“Zagubiony” to mroczna i wciągająca opowieść, prowadząca do porywającego zakończenia, która usatysfakcjonuje szerokie grono miłośników kryminałów.
Jak wielu policjantów z powieści kryminalnych detektyw Jonah Colley to człowiek z tragiczną przeszłością. Jego życie legło w gruzach przed dziesięciu laty, w dniu, w którym podczas wycieczki z ojcem do parku zaginął jego 4-letni syn Theo, w czasie gdy zmęczony Jonah zasnął na ławce. Od tamtej pory Jonaha prześladuje poczucie winy, ale nigdy nie stracił nadziei, że Theo wciąż żyje i choć podejrzewał, kto stał za porwaniem, nigdy nie był w stanie tego udowodnić.
Od tamtej pory Jonah próbował bezskutecznie rozwiązać zagadkę, w którą został uwikłany, doznał wielu porażek, jego małżeństwo rozpadło się, stracił też kontakt z najlepszym przyjacielem Gavinem McKinneyem. Niemniej jednak, kiedy Gavin dzwoni i prosi o pomoc, Jonah wyrusza na spotkanie do opuszczonego magazynu przy Nabrzeżu Rzeźników nad Tamizą. Nie ma pojęcia, co go czeka, a wydarzenia, które nastąpią – walka o życie i ciężkie zranienie, uwikłanie w morderstwo i kolejne uprowadzenie dziecka, skłonią go do ponownej oceny zdarzeń z przeszłości.
“Zagubiony” to jedna z tych lektur, które wciągają czytelnika od samego początku. Jonah Colley nie jest krystalicznie czystym bohaterem, ma swoje wady, ale jest z natury przyzwoity. Z każdym zwrotem akcji w tej skomplikowanej opowieści wydaje się, że wpada w coraz większe kłopoty. Szybko staje się jasne, że chociaż jest policjantem, nie jest poza podejrzeniami i zaczyna być nękany przez detektywów prowadzących tę nową sprawę. Jonah, wyczerpany psychicznie i zdezorientowany, zaczyna się zastanawiać: Czy i przez kogo jest wrabiany? Czy są jakieś powiązania ze zniknięciem jego syna i tym, co stało się z Gavinem? I dokąd zaprowadzi go nieoficjalne śledztwo prowadzone na własną rękę?
Simon Beckett eksploruje nieostre granice między tymi, którzy łamią, a tymi, którzy egzekwują prawo, rozważa, jak daleko możemy się posunąć, by chronić tych, których kochamy. Bada głęboko zakodowane w umyśle poczucie sprawiedliwości, dobra i zła oraz zdolność ludzkiego umysłu do wierzenia w to, w co chce wierzyć, niezależnie od obiektywnej prawdy.
Powieść Simona Becketta to intrygująca i ekscytująca lektura, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością.
Powieść Simona Becketta to intrygująca i ekscytująca lektura, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością. Skonstruowana jest z dwóch powiązanych, przeplatających się historii. W teraźniejszości toczy się gra o wysoką stawkę, w którą uwikłany zostaje Jonah. Druga opowieść to bardzo emocjonalna historia z przeszłości detektywa, która kształtuje osobę, którą jest dzisiaj, a także przebieg śledztwa, które prowadzi. Obie historie łączą tajemnicze oszustwa, zdrady i podstępy ujawniane stopniowo przez autora, aż do kluczowej i dramatycznej rozgrywki kończącej powieść.
“Zagubiony” to dobrze napisana książka, starannie zaplanowana, zawierająca satysfakcjonujący suspens, nieprzewidywalna, realistyczna i pobudzająca wyobraźnię, z ekscytującym tempem akcji i momentami, gdy czytelnik wstrzymuje oddech. Trzyma w napięciu, nie pozwalając się oderwać aż do zaskakującego zakończenia.■Robert Wiśniewski
Zagubiony
Przekład: Bartłomiej Nawrocki
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 12 października 2022
Rozdział 1
Zrozumiał, że ma kłopoty, dopiero kiedy poczuł zapach krwi. Na nabrzeżu panował całkowity mrok. Latarnie nie działały, przez co niszczejące magazyny stały pogrążone w ciemności jak zapomniane relikty poprzedniej epoki. W świetle reflektorów starego saaba okolica wyglądała jak opuszczone industrialne miasteczko. Patrząc przez przednią szybę, Jonah przypomniał sobie po raz kolejny, że chociaż spędził w Londynie większość życia, miasto wciąż skrywało zakamarki, o których istnieniu nie wiedział. I nie chciał wiedzieć, jeśli wszystkie miały wyglądać jak to miejsce.
Niełatwo było tu trafić. Nabrzeże znajdowało się na wyludnionym odcinku Tamizy, niezagospodarowanym brzegu, którego nazwa nawet nie wyświetlała się na mapie. Wskazówki, które otrzymał, były mętne, kilka razy musiał wracać po swoich śladach, kiedy kolejna uliczka okazywała się prowadzić donikąd. Teraz zaparkował na skrawku porośniętego chwastami bezdroża naprzeciwko długiej ściany z cegieł. Po przeciwnej stronie rzeki jak brylanty lśniły jasne światła drogich apartamentów, barów i restauracji. Tutaj natomiast panowała ciemność. Szeroko zakrojona modernizacja objęła resztę doków, ale z jakiegoś powodu ominęła ten podmokły ślepy zaułek. Żadna niespodzianka, biorąc pod uwagę, jak nazywało się to miejsce. Jonah myślał z początku, że to żart, ale nie, jednak nie. Dowód, pordzewiała tabliczka z nazwą ulicy, wisiał tuż przed jego oczami:
„Nabrzeże Rzeźników”.
Jeszcze kilka godzin wcześniej siedział przed pubem z kolegami z zespołu, ciesząc się letnim wieczorem po treningu na strzelnicy. Telefon zadzwonił, akurat kiedy stał przy barze. Nie znał numeru i o mały włos nie odrzucił połączenia. Ale ludzie przed nim wciąż czekali na swoją kolejkę, więc po chwili odebrał.
– Jonah? To ja. – I wtedy, na wypadek gdyby zapomniał: – Gavin.
Chociaż ostatnio słyszał ten głos prawie dziesięć lat temu, poczuł nagle, jakby to było wczoraj.
– Jesteś tam?
Jonah przeszedł do spokojniejszej części knajpy, zapominając o alkoholu.
– Czego chcesz?
– Potrzebuję pomocy.
Żadnego „jak się masz?”, żadnego „kopę lat!”. Poczuł, że mimowolnie zaciska szczęki.
– I dlaczego dzwonisz z tym do mnie?
– Bo tylko tobie mogę zaufać.
Z zaskoczenia odebrało mu mowę.
– Chyba muszę usłyszeć nieco więcej.
Cisza.
– Spieprzyłem. Wszystko pomyliłem. Wszystko…
– O czym ty mówisz?
– Wyjaśnię ci, jak przyjedziesz.
– Jezu, nie myślisz chyba, że…
– Stary magazyn na południowym brzegu, miejsce nazywa się Nabrzeże Rzeźników – wyrzucił z siebie jednym tchem Gavin. – Nie wyświetla się w nawigacji, prześlę ci namiary. Ostatni budynek. Będę czekał na ciebie na zewnątrz o północy.
– O północy? Poważnie?
– Zrozumiesz, jak przyjedziesz. – I wtedy Gavin wypowiedział słowo, którego Jonah nie słyszał od niego nigdy, nawet kiedy jeszcze się przyjaźnili: – Proszę.
Połączenie się urwało. „Cholera”.
– W porządku?
To był Khan, drugi sierżant z SCO19, jednostki kontrterrorystycznej policji metropolitalnej. Potężne bary i kark miał nabrzmiałe od mięśni, a ręce i klatka piersiowa niemal rozsadzały biały podkoszulek. Jonah raz widział, jak kopniakiem wyważył drzwi, które poleciały – razem ze stojącym za nimi nożownikiem – na drugi koniec pokoju. Poza służbą był jednak rodzinnym człowiekiem, do którego każdy mógł przyjść ze swoimi problemami.
Jonah schował telefon do kieszeni i pokiwał głową.
– Mhm, taki gość, z którym od dawna nie rozmawiałem.
– Kłopoty?
Nie wiedział, jak odpowiedzieć.
– To pewnie nic. Ale brzmiał jak…
Przerwał, kiedy ktoś klepnął go w plecy.
– Nie miałeś stać przy barze? Kurwa, uwarzyłabym to piwo szybciej.
Jonah obrócił się do krępej kobiety patrzącej na niego z dołu z grymasem niezadowolenia. Nolan często się to zdarzało. Policjantka była kilkanaście centymetrów niższa od niego i ledwie sięgała Khanowi do ramienia, ale jeśli przyszłoby co do czego, żaden z nich raczej nie miałby szans. Zwłaszcza kiedy wypadała ich kolej na przyniesienie alkoholu.
– Rozmawiamy – powiedział Khan, rzucając jej spojrzenie sierżanta.
– Dobra. – Namyśliła się przez chwilę. – Daj kasę, to zamówię.
Jonah parsknął śmiechem.
– Jest okej, już idę.
– Na pewno? – dopytał Khan.
– Jasne. – Wzruszył ramionami. – To pewnie i tak nic.
W drodze do baru próbował przekonać o tym sam siebie. W cokolwiek wpakował się Gavin, mógł załatwić to sam. Jonah nie był mu nic winien. Absolutnie, kurwa, nic.
A jednak rozmowa nie dawała mu spokoju. Nawet kiedy już przyniósł piwa do stolika, cały czas wracał do tego, co powiedział Gavin.
„Tylko tobie mogę zaufać”.
Kiedyś to mogła być prawda. Swego czasu Jonah powiedziałby to samo. Znał Gavina od zawsze. Najlepsi przyjaciele w szkole, razem wstąpili do policji i razem przeszli przez akademię, po czym dostali przydział do tego samego rejonu. Gavin zawsze był tym bardziej otwartym, łatwo dogadywał się z ludźmi, a wiecznym uśmiechem maskował dziką potrzebę rywalizacji. Mieszkali razem nawet po tym, jak Gavin zdał egzamin na detektywa i dołączył do wydziału dochodzeniowo-śledczego, w którym zajmował się sprawami związanymi ze stręczycielstwem oraz przestępczością zorganizowaną. Przez moment Jonah również rozważał zostanie detektywem. Przełożeni powtarzali, że ma odpowiednie zdolności, i zachęcali go do przystąpienia do kursu. Ale z jakiegoś powodu – może dlatego, że nie lubił, kiedy ktoś go do czegoś namawiał – przeszedł rygorystyczne szkolenie wymagane do przyjęcia do elitarnego SCO19. Gavin kpił z jego decyzji, twierdząc, że Jonah był uzależniony od adrenaliny. Mimo to przyjaźnili się dalej. A kiedy Jonah zaczął umawiać się z Chrissie, a Gavin poznał Marie, cała czwórka stworzyła zżytą grupę. Wypady na miasto, wspólne wakacje. Dobre czasy.
Ale to było lata temu. W innym życiu. Dlaczego więc Gavin wyskakiwał jak filip z konopi i akurat teraz prosił go o pomoc? Dwie rzeczy, których nigdy Gavinowi nie brakowało, to pewność siebie i znajomi. Musiał być naprawdę zdesperowany, skoro zadzwonił do Jonaha – i w ostatecznym rozrachunku to przeważyło szalę. Ponieważ nieważne, jak usilnie próbował to zlekceważyć, wciąż wracał myślami do jednej rzeczy.
Gavin wydawał się przerażony.
I tak, po tym, jak wytłumaczył się przed wszystkimi, Jonah wyszedł z pubu i ruszył w kierunku auta.
A teraz tkwił tutaj, na opuszczonym nabrzeżu pośrodku niczego. Zgasiwszy silnik, wyjął latarkę ze schowka saaba i wysiadł z auta. Audi – założył, że należało do Gavina – stało niedaleko, ale poza tym nie widział śladu życia. Zarośnięta ścieżka prowadziła do pogrążonych w ciemności ogromnych pustych magazynów i budynków przemysłowych, zza których widać było rzekę błyszczącą w świetle sierpu księżyca. Jonah włączył latarkę i ruszył w tamtą stronę.
Ścieżka doprowadziła go do wąskiej alejki biegnącej między budynkami pozabijanymi dechami. Na jednym wciąż straszył duch starego szyldu: „Garbarnia Jolleya. Najlepsze skóry”. W innych mieściły się rzeźnie prowadzące sprzedaż hurtową lub zakłady przetwórstwa mięsnego, podczas gdy ogromna, przypominająca hangar konstrukcja okazała się ubojnią. Nabrzeże Rzeźników jak się patrzy.
Było to niepokojące miejsce na nocną wizytę. Jonah zwykle nie miał problemu z ciemnością, ale zdał sobie sprawę, że idąc wąską aleją, uważnie nasłuchuje. Ulżyło mu, kiedy dotarł do jej końca i wyszedł nad brzeg. Woda chlupotała głośniej. Obtłuczone kawałki bruku wystawały spod popękanego asfaltu, wilgotne powietrze cuchnęło słoną wodą, gnijącymi wodorostami i ropą. Kilka przycumowanych razem barek podskakiwało w nierównym rytmie w czarnej jak smoła toni. Ciszę przerywały głuche uderzenia i skrzypienie, kiedy łodzie ocierały się o siebie. Największa została przywiązana nieco z boku. Kiedy Jonah przechodził obok niej, usłyszał nagłe syknięcie. Przestraszony poderwał latarkę, ale uspokoił się, kiedy zobaczył kota. Brudne stworzenie tkwiło w ciemnym luku, skulone bojowo nad resztkami burgera. Jedno oko nie otwierało się do końca z powodu jakiegoś urazu. Drugie, w którym odbijało się światło latarki, patrzyło na niego złowrogo. Kot parsknął ostrzegawczo.
– W porządku, jedz go sobie – mruknął Jonah, odwracając się. Snop światła padł na ozdobny napis wymalowany na dziobie: „The Oracle”. Nazwę częściowo zasłaniała opona przywiązana do burty w roli odbijacza. Kiedy Jonah oświetlił to miejsce, jeszcze jedno syknięcie przypomniało mu, że wciąż nie jest tu mile widziany.
– Idę, idę.
Błoto mlaskało pod butami. Widział przed sobą koniec nabrzeża – samotny magazyn, z dwóch stron otoczony wodą. Do połowy zasłaniał go szkielet rusztowania, z którego zwisała postrzępiona plastikowa folia. Ogrodzenie z powyginanej metalowej siatki blokowało dalszą drogę.
Nikogo tu nie było.
Jonah zaklął i sprawdził godzinę. Prawie dziesięć po północy. Spóźnił się, ale nie tak bardzo. Zastanawiał się, czy Gavin mógł odpuścić i odjechać, ale wtedy przypomniał sobie o zaparkowanym niedaleko audi. Fakt – tylko przypuszczał, że należało do Gavina, ale nie umiał sobie wyobrazić, że ktoś inny przebywał tutaj o tej porze.
Więc gdzie on się podział?
Poświecił dookoła latarką, ale okolica pozostawała uporczywie ciemna i nieruchoma. Minuty mijały, z nerwów coś ścisnęło Jonaha w żołądku. Dwadzieścia po wybrał numer, z którego dzwonił Gavin. „Odbierz, Gavin”, pomyślał, kiedy w słuchawce zabrzmiał sygnał połączenia. W tym samym momencie usłyszał inny dźwięk, tym razem dużo słabszy. Za sobą.
Dochodził z magazynu.
Jonah odwrócił się i popatrzył na siatkę. Kiedy odezwała się poczta głosowa, z nieoświetlonego budynku dobiegł ostatni dźwięk; potem nastała cisza. To coś w żołądku ścisnęło go jeszcze bardziej, gdy ponownie wybierał numer. Samotny dzwonek rozbrzmiał znowu i tym razem nie było żadnych wątpliwości – dochodził ze środka magazynu.
„Jasna cholera…”
Zakończywszy połączenie, Jonah wpatrywał się w pogrążony w mroku budynek. Niewidoczny w całości spod rusztowania masyw składał się z samych ostrych kątów i cieni. Zastanawiał się nad zgłoszeniem tego, ale jeśli Gavin był ranny, czekanie na jakiekolwiek wsparcie trwałoby zbyt długo. I wciąż istniała szansa, że mógłby to być fałszywy alarm. Odnosił jednak wprost przeciwne wrażenie i w końcu doszedł do wniosku, że nie ma wyboru.
Będzie musiał tam wejść.
– Jezu, Gavin… – wyszeptał.
Pośrodku ogrodzenia wznosiła się wysoka metalowa brama zamknięta na solidnie wyglądającą kłódkę, ale nieco dalej Jonah znalazł dziurę w siatce na tyle dużą, że udało mu się przez nią przecisnąć. Przeszedł po popękanym asfalcie do magazynu i odgarnął folię, która zasłaniała potężne drzwi przypominające wejście do hangaru. Te były zamknięte, ale z boku znajdowały się kolejne. Spróbował i otworzyły się, a nienaoliwione zawiasy zaskrzypiały.
Zaświecił latarką do środka. Światło ginęło w ogromnej przestrzeni poprzetykanej podobnymi do dźwigarów stalowymi filarami, które znikały gdzieś pod sufitem.
– Gavin, jesteś tu?
Głos rozszedł się echem, które zamilkło po chwili. W magazynie panowała ciemność i wilgoć, powietrze było ciężkie od niemal kościelnej ciszy. Sięgnął po telefon i wybrał numer Gavina. Dzwonek brzmiał zaskakująco głośno. Źródło dźwięku znajdowało się jeszcze dalej w głębi magazynu. Idąc w jego stronę, za jednym z filarów dostrzegł słabą poświatę. Telefon leżał na ziemi, Jonah zobaczył na ekranie swoje imię. Wyświetlacz zamrugał i dzwonek ucichł.
„Chryste, Gavin, w co ty się, do cholery, wpakowałeś? I mnie?”
Poświecił latarką dookoła. Chropowate drewniane belki, worki z wapnem i cementem oraz rolki przezroczystego plastiku leżały porozwalane po jednej stronie, ale nigdzie nie widział Gavina. Nagle promień padł na coś na ziemi. Otwarta policyjna legitymacja, obok małej fotografii widniało nazwisko i stopień właściciela.
Sierżant Gavin McKinney.
Dostrzegł na niej ciemną smugę i poczuł, jak żołądek wywraca mu się do góry nogami, gdy zrozumiał, co to jest. Dopiero wtedy zauważył plamy na kamiennych płytach. Lśniły jak ropa, ale Jonah wiedział, że to nie to. Poczuł to: słaby, ale niedający się pomylić z niczym zapach.
Metaliczna woń krwi.
Czarne rozbryzgi układały się w trop, który znikał w ciemnościach. Z walącym sercem ruszył za nim. Plamy znikały za podwójnymi drzwiami zamontowanymi w nieotynkowanej ceglanej ścianie. Odmalowany od szablonu napis ładownia łuszczył się na jednym ze skrzydeł. Drzwi były uchylone, a duża niezatrzaśnięta kłódka zwisała luźno z wrzeciądza. Jonah się zawahał. Najrozsądniej byłoby się wycofać, wezwać niebieskich i pozwolić mundurowym oraz ratownikom sprawdzić, co znajdowało się po drugiej stronie.
Ale do tego czasu Gavin mógł być już martwy.
Popchnięte lekko drzwi otworzyły się z jękiem. Wszedł szybko do środka, gotowy do odparcia ataku, machając dookoła latarką. Nic się nie wydarzyło. Promień oświetlał długie, wąskie pomieszczenie. Z podwieszonych pod sufitem pordzewiałych kołowrotów zwisały ciężkie łańcuchy. Za nimi znajdowały się potężne, rozsuwane drzwi ze starego drewna z czarnymi metalowymi wspornikami. Musiały wychodzić na pomost, gdzie podpływano łodziami, by dostarczyć lub odebrać towar.
– Gavin?
Woda kapała gdzieś w ciemności z melodyjnym „kap”, ale nie usłyszał odpowiedzi. Zapach krwi był tu silniejszy, mieszał się jeszcze z czymś. Mdląco słodkim, zwierzęcym fetorem. Jonah skierował latarkę na podłogę, żeby zobaczyć, dokąd prowadzą ślady. Snop światła przemknął obok prętów rusztowania i sterty pomiętej folii, po czym padł na coś innego.
Nogi.
Jonah podbiegł tam i zatrzymał się. Patrzył na ciało mężczyzny leżącego twarzą do ziemi na dużym kawałku plastiku. Ręce miał skrępowane za plecami trytytką, kolejną pętlę zauważył na wysokości kostek, przy stopach. Jonah nie widział jego twarzy, ale nawet po dziesięciu latach rozpoznał smukłą sylwetkę i ciemne kręcone włosy. Włosy, które teraz lepiły się od krwi. Czarna w świetle latarki obfita kałuża wylewała się z przezroczystej folii na kamienne płyty jak mroczna aureola.
Jonah odzyskał mowę.
– Gavin?
Nic. Ciało Gavina pozostawało wymownie nieruchome. Między ciemnymi włosami dostrzegł blade odłamki kości i zmiażdżonej tkanki, ale nie zauważył, żeby krew wciąż płynęła. Ta na plastiku i podłodze zaczęła już krzepnąć. Mimo wszystko musiał się upewnić. Ostrożnie, by nie dotknąć krwi, uklęknął i wymacał miejsce na szyi Gavina, tuż pod jego szczęką. Skóra była zimna i zwiotczała, wyczuwał pod palcami jedno- lub dwudniowy zarost, ale nie puls.
Otępiały wyprostował się i cofnął kilka kroków. Jakiś dźwięk sprawił, że natychmiast się obrócił. Nikogo tam nie było, za chwilę o ziemię uderzyła kolejna kropla wody. Wypuścił powietrze. Nie miał już żadnych wątpliwości, co powinien zrobić. Był na miejscu zbrodni. Musiał się stąd zabrać i zgłosić to, żeby nie zanieczyścić wszystkiego jeszcze bardziej.
Próbując odciąć się od tego, co zobaczył, sprawdził telefon. Brak zasięgu. Ten należący do Gavina dzwonił w głównej hali, więc to pewnie gruba ściana ładowni blokowała sygnał. Szedł już w stronę drzwi, kiedy zatrzymał go kolejny odgłos. Był zbyt cichy, żeby od razu go umiejscowić, ale tym razem miał pewność, że to nie woda. Stanął, nasłuchując. Z początku słyszał jedynie krew pulsującą mu w uszach, ale potem dźwięk rozległ się znowu. Tym razem wyraźniej.
Szelest plastiku.
Odwracając się w stronę sterty folii leżącej kilka metrów dalej, Jonah poczuł, że dostaje gęsiej skórki. Dopiero teraz zobaczył, że to nie była jedna wielka sterta, ale trzy duże zwoje. To mogły być odpady budowlane, ale w świetle latarki przypominały coś innego.
Kokony.
Zbliżył się do nich jak w transie. Każdy rulon miał jakieś półtora do metra osiemdziesięciu długości i oklejony był czarną taśmą naprawczą. Były zakurzone, pokryte białym pyłem, przez który nie można było dojrzeć, co jest w środku, ale Jonah nagle uświadomił sobie, skąd dochodził cuchnący, zwierzęcy odór, który poczuł wcześniej.
Zwłoki Gavina nie były jedynym ciałem w tym pomieszczeniu.
„Zabieraj się stąd! Już!” Jonah zaczął się wycofywać, ale w tym samym momencie usłyszał coś jeszcze. Łagodny, łamiący się szept. Zobaczył, że w leżącym na wierzchu zwoju poluzował się róg folii. Pociągnął za plastik. Dopiero wtedy dostrzegł ukrytą pod kolejnymi warstwami folii twarz.
Kiedy Jonah wpatrywał się w znalezisko, usta otworzyły się, zasysając plastik.
Odskoczył do tyłu. Najpierw poczuł przemożną chęć ucieczki, dopiero potem włączył się rozsądek. Przynajmniej jedna z tych osób jeszcze żyła.
Nie na długo.
– Spokojnie, wyciągnę cię – powiedział Jonah, szarpiąc się z folią. Kolejne warstwy zostały oklejone długimi paskami taśmy klejącej. Siłował się z plastikiem, próbując go rozerwać albo chociaż znaleźć krawędź, za którą mógłby złapać, ale były zbyt mocno ściśnięte. Zniekształcona twarz wyglądała, jakby znalazła się pod wodą, przezroczysta folia to kurczyła się, to wydymała. Ale każdy kolejny ruch był coraz słabszy. Wyciągnął kluczyki od auta i spróbował przebić plastik ostrą krawędzią. Materiał najpierw stawił opór, ale potem ustąpił z delikatnym trzaskiem. Jonah rozdarł otwór palcami, a folia rozeszła się ze świstem jak rozpinany suwak.
Zdołał odsłonić połowę twarzy. Usta były częściowo otwarte, ale nie dostrzegł żadnego ruchu ani reakcji. „No dalej, proszę, oddychaj”, zaklinał Jonah, walcząc z kolejnymi warstwami.
Nagle usta zakasłały i otworzyły się szerzej, spazmatycznie nabierając powietrza. Spod rozdartej folii wyłoniła się głowa otoczona gęstymi czarnymi lokami. Młoda kobieta. „Prawie nastolatka”, pomyślał Jonah, choć trudno było mieć pewność. Krew zaschła jej na skórze, która miejscami była podrażniona oraz pokryta pęcherzami i tym samym białym pyłem co na folii. Twarz dziewczyny wykrzywiała się w grymasie bólu i przerażenia, ale żadne z nich, ani nawet ciemność, nie mogły ukryć oszałamiającej urody, która czyniła ten widok jeszcze bardziej groteskowym. Żałując, że nie może podać jej wody, Jonah dalej rozdzierał folię, ignorując smród wydobywający się spod splątanego plastiku. Dziewczyna kasłała, walcząc o oddech, a on odezwał się do niej:
– Nic ci nie grozi. Jestem policjantem, zabiorę cię stąd, okej?
Z jej gardła wydobył się słaby płaczliwy dźwięk, a potem powiedziała coś w języku, którego Jonah nie rozpoznał. Brzmiał jak arabski.
– Przepraszam, ale nie rozumiem. Po prostu nie ruszaj się, żebym mógł cię wydostać.
– …boli…
– Wiem, staram się, jak mogę – uspokoił ją. „Niech mówi”. – Jak masz na imię?
Wymamrotała coś, ale nie usłyszał. Chryste, tracił ją.
– Na… Nadine.
– Hej, Nadine. Jestem Jonah.
Mówił ze spokojem, do którego było mu daleko. Nagle, w całym tym pośpiechu, poczuł coś jeszcze. Skóra na dłoniach zapiekła go i dopiero wtedy zauważył, że ma na rękach proszek z folii. Zabrudzone miejsca pokryły się czerwonymi plamami. Przypomniał sobie worki z materiałami budowlanymi stojące na zewnątrz i uświadomił sobie, co to jest.
Wapno palone.
„Chryste”. Pył mógł wyżreć skórę i mięśnie do kości, a kobieta była nim pokryta w całości. Musiała cierpieć męki. Do Jonaha dotarło, że potrzebowała pomocy, której on sam nie potrafił jej udzielić. Sprawdził telefon, ale wciąż nie miał zasięgu. Nie chciał nawet o tym myśleć, ale wiedział, co powinien zrobić.
– Nadine, będę musiał wyjść na zewnątrz, żeby wezwać pomoc – powiedział, choć nie był pewien, czy go rozumie. – Wrócę tak szybko jak się da, okej? Zostawię ci latarkę.
Położył ją na podłodze; nie mógł zostawić młodej kobiety samej w ciemności. Jęknęła znowu, coraz bardziej pobudzona. Jonah zastanawiał się, czy miała halucynacje, ale zaczerwienione oczy patrzyły przytomnie i z przerażeniem. Na niego. Nie, nie na niego, zrozumiał.
Za niego.
Usłyszał ciche kroki i obrócił się, podnosząc ręce do gardy. Za późno. Coś odtrąciło je i uderzyło go w głowę. Rozbłysk światła i bólu, lekkość upadku.
A potem nic.
Rozdział 2
Zardzewiałe łańcuchy pobrzękiwały w ciemności jak stara dziecięca huśtawka. Nieregularny, urywany dźwięk nie dawał Jonahowi spokoju. Spróbował uciec w mrok, z dala od okropnego skrzypienia i tego, co się z nim wiązało. Ale w ten sposób trafił do tunelu pełnego martwych liści. „Nie, nie, nie”. Czuł, że ktoś z nim jest, znał go. „Gavin”. W ciemności głos brzmiał jak szept. „Kiedy raz coś stracisz, nigdy tego nie odzyskasz”.
Rytmiczny brzęk łańcuchów odbijał się echem w jego głowie. Jonah czuł, jak zbiera mu się na wymioty, było mu niedobrze, miał wrażenie, że wiruje. Chryste, dlaczego tak bardzo bolała go głowa? Na oczach miał coś lepkiego, przez co nie mógł ich otworzyć. Dopiero po kilku próbach udało mu się rozewrzeć powieki – ale i tak nic nie widział. Wszystko było czarne. Łańcuchy umilkły, ale twarda powierzchnia, na której leżał, zatrzeszczała, jak tylko się poruszył. Spróbował usiąść. Nie dał rady. Ręce miał skrępowane za plecami, nogi też.
W panice zaczął się miotać. Głowa zapulsowała jeszcze mocniej, więc osunął się bezwładnie, czując, jak ogarnia go fala mdłości. Zastanawiał się, czy oślepł. Stopniowo docierały do niego inne nieprzyjemne wrażenia. Pragnienie. Zimno. Ręce go piekły, cały drżał i wszystko go bolało. W nozdrza uderzył go unoszący się w powietrzu odrażający smród i nagle wspomnienia wróciły. Magazyn. Młoda kobieta pokryta wapnem palonym, na wpół uduszona, owinięta w plastikową folię, tak jak dwa inne ciała. I Gavin.
Gavin.
To wtedy uświadomił sobie, co się stało. Ktoś pozbawił go przytomności, a krew z rany zakleiła mu powieki. A teraz ze związanymi dłońmi i stopami leżał na – Jezu – płachcie folii.
Uspokoił się, skupiając na pracy przepony i biorąc długie, uspokajające wdechy. Panika stopniowo ustąpiła. Kiedy otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że ciemność nie była tak absolutna, jak mu się wydawało. Dostrzegał jej głębię, chyba nawet rozróżniał kształty. Obróciwszy głowę – delikatnie, bo każdy ruch groził kolejnym atakiem bólu – zobaczył bladą, pionową linię światła. Były to częściowo otwarte drzwi, prawdopodobnie te, przez które wszedł. Wtedy dotarło do niego, że światło robiło się coraz jaśniejsze i że towarzyszyło mu coś jeszcze.
Kroki.
Jonah zamknął oczy, kiedy drzwi się otworzyły, i poczuł na sobie promień latarki. Leżał nieruchomo, nie śmiąc nabrać powietrza. Kroki zatrzymały się obok niego. Przez zaciśnięte powieki światło, którym ktoś świecił mu prosto w twarz, nabrało krwawoczerwonej barwy.
A potem snop przesunął się dalej, a pod powiekami Jonaha pojawiły się mroczki. Kroki minęły go, po czym znowu się zatrzymały. Kolejne dźwięki: stęknięcie z wysiłku i szelest grubego plastiku. Jonah otworzył oczy i zobaczył latarkę wycelowaną w coś na ziemi. Sylwetka, niewiele więcej niż cień, należała do zwalistej postaci. Garbiła się nad czymś, ale dopiero kiedy jeszcze raz usłyszał zawijanie plastiku, zrozumiał, co się dzieje.
Postać owijała ciało Gavina w folię.
Wezbrała w nim bezsilna furia. Napiął więzy krępujące mu dłonie i stopy, po czym zamarł, kiedy plastik, na którym sam leżał, zatrzeszczał. Bardzo cicho, ale postać zareagowała. Jonah zacisnął powieki, kiedy światło latarki omiotło go ponownie. Leżał nieruchomo, jak w jakiejś koszmarnej grze w posągi. „Nie podchodź. Proszę”.
Potem światło się oddaliło.
Czuł, że się trzęsie, gdy usłyszał, jak postać wróciła do zawijania ciała Gavina w folię. Próbował leżeć w bezruchu, nie śmiąc nawet drgnąć na zdradzieckim plastiku. Ostrożnie, tak by go nie naruszyć, sprawdził więzy. Cokolwiek krępowało mu kostki, było założone na dżinsy i skarpetki; w nadgarstki wbijało mu się za to coś gładkiego i cienkiego. Opaska zaciskowa, taka sama, jaką związany był Gavin. Jonah spróbował odepchnąć od siebie ogarniającą go rozpacz. Cienkie trytytki mogły wyglądać na słabe, ale były praktycznie niezniszczalne. Raz zaciśnięte, nie dawały się poluzować.
Z miejsca, w którym krzątała się postać, dobiegł inny dźwięk. Przez na wpół otwarte oczy Jonah zobaczył, jak odcina kolejny fragment folii z rolki i rozkłada go na podłodze. Latarka oświetlała sylwetkę od tyłu, a szerokie plecy zasłaniały Jonahowi widok. Postać dźwignęła z podłogi owinięty w plastik kształt. Dźwięk odklejanej taśmy, potem kolejne stęknięcie.
Ruchomy promień oświetlał tę część ładowni, przez którą sylwetka ciągnęła po płytach w stronę rozsuwanych drzwi na przeciwległej ścianie owinięte w plastik ciało Gavina. Upuściwszy je z głuchym łoskotem na ziemię, postać położyła latarkę obok, po czym zniknęła w mroku. Najpierw rozległ się dźwięk pociąganych łańcuchów, potem ciężki, metaliczny zgrzyt, aż w końcu drzwi przesunęły się po szynach. Z miejsca, gdzie Jonah leżał, dostrzegł przez otwór blady prostokąt nocnego nieba, usłyszał też miękki plusk wody. Potem postać wytargała ciało Gavina na zewnątrz. Dobiegł go ciężki, głuchy łomot, jakby zostało wrzucone do łodzi, po czym postać wróciła. Łańcuchy zadzwoniły i zazgrzytały podczas zamykania drzwi. Postać pochyliła się, by podnieść latarkę, a Jonah zamknął oczy, zanim światło skierowało się w jego stronę.
Kroki wróciły do miejsca, w którym leżał.
Usłyszał nad sobą ciężki oddech. Choć zaciskał powieki, przed oczami wciąż miał jaskrawą plamę światła. Coś twardego wsunęło się pod jego ramię. Zmusił się, żeby leżeć luźno, kiedy postać sprawdzała go stopą. „Nie ruszaj się, nie oddychaj, nie myśl”.
Światło zniknęło, postać odchodziła.
„Jezu…” Jonah rozchylił powieki, by zobaczyć, jak promień faluje, zbliżając się do drzwi. Zanim zniknął, dostrzegł na ścianie wysoki cień.
A potem znów zapadła ciemność.
Jonah nie wiedział, co stało się z jego latarką, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dopiero teraz odważył się nabrać powietrza i zaczął ciągnąć za opaskę na nadgarstku. Spróbował zignorować ból głowy, wiedząc, że jeśli nie uwolni się teraz, nie uwolni się nigdy. Opaska ani drgnęła, więc w przypływie frustracji wściekle szarpnął nadgarstkami.
Wtedy poczuł, jak puszcza.
Jonah znieruchomiał – nie mógł w to uwierzyć. Kiedy naprężył więzy po raz kolejny, nic się nie stało. Ale gdy spróbował wykręcić nadgarstki, używając zarówno obrotu, jak i naprężenia…
Cienki pasek poluzował się o kolejne kilka milimetrów.
Powtórzył ruch i w nagrodę zyskał jeszcze więcej swobody. Opaska była albo uszkodzona, albo wadliwa. Szarpiąc się z całych sił, Jonah poczuł, jak ześlizguje się, coraz luźniejsza i luźniejsza.
Obrócił nadgarstki ostatni raz – był wolny.
Kiedy podniósł się i sięgnął do opaski na kostkach, w głowie aż mu dudniło. Rozczarowanie dopadło go, kiedy ta nie chciała luzować się w ten sam sposób. Ale ktoś, kto go unieruchomił, musiał robić to w pośpiechu – założył trytytkę na dżinsy, zamiast na gołe kostki. Jonah wyciągnął materiał spod opaski, ale cienka pętla wciąż była zbyt ciasna. Ściągnął skarpetki, buty i spróbował jeszcze raz. Plastik zsunął się dalej i zablokował na kości. „Ożeż ty chuju!” Zdesperowany, nasłuchując, czy kroki nie wracają, chciał przepchnąć opaskę na siłę. Ta wżarła się w jego ciało jak obieraczka do ziemniaków, ale krew ułatwiła sprawę. Po ostatniej próbie i kolejnej warstwie zdartej skóry mógł się podnieść.
Jonah wstał i praktycznie od razu upadł, bo momentalnie obezwładniły go zawroty głowy. Skulił się, spuścił głowę, w skroniach czuł pulsowanie. Kiedy upewnił się, że nie zwymiotuje ani nie zemdleje, wyprostował się. Wokół panowała kompletna ciemność. Chciał sprawdzić, gdzie leżała młoda kobieta, Nadine, i dwie pozostałe ofiary, ale nic nie widział. A wolał nie ryzykować wołania jej. Nienawidził tej świadomości, nienawidził tego, co musiał zrobić, ale wiedział, że nie ma wyboru. Jeśli którekolwiek z nich miało przeżyć, Jonah musiał się stąd wydostać i wezwać pomoc.
Bosymi stopami wymacał adidasy i szybko je włożył. Nie wiedział, gdzie dokładnie znajdowały się drzwi, którymi tu wszedł, ale gdyby dotarł do ściany, powinien je znaleźć. Zaczął posuwać się do przodu z wyciągniętymi rękami i niemal natychmiast coś kopnął.
Zamarł, kiedy przedmiot zaszurał po podłodze. Nie na tyle głośno, żeby ktokolwiek na zewnątrz mógł to usłyszeć, a Jonah poczuł ukłucie ekscytacji. „Proszę. Proszę, niech to będzie to, o czym myślę”. Ukląkł i zaczął szukać po omacku.
Niebieska poświata rozjaśniła mrok.
O mało się nie rozpłakał. To był jego telefon, musiał go upuścić, kiedy został zaatakowany. Nadal nie miał zasięgu, na wszelki wypadek wolał też nie włączać latarki, ale po tak długim czasie spędzonym w absolutnej ciemności podświetlony ekran lśnił jak latarnia morska. Jonah podniósł aparat i blade pomieszczenie wyłoniło się z mroku. Euforia zniknęła, kiedy zobaczył na podłodze kałużę krwi Gavina i proste linie, tam gdzie spływała z folii. Dalej, ledwie widoczne, leżały pozostałe ofiary, przypominające upiornie blade kokony. Teraz, skoro miał już czym świecić, postanowił sprawdzić, co z dziewczyną. Kiedy ruszył w jej stronę, usłyszał na zewnątrz czyjeś kroki.
Ktoś nadchodził.
„Cholera, cholera!” Jonah rozejrzał się za czymś, czego mógłby użyć jako broni, ale niczego nie znalazł. Kończył mu się czas. Pospieszył w stronę drzwi i przywarł płasko do ściany. Zgasił telefon, a pomieszczenie znów pogrążyło się w ciemności. Kroki były coraz bliżej. Jonah wziął głęboki oddech, starając się uspokoić. „Dasz radę. Tak jak na akcji”. Tylko że w ogóle nie było jak na akcji. Nie miał oddziału, który by go osłaniał, nie mógł wezwać nikogo na pomoc. Był zdany sam na siebie. „Nie myśl o tym. Uderz mocno i szybko, zapomnij o całej reszcie”. Przygotowując się, wziął głęboki oddech.
Kroki zatrzymały się pod drzwiami.
Jonah miał wrażenie, że ogłusza go własne bicie serca. Głowa praktycznie pękała mu z każdym uderzeniem, ale czekał. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych szerzej drzwi. Klin światła z latarki omiótł podłogę i oświetlił kontur wejścia.
Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł nosowy oddech. Jonah poczuł na skórze muśnięcie wprawionego w ruch powietrza, potem dobiegł go dźwięk przestępowania przez próg. Ale obcy nie wyłonił się zza otwartych drzwi. Jonah zobaczył, jak promień latarki omiata ładownię – zanim zdążył paść na pustą folię, na której jeszcze przed chwilą leżał związany, Jonah uderzył w drzwi całym ciężarem ciała.
Ktokolwiek stał po drugiej stronie, był duży. Jonah zacisnął zęby, głowę przeszył mu ostry ból, ale usłyszał wypuszczane powietrze. Latarka potoczyła się po podłodze, a wirujący promień rozjaśnił ciemność. Odepchnąwszy się od drzwi, Jonah wyprowadził kopnięcie, ale ledwie musnął postać. Poczuł za to, jak nagle traci oddech, trafiony pięścią napastnika. Wpadł na ścianę, wdychając kwaśny odór przepoconego ciała. W mroku posypały się na niego silne ciosy. Jonah przyjął większość z nich na podniesione przedramiona, ale jeden trafił go w bok głowy. Udało mu się zamachnąć łokciem i poczuł, jak trafia w kość; kiedy stojący przed nim człowiek odsuwał się, podniósł kolano. Rąbnął w mięsiste udo, zamiast w krocze, ale przeciwnik i tak zatoczył się do tyłu. Jonahowi wydawało się, że tamten upada. Potem usłyszał zgrzyt metalu o kamień – skryta w ciemności postać podniosła z ziemi kawałek rury od rusztowania. Kopnął desperacko, zanim mężczyzna zdążył wziąć zamach, i poczuł, jak podbicie stopy zatapia się w ciężkim brzuchu. Usłyszał bolesne sapnięcie.
I wtedy jego rzepka eksplodowała.
Wrzasnął, ale upadając, pociągnął osiłka za sobą. Z łoskotem runęli na kamienną podłogę. Przeciwnik był większy i cięższy od niego. Jonah ścisnął jego rękę i zablokował ją pod sobą. Spróbował objąć nogami tułów mężczyzny, ale lewa odmówiła posłuszeństwa. Zacisnął zęby i wykorzystał ból jako impuls, po czym obrócił się i częściowo przydusił większego przeciwnika. Tamten wił się jak piskorz, ale Jonah uczepił się go kurczowo. Pięść rąbnęła go w głowę. Nie puścił, choć był bliski utraty przytomności. Z gardła mężczyzny wydobywały się przyduszone gwizdy, on sam szarpał się coraz bardziej gorączkowo. „Trzymaj się, jeszcze chwilę. Trzymaj się”. Powtarzane raz po raz słowa przerodziły się w mantrę, gdy Jonah powstrzymywał kolejne próby wyswobodzenia się jego ofiary.
W którymś momencie zdał sobie sprawę, że przestała się miotać.
Przez chwilę nie puszczał. Nie mógł. Miał wrażenie, że jego ciało jest zablokowane, sparaliżowane. Nawet kiedy próbował, kończyny go nie słuchały. W końcu zmusił się do poluzowania chwytu. Mężczyzna osunął się i leżał nieruchomo. Jonah przewrócił się na plecy z drżącymi mięśniami, próbując złapać powietrze. Z bólu prawie odpłynął. W uszach słyszał niskie buczenie i szelest, jakby w głowie trzepotały mu skrzydła. Ciemność zdawała się nabierać głębi. Poczuł, jak się w nią zapada.
„No dalej! Ruszaj się!”
Jonah przetoczył się na bok i natychmiast zwymiotował. Dał sobie chwilę na dojście do siebie, potem wymacał latarkę na podłodze i oświetlił napastnika. Mężczyzna leżał wykrzywiony, z jedną ręką na twarzy, jakby próbował zasłonić oczy przed światłem. Na głowie miał brudną kurtkę, która podwinęła się w trakcie szarpaniny. Jonah w napięciu obrócił go na plecy.
Mężczyzna przetoczył się, ale poza tym nie było żadnej reakcji.
Jonahowi zrobiło się słabo. Nie był w stanie stwierdzić, czy mężczyzna oddycha, czy nie, przemknęło mu przez myśl, że mógł go zabić, ale teraz ważniejsze było ściągnięcia pomocy. Zaczął się podnosić… Krzyknął, gdy kolano ugięło się pod nim, i zwalił się z powrotem na ziemię. Leżał, oddychając ciężko, po czym poświecił latarką na uszkodzoną nogę.
„O kurwa…”
Dżinsy miał przesiąknięte krwią. Kolano było zniekształcone i już zaczęło puchnąć; Jonah zrozumiał, że nie wyjdzie z magazynu o własnych siłach. Z trudem podparł się i usiadł, po czym sprawdził telefon. Zero zasięgu. Przytłoczony niepokojem i strachem, skierował latarkę w stronę okrytych plastikiem ofiar.
– Nadine, słyszysz mnie?! – zawołał, choć głowę rozdzierał mu potworny ból. Brak odpowiedzi. – Idę po pomoc… Wytrzymaj, okej?
Świecił jeszcze przez moment, mając nadzieję, że zobaczy jakąś oznakę życia. Kiedy nic się nie wydarzyło, zrozumiał, że nie może dłużej czekać. Z latarką w jednej ręce odepchnął się w stronę ściany i spróbował podnieść się na nogi. Poczuł zawroty głowy i mdłości. Nie mógł ustać przez strzaskane kolano, więc osunął się z powrotem po wilgotnym murze.
„To by było na tyle”. Spojrzał na drzwi prowadzące do głównej hali. Walcząc, wpadli do ładowni, ale wyjście nie było aż tak daleko. Jedyne, co musiał zrobić, to dotrzeć na drugą stronę magazynu, z dala od grubych kamiennych ścian – wtedy uda mu się złapać sygnał. Tylko kilka metrów, to wszystko. „Nic takiego”.
Ściskając latarkę, zaczął czołgać się w stronę drzwi, ciągnąc za sobą ranną nogę. Każdy ruch sprawiał, że kolano przeszywał obezwładniający ból. Staw spuchł tak bardzo, że czuł, jak uciskają go dżinsy, a przez pulsowanie w głowie prawie nic nie widział. Te kilka metrów, które dzieliło go od drzwi, ciągnęło się w nieskończoność. Raz po raz zatrzymywał się, powstrzymywał wymioty i czekał, aż ustąpi łomotanie w głowie. Posuwał się straszliwie wolno i dopiero kiedy uderzył ręką w coś twardego, zdał sobie sprawę, że dotarł do drzwi. Pchnął je mocniej, przeczołgał się przez próg, po czym wygrzebał telefon z kieszeni.
Brak zasięgu.
„No weź, no…” Jonah oparł czoło o kamienną podłogę. Kojąco zimne płyty pachniały ziemią i pleśnią. „Nie byłoby tak najgorzej tu zostać”, pomyślał, zamykając oczy. „Tylko kilka minut. Żeby odpocząć…”
Poderwał się, pewny, że usłyszał za sobą jakiś hałas. W panice skierował latarkę z powrotem na drzwi, spodziewając się, że zobaczy wysoką postać zmierzającą w jego kierunku. Niczego nie dostrzegł, ładownia wciąż była nieruchoma i cicha. Jonah odwrócił się i zaczął czołgać się dalej. Wbił spojrzenie w filar przed sobą, zmuszając się, by tam dotrzeć. „Jeszcze tylko kilka metrów, dasz radę”.
Ale nie dał. Po kilku kolejnych ruchach zdał sobie sprawę, że dalej się już nie posunie. Zastanawiał się, co powinien zrobić. „Wezwać pomoc, to jasne…” Ekran telefonu unosił się przed nim, ale nie mógł nic z niego wyczytać. Postukał w ekran zdrętwiałymi palcami, mamrocząc coś na wypadek, gdyby ktoś mógł go usłyszeć. „Proszę. Potrzebuję pomocy”. Odpływał, szum w jego głowie zagłuszał wszystko inne. Kiedy tracił przytomność, czuł jedynie, że musi natychmiast coś zrobić.
A potem ciemność zamknęła się wokół niego.