“Zagubiony” to mroczna i wciągająca opowieść, prowadząca do porywającego zakończenia, która usatysfakcjonuje szerokie grono miłośników kryminałów.


Jak wielu policjantów z powieści kryminalnych detektyw Jonah Colley to człowiek z tragiczną przeszłością. Jego życie legło w gruzach przed dziesięciu laty, w dniu, w którym podczas wycieczki z ojcem do parku zaginął jego 4-letni syn Theo, w czasie gdy zmęczony Jonah zasnął na ławce. Od tamtej pory Jonaha prześladuje poczucie winy, ale nigdy nie stracił nadziei, że Theo wciąż żyje i choć podejrzewał, kto stał za porwaniem, nigdy nie był w stanie tego udowodnić.

Od tamtej pory Jonah próbował bezskutecznie rozwiązać zagadkę, w którą został uwikłany, doznał wielu porażek, jego małżeństwo rozpadło się, stracił też kontakt z najlepszym przyjacielem Gavinem McKinneyem. Niemniej jednak, kiedy Gavin dzwoni i prosi o pomoc, Jonah wyrusza na spotkanie do opuszczonego magazynu przy Nabrzeżu Rzeźników nad Tamizą. Nie ma pojęcia, co go czeka, a wydarzenia, które nastąpią – walka o życie i ciężkie zranienie, uwikłanie w morderstwo i kolejne uprowadzenie dziecka, skłonią go do ponownej oceny zdarzeń z przeszłości.

“Zagubiony” to jedna z tych lektur, które wciągają czytelnika od samego początku. Jonah Colley nie jest krystalicznie czystym bohaterem, ma swoje wady, ale jest z natury przyzwoity. Z każdym zwrotem akcji w tej skomplikowanej opowieści wydaje się, że wpada w coraz większe kłopoty. Szybko staje się jasne, że chociaż jest policjantem, nie jest poza podejrzeniami i zaczyna być nękany przez detektywów prowadzących tę nową sprawę. Jonah, wyczerpany psychicznie i zdezorientowany, zaczyna się zastanawiać: Czy i przez kogo jest wrabiany? Czy są jakieś powiązania ze zniknięciem jego syna i tym, co stało się z Gavinem? I dokąd zaprowadzi go nieoficjalne śledztwo prowadzone na własną rękę?

Simon Beckett eksploruje nieostre granice między tymi, którzy łamią, a tymi, którzy egzekwują prawo, rozważa, jak daleko możemy się posunąć, by chronić tych, których kochamy. Bada głęboko zakodowane w umyśle poczucie sprawiedliwości, dobra i zła oraz zdolność ludzkiego umysłu do wierzenia w to, w co chce wierzyć, niezależnie od obiektywnej prawdy.

Powieść Simona Becketta to intrygująca i ekscytująca lektura, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością.

Powieść Simona Becketta to intrygująca i ekscytująca lektura, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Skonstruowana jest z dwóch powiązanych, przeplatających się historii. W teraźniejszości toczy się gra o wysoką stawkę, w którą uwikłany zostaje Jonah. Druga opowieść to bardzo emocjonalna historia z przeszłości detektywa, która kształtuje osobę, którą jest dzisiaj, a także przebieg śledztwa, które prowadzi. Obie historie łączą tajemnicze oszustwa, zdrady i podstępy ujawniane stopniowo przez autora, aż do kluczowej i dramatycznej rozgrywki kończącej powieść.

“Zagubiony” to dobrze napisana książka, starannie zaplanowana, zawierająca satysfakcjonujący suspens, nieprzewidywalna, realistyczna i pobudzająca wyobraźnię, z ekscytującym tempem akcji i momentami, gdy czytelnik wstrzymuje oddech. Trzyma w napięciu, nie pozwalając się oderwać aż do zaskakującego zakończenia.Robert Wiśniewski

Simon Beckett, Zagubiony, Przekład: Bartłomiej Nawrocki, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 12 października 2022
 
 

Simon Beckett
Zagubiony
Przekład: Bartłomiej Nawrocki
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 12 października 2022
 
 

Rozdział 1

Zro­zu­miał, że ma kło­poty, dopiero kiedy poczuł zapach krwi. Na nabrzeżu pano­wał cał­ko­wity mrok. Latar­nie nie dzia­łały, przez co nisz­cze­jące maga­zyny stały pogrą­żone w ciem­no­ści jak zapo­mniane relikty poprzed­niej epoki. W świe­tle reflek­to­rów sta­rego saaba oko­lica wyglą­dała jak opusz­czone indu­strialne mia­steczko. Patrząc przez przed­nią szybę, Jonah przy­po­mniał sobie po raz kolejny, że cho­ciaż spę­dził w Lon­dy­nie więk­szość życia, mia­sto wciąż skry­wało zaka­marki, o któ­rych ist­nie­niu nie wie­dział. I nie chciał wie­dzieć, jeśli wszyst­kie miały wyglą­dać jak to miej­sce.
Nie­ła­two było tu tra­fić. Nabrzeże znaj­do­wało się na wylud­nio­nym odcinku Tamizy, nie­za­go­spo­da­ro­wa­nym brzegu, któ­rego nazwa nawet nie wyświe­tlała się na mapie. Wska­zówki, które otrzy­mał, były mętne, kilka razy musiał wra­cać po swo­ich śla­dach, kiedy kolejna uliczka oka­zy­wała się pro­wa­dzić doni­kąd. Teraz zapar­ko­wał na skrawku poro­śnię­tego chwa­stami bez­droża naprze­ciwko dłu­giej ściany z cegieł. Po prze­ciw­nej stro­nie rzeki jak bry­lanty lśniły jasne świa­tła dro­gich apar­ta­men­tów, barów i restau­ra­cji. Tutaj nato­miast pano­wała ciem­ność. Sze­roko zakro­jona moder­ni­za­cja objęła resztę doków, ale z jakie­goś powodu omi­nęła ten pod­mo­kły ślepy zaułek. Żadna nie­spo­dzianka, bio­rąc pod uwagę, jak nazy­wało się to miej­sce. Jonah myślał z początku, że to żart, ale nie, jed­nak nie. Dowód, pordze­wiała tabliczka z nazwą ulicy, wisiał tuż przed jego oczami:
„Nabrzeże Rzeź­ni­ków”.
Jesz­cze kilka godzin wcze­śniej sie­dział przed pubem z kole­gami z zespołu, cie­sząc się let­nim wie­czo­rem po tre­ningu na strzel­nicy. Tele­fon zadzwo­nił, aku­rat kiedy stał przy barze. Nie znał numeru i o mały włos nie odrzu­cił połą­cze­nia. Ale ludzie przed nim wciąż cze­kali na swoją kolejkę, więc po chwili ode­brał.
– Jonah? To ja. – I wtedy, na wypa­dek gdyby zapo­mniał: – Gavin.
Cho­ciaż ostat­nio sły­szał ten głos pra­wie dzie­sięć lat temu, poczuł nagle, jakby to było wczo­raj.
– Jesteś tam?
Jonah prze­szedł do spo­koj­niej­szej czę­ści knajpy, zapo­mi­na­jąc o alko­holu.
– Czego chcesz?
– Potrze­buję pomocy.
Żad­nego „jak się masz?”, żad­nego „kopę lat!”. Poczuł, że mimo­wol­nie zaci­ska szczęki.
– I dla­czego dzwo­nisz z tym do mnie?
– Bo tylko tobie mogę zaufać.
Z zasko­cze­nia ode­brało mu mowę.
– Chyba muszę usły­szeć nieco wię­cej.
Cisza.
– Spie­przy­łem. Wszystko pomy­li­łem. Wszystko…
– O czym ty mówisz?
– Wyja­śnię ci, jak przy­je­dziesz.
– Jezu, nie myślisz chyba, że…
– Stary maga­zyn na połu­dnio­wym brzegu, miej­sce nazywa się Nabrzeże Rzeź­ni­ków – wyrzu­cił z sie­bie jed­nym tchem Gavin. – Nie wyświe­tla się w nawi­ga­cji, prze­ślę ci namiary. Ostatni budy­nek. Będę cze­kał na cie­bie na zewnątrz o pół­nocy.
– O pół­nocy? Poważ­nie?
– Zro­zu­miesz, jak przy­je­dziesz. – I wtedy Gavin wypo­wie­dział słowo, któ­rego Jonah nie sły­szał od niego ni­gdy, nawet kiedy jesz­cze się przy­jaź­nili: – Pro­szę.
Połą­cze­nie się urwało. „Cho­lera”.
– W porządku?
To był Khan, drugi sier­żant z SCO19, jed­nostki kontr­ter­ro­ry­stycz­nej poli­cji metro­po­li­tal­nej. Potężne bary i kark miał nabrzmiałe od mię­śni, a ręce i klatka pier­siowa nie­mal roz­sa­dzały biały pod­ko­szu­lek. Jonah raz widział, jak kop­nia­kiem wywa­żył drzwi, które pole­ciały – razem ze sto­ją­cym za nimi nożow­ni­kiem – na drugi koniec pokoju. Poza służbą był jed­nak rodzin­nym czło­wie­kiem, do któ­rego każdy mógł przyjść ze swo­imi pro­ble­mami.
Jonah scho­wał tele­fon do kie­szeni i poki­wał głową.
– Mhm, taki gość, z któ­rym od dawna nie roz­ma­wia­łem.
– Kło­poty?
Nie wie­dział, jak odpo­wie­dzieć.
– To pew­nie nic. Ale brzmiał jak…
Prze­rwał, kiedy ktoś klep­nął go w plecy.
– Nie mia­łeś stać przy barze? Kurwa, uwa­rzy­ła­bym to piwo szyb­ciej.
Jonah obró­cił się do krę­pej kobiety patrzą­cej na niego z dołu z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia. Nolan czę­sto się to zda­rzało. Poli­cjantka była kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów niż­sza od niego i led­wie się­gała Kha­nowi do ramie­nia, ale jeśli przy­szłoby co do czego, żaden z nich raczej nie miałby szans. Zwłasz­cza kiedy wypa­dała ich kolej na przy­nie­sie­nie alko­holu.
– Roz­ma­wiamy – powie­dział Khan, rzu­ca­jąc jej spoj­rze­nie sier­żanta.
– Dobra. – Namy­śliła się przez chwilę. – Daj kasę, to zamó­wię.
Jonah par­sk­nął śmie­chem.
– Jest okej, już idę.
– Na pewno? – dopy­tał Khan.
– Jasne. – Wzru­szył ramio­nami. – To pew­nie i tak nic.
W dro­dze do baru pró­bo­wał prze­ko­nać o tym sam sie­bie. W cokol­wiek wpa­ko­wał się Gavin, mógł zała­twić to sam. Jonah nie był mu nic winien. Abso­lut­nie, kurwa, nic.
A jed­nak roz­mowa nie dawała mu spo­koju. Nawet kiedy już przy­niósł piwa do sto­lika, cały czas wra­cał do tego, co powie­dział Gavin.
„Tylko tobie mogę zaufać”.
Kie­dyś to mogła być prawda. Swego czasu Jonah powie­działby to samo. Znał Gavina od zawsze. Naj­lepsi przy­ja­ciele w szkole, razem wstą­pili do poli­cji i razem prze­szli przez aka­de­mię, po czym dostali przy­dział do tego samego rejonu. Gavin zawsze był tym bar­dziej otwar­tym, łatwo doga­dy­wał się z ludźmi, a wiecz­nym uśmie­chem masko­wał dziką potrzebę rywa­li­za­cji. Miesz­kali razem nawet po tym, jak Gavin zdał egza­min na detek­tywa i dołą­czył do wydziału docho­dze­niowo-śled­czego, w któ­rym zaj­mo­wał się spra­wami zwią­za­nymi ze strę­czy­ciel­stwem oraz prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­waną. Przez moment Jonah rów­nież roz­wa­żał zosta­nie detek­ty­wem. Prze­ło­żeni powta­rzali, że ma odpo­wied­nie zdol­no­ści, i zachę­cali go do przy­stą­pie­nia do kursu. Ale z jakie­goś powodu – może dla­tego, że nie lubił, kiedy ktoś go do cze­goś nama­wiał – prze­szedł rygo­ry­styczne szko­le­nie wyma­gane do przy­ję­cia do eli­tar­nego SCO19. Gavin kpił z jego decy­zji, twier­dząc, że Jonah był uza­leż­niony od adre­na­liny. Mimo to przy­jaź­nili się dalej. A kiedy Jonah zaczął uma­wiać się z Chris­sie, a Gavin poznał Marie, cała czwórka stwo­rzyła zżytą grupę. Wypady na mia­sto, wspólne waka­cje. Dobre czasy.
Ale to było lata temu. W innym życiu. Dla­czego więc Gavin wyska­ki­wał jak filip z konopi i aku­rat teraz pro­sił go o pomoc? Dwie rze­czy, któ­rych ni­gdy Gavi­nowi nie bra­ko­wało, to pew­ność sie­bie i zna­jomi. Musiał być naprawdę zde­spe­ro­wany, skoro zadzwo­nił do Jonaha – i w osta­tecz­nym roz­ra­chunku to prze­wa­żyło szalę. Ponie­waż nie­ważne, jak usil­nie pró­bo­wał to zlek­ce­wa­żyć, wciąż wra­cał myślami do jed­nej rze­czy.
Gavin wyda­wał się prze­ra­żony.
I tak, po tym, jak wytłu­ma­czył się przed wszyst­kimi, Jonah wyszedł z pubu i ruszył w kie­runku auta.
A teraz tkwił tutaj, na opusz­czo­nym nabrzeżu pośrodku niczego. Zga­siw­szy sil­nik, wyjął latarkę ze schowka saaba i wysiadł z auta. Audi – zało­żył, że nale­żało do Gavina – stało nie­da­leko, ale poza tym nie widział śladu życia. Zaro­śnięta ścieżka pro­wa­dziła do pogrą­żo­nych w ciem­no­ści ogrom­nych pustych maga­zy­nów i budyn­ków prze­my­sło­wych, zza któ­rych widać było rzekę błysz­czącą w świe­tle sierpu księ­życa. Jonah włą­czył latarkę i ruszył w tamtą stronę.
Ścieżka dopro­wa­dziła go do wąskiej alejki bie­gną­cej mię­dzy budyn­kami poza­bi­ja­nymi dechami. Na jed­nym wciąż stra­szył duch sta­rego szyldu: „Gar­bar­nia Jol­leya. Naj­lep­sze skóry”. W innych mie­ściły się rzeź­nie pro­wa­dzące sprze­daż hur­tową lub zakłady prze­twór­stwa mię­snego, pod­czas gdy ogromna, przy­po­mi­na­jąca han­gar kon­struk­cja oka­zała się uboj­nią. Nabrzeże Rzeź­ni­ków jak się patrzy.
Było to nie­po­ko­jące miej­sce na nocną wizytę. Jonah zwy­kle nie miał pro­blemu z ciem­no­ścią, ale zdał sobie sprawę, że idąc wąską aleją, uważ­nie nasłu­chuje. Ulżyło mu, kiedy dotarł do jej końca i wyszedł nad brzeg. Woda chlu­po­tała gło­śniej. Obtłu­czone kawałki bruku wysta­wały spod popę­ka­nego asfaltu, wil­gotne powie­trze cuch­nęło słoną wodą, gni­ją­cymi wodo­ro­stami i ropą. Kilka przy­cu­mo­wa­nych razem barek pod­ska­ki­wało w nie­rów­nym ryt­mie w czar­nej jak smoła toni. Ciszę prze­ry­wały głu­che ude­rze­nia i skrzy­pie­nie, kiedy łodzie ocie­rały się o sie­bie. Naj­więk­sza została przy­wią­zana nieco z boku. Kiedy Jonah prze­cho­dził obok niej, usły­szał nagłe syk­nię­cie. Prze­stra­szony pode­rwał latarkę, ale uspo­koił się, kiedy zoba­czył kota. Brudne stwo­rze­nie tkwiło w ciem­nym luku, sku­lone bojowo nad reszt­kami bur­gera. Jedno oko nie otwie­rało się do końca z powodu jakie­goś urazu. Dru­gie, w któ­rym odbi­jało się świa­tło latarki, patrzyło na niego zło­wrogo. Kot par­sk­nął ostrze­gaw­czo.
– W porządku, jedz go sobie – mruk­nął Jonah, odwra­ca­jąc się. Snop świa­tła padł na ozdobny napis wyma­lo­wany na dzio­bie: „The Oracle”. Nazwę czę­ściowo zasła­niała opona przy­wią­zana do burty w roli odbi­ja­cza. Kiedy Jonah oświe­tlił to miej­sce, jesz­cze jedno syk­nię­cie przy­po­mniało mu, że wciąż nie jest tu mile widziany.
– Idę, idę.
Błoto mla­skało pod butami. Widział przed sobą koniec nabrzeża – samotny maga­zyn, z dwóch stron oto­czony wodą. Do połowy zasła­niał go szkie­let rusz­to­wa­nia, z któ­rego zwi­sała postrzę­piona pla­sti­kowa folia. Ogro­dze­nie z powy­gi­na­nej meta­lo­wej siatki blo­ko­wało dal­szą drogę.
Nikogo tu nie było.
Jonah zaklął i spraw­dził godzinę. Pra­wie dzie­sięć po pół­nocy. Spóź­nił się, ale nie tak bar­dzo. Zasta­na­wiał się, czy Gavin mógł odpu­ścić i odje­chać, ale wtedy przy­po­mniał sobie o zapar­ko­wa­nym nie­da­leko audi. Fakt – tylko przy­pusz­czał, że nale­żało do Gavina, ale nie umiał sobie wyobra­zić, że ktoś inny prze­by­wał tutaj o tej porze.
Więc gdzie on się podział?
Poświe­cił dookoła latarką, ale oko­lica pozo­sta­wała upo­rczy­wie ciemna i nie­ru­choma. Minuty mijały, z ner­wów coś ści­snęło Jonaha w żołądku. Dwa­dzie­ścia po wybrał numer, z któ­rego dzwo­nił Gavin. „Odbierz, Gavin”, pomy­ślał, kiedy w słu­chawce zabrzmiał sygnał połą­cze­nia. W tym samym momen­cie usły­szał inny dźwięk, tym razem dużo słab­szy. Za sobą.
Docho­dził z maga­zynu.
Jonah odwró­cił się i popa­trzył na siatkę. Kiedy ode­zwała się poczta gło­sowa, z nie­oświe­tlo­nego budynku dobiegł ostatni dźwięk; potem nastała cisza. To coś w żołądku ści­snęło go jesz­cze bar­dziej, gdy ponow­nie wybie­rał numer. Samotny dzwo­nek roz­brzmiał znowu i tym razem nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści – docho­dził ze środka maga­zynu.
„Jasna cho­lera…”
Zakoń­czyw­szy połą­cze­nie, Jonah wpa­try­wał się w pogrą­żony w mroku budy­nek. Nie­wi­doczny w cało­ści spod rusz­to­wa­nia masyw skła­dał się z samych ostrych kątów i cieni. Zasta­na­wiał się nad zgło­sze­niem tego, ale jeśli Gavin był ranny, cze­ka­nie na jakie­kol­wiek wspar­cie trwa­łoby zbyt długo. I wciąż ist­niała szansa, że mógłby to być fał­szywy alarm. Odno­sił jed­nak wprost prze­ciwne wra­że­nie i w końcu doszedł do wnio­sku, że nie ma wyboru.
Będzie musiał tam wejść.
– Jezu, Gavin… – wyszep­tał.
Pośrodku ogro­dze­nia wzno­siła się wysoka meta­lowa brama zamknięta na solid­nie wyglą­da­jącą kłódkę, ale nieco dalej Jonah zna­lazł dziurę w siatce na tyle dużą, że udało mu się przez nią prze­ci­snąć. Prze­szedł po popę­ka­nym asfal­cie do maga­zynu i odgar­nął folię, która zasła­niała potężne drzwi przy­po­mi­na­jące wej­ście do han­garu. Te były zamknięte, ale z boku znaj­do­wały się kolejne. Spró­bo­wał i otwo­rzyły się, a nie­na­oli­wione zawiasy zaskrzy­piały.
Zaświe­cił latarką do środka. Świa­tło ginęło w ogrom­nej prze­strzeni poprze­ty­ka­nej podob­nymi do dźwi­ga­rów sta­lo­wymi fila­rami, które zni­kały gdzieś pod sufi­tem.
– Gavin, jesteś tu?
Głos roz­szedł się echem, które zamil­kło po chwili. W maga­zy­nie pano­wała ciem­ność i wil­goć, powie­trze było cięż­kie od nie­mal kościel­nej ciszy. Się­gnął po tele­fon i wybrał numer Gavina. Dzwo­nek brzmiał zaska­ku­jąco gło­śno. Źró­dło dźwięku znaj­do­wało się jesz­cze dalej w głębi maga­zynu. Idąc w jego stronę, za jed­nym z fila­rów dostrzegł słabą poświatę. Tele­fon leżał na ziemi, Jonah zoba­czył na ekra­nie swoje imię. Wyświe­tlacz zamru­gał i dzwo­nek ucichł.
„Chry­ste, Gavin, w co ty się, do cho­lery, wpa­ko­wa­łeś? I mnie?”
Poświe­cił latarką dookoła. Chro­po­wate drew­niane belki, worki z wap­nem i cemen­tem oraz rolki prze­zro­czy­stego pla­stiku leżały poroz­wa­lane po jed­nej stro­nie, ale ni­gdzie nie widział Gavina. Nagle pro­mień padł na coś na ziemi. Otwarta poli­cyjna legi­ty­ma­cja, obok małej foto­gra­fii wid­niało nazwi­sko i sto­pień wła­ści­ciela.
Sier­żant Gavin McKin­ney.
Dostrzegł na niej ciemną smugę i poczuł, jak żołą­dek wywraca mu się do góry nogami, gdy zro­zu­miał, co to jest. Dopiero wtedy zauwa­żył plamy na kamien­nych pły­tach. Lśniły jak ropa, ale Jonah wie­dział, że to nie to. Poczuł to: słaby, ale nie­da­jący się pomy­lić z niczym zapach.
Meta­liczna woń krwi.
Czarne roz­bry­zgi ukła­dały się w trop, który zni­kał w ciem­no­ściach. Z walą­cym ser­cem ruszył za nim. Plamy zni­kały za podwój­nymi drzwiami zamon­to­wa­nymi w nie­otyn­ko­wa­nej cegla­nej ścia­nie. Odma­lo­wany od sza­blonu napis ładow­nia łusz­czył się na jed­nym ze skrzy­deł. Drzwi były uchy­lone, a duża nie­za­trza­śnięta kłódka zwi­sała luźno z wrze­cią­dza. Jonah się zawa­hał. Naj­roz­sąd­niej byłoby się wyco­fać, wezwać nie­bie­skich i pozwo­lić mun­du­ro­wym oraz ratow­ni­kom spraw­dzić, co znaj­do­wało się po dru­giej stro­nie.
Ale do tego czasu Gavin mógł być już mar­twy.
Popchnięte lekko drzwi otwo­rzyły się z jękiem. Wszedł szybko do środka, gotowy do odpar­cia ataku, macha­jąc dookoła latarką. Nic się nie wyda­rzyło. Pro­mień oświe­tlał dłu­gie, wąskie pomiesz­cze­nie. Z pod­wie­szo­nych pod sufi­tem pordze­wia­łych koło­wro­tów zwi­sały cięż­kie łań­cu­chy. Za nimi znaj­do­wały się potężne, roz­su­wane drzwi ze sta­rego drewna z czar­nymi meta­lo­wymi wspor­ni­kami. Musiały wycho­dzić na pomost, gdzie pod­pły­wano łodziami, by dostar­czyć lub ode­brać towar.
– Gavin?
Woda kapała gdzieś w ciem­no­ści z melo­dyj­nym „kap”, ale nie usły­szał odpo­wie­dzi. Zapach krwi był tu sil­niej­szy, mie­szał się jesz­cze z czymś. Mdląco słod­kim, zwie­rzę­cym feto­rem. Jonah skie­ro­wał latarkę na pod­łogę, żeby zoba­czyć, dokąd pro­wa­dzą ślady. Snop świa­tła prze­mknął obok prę­tów rusz­to­wa­nia i sterty pomię­tej folii, po czym padł na coś innego.
Nogi.
Jonah pod­biegł tam i zatrzy­mał się. Patrzył na ciało męż­czy­zny leżą­cego twa­rzą do ziemi na dużym kawałku pla­stiku. Ręce miał skrę­po­wane za ple­cami try­tytką, kolejną pętlę zauwa­żył na wyso­ko­ści kostek, przy sto­pach. Jonah nie widział jego twa­rzy, ale nawet po dzie­się­ciu latach roz­po­znał smu­kłą syl­wetkę i ciemne krę­cone włosy. Włosy, które teraz lepiły się od krwi. Czarna w świe­tle latarki obfita kałuża wyle­wała się z prze­zro­czy­stej folii na kamienne płyty jak mroczna aure­ola.
Jonah odzy­skał mowę.
– Gavin?
Nic. Ciało Gavina pozo­sta­wało wymow­nie nie­ru­chome. Mię­dzy ciem­nymi wło­sami dostrzegł blade odłamki kości i zmiaż­dżo­nej tkanki, ale nie zauwa­żył, żeby krew wciąż pły­nęła. Ta na pla­stiku i pod­ło­dze zaczęła już krzep­nąć. Mimo wszystko musiał się upew­nić. Ostroż­nie, by nie dotknąć krwi, uklęk­nął i wyma­cał miej­sce na szyi Gavina, tuż pod jego szczęką. Skóra była zimna i zwiot­czała, wyczu­wał pod pal­cami jedno- lub dwu­dniowy zarost, ale nie puls.
Otę­piały wypro­sto­wał się i cof­nął kilka kro­ków. Jakiś dźwięk spra­wił, że natych­miast się obró­cił. Nikogo tam nie było, za chwilę o zie­mię ude­rzyła kolejna kro­pla wody. Wypu­ścił powie­trze. Nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, co powi­nien zro­bić. Był na miej­scu zbrodni. Musiał się stąd zabrać i zgło­sić to, żeby nie zanie­czy­ścić wszyst­kiego jesz­cze bar­dziej.
Pró­bu­jąc odciąć się od tego, co zoba­czył, spraw­dził tele­fon. Brak zasięgu. Ten nale­żący do Gavina dzwo­nił w głów­nej hali, więc to pew­nie gruba ściana ładowni blo­ko­wała sygnał. Szedł już w stronę drzwi, kiedy zatrzy­mał go kolejny odgłos. Był zbyt cichy, żeby od razu go umiej­sco­wić, ale tym razem miał pew­ność, że to nie woda. Sta­nął, nasłu­chu­jąc. Z początku sły­szał jedy­nie krew pul­su­jącą mu w uszach, ale potem dźwięk roz­legł się znowu. Tym razem wyraź­niej.
Sze­lest pla­stiku.
Odwra­ca­jąc się w stronę sterty folii leżą­cej kilka metrów dalej, Jonah poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Dopiero teraz zoba­czył, że to nie była jedna wielka sterta, ale trzy duże zwoje. To mogły być odpady budow­lane, ale w świe­tle latarki przy­po­mi­nały coś innego.
Kokony.
Zbli­żył się do nich jak w tran­sie. Każdy rulon miał jakieś pół­tora do metra osiem­dzie­się­ciu dłu­go­ści i okle­jony był czarną taśmą napraw­czą. Były zaku­rzone, pokryte bia­łym pyłem, przez który nie można było doj­rzeć, co jest w środku, ale Jonah nagle uświa­do­mił sobie, skąd docho­dził cuch­nący, zwie­rzęcy odór, który poczuł wcze­śniej.
Zwłoki Gavina nie były jedy­nym cia­łem w tym pomiesz­cze­niu.
„Zabie­raj się stąd! Już!” Jonah zaczął się wyco­fy­wać, ale w tym samym momen­cie usły­szał coś jesz­cze. Łagodny, łamiący się szept. Zoba­czył, że w leżą­cym na wierz­chu zwoju polu­zo­wał się róg folii. Pocią­gnął za pla­stik. Dopiero wtedy dostrzegł ukrytą pod kolej­nymi war­stwami folii twarz.
Kiedy Jonah wpa­try­wał się w zna­le­zi­sko, usta otwo­rzyły się, zasy­sa­jąc pla­stik.
Odsko­czył do tyłu. Naj­pierw poczuł prze­możną chęć ucieczki, dopiero potem włą­czył się roz­są­dek. Przy­naj­mniej jedna z tych osób jesz­cze żyła.
Nie na długo.
– Spo­koj­nie, wycią­gnę cię – powie­dział Jonah, szar­piąc się z folią. Kolejne war­stwy zostały okle­jone dłu­gimi paskami taśmy kle­ją­cej. Siło­wał się z pla­sti­kiem, pró­bu­jąc go roze­rwać albo cho­ciaż zna­leźć kra­wędź, za którą mógłby zła­pać, ale były zbyt mocno ści­śnięte. Znie­kształ­cona twarz wyglą­dała, jakby zna­la­zła się pod wodą, prze­zro­czy­sta folia to kur­czyła się, to wydy­mała. Ale każdy kolejny ruch był coraz słab­szy. Wycią­gnął klu­czyki od auta i spró­bo­wał prze­bić pla­stik ostrą kra­wę­dzią. Mate­riał naj­pierw sta­wił opór, ale potem ustą­pił z deli­kat­nym trza­skiem. Jonah roz­darł otwór pal­cami, a folia roze­szła się ze świ­stem jak roz­pi­nany suwak.
Zdo­łał odsło­nić połowę twa­rzy. Usta były czę­ściowo otwarte, ale nie dostrzegł żad­nego ruchu ani reak­cji. „No dalej, pro­szę, oddy­chaj”, zakli­nał Jonah, wal­cząc z kolej­nymi war­stwami.
Nagle usta zaka­słały i otwo­rzyły się sze­rzej, spa­zma­tycz­nie nabie­ra­jąc powie­trza. Spod roz­dar­tej folii wyło­niła się głowa oto­czona gęstymi czar­nymi lokami. Młoda kobieta. „Pra­wie nasto­latka”, pomy­ślał Jonah, choć trudno było mieć pew­ność. Krew zaschła jej na skó­rze, która miej­scami była podraż­niona oraz pokryta pęche­rzami i tym samym bia­łym pyłem co na folii. Twarz dziew­czyny wykrzy­wiała się w gry­ma­sie bólu i prze­ra­że­nia, ale żadne z nich, ani nawet ciem­ność, nie mogły ukryć osza­ła­mia­ją­cej urody, która czy­niła ten widok jesz­cze bar­dziej gro­te­sko­wym. Żału­jąc, że nie może podać jej wody, Jonah dalej roz­dzie­rał folię, igno­ru­jąc smród wydo­by­wa­jący się spod splą­ta­nego pla­stiku. Dziew­czyna kasłała, wal­cząc o oddech, a on ode­zwał się do niej:
– Nic ci nie grozi. Jestem poli­cjan­tem, zabiorę cię stąd, okej?
Z jej gar­dła wydo­był się słaby płacz­liwy dźwięk, a potem powie­działa coś w języku, któ­rego Jonah nie roz­po­znał. Brzmiał jak arab­ski.
– Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem. Po pro­stu nie ruszaj się, żebym mógł cię wydo­stać.
– …boli…
– Wiem, sta­ram się, jak mogę – uspo­koił ją. „Niech mówi”. – Jak masz na imię?
Wymam­ro­tała coś, ale nie usły­szał. Chry­ste, tra­cił ją.
– Na… Nad­ine.
– Hej, Nad­ine. Jestem Jonah.
Mówił ze spo­ko­jem, do któ­rego było mu daleko. Nagle, w całym tym pośpie­chu, poczuł coś jesz­cze. Skóra na dło­niach zapie­kła go i dopiero wtedy zauwa­żył, że ma na rękach pro­szek z folii. Zabru­dzone miej­sca pokryły się czer­wo­nymi pla­mami. Przy­po­mniał sobie worki z mate­ria­łami budow­la­nymi sto­jące na zewnątrz i uświa­do­mił sobie, co to jest.
Wapno palone.
„Chry­ste”. Pył mógł wyżreć skórę i mię­śnie do kości, a kobieta była nim pokryta w cało­ści. Musiała cier­pieć męki. Do Jonaha dotarło, że potrze­bo­wała pomocy, któ­rej on sam nie potra­fił jej udzie­lić. Spraw­dził tele­fon, ale wciąż nie miał zasięgu. Nie chciał nawet o tym myśleć, ale wie­dział, co powi­nien zro­bić.
– Nad­ine, będę musiał wyjść na zewnątrz, żeby wezwać pomoc – powie­dział, choć nie był pewien, czy go rozu­mie. – Wrócę tak szybko jak się da, okej? Zosta­wię ci latarkę.
Poło­żył ją na pod­ło­dze; nie mógł zosta­wić mło­dej kobiety samej w ciem­no­ści. Jęk­nęła znowu, coraz bar­dziej pobu­dzona. Jonah zasta­na­wiał się, czy miała halu­cy­na­cje, ale zaczer­wie­nione oczy patrzyły przy­tom­nie i z prze­ra­że­niem. Na niego. Nie, nie na niego, zro­zu­miał.
Za niego.
Usły­szał ciche kroki i obró­cił się, pod­no­sząc ręce do gardy. Za późno. Coś odtrą­ciło je i ude­rzyło go w głowę. Roz­błysk świa­tła i bólu, lek­kość upadku.
A potem nic.

Rozdział 2

Zardze­wiałe łań­cu­chy pobrzę­ki­wały w ciem­no­ści jak stara dzie­cięca huś­tawka. Nie­re­gu­larny, ury­wany dźwięk nie dawał Jona­howi spo­koju. Spró­bo­wał uciec w mrok, z dala od okrop­nego skrzy­pie­nia i tego, co się z nim wią­zało. Ale w ten spo­sób tra­fił do tunelu peł­nego mar­twych liści. „Nie, nie, nie”. Czuł, że ktoś z nim jest, znał go. „Gavin”. W ciem­no­ści głos brzmiał jak szept. „Kiedy raz coś stra­cisz, ni­gdy tego nie odzy­skasz”.
Ryt­miczny brzęk łań­cu­chów odbi­jał się echem w jego gło­wie. Jonah czuł, jak zbiera mu się na wymioty, było mu nie­do­brze, miał wra­że­nie, że wiruje. Chry­ste, dla­czego tak bar­dzo bolała go głowa? Na oczach miał coś lep­kiego, przez co nie mógł ich otwo­rzyć. Dopiero po kilku pró­bach udało mu się roze­wrzeć powieki – ale i tak nic nie widział. Wszystko było czarne. Łań­cu­chy umil­kły, ale twarda powierzch­nia, na któ­rej leżał, zatrzesz­czała, jak tylko się poru­szył. Spró­bo­wał usiąść. Nie dał rady. Ręce miał skrę­po­wane za ple­cami, nogi też.
W panice zaczął się mio­tać. Głowa zapul­so­wała jesz­cze moc­niej, więc osu­nął się bez­wład­nie, czu­jąc, jak ogar­nia go fala mdło­ści. Zasta­na­wiał się, czy oślepł. Stop­niowo docie­rały do niego inne nie­przy­jemne wra­że­nia. Pra­gnie­nie. Zimno. Ręce go pie­kły, cały drżał i wszystko go bolało. W noz­drza ude­rzył go uno­szący się w powie­trzu odra­ża­jący smród i nagle wspo­mnie­nia wró­ciły. Maga­zyn. Młoda kobieta pokryta wap­nem palo­nym, na wpół udu­szona, owi­nięta w pla­sti­kową folię, tak jak dwa inne ciała. I Gavin.
Gavin.
To wtedy uświa­do­mił sobie, co się stało. Ktoś pozba­wił go przy­tom­no­ści, a krew z rany zakle­iła mu powieki. A teraz ze zwią­za­nymi dłońmi i sto­pami leżał na – Jezu – płach­cie folii.
Uspo­koił się, sku­pia­jąc na pracy prze­pony i bio­rąc dłu­gie, uspo­ka­ja­jące wde­chy. Panika stop­niowo ustą­piła. Kiedy otwo­rzył oczy, zdał sobie sprawę, że ciem­ność nie była tak abso­lutna, jak mu się wyda­wało. Dostrze­gał jej głę­bię, chyba nawet roz­róż­niał kształty. Obró­ciw­szy głowę – deli­kat­nie, bo każdy ruch gro­ził kolej­nym ata­kiem bólu – zoba­czył bladą, pio­nową linię świa­tła. Były to czę­ściowo otwarte drzwi, praw­do­po­dob­nie te, przez które wszedł. Wtedy dotarło do niego, że świa­tło robiło się coraz jaśniej­sze i że towa­rzy­szyło mu coś jesz­cze.
Kroki.
Jonah zamknął oczy, kiedy drzwi się otwo­rzyły, i poczuł na sobie pro­mień latarki. Leżał nie­ru­chomo, nie śmiąc nabrać powie­trza. Kroki zatrzy­mały się obok niego. Przez zaci­śnięte powieki świa­tło, któ­rym ktoś świe­cił mu pro­sto w twarz, nabrało krwa­wo­czer­wo­nej barwy.
A potem snop prze­su­nął się dalej, a pod powie­kami Jonaha poja­wiły się mroczki. Kroki minęły go, po czym znowu się zatrzy­mały. Kolejne dźwięki: stęk­nię­cie z wysiłku i sze­lest gru­bego pla­stiku. Jonah otwo­rzył oczy i zoba­czył latarkę wyce­lo­waną w coś na ziemi. Syl­wetka, nie­wiele wię­cej niż cień, nale­żała do zwa­li­stej postaci. Gar­biła się nad czymś, ale dopiero kiedy jesz­cze raz usły­szał zawi­ja­nie pla­stiku, zro­zu­miał, co się dzieje.
Postać owi­jała ciało Gavina w folię.
Wez­brała w nim bez­silna furia. Napiął więzy krę­pu­jące mu dło­nie i stopy, po czym zamarł, kiedy pla­stik, na któ­rym sam leżał, zatrzesz­czał. Bar­dzo cicho, ale postać zare­ago­wała. Jonah zaci­snął powieki, kiedy świa­tło latarki omio­tło go ponow­nie. Leżał nie­ru­chomo, jak w jakiejś kosz­mar­nej grze w posągi. „Nie pod­chodź. Pro­szę”.
Potem świa­tło się odda­liło.
Czuł, że się trzę­sie, gdy usły­szał, jak postać wró­ciła do zawi­ja­nia ciała Gavina w folię. Pró­bo­wał leżeć w bez­ru­chu, nie śmiąc nawet drgnąć na zdra­dziec­kim pla­stiku. Ostroż­nie, tak by go nie naru­szyć, spraw­dził więzy. Cokol­wiek krę­po­wało mu kostki, było zało­żone na dżinsy i skar­petki; w nad­garstki wbi­jało mu się za to coś gład­kiego i cien­kiego. Opa­ska zaci­skowa, taka sama, jaką zwią­zany był Gavin. Jonah spró­bo­wał ode­pchnąć od sie­bie ogar­nia­jącą go roz­pacz. Cien­kie try­tytki mogły wyglą­dać na słabe, ale były prak­tycz­nie nie­znisz­czalne. Raz zaci­śnięte, nie dawały się polu­zo­wać.
Z miej­sca, w któ­rym krzą­tała się postać, dobiegł inny dźwięk. Przez na wpół otwarte oczy Jonah zoba­czył, jak odcina kolejny frag­ment folii z rolki i roz­kłada go na pod­ło­dze. Latarka oświe­tlała syl­wetkę od tyłu, a sze­ro­kie plecy zasła­niały Jona­howi widok. Postać dźwi­gnęła z pod­łogi owi­nięty w pla­stik kształt. Dźwięk odkle­ja­nej taśmy, potem kolejne stęk­nię­cie.
Ruchomy pro­mień oświe­tlał tę część ładowni, przez którą syl­wetka cią­gnęła po pły­tach w stronę roz­su­wa­nych drzwi na prze­ciw­le­głej ścia­nie owi­nięte w pla­stik ciało Gavina. Upu­ściw­szy je z głu­chym łosko­tem na zie­mię, postać poło­żyła latarkę obok, po czym znik­nęła w mroku. Naj­pierw roz­legł się dźwięk pocią­ga­nych łań­cu­chów, potem ciężki, meta­liczny zgrzyt, aż w końcu drzwi prze­su­nęły się po szy­nach. Z miej­sca, gdzie Jonah leżał, dostrzegł przez otwór blady pro­sto­kąt noc­nego nieba, usły­szał też miękki plusk wody. Potem postać wytar­gała ciało Gavina na zewnątrz. Dobiegł go ciężki, głu­chy łomot, jakby zostało wrzu­cone do łodzi, po czym postać wró­ciła. Łań­cu­chy zadzwo­niły i zazgrzy­tały pod­czas zamy­ka­nia drzwi. Postać pochy­liła się, by pod­nieść latarkę, a Jonah zamknął oczy, zanim świa­tło skie­ro­wało się w jego stronę.
Kroki wró­ciły do miej­sca, w któ­rym leżał.
Usły­szał nad sobą ciężki oddech. Choć zaci­skał powieki, przed oczami wciąż miał jaskrawą plamę świa­tła. Coś twar­dego wsu­nęło się pod jego ramię. Zmu­sił się, żeby leżeć luźno, kiedy postać spraw­dzała go stopą. „Nie ruszaj się, nie oddy­chaj, nie myśl”.
Świa­tło znik­nęło, postać odcho­dziła.
„Jezu…” Jonah roz­chy­lił powieki, by zoba­czyć, jak pro­mień faluje, zbli­ża­jąc się do drzwi. Zanim znik­nął, dostrzegł na ścia­nie wysoki cień.
A potem znów zapa­dła ciem­ność.
Jonah nie wie­dział, co stało się z jego latarką, ale nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Dopiero teraz odwa­żył się nabrać powie­trza i zaczął cią­gnąć za opa­skę na nad­garstku. Spró­bo­wał zigno­ro­wać ból głowy, wie­dząc, że jeśli nie uwolni się teraz, nie uwolni się ni­gdy. Opa­ska ani drgnęła, więc w przy­pły­wie fru­stra­cji wście­kle szarp­nął nad­garst­kami.
Wtedy poczuł, jak pusz­cza.
Jonah znie­ru­cho­miał – nie mógł w to uwie­rzyć. Kiedy naprę­żył więzy po raz kolejny, nic się nie stało. Ale gdy spró­bo­wał wykrę­cić nad­garstki, uży­wa­jąc zarówno obrotu, jak i naprę­że­nia…
Cienki pasek polu­zo­wał się o kolejne kilka mili­me­trów.
Powtó­rzył ruch i w nagrodę zyskał jesz­cze wię­cej swo­body. Opa­ska była albo uszko­dzona, albo wadliwa. Szar­piąc się z całych sił, Jonah poczuł, jak ześli­zguje się, coraz luź­niej­sza i luź­niej­sza.
Obró­cił nad­garstki ostatni raz – był wolny.
Kiedy pod­niósł się i się­gnął do opa­ski na kost­kach, w gło­wie aż mu dud­niło. Roz­cza­ro­wa­nie dopa­dło go, kiedy ta nie chciała luzo­wać się w ten sam spo­sób. Ale ktoś, kto go unie­ru­cho­mił, musiał robić to w pośpie­chu – zało­żył try­tytkę na dżinsy, zamiast na gołe kostki. Jonah wycią­gnął mate­riał spod opa­ski, ale cienka pętla wciąż była zbyt cia­sna. Ścią­gnął skar­petki, buty i spró­bo­wał jesz­cze raz. Pla­stik zsu­nął się dalej i zablo­ko­wał na kości. „Ożeż ty chuju!” Zde­spe­ro­wany, nasłu­chu­jąc, czy kroki nie wra­cają, chciał prze­pchnąć opa­skę na siłę. Ta wżarła się w jego ciało jak obie­raczka do ziem­nia­ków, ale krew uła­twiła sprawę. Po ostat­niej pró­bie i kolej­nej war­stwie zdar­tej skóry mógł się pod­nieść.
Jonah wstał i prak­tycz­nie od razu upadł, bo momen­tal­nie obez­wład­niły go zawroty głowy. Sku­lił się, spu­ścił głowę, w skro­niach czuł pul­so­wa­nie. Kiedy upew­nił się, że nie zwy­mio­tuje ani nie zemdleje, wypro­sto­wał się. Wokół pano­wała kom­pletna ciem­ność. Chciał spraw­dzić, gdzie leżała młoda kobieta, Nad­ine, i dwie pozo­stałe ofiary, ale nic nie widział. A wolał nie ryzy­ko­wać woła­nia jej. Nie­na­wi­dził tej świa­do­mo­ści, nie­na­wi­dził tego, co musiał zro­bić, ale wie­dział, że nie ma wyboru. Jeśli któ­re­kol­wiek z nich miało prze­żyć, Jonah musiał się stąd wydo­stać i wezwać pomoc.
Bosymi sto­pami wyma­cał adi­dasy i szybko je wło­żył. Nie wie­dział, gdzie dokład­nie znaj­do­wały się drzwi, któ­rymi tu wszedł, ale gdyby dotarł do ściany, powi­nien je zna­leźć. Zaczął posu­wać się do przodu z wycią­gnię­tymi rękami i nie­mal natych­miast coś kop­nął.
Zamarł, kiedy przed­miot zaszu­rał po pod­ło­dze. Nie na tyle gło­śno, żeby kto­kol­wiek na zewnątrz mógł to usły­szeć, a Jonah poczuł ukłu­cie eks­cy­ta­cji. „Pro­szę. Pro­szę, niech to będzie to, o czym myślę”. Ukląkł i zaczął szu­kać po omacku.
Nie­bie­ska poświata roz­ja­śniła mrok.
O mało się nie roz­pła­kał. To był jego tele­fon, musiał go upu­ścić, kiedy został zaata­ko­wany. Na­dal nie miał zasięgu, na wszelki wypa­dek wolał też nie włą­czać latarki, ale po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym w abso­lut­nej ciem­no­ści pod­świe­tlony ekran lśnił jak latar­nia mor­ska. Jonah pod­niósł apa­rat i blade pomiesz­cze­nie wyło­niło się z mroku. Eufo­ria znik­nęła, kiedy zoba­czył na pod­ło­dze kałużę krwi Gavina i pro­ste linie, tam gdzie spły­wała z folii. Dalej, led­wie widoczne, leżały pozo­stałe ofiary, przy­po­mi­na­jące upior­nie blade kokony. Teraz, skoro miał już czym świe­cić, posta­no­wił spraw­dzić, co z dziew­czyną. Kiedy ruszył w jej stronę, usły­szał na zewnątrz czy­jeś kroki.
Ktoś nad­cho­dził.
„Cho­lera, cho­lera!” Jonah rozej­rzał się za czymś, czego mógłby użyć jako broni, ale niczego nie zna­lazł. Koń­czył mu się czas. Pospie­szył w stronę drzwi i przy­warł pła­sko do ściany. Zga­sił tele­fon, a pomiesz­cze­nie znów pogrą­żyło się w ciem­no­ści. Kroki były coraz bli­żej. Jonah wziął głę­boki oddech, sta­ra­jąc się uspo­koić. „Dasz radę. Tak jak na akcji”. Tylko że w ogóle nie było jak na akcji. Nie miał oddziału, który by go osła­niał, nie mógł wezwać nikogo na pomoc. Był zdany sam na sie­bie. „Nie myśl o tym. Uderz mocno i szybko, zapo­mnij o całej resz­cie”. Przy­go­to­wu­jąc się, wziął głę­boki oddech.
Kroki zatrzy­mały się pod drzwiami.
Jonah miał wra­że­nie, że ogłu­sza go wła­sne bicie serca. Głowa prak­tycz­nie pękała mu z każ­dym ude­rze­niem, ale cze­kał. Usły­szał skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych sze­rzej drzwi. Klin świa­tła z latarki omiótł pod­łogę i oświe­tlił kon­tur wej­ścia.
Z sąsied­niego pomiesz­cze­nia dobiegł nosowy oddech. Jonah poczuł na skó­rze muśnię­cie wpra­wio­nego w ruch powie­trza, potem dobiegł go dźwięk prze­stę­po­wa­nia przez próg. Ale obcy nie wyło­nił się zza otwar­tych drzwi. Jonah zoba­czył, jak pro­mień latarki omiata ładow­nię – zanim zdą­żył paść na pustą folię, na któ­rej jesz­cze przed chwilą leżał zwią­zany, Jonah ude­rzył w drzwi całym cię­ża­rem ciała.
Kto­kol­wiek stał po dru­giej stro­nie, był duży. Jonah zaci­snął zęby, głowę prze­szył mu ostry ból, ale usły­szał wypusz­czane powie­trze. Latarka poto­czyła się po pod­ło­dze, a wiru­jący pro­mień roz­ja­śnił ciem­ność. Ode­pchnąw­szy się od drzwi, Jonah wypro­wa­dził kop­nię­cie, ale led­wie musnął postać. Poczuł za to, jak nagle traci oddech, tra­fiony pię­ścią napast­nika. Wpadł na ścianę, wdy­cha­jąc kwa­śny odór prze­po­co­nego ciała. W mroku posy­pały się na niego silne ciosy. Jonah przy­jął więk­szość z nich na pod­nie­sione przed­ra­miona, ale jeden tra­fił go w bok głowy. Udało mu się zamach­nąć łok­ciem i poczuł, jak tra­fia w kość; kiedy sto­jący przed nim czło­wiek odsu­wał się, pod­niósł kolano. Rąb­nął w mię­si­ste udo, zamiast w kro­cze, ale prze­ciw­nik i tak zato­czył się do tyłu. Jona­howi wyda­wało się, że tam­ten upada. Potem usły­szał zgrzyt metalu o kamień – skryta w ciem­no­ści postać pod­nio­sła z ziemi kawa­łek rury od rusz­to­wa­nia. Kop­nął despe­racko, zanim męż­czy­zna zdą­żył wziąć zamach, i poczuł, jak pod­bi­cie stopy zata­pia się w cięż­kim brzu­chu. Usły­szał bole­sne sap­nię­cie.
I wtedy jego rzepka eks­plo­do­wała.
Wrza­snął, ale upa­da­jąc, pocią­gnął osiłka za sobą. Z łosko­tem runęli na kamienną pod­łogę. Prze­ciw­nik był więk­szy i cięż­szy od niego. Jonah ści­snął jego rękę i zablo­ko­wał ją pod sobą. Spró­bo­wał objąć nogami tułów męż­czy­zny, ale lewa odmó­wiła posłu­szeń­stwa. Zaci­snął zęby i wyko­rzy­stał ból jako impuls, po czym obró­cił się i czę­ściowo przy­du­sił więk­szego prze­ciw­nika. Tam­ten wił się jak piskorz, ale Jonah ucze­pił się go kur­czowo. Pięść rąb­nęła go w głowę. Nie puścił, choć był bli­ski utraty przy­tom­no­ści. Z gar­dła męż­czy­zny wydo­by­wały się przy­du­szone gwizdy, on sam szar­pał się coraz bar­dziej gorącz­kowo. „Trzy­maj się, jesz­cze chwilę. Trzy­maj się”. Powta­rzane raz po raz słowa prze­ro­dziły się w man­trę, gdy Jonah powstrzy­my­wał kolejne próby wyswo­bo­dze­nia się jego ofiary.
W któ­rymś momen­cie zdał sobie sprawę, że prze­stała się mio­tać.
Przez chwilę nie pusz­czał. Nie mógł. Miał wra­że­nie, że jego ciało jest zablo­ko­wane, spa­ra­li­żo­wane. Nawet kiedy pró­bo­wał, koń­czyny go nie słu­chały. W końcu zmu­sił się do polu­zo­wa­nia chwytu. Męż­czy­zna osu­nął się i leżał nie­ru­chomo. Jonah prze­wró­cił się na plecy z drżą­cymi mię­śniami, pró­bu­jąc zła­pać powie­trze. Z bólu pra­wie odpły­nął. W uszach sły­szał niskie bucze­nie i sze­lest, jakby w gło­wie trze­po­tały mu skrzy­dła. Ciem­ność zda­wała się nabie­rać głębi. Poczuł, jak się w nią zapada.
„No dalej! Ruszaj się!”
Jonah prze­to­czył się na bok i natych­miast zwy­mio­to­wał. Dał sobie chwilę na doj­ście do sie­bie, potem wyma­cał latarkę na pod­ło­dze i oświe­tlił napast­nika. Męż­czy­zna leżał wykrzy­wiony, z jedną ręką na twa­rzy, jakby pró­bo­wał zasło­nić oczy przed świa­tłem. Na gło­wie miał brudną kurtkę, która pod­wi­nęła się w trak­cie szar­pa­niny. Jonah w napię­ciu obró­cił go na plecy.
Męż­czy­zna prze­to­czył się, ale poza tym nie było żad­nej reak­cji.
Jona­howi zro­biło się słabo. Nie był w sta­nie stwier­dzić, czy męż­czy­zna oddy­cha, czy nie, prze­mknęło mu przez myśl, że mógł go zabić, ale teraz waż­niej­sze było ścią­gnię­cia pomocy. Zaczął się pod­no­sić… Krzyk­nął, gdy kolano ugięło się pod nim, i zwa­lił się z powro­tem na zie­mię. Leżał, oddy­chając ciężko, po czym poświe­cił latarką na uszko­dzoną nogę.
„O kurwa…”
Dżinsy miał prze­siąk­nięte krwią. Kolano było znie­kształ­cone i już zaczęło puch­nąć; Jonah zro­zu­miał, że nie wyj­dzie z maga­zynu o wła­snych siłach. Z tru­dem pod­parł się i usiadł, po czym spraw­dził tele­fon. Zero zasięgu. Przy­tło­czony nie­po­ko­jem i stra­chem, skie­ro­wał latarkę w stronę okry­tych pla­sti­kiem ofiar.
– Nad­ine, sły­szysz mnie?! – zawo­łał, choć głowę roz­dzie­rał mu potworny ból. Brak odpo­wie­dzi. – Idę po pomoc… Wytrzy­maj, okej?
Świe­cił jesz­cze przez moment, mając nadzieję, że zoba­czy jakąś oznakę życia. Kiedy nic się nie wyda­rzyło, zro­zu­miał, że nie może dłu­żej cze­kać. Z latarką w jed­nej ręce ode­pchnął się w stronę ściany i spró­bo­wał pod­nieść się na nogi. Poczuł zawroty głowy i mdło­ści. Nie mógł ustać przez strza­skane kolano, więc osu­nął się z powro­tem po wil­got­nym murze.
„To by było na tyle”. Spoj­rzał na drzwi pro­wa­dzące do głów­nej hali. Wal­cząc, wpa­dli do ładowni, ale wyj­ście nie było aż tak daleko. Jedyne, co musiał zro­bić, to dotrzeć na drugą stronę maga­zynu, z dala od gru­bych kamien­nych ścian – wtedy uda mu się zła­pać sygnał. Tylko kilka metrów, to wszystko. „Nic takiego”.
Ści­ska­jąc latarkę, zaczął czoł­gać się w stronę drzwi, cią­gnąc za sobą ranną nogę. Każdy ruch spra­wiał, że kolano prze­szy­wał obez­wład­nia­jący ból. Staw spuchł tak bar­dzo, że czuł, jak uci­skają go dżinsy, a przez pul­so­wa­nie w gło­wie pra­wie nic nie widział. Te kilka metrów, które dzie­liło go od drzwi, cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność. Raz po raz zatrzy­my­wał się, powstrzy­my­wał wymioty i cze­kał, aż ustąpi łomo­ta­nie w gło­wie. Posu­wał się strasz­li­wie wolno i dopiero kiedy ude­rzył ręką w coś twar­dego, zdał sobie sprawę, że dotarł do drzwi. Pchnął je moc­niej, prze­czoł­gał się przez próg, po czym wygrze­bał tele­fon z kie­szeni.
Brak zasięgu.
„No weź, no…” Jonah oparł czoło o kamienną pod­łogę. Kojąco zimne płyty pach­niały zie­mią i ple­śnią. „Nie byłoby tak naj­go­rzej tu zostać”, pomy­ślał, zamy­ka­jąc oczy. „Tylko kilka minut. Żeby odpo­cząć…”
Pode­rwał się, pewny, że usły­szał za sobą jakiś hałas. W panice skie­ro­wał latarkę z powro­tem na drzwi, spo­dzie­wa­jąc się, że zoba­czy wysoką postać zmie­rza­jącą w jego kie­runku. Niczego nie dostrzegł, ładow­nia wciąż była nie­ru­choma i cicha. Jonah odwró­cił się i zaczął czoł­gać się dalej. Wbił spoj­rze­nie w filar przed sobą, zmu­sza­jąc się, by tam dotrzeć. „Jesz­cze tylko kilka metrów, dasz radę”.
Ale nie dał. Po kilku kolej­nych ruchach zdał sobie sprawę, że dalej się już nie posu­nie. Zasta­na­wiał się, co powi­nien zro­bić. „Wezwać pomoc, to jasne…” Ekran tele­fonu uno­sił się przed nim, ale nie mógł nic z niego wyczy­tać. Postu­kał w ekran zdrę­twia­łymi pal­cami, mam­ro­cząc coś na wypa­dek, gdyby ktoś mógł go usły­szeć. „Pro­szę. Potrze­buję pomocy”. Odpły­wał, szum w jego gło­wie zagłu­szał wszystko inne. Kiedy tra­cił przy­tom­ność, czuł jedy­nie, że musi natych­miast coś zro­bić.
A potem ciem­ność zamknęła się wokół niego.

 
Wesprzyj nas