
Ja tymczasem ruszyłem na stację metra, usiłując zachować spokój. Mniej niż godzinę temu był to jeszcze zupełnie normalny dzień szkoły. No, o ile w szkole szpiegów w ogóle bywało normalnie. A teraz nagle wysłano mnie na kolejną nieautoryzowaną misję: miałem pokrzyżować plany zbrodniczej organizacji, która już kilkukrotnie próbowała mnie zabić. I nie mogłem liczyć na wsparcie Eriki Hale.
Zadanie wydawało mi się ekstremalnie trudne, wymagające i niebezpieczne.
A rzeczywistość miała przerosnąć moje lęki.