“Zakochałem się w północy, zakochałem się w Arktyce”. Adam Wajrak z puszczańskich ostępów zabiera nas wprost na daleką i tylko z pozoru nieprzyjazną północ. “Na północ. Jak pokochałem Arktykę” to pierwsza część arktycznej trylogii.
Dlaczego pojechałem na Północ? Naczytałem się przygodowych książek o północy, napchałem sobie nimi mózg, wypełniłem duszę i serce. To one mną całkowicie zawładnęły i to one kazały ruszyć w drogę, kiedy tylko zdarzyła się okazja. Musiałem sprawdzić, czy na północy rzeczywiście jest tak fajnie i tak ciekawie, jak piszą. Okazało się, że jest jeszcze ciekawiej i fajniej, niż byłem w stanie sobie to wyobrazić. Zakochałem się w północy, zakochałem się w Arktyce. Zakochałem się w niej, bo choć wydaje się groźna, tak naprawdę jest bogata, przyjazna i – szczególnie dziś – bardzo krucha. – Adam Wajrak
“Na północ. Jak pokochałem Arktykę” otwiera arktyczną trylogię Adama Wajraka, w której ulubiony dziennikarz – przyrodnik Polaków, zabiera czytelników w podróż nie tylko na północne krańce kuli ziemskiej, ale też osobistą podróż w czasie. Wraca bowiem do swoich pierwszych arktycznych przygód – najpierw w Estonii, potem na Spitsbergenie. Opowiada o świecie, którego dziś już nie ma.
“Na północ” czyta się tak, jakby słuchało się gawędy Adama – są tu i chłopackie przygody, i dużo wiedzy przyrodniczej, emocje, wzruszenia i zwroty akcji, a do tego galeria barwnych postaci. Wszystko to opowiedziane w charakterystycznym Wajrakowym tonie pełnym ciepłego humoru i bezpretensjonalności.
Adam Jerzy Wajrak – dziennikarz związanym z „Gazetą Wyborczą” od początku jej istnienia. Autor licznych książek i artykułów o tematyce przyrodniczej, zaangażowany działacz na rzecz ochrony przyrody. W 2006 roku zainicjował zbieranie podpisów pod petycją w sprawie obrony Doliny Rospudy, za cykl artykułów na ten temat otrzymał w 2007 roku Nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego za najlepszy materiał dziennikarski, który wpłynął istotnie na życie Polaków. Jest również laureatem Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za tekst specjalistyczny (1998), otrzymał ponadto wyróżnienie Bohatera Europy przyznawane co roku przez amerykański tygodnik „Time” za obronę środowiska naturalnego (2005).
Wraz z żoną Nurią Selvą Fernandez, mieszka w Teremiskach, wiosce położonej w Puszczy Białowieskiej.
Na północ. Jak pokochałem Arktykę
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 listopada
Wstęp
Dlaczego pojechałem na Północ? Najpierw bliższą, bałtycką, a później dalszą, arktyczną? Nie pojechałem tam z żadną misją. Nie pojechałem tam niczego badać, choć pomagałem, trochę nieudolnie, moim kolegom naukowcom. Tym bardziej nie pojechałem tam, żeby rozwiązywać jakieś problemy ani o cokolwiek walczyć. Nie udałem się na Północ, żeby obserwować katastrofę klimatyczną, bo wtedy, w połowie lat 90. ubiegłego wieku, zmiany klimatu to było coś, co dopiero majaczyło na horyzoncie. Wszyscy wiedzieli, że nadchodzą, ale tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Dla większości to było kolejne zagrożenie pośród wielu innych, z którymi „na pewno sobie poradzimy”.
Nie ruszyłem też na Północ, żeby coś zdobywać, bo nie mam natury zdobywcy. Nie ma we mnie ani odrobiny ducha rywalizacji, ani krzty ambicji. Szanuję tych, co zdobywają, ale mnie nigdy nie marzyło się wbicie flagi w jakiś szczyt lub biegun. Nie podnieca mnie myśl, że mógłbym zrobić coś jako pierwszy, nie rozpaczam z powodu bycia drugim, trzecim lub nawet ostatnim. Nie pojechałem tam również po to, aby sprawdzić się w konfrontacji z „surową” polarną przyrodą, bo nigdy nie czułem potrzeby, żeby się sprawdzać, a przyroda nigdy nie wydawała mi się czymś, z czym muszę się siłować, albo tym bardziej czymś, z czym trzeba zwyciężać. Do głowy nie przyszło mi pokonywanie swoich słabości albo siebie, bo lubię siebie ze swoimi słabościami. Nie uciekałem przed niczym, nie chciałem niczego przerobić, bo nie za bardzo miałem przed czym uciekać ani czego przerabiać. Miałem masę spraw na głowie – innych niż stawianie sobie egzystencjalnych pytań i poszukiwanie na nie odpowiedzi. (Choć akurat w Arktyce nauczyłem się wiele i nabrałem dystansu do siebie).
Dlaczego więc pojechałem? Prosta i banalna odpowiedź jest taka, że ciągnęły mnie tam przygody. Naczytałem się przygodowych książek o północy. Czytali mi je babcia na przemian z tatą. Potem już sam je pochłaniałem, bo nie wyobrażałem sobie bez nich życia. Naczytałem się ich, napchałem sobie nimi mózg, wypełniłem duszę i serce. To one mną całkowicie zawładnęły i to one kazały ruszyć na Północ, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Musiałem sprawdzić, czy tam jest tak fajnie i tak ciekawie, jak piszą. Okazało się, że jest jeszcze ciekawiej i fajniej, niż byłem w stanie sobie to wyobrazić. Zakochałem się w północy, zakochałem się w Arktyce. Zakochałem się w niej, bo choć wydaje się groźna, tak naprawdę jest bogata, przyjazna i – szczególnie dziś – bardzo krucha.
Poznaliśmy się w bardzo dobrych okolicznościach i dogodnym momencie. Ona akurat miała chwilę wytchnienia, a ja byłem gotowy wziąć udział w dowolnym szaleństwie, jakie pojawi się na mojej drodze. Jej właśnie odpuścili ludzie, którzy chcieli od niej więcej i więcej, a może nawet trochę o niej zapomnieli, ja zaś byłem pełen energii.
Miałem wyjątkowe szczęście, że poznałem się z Arktyką pod koniec ubiegłego wieku. I wcale nie chodzi o to, że to były czasy jakiejś szlachetnej i romantycznej eksploracji. Nie chodzi o to, że wtedy nie miałem tych wszystkich wspaniałych i nowoczesnych gadżetów, które dziś mamy na polarnych wycieczkach. Nie chodzi o to, że przez to było wtedy bardziej romantycznie, bo nie było. To, że masz w ręku telefon satelitarny zamiast trzeszczącej krótkofalówki, a na grzbiecie nowoczesną termiczną odzież, a nie flanelową koszulę czy wełniany sweter, nie sprawi, że twój zachwyt niebieskimi ścianami lodowców postrzępionymi niczym grzbiety smoków albo niedźwiedziem, który idzie po polach lodowych, jakby płynął, będzie mniejszy. To zawsze jest piękne, zapierające dech w piersiach i nie ma znaczenia, w co jesteście ubrani albo jak wyposażeni.
Nie chodzi więc o to, że między początkiem lat 90. a współczesnymi czasami nastąpiła gigantyczna rewolucja technologiczna, taka jaka rzadko ma miejsce za życia jednego pokolenia. Chodzi o coś innego. Lata 90. to był krótki moment, kiedy my, ludzie, na chwilę Arktyce odpuściliśmy. Daliśmy jej odsapnąć, odetchnąć po bardzo długim okresie bezwzględnej eksploatacji, która w wielu arktycznych regionach zaczęła się już w XVII wieku. Może nawet był to najlepszy w naszej cywilizacji etap relacji z Arktyką. Wielorybnictwo, polowania, traperstwo miały już złotą epokę dawno za sobą. Czas wielkiego mordowania, bezwzględnych rzezi – z małymi wyjątkami – się skończył. Ochrona takich zwierząt jak morsy czy niedźwiedzie przynosiła efekty i znów zaczęły one wracać na tereny, na których nie widziano ich od dawna. Wydobycie węgla powoli się stąd zwijało. Ropę i gaz, owszem, wydobywano, wiele złóż było znanych, ale to jeszcze nie była ta gorączka, która miała nadejść. Amerykańska Służba Geologiczna dopiero w 2009 roku ogłosiła, że w Arktyce znajdują się wciąż nieodkryte złoża mogące stanowić 13 procent ogólnoświatowych zasobów ropy i 30 procent zasobów gazu. Masowa turystyka dopiero raczkowała, Arktyka tylko bardzo nielicznym kojarzyła się z egzotycznym kierunkiem podróży. Nikt nie myślał na poważnie o słaniu statków z towarami z Chin do Europy albo Ameryki przez Północ, bo Północ była zapchana lodem. Przepłynięcie przejścia północno-wschodniego, czyli wzdłuż arktycznych brzegów Rosji, lub północno-zachodniego, wzdłuż wybrzeży Alaski, Kanady i Grenlandii, traktowano jako zadanie dobre dla polarnych wypraw, lodołamaczy, a nie statków handlowych. Dopiero w 2010 roku pierwszy raz w historii handlowy statek bez asysty lodołamaczy pokonał drogę Murmańsk – Szanghaj. Lodu wtedy jeszcze nie brakowało. Po kurczeniu się powierzchni lodowej w latach 80. ten trend się zatrzymał. (Na chwilę, bo po roku 2000 powierzchnia lodu i jego grubość zaczęły znów dramatycznie maleć). Skończyła się też zimnowojenna wojskowa aktywność w Arktyce. Otworzyły się na chwilę tereny zajmowane przez bazy wojskowe, nawet rosyjskie. Przez moment wydawało się, że Arktyka stanie się miejscem odwiedzanym przez naukowców i jej zagorzałych miłośników, że jedyne, co będziemy z niej czerpać, to wiedza i zachwyt. Ten czas ulgi, czas oddechu, powstały na skutek splotu różnych historycznych wydarzeń, jak miało się szybko okazać, nie potrwał długo.
Jednym z tych, którzy posłali mnie do Arktyki, obok najwspanialszego Jacka Londona i nieśmiertelnych Centkiewiczów, był James Oliver Curwood, ten od „Szarej Wilczycy” i „Włóczęg Północy”. Całkiem niedawno znalazłem taki jego cytat: „Przyroda jest moją religią… Dlatego moją ambicją, życzeniem i wielkim celem jest przeniesienie czytelników w samo jej serce. Kocham przyrodę i myślę, że i oni będą musieli ją pokochać, jeśli tylko uda mi się zapoznać ich ze sobą…”. Nie ma co gadać. Udało się panu, panie Curwood.
„Na Północ”, którą właśnie trzymacie w rękach, jest pierwszą książką z arktycznej trylogii. Miała powstać jedna książka o tym, co dzieje się w Arktyce, ale byłaby bardzo gruba i bardzo długo bym ją pisał. Wyjdą więc trzy. Trzy opowieści. Opowieść o początku, o tym, jak stawiałem tam pierwsze kroki, opowieść o lodzie, czyli tym, co w Arktyce najważniejsze, a na koniec opowieść o tym, jak zrobiło się za gorąco.
Adam Wajrak
Teremiski, Sewilla, Kraków
Rozdział 1. Allirahu i foczy palec
Miarowy warkot zaburtowego silnika ustał nagle i zupełnie niespodziewanie. Ponton zwolnił i po paru sekundach się zatrzymał. Odwróciłem się do Ivara. Siedział na rufie, przy silniku.
– Dobrze pływasz? – zapytał.
Szare niebo zlewało się ze stalową wodą, a morze nie przypominało w niczym morza. Było gładkie jak lustro.
Popatrzyłem na niego zdziwiony. Co to za głupie pytanie! Pogięło cię, Ivar?! Chcesz, żebym w tym wszystkim, co mam na sobie, wskoczył do wody? W kaloszach na nogach? Jak mam pływać ubrany w te wszystkie warstwy? Było chłodno jak cholera – jak to bywa wczesną wiosną na morzu. Miałem na sobie flanelową koszulę, gruby wełniany sweter, amerykańską wojskową parkę z watowaną podpinką, kupioną na wielkim targowisku, które chwilę wcześniej wyrosło pod Pałacem Kultury w centrum Warszawy i na którym można było dostać wszystko. Na kurtkę narzuciłem szykowny sztormiak. Dostałem go od Ivara, bo wiadomo, że jak się płynie łódką, to woda bryzga na człowieka, szczególnie gdy ten, tak jak ja, siedzi na dziobie. Sztormiak bardzo mi przypadł do gustu: zielony, zrobiony z pancernej gumy, grubo klejonej na szwach. Co z tego, że trochę sztywny i niewygodny, ale miał sznyt. Sznyt radzieckich matrosów, rybaków i polarników. Ludzi niezłomnych. W takich właśnie sztormiakach pływali na Daleką Północ zdobywcy lodowych oceanów z imperium, które trzy lata wcześniej rozpadło się na kawałki. Sztormiak nie był jedyną pozostałością po tym imperium, które zniewoliło liczne kraje na planecie, a którego pozostałe potwornie się bały.
Z początku płynęliśmy blisko brzegu. Brzegu Saremy, największej estońskiej wyspy, piaszczystego, porośniętego gdzieniegdzie wydmowymi trawami, których nazwy wiele mówiły o warunkach, w jakich rosną. Mocne, twarde, tnące niczym noże szarozielone liście i łodygi wydmuchrzyc piaskowych tu i ówdzie mieszały się z wiotkimi zielonawożółtymi łodygami piaskownic zwyczajnych. Gdzieś dalej, jak to na bałtyckim brzegu, widać było niewysokie sosny – bo co wysokiego może wyrosnąć na takim piasku smaganym wiatrami? Na brzegu było coś jeszcze. Wieże obserwacyjne. Metalowe, trochę pordzewiałe, smukłe u podstawy, zakończone budką. Mijaliśmy jedną po drugiej. Widzieliśmy je nawet wtedy, gdy Ivar zmienił kurs, odbił od brzegów w morze. Z daleka wydawało się, że wyrastają z granatowej wody i białego piasku na plaży. Wybijały się ponad zieloną linię lasu na tle czystego nieba, które co chwila przecinały rozgadane klucze dzikich gęsi.
Wieże były dla mnie czymś oczywistym. Dla Ivara z pewnością były oczywiste jeszcze bardziej. Służyły dokładnie do tego samego co te w obozach koncentracyjnych. Wypatrywano z nich uciekinierów i strzelano do nich. Stały na granicach okalających cały obóz, w środku którego tkwiła Polska. Od Kamczatki po Łabę. Były na granicy ZSRR z Chinami, Bułgarii z Turcją, Czechosłowacji i Węgier z Austrią, Niemiec jednych i drugich. Były też tutaj, bo przecież z północnych wybrzeży Saremy można było uciec do Finlandii albo Szwecji. Stanowiły część systemu, który trzymał setki milionów ludzi na miejscu. Ten system tu, na wybrzeżach Estonii nie ograniczał się tylko do wież. W cieśninach między wyspami stały statki najeżone działkami. Z nich także wypatrywano uciekinierów i pilnowano, aby nikt nie wydostał się na otwarte morze.
Widziałem takie same wieże na granicy dzielącej Niemcy na te wschodnie, komunistyczne, i zachodnie, demokratyczne. Stali na nich strażnicy o zimnych twarzach wyglądający jak skrzyżowanie gestapowca z enkawudzistą. W Estonii było inaczej. Tu nie pachniało potem zestresowanych ludzi, spalinami ani marną benzyną. Tu pachniało morską bryzą i wolnością.
Choć wszyscy byli pewni, że imperium, które zabraniało wypływania na pełne morze, które postawiło wieże na tutejszych brzegach, które wysyłało do cieśnin statki i które zrobiło mój sztormiak, będzie trwać, ono rozpadło się na kawałki. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku osłabło, trochę niespodziewanie, a na początku lat 90. przestało istnieć. Wieże nie budziły już grozy. Ci, co mieli wypatrywać uciekinierów i strzelać do nich, zeszli z wież i wrócili w rodzinne strony. Statki, które pilnowały niegdyś cieśnin, rdzewiały w dalekich portach, a ja miałem z tego wszystkiego szykowne gumowe ubranie.
Morze było spokojne i gładkie. Ciemne. Stalowoszare. Albo raczej ołowiane, bo woda była gęsta, jakby ktoś stopił ołów. I nic się na nim nie działo poza tym, że chłód ciągnący z tej szarej toni przenikał przez gumę sztormiaka, watowaną parkę, wełnę swetra i flanelę koszuli, przeszedł przez moją skórę, mięśnie i wydawało mi się, że po schłodzeniu krwi właśnie wdziera się w kości. Czułem, jak drętwieję. Może dlatego nie byłem zbyt rozmowny. Milczeliśmy. Poza tym krótkim pytaniem Ivara o to, czy umiem pływać. Ivar nie odzywał się też zapewne dlatego, że był skupiony na sterowaniu i prowadzeniu naszej małej łódki oraz na wypatrywaniu fok. Ja myślałem wyłącznie o fokach, bo jedynie na to wystarczyło mi energii. Gapiłem się na szarą wodę z jedną myślą: zaraz zobaczę fokę i wszystko się zmieni. Tylko nie wiedziałem, co zobaczę i czego mam wypatrywać. Nie miałem pojęcia, jak wygląda taka foka na wolności. Czy zobaczę kawał cielska, czy tylko czubek nosa? A może machnie mi płetwą? Foki widziałem jako dziecko w warszawskim ogrodzie zoologicznym i później jedną w Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego na Helu. Ale przecież to nie było to. To nie były dzikie zwierzęta, a foczego betonowego wybiegu z basenem, często zieleniejącego od glonów, nie da się porównać z morzem.
Jedno wiedziałem na pewno, a przenikające mnie zimno było tego dowodem. Byłem na prawdziwej wyprawie polarnej. Co z tego, że na Bałyku? Jak będą foki, będzie to wyprawa polarna na dwieście procent.
Wtedy foki kojarzyły mi się tylko z tym. Były we wszystkich polarnych książkach, którymi się zaczytywałem. Co prawda moi bohaterowie na nie polowali i je jedli, a ja chciałem je tylko zobaczyć. Ale mniejsza o to. Tymczasem fok nie było. Mijały długie minuty, a na gładkiej wodzie nie było śladu życia. Tylko my ją przecinaliśmy, wzbudzając naszą łódką niewielkie fale.
Pomimo tego zimna i braku życia świat, przez który płynęliśmy naszą małą łodzią pontonową, był piękny! Przynajmniej my tak go widzieliśmy. Był inny niż ten, w którym się urodziliśmy i dorastaliśmy. Oto nadeszły pełne nadziei lata 90. Czasy, gdy szarość w naszych krajach zniknęła, w sklepach i na ulicach zrobiło się kolorowo, a i w muzyce o coś chodziło. Nasze kraje były wolne, my byliśmy wolni. Mogliśmy sobie płynąć wzdłuż północnych brzegów Saremy i nikomu nic do tego. Mogliśmy się gapić przed siebie, gapić się na morze albo w bok na klucze gęsi. Mogliśmy pływać, jak i gdzie chcemy tym małym pontonem Ivara, i gadać, o czym chcemy. Wolność rozlewała się po świecie. W Południowej Afryce upadł apartheid nawołujący do segregacji rasowej. Nelson Mandela, dobry i skromny człowiek, który spędził blisko 30 lat w więzieniu, został prezydentem tego kraju. Odwieczni wrogowie – premier Izraela Icchak Rabin i przewodniczący Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jaser Arafat – podali sobie w Oslo ręce. Ten sielski obraz burzyła rzeź w Rwandzie, która zaczęła się właśnie wiosną 1994, albo masakra w Srebrenicy, do której doszło rok później, ale wydawało się, że są to tylko przerażające incydenty, z których świat wyciągnie wnioski. Najważniejsze było to, że nie grozi nam wojna, za sprawą której w kilka godzin życie na naszej planecie zostałoby spalone na popiół przez wrogie sobie nuklearne mocarstwa. Jedno z nich, i to na dodatek to, którego szczerze nienawidziliśmy, szlag trafił. Oczywiście, że świat miał masę problemów. Zatrute rzeki, morza i jeziora, wymierające gatunki, mordowane i przemycane, kwaśne deszcze, dziura ozonowa i toksyczne odpady na składowiskach. Były też zmiany klimatu zwane wtedy najczęściej efektem cieplarnianym. Ale wydawało nam się, że my, ludzie, dzięki naszej mądrości umiemy sobie z tym poradzić. Bo skoro światu nie grozi już nuklearna zagłada, reszta to bułka z masłem, proszę państwa – tak kombinowaliśmy.
Byłem dzieckiem tej zmiany i dzieckiem szczęścia. Wszystko, co stare, właśnie się zawaliło. Nowa Polska potrzebowała nowych ludzi. Moi koledzy zostawali urzędnikami w ministerstwach, pracownikami służb specjalnych albo biznesmenami. Najczęściej spotykało się kogoś i ten ktoś proponował ci niezwykłą robotę. Ja spotkałem na moim żoliborskim podwórku Jolę Wiszowatą. Jola pracowała w „Gazecie Wyborczej” od początku.
– Co porabiasz? – zapytała.
– Nic – odpowiedziałem.
– To wpadnij do „Gazety”. Może coś napiszesz – zaproponowała.
No to wpadłem, napisałem i zostałem dziennikarzem największego dziennika w kraju. Takie były lata 90. Pełne możliwości!
Tymczasem pruliśmy powoli naszą łódką, a na mojej szyi wisiała najważniejsza oznaka tego, kim jestem. Ukochany aparat. Legendarny Nikon FM2. Całkowicie mechaniczny. Sprzęt marzenie. Moja relikwia. Aparat kupił mi Jacek Kuroń za to, że pomogłem mu w jakiejś kampanii wyborczej – jednej z wielu, jakie odbyły się w Polsce na początku lat 90. Ten aparat był moim najwierniejszym towarzyszem, prawie od samego początku pracy w „Gazecie”. Zastąpił radzieckiego zenita, który też był świetny, ale zostawiał na negatywie rysę. Wszystkie zdjęcia wyglądały, jakby ktoś po nich przejechał gwoździem mniej więcej w jednej trzeciej wysokości. Nikon od Jacka tak nie robił. Był z innego świata. Twardy i niezniszczalny jak zenit, ale jednocześnie maksymalnie precyzyjny i delikatny. Miałem przymontowany do niego radziecki teleobiektyw, który choć tani, miał świetne parametry i pasował do nikonów. Jego radzieckość mi nie przeszkadzała, podobnie jak radzieckość sztormiaka. Poza tym ten obiektyw nawet miał całkiem nowoczesny wygląd.
Ja i mój nikon byliśmy nierozłączną parą. Szefowie „Wyborczej” wysyłali nas do różnych zadań. Fotografowałem nim skinów jadących do Szczecina, żeby się tam drzeć, że on „zawsze Polski”, narkomanów wstrzykujących sobie w żyły kompot, czyli wywar z maku zwany polską kokainą, demonstracje i żebrzące rumuńskie dzieci, które pojawiły się w Warszawie zaraz po rozstrzelaniu Nicolae Ceauşescu. Wiedziałem już, że robota dziennikarza mnie rajcuje, ale wiedziałem też, że gdy będę dziennikarzem piszącym o zwierzętach, będzie mnie rajcować jeszcze bardziej. I teraz właśnie ruszałem na pierwszą poważną zwierzęco-dziennikarską ekspedycję.
Gdybym wypadł za burtę, to za nic bym się aparatu nie pozbył. Trzymałbym go w wyciągniętej do góry ręce, żeby jak najdłużej był nad wodą. Z tym wszystkim na sobie i z tym aparatem w wyciągniętej ręce poszedłbym na dno jak kamień. Mógłbym być Otylią Jędrzejczak albo Michaelem Phelpsem (żadnego z tych nazwisk wtedy jeszcze nie znałem), a i tak by to nic nie pomogło. Nasiąkłbym i utonął. Nawet bym się nie szarpał, bo jak się w tych warstwach szarpać? Opadałbym spokojnie jak manekin.
To było oczywiste, więc czego ten Ivar chce? – kombinowałem w myślach.
– Jeśli chodzi o pływanie, to pływam raczej słabo – odpowiedziałem.
– Wiesz, a ja pływam świetnie, ale w wodzie o tej temperaturze to nie ma żadnego znaczenia. – Ivar uśmiechnął się i pociągnął za linkę rozrusznika.
Silnik zapyrkał i popłynęliśmy dalej. Znaliśmy się parę dni, a ja już bardzo polubiłem tego potężnego Estończyka z radosnym błyskiem w oku. Polubiłem go za dystans do rzeczywistości przyprawiony odrobiną czarnego humoru. Bez dwóch zdań woda była zimna jak cholera. W latach 90. kwiecień należał do chłodnych miesięcy, a czasami był wręcz zimny. Mówiło się „kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata”. A na dodatek byliśmy przecież w Estonii. Spory kawałek na północny wschód od polskich brzegów. Lodu na morzu już nie było, ale nie dlatego, że się cały stopił. Został po części wypchnięty i wyrzucony z morza przez wiosenne sztormy. Gdzieniegdzie na plażach piętrzyły się białe kopce, czasami kilkumetrowej wysokości. To wygnane na ląd przez fale i wiatr zwały lodu i kamieni.
W takiej wodzie, tak ubrani, nie mielibyśmy szans na przeżycie. Dziś, po latach spędzonych na różnych polarnych wyprawach za żadne skarby nie wszedłbym na łódkę, która ma pływać po tak zimnym morzu, bez specjalnego kombinezonu. A myśmy nawet nie mieli wtedy na sobie najprostszych kamizelek! Morze, choćby spokojne, to nie sadzawka za domem. Nagły szkwał, jakaś przeszkoda w wodzie, na którą byśmy wpłynęli, cokolwiek, co spowodowałoby wywrotkę łódki, oznaczałoby naszą śmierć. Tylko że wtedy miałem to w nosie. Totalnie. Jak się ma 22 lata, to człowiek mało czym się przejmuje. Takie drobnostki nie zaprzątały mi głowy. Oto płynąłem na spotkanie z moją wymarzoną dziennikarską przygodą. Chciałem zobaczyć żyjące w Bałtyku foki. I nic innego mnie nie obchodziło.
Teraz można zobaczyć foki na Wyspie Sobieszewskiej, można w cudownym fokarium na Helu, ale w 1994 roku dla większości Polaków informacja o tym, że w naszym morzu żyje coś poza śledziami, była równie szokująca jak egzotyczna. Dla mnie trochę też. Morze kojarzyło mi się z goframi, frytkami i przyrodniczą nudą sprowadzającą się do tego, że można było na plaży zobaczyć mewy chcące ci ukraść te frytki lub gofra. Ale Bałtyk to naprawdę dzikie morze. Oswajał mnie z tym od jakiegoś czasu profesor Krzysztof Skóra, człowiek, który kochał i znał bałtycką przyrodę jak mało kto. Poznałem go dwa lata wcześniej, gdy wybrałem się do kierowanej przez niego Stacji Morskiej Uniwersytetu Gdańskiego na Helu. Nie chodziło tylko o wiedzę Krzysztofa. Na terenie stacji mieszkała foka szara uratowana jako focze dziecko. Z początku naukowcy nazywali ją Balbiną, bo myśleli, że to samica. Zresztą znaleźli ją w okolicach Juraty w imieniny Balbiny 31 marca 1992. Balbina, która okazała się Balbinem, była osłabioną, zaledwie czternastokilową foczką z wyłamaną przednią płetwą. Nie było wtedy jeszcze znanego na całą Polskę fokarium i Balbin mieszkał w betonowym baseniku, który kiedyś miał być szambem stacji. Gdy pojawił się ten foczy malec, zmieniono jego przeznaczenie i zrobiono z niego basen. Balbin pluskał się w tym niedoszłym szambie i robił za foczą gwiazdę. Kiedy jakiś dziennikarz chciał zaskoczyć czytelników tym, że mamy foki w Bałtyku, pielgrzymował do Balbina.
To była pierwsza foka, jaką widziałem naprawdę z bliska, bo przy baseniku, w którym pływała, nie było żadnej barierki i można było stanąć na jego krawędzi. Po spotkaniu z Balbinem zapragnąłem zobaczyć dzikie foki w ich naturalnym środowisku. Krzysztof opowiadał mi, że Bałtyk był kiedyś foczym morzem. Samych fok szarych jeszcze w XIX wieku żyło w nim 100 tysięcy!
– A całkiem liczna populacja jest tuż obok. W Estonii – kusił Krzysztof.
Marzenie miało się ziścić szybciej, niż myślałem. Jesienią 1993 pojechałem do Estonii na konferencję dotyczącą ochrony środowiska w krajach bałtyckich i Rosji. Organizowali ją Skandynawowie, którzy zaprosili dziennikarzy z kilku krajów, aby pokazać nam, że to, co dzieje się z Bałtykiem, to nasz wspólny problem. W Estonii tych problemów było od groma. Kraj próbował sobie jakoś radzić ze spadkiem po sowieckiej okupacji. Problemem były nie tylko ewakuująca się armia radziecka czy olbrzymia mniejszość rosyjska, ale też zdegradowane środowisko. Nasi przewodnicy z estońskiego ministerstwa ochrony środowiska pokazywali nam ogromne hałdy odpadów, w środku których tlił się ogień trudny do ugaszenia, a okolicę spowijały toksyczne dymy. Minister ochrony środowiska Estonii Andres Tarand miał sporo na głowie. Pomimo to spokojnie i rzeczowo odpowiadał na pytania naszej dziennikarskiej grupki. Ale ja miałem do niego jeszcze jedno pytanie, poza tymi wszystkimi o poważnych problemach, o zatrutych wodach i hałdach odpadów.
– Jak zobaczyć foki? – wypaliłem pod koniec naszego spotkania.
– Foki? Chcesz zobaczyć foki? To wspaniale! Nie ma problemu – rozpromienił się, jakby czekał na to pytanie.
Dopiero później dowiedziałem się, że był polarnikiem i w radzieckich czasach zimował w jednej z antarktycznych stacji.
– Tu masz namiary na takich dwóch fajnych chłopaków, którzy się nimi zajmują, Himota Marna i Ivara Jüssiego. Oni ci wszystko pokażą. – Minister szybko zanotował coś na małej karteczce, którą mi wręczył.
Napisałem do nich, a oni odpisali, że nie ma sprawy i że wiosną mogę przyjechać. Na pewno zobaczę foki.
Pod koniec kwietnia wsiadłem w Warszawie do pociągu. Miałem w kieszeni 200 dolarów, które dostałem z „Gazety” na paliwo do łodzi i żarcie. Tyle chłopaki kazały mi przywieźć. Polski, trochę zapyziały pociąg odwiózł mnie do granicy z Litwą. Tam trzeba było się przesiąść, bo tory szersze. Pociąg podstawiony przez Bałtów był czysty i nowoczesny. Litwini, Łotysze i Estończycy bardzo się starali pokazać, że już nie są radzieccy. Poczułem się w nim jak na prawdziwym Zachodzie i nawet przysadzista i mówiąca tylko po rosyjsku pani konduktorka wydała mi się bardzo europejska.
Na dworcu w Tallinnie czekało dwóch facetów. Jeden potężny, z zarostem, drugi niewielki, szczupły i gładko ogolony.
– Ivar – powiedział ten wielki, który wyglądał jak prawdziwy wilk morski.
– Himot – oznajmił ten mniejszy i chudy, trochę przypominjący urzędnika.
Wsiedliśmy do ich furgonetki i ruszyliśmy przez Tallinn na zachód, w kierunku dwóch wielkich estońskich wysp, Saremy i Hiumy. Minęliśmy szare blokowiska okalające miasto i tuż za rogatkami skręciliśmy w leśną piaszczystą drogę.
– Podróż długa, to trzeba się wysikać – oznajmił ten wielki.
Wysiedliśmy i sikamy sobie spokojnie. Z jednej strony potężny Ivar, z drugiej chudy Himot. Skończyłem, ale nawet nie zdążyłem do końca zapiąć spodni, gdy uczucie ulgi zamieniło się w coś bardzo od niej odległego. Temu chudemu Himotowi spod swetra dyskretnie wystawała rękojeść pistoletu. No to, kurwa, koniec przygód – pierwsza myśli przeleciała mi przez głowę, a po niej kolejne: poproszą grzecznie o te 200 dolarów, a później każą wykopać dół, a może kopania dołu nie będzie. Zwyczajnie zabiorą forsę, strzelą w głowę i zostawią między tymi rachitycznymi sosnami. Dla mniejszych sum na pewno zabijają. Koledzy ministra, psia mać! A co, politycy nie kolegują się z bandytami? Ech, chłopie, zachciało ci się fok w postsowieckim kraju, to masz; zamiast fok dostaniesz kulkę w ten głupi łeb.
Byłem przerażony, ale jakoś nie bardzo zdziwiony. Imperium pozostawiło w spadku po sobie całe magazyny broni i sporo ludzi obeznanych z nią. Życie było tam wtedy tanie. Z braku lepszych zajęć zabrali się za bandyterkę na każdym poziomie: od zabójstw na zlecenie, po wymuszanie haraczy od drobnych handlarzy taszczących olbrzymie torby i mających w kieszeni nie więcej niż 20 zielonych. Rekiet, tak to się nazywało, i to słowo było znane każdemu w Polsce. A może tylko forsę zabiorą? Dadzą kopa w tyłek i zostawią w tym lesie? Boże, oby się na tym skończyło – błagałem w myślach wszystkich świętych, obiecując solenną poprawę, choć wielkich nadziei na uratowanie życia nie miałem. Dla takich ludzi zabić to jak splunąć.
W końcu stało się to, co było nieuniknione. Ten chudy przestał sikać. Zapiął zdecydowanym ruchem spodnie i sięgnął po spluwę. Zauważył, że się na niego gapię, i postanowił skończyć zabawę:
– To makarow, kaliber 9 milimetrów. Świetny radziecki pistolet. Prosty i niezawodny – powiedział, podsuwając mi broń pod oczy, w których musiał widzieć paniczny strach. – A ja go mam, bo… bo jestem inspektorem rybackim. Nie martw się, zobaczysz foki – dodał i obaj ryknęli śmiechem.
Jeszcze tego samego dnia w knajpach Saremy, w których migały landrynkowe światła, a podstarzali Finowie kleili się do młodych Estonek i Rosjanek, piliśmy, jakbyśmy się znali od lat. A następnego dnia płynąłem z Ivarem po gładkim niczym lustro morzu. Himot nie popłynął, bo w czasie naszych nocnych szaleństw zgubił papiery na ten swój pistolet i bał się panicznie, że jak ich nie znajdzie, nikt mu nie uwierzy, że jest inspektorem rybackim.
– Tam. – Ivar wskazał czarny punkcik przed nami.
Morze zmieniło się z ołowianoszarego w ciemnografitowoszare i coraz bardziej falowało. To coś pojawiło się jakieś 50 metrów przed dziobem naszej łódki. Było niewielkie, ale rzucało się w oczy. Ciemny przedmiot wyglądał, jakby unosił się wśród fal. Jak mała, ciemna boja, piłka albo kaczka. Albo głowa nurka w ciemnym skafandrze. Głowa nurka to chyba najlepsze porównanie, bo punkcik lśnił, jakby miał na sobie skafander. Nurka przypominał też dlatego, że co chwila zanurzał się i wynurzał. Boje przecież nie nurkują, a morskie kaczki może i tak, ale tak często się nie wynurzają – jak już nurkują, to na dłużej.
– To foka. Dla nich chyba tu przyjechałeś? – Ivar, który też się rozpromienił, jakby je pierwszy raz widział, kierował naszą łódkę w stronę niewielkiej kamienistej wysepki. Nagle krew w moim wyziębionym ciele zaczęła szybko krążyć i w sekundę zrobiło mi się ciepło.
Foka, która była spory kawałek przed nami, zniknęła na dłużej, po czym nagle wynurzyła się tuż obok. Patrzyła na nas swymi wielkimi oczyskami. Po chwili pojawiła się następna, a potem następna i następna. Może minęła minuta, może dwie, a naszą łódkę otaczało przynajmniej kilkanaście fok. Oniemiałem z zachwytu. Podpływały naprawdę bardzo blisko, niektóre wynurzały się metr od łódki. Widziałem je dokładnie. Miały wielkie szkliste, takie trochę zdziwione oczy, wąsy odstające, jakby zrobione z jakiejś grubej plastikowej żyłki, nozdrza olbrzymie, które się otwierały zaraz po wynurzeniu i tuż przed zanurzeniem zamykały. Słyszałem ich oddech, przypominający westchnienie – takie melancholijne „aaaach”.
Nie bały się. Pewnie, że człowiek był i jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem, ale w wodzie czuły się pewnie. To było ich środowisko, ich miejsce. Tu mogły sobie pozwolić na podpływanie, gapienie się z bliska na dziwne dwunożne istoty, dla których woda to obcy żywioł. Bo one same w wodzie radzą sobie znakomicie. Foki szare, które mieliśmy przed sobą, na krótkich dystansach, gdy gonią rybę lub uciekają, mogą płynąć z szybkością nawet 30 kilometrów na godzinę. Mogą się zanurzać na kilkanaście minut, niektórzy twierdzą, że i na 20. Do podwodnego życia foki są świetnie przystosowane. Mają płetwy i opływowy kształt niczym łódź podwodna. Głównym problemem nurkujących ptaków i ssaków jest gospodarowanie tlenem. Nie chodzi o to, by mieć olbrzymie płuca. Te niczym balony mogą przeszkadzać w nurkowaniu. Chodzi raczej o to, co dzieje się z tlenem rozpuszczonym we krwi. Gdy naukowcy przyjrzeli się fokom, w tym fokom szarym, okazało się, że potrafią one „gospodarować” natlenianiem swoich organów. Otóż nurkującej foce serce niemal przestaje bić. Gdy foka szara zaczyna się zanurzać, jej serce bije z szybkością ponad stu uderzeń na minutę, ale już w trakcie nurkowania – tylko około sześciu razy. Krew z tlenem przestaje być pompowana do nerek, układu trawiennego. W czasie nurkowania większość natlenionej krwi otrzymuje mózg. Bo mózg to najbardziej tlenożerny organ i bez tlenu natychmiast by obumarł. Ale nawet mózg foki zmienia wtedy sposób działania. Obniża swoją temperaturę, by zużywać jak najmniej cennego tlenu.
Dlaczego się tak na nas gapiły? Wtedy myślałem, że są zdziwione, ale przecież to bez sensu. To nie była Antarktyda, gdzie foki widzą człowieka raz na wiele lat, gdzie praktycznie nigdy na nie nie polowano. Estońskie foki musiały widzieć już kiedyś ludzi w łódce. Może nawet widziały wiele razy. Dziś myślę, że tak naprawdę chciały nas przypilnować. Chciały zobaczyć, co zrobimy. Czy popłyniemy dalej w morze – i wtedy one odetchną z ulgą, a potem wrócą do wylegiwania się, czy skierujemy się do ich miejsc odpoczynku – i wtedy nici z leżenia na głazach.
Musiały być zawiedzione, gdy Ivar skierował ponton w kierunku czarnej kreski na wodzie stalowego koloru. Z daleka wyglądało to na wysepkę, ale tak naprawdę był to zbiór głazów oblewanych falami. To właśnie z nich zeskakiwały foki, które jedna po drugiej podpływały do nas. Możecie mi wierzyć lub nie, ale foka potrafi wejść nawet na bardzo stromy i śliski kamień. Właściwie one nie wchodzą, ale wyskakują prosto z wody. A jak już wejdą, albo raczej wyskoczą, to leżą sobie wygięte jak półksiężyc, z ogonem do góry. Mają takie wyczucie równowagi, taki wewnętrzny żyroskop, że choć nam się wydaje, że ledwo na tych głazach balansują, że zaraz zlecą, to one potrafią sobie w takiej pozycji smacznie spać, ledwo dotykając kamienia. Nie wiem, czy to wygodne, czy nie, ale ma na pewno zalety. Im mniej foki dotyka kamienia, tym lepiej wysycha i tym jest jej po prostu cieplej. Dla zwierząt żyjących w zimnych wodach to na pewno przyjemny moment. W wodzie przecież wychłodzenie następuje dość szybko, dwadzieścia razy szybciej niż poza nią, i nawet w pochmurny albo wietrzny dzień fokom opłaca się wylegiwać poza wodą, bo to wielka oszczędność energii. A w razie niebezpieczeństwa foka może się znaleźć w wodzie w sekundę. Wystarczy zmiana punktu ciężkości, leciutkie przechylenie się… chlup – i to wielkie zwierzę bez specjalnego wysiłku jest w wodzie.
Wyglądało, jakby wszystkie foki z kamiennej wysepki na nasz widok właśnie to zrobiły. Przechyliły się, zrobiły chlup i zwiały przed nami do morza. Nagie kamienie obmywała woda, fale robiły się coraz intensywniejsze, dlatego wydawało mi się, że tylko opłyniemy wysepkę dookoła, ale Ivar postanowił, że lądujemy na niej. W ciągu paru sekund przybił i zakotwiczył nasz mały ponton.
– Wyskakuj – zakomenderował – musimy sprawdzić, czy nie ma tu jakiejś martwej foki. Zrobiłem, co mówił, choć w tym ubraniu i z aparatem nie było łatwo wygramolić się z łódki i wejść między śliskie kamienie.
Wysepka nie była duża. Wydawało się, że można omieść ją wzrokiem, by stwierdzić, że nic na niej nie ma, ale ruszyliśmy między śliskie, oblewane wodą głazy. Ledwie zrobiłem parę kroków między kamieniami, bardzo uważając, żeby się nie wywalić i nie rozwalić mojego ukochanego aparatu, gdy nagle jeden z głazów tuż przede mną się ruszył i spojrzał na mnie wielkimi ślepiami. Foka! Nie była duża, na pewno o wiele mniejsza od tych, które widzieliśmy w wodzie. Miała jasnoszare futro z ciemnymi cętkami. Zdążyła wyschnąć i nie przypominała w niczym śliskich zwierząt, jakie widziałem przed chwilą albo jakie znamy z basenów ogrodów zoologicznych. Wyglądała jak zamszowa zabawka.
– Ivar, foka! – krzyknąłem i wyrwałem w jej kierunku.
Co mogła mi zrobić taka mała foczka? I zapewne zrobiłbym jeszcze jeden krok i znalazł się przed jej nosem, ale foczka pokazała zęby, a Ivar złapał mnie za ramię.
– Chcesz mieć foczy palec?! Palec albo nogę?! – syknął mi do ucha ostrzegawczo i delikatnie mnie odciągnął.
– Co takiego? – nie rozumiałem.
– Foczy palec, chłopie! Nic przyjemnego. Chodź, lepiej dajmy jej spokój. To tegoroczny maluch. Niech zbiera siły i się wygrzewa.
Dopiero na łódce Ivar wyjaśnił mi, o co chodzi. Foczy palec albo palec łowców fok to paskudna przypadłość przydarzająca się głównie tym, którzy na foki polują. Wystarczy, że się skaleczyli przy polowaniu lub oprawianiu i do rany dostało się trochę foczej krwi, a zaczynały się dziać dziwne rzeczy. Po paru dniach palce albo dłoń bardzo puchły. Do tego swędziały i piekły, a potem zmiany dotykały również stawów i były na tyle poważne, że w dawnych czasach, gdy już było bardzo źle, kończyło się to amputacją. Teraz na tę przypadłość podaje się antybiotyki, co ratuje kończyny. To, że antybiotyki działają, wskazuje na bakteryjny charakter tej choroby. Foki muszą mieć w krwi jakieś bakterie, które to wywołują. I w ślinie, bo foczego palca można dostać, gdy foka nas dziabnie.
– Widziałem takie palce. – Mina Ivara wskazywała na to, że to nic przyjemnego. – W 1989 roku pod koniec zimy zdarzyła się powódź w okolicach Parnawy, portowego miasta. Wezbrała rzeka, podniósł się poziom wody, a później wiatr zawiał od morza. Zrobiła się cofka. Do miasta wlała się morska woda, a wraz z nią wjechał morski lód. Na tym lodzie na place, ulice i do parków przybyły młode foki obrączkowane.
Zanim wrócę do foczego palca i tego, co stało się w estońskiej Parnawie, napiszę parę słów na temat tego gatunku. Foki obrączkowane to jeden trzech gatunków fok, jakie żyją w Bałtyku. Najpospolitsze są oczywiście foki szare, choć nie zawsze tak było, dość rzadkie są foki pospolite, które można spotkać w zachodniej części Bałtyku. Były jeszcze foki grenlandzkie, ale po nich pozostały tylko szczątki w osadach łowców fok sprzed tysięcy lat. Takich osad jak ta w Rzucewie w okolicach Pucka.
Obrączkowane są nie tylko najmniejsze, nie tylko mają niezwykłe wzory na skórze, od których wzięła się ich nazwa, ale też są najbardziej polarne. Ten gatunek foki to naprawdę typowo arktyczny zwierzak. Kiedy Ivar opowiadał mi o tym, co stało się w Parnawie, i o foczych palcach, nie miałem pojęcia, że foki obrączkowane są głównym pokarmem niedźwiedzi polarnych i że są one związane z lodem jak żaden z bałtyckich gatunków fok i jak mało która foka na świecie. Szara i pospolita mogą rodzić młode na wysepkach, na skalistych szkierach, czasami na plażach, ale foka obrączkowana nigdy tego nie zrobi, bo ona właśnie jest polarna i arktyczna. Obrączkowane rodzą swoje młode tylko na lodzie, a właściwie w lodzie i śniegu. Matka często robi jamkę w śnieżnych zaspach, które powstają na zamarzniętej powierzchni albo w zwałach spiętrzonego lodu. I w takiej kryjówce przychodzi na świat mała biała pociecha. Nikt z zewnątrz nie widzi, co dzieje się w środku, bo samica do dziecka dostaje się przez wychuchany w lodzie przerębel. Ten przerębel znajduje się w kryjówce. Służy on też młodej foczce do ucieczki. Młode świetnie pływają i nurkują i według niektórych źródeł nawet połowę czasu z sześciu tygodni, w których matka karmi je mlekiem, mogą spędzać w wodzie. Taki schowek ma ustrzec bezbronną małą fokę przed polarnymi lisami i białymi niedźwiedziami oraz mewami. Gdy nie ma śniegu albo zwałów lodu, foki mogą rodzić na lodowej powierzchni. Ale wtedy masa młodych ginie zabijana przez drapieżniki.
Foki obrączkowane zaczęły kolonizować Bałtyk właśnie w czasach, które możemy nazwać polarnymi. Było to 10-15 tysięcy lat temu – wtedy kiedy to morze zaczęło powstawać. 15 tysięcy lat temu zaczął ustępować gigantyczny lądolód rozpościerający się na terenie całej Skandynawii i sporo poza nią. Powoli na granicy lodowca powstawało coś, co w przyszłości miało się stać morzem. Foki najpierw pojawiły się w zachodniej części, czyli tam, gdzie dziś są duńskie cieśniny, bo w tamtym miejscu lodowiec wycofał się najwcześniej. To, co miało się stać w przyszłości Bałtykiem, przypominało arktyczne morze od północy zamknięte gigantyczną masą lodu. Nazwanie tego tworu morzem jest nie do końca właściwe. Było to raczej olbrzymie lodowcowe jezioro. Ten twór różnił się od mórz niskim zasoleniem, niższym niż współczesny Bałtyk, który i tak jest mało słony. Im bardziej lodowiec ustępował, tym większe robiło się jezioro. W końcu woda zajmowała o wiele większy obszar, niż dziś zajmuje Bałtyk. Południowa Szwecja była wyspą i prawdopodobnie istniało połączenie z Morzem Białym – tam, gdzie dziś jest Finlandia. Poza fokami region zamieszkiwały, jak przystało na Arktykę, polarne lisy i polarne niedźwiedzie.
Klimat się ocieplał. Bałtyk przechodził kolejne fazy, aż stał się taki, jakim go znamy. Po polarnych niedźwiedziach nie został prawie żaden ślad. Tylko jakieś kości odnalezione w Danii. Po polarnych lisach, które były dość pospolite, śladów jest więcej. Ich szczątki odnajdywane są w jaskiniach na południu Polski albo w Krakowie, gdzie ludzie w zamierzchłych czasach szlachtowali mamuty. Najbliższe dzikie lisy polarne mieszkają na północy Półwyspu Skandynawskiego i jest ich tyle co kot napłakał.
A foki obrączkowane zostały. W przeciwieństwie do fok grenlandzkich przetrwały kolejne ocieplenia. Przetrwały polowania. Tak powstał ich bałtycki podgatunek. Jeszcze na początku XX wieku były liczniejsze niż foki szare. Żyło ich w Bałtyku około 200 tysięcy. Zresztą nie tylko w Bałtyku, ale też w regionie Morza Bałtyckiego. Izolowane populacje i oddzielne podgatunki żyją również w fińskim jeziorze Saimaa, które wygląda jak wielka rozczapierzona sieć jezior, ale tak naprawdę jest jednym akwenem pełnym zatok, zatoczek, kanałów wysp i wysepek, oraz rosyjskim Ładoga, które były kiedyś połączone z wielkim lodowym jeziorem. Zupełnie im nie przeszkadza, że słodkowodne jeziora mają jeszcze mniej wspólnego z morzem. Tam też rodzą się w śnieżnych jamkach, na lodzie, bo przywiązanie do lodu im zostało.
W 2018 roku odwiedziliśmy z Nurią, moją żoną i profesorką biologii, Saimaa w Finlandii. Nie udało nam się zobaczyć żadnej z legendarnych słodkowodnych fok, ale dowiedzieliśmy się o nich wielu ciekawych rzeczy. Kiedyś te foki były prześladowane jako szkodniki, bo człowiek nie lubi się dzielić rybami. Od 1882 do 1948 roku wypłacano nawet nagrody za ich zabicie, choć nie było ich wtedy wiele – zaledwie tysiąc na początku XX wieku. Dopiero w 1995 uznano je za gatunek chroniony. W jeziorze żyje ich dziś około 400.
Foka obrączkowana z Saimaa jest najrzadszą foką na świecie. Co roku, gdy na zamarzniętym jeziorze brakuje zasp, w których mogłyby się rodzić młode, do ich usypywania biorą się ludzie. Dziesiątki, a może setki zapaleńców wielkimi szuflami spychają śnieg tak, aby utworzył olbrzymią zaspę. Zimą 2016/2017 usypano 280 takich zasp. Urodziło się w nich 90 procent z 81 foczek, jakie przyszły na świat wczesną wiosną 2017 roku.
Już wracam do foczego palca. Młodych fok obrączkowanych, które wpłynęły na lodowych krach do miasta Parnawa, było około 30. Piękne, jak to małe foki potrafią być: z białym futerkiem i wielkimi czarnymi oczami. Urzekały. Chwytały za serce. Ludzie chcieli im pomóc. Ale nie za bardzo wiedzieli, jak to zrobić. Niektórzy zabierali je do domu i trzymali w wannach. W mieszkaniach było dla nich za ciepło, łapały infekcje.
– Przeżyło pięć, może sześć. No i niektóre się broniły i gryzły. Skąd miały wiedzieć, że ludzie chcą im pomóc? Niby foczki maleńkie, drobne ugryzienia, a później ludziom puchły łapy. Byli przerażeni, bo nie wiedzieli, co to jest – Ivar opowiadał i kierował łódkę ku brzegowi. – Wierz mi, nie chciałbyś mieć foczego palca – dodał na koniec, po czym dodał gazu. Łódka lekko uniosła dziób. Płynęliśmy w kierunku Saremy. Po jakimś czasie pojawiły się przed nami jej skaliste klify.