To niesamowita opowieść o odwiecznym pragnieniu ludzkości dotyczącym eksplorowania wszechświata, ale też o reakcji wszechświata na ludzkość oraz o niszczącej rywalizacji ludzi z innymi inteligentnymi bytami.


Na sawannach Afryki u zarania ludzkości pojawia się tajemniczy monolit. Mija czas…

W XX wieku na Księżycu zostaje odkryty podobny artefakt, który emituje sygnał w głąb kosmosu.

Ludzie postanawiają nawiązać kontakt z innymi inteligentnymi istotami i organizują wyprawę. Ku pierścieniom Saturna wyrusza statek kosmiczny Discovery, którego załoga nie zna jednak prawdziwego celu misji. Ten jest znany jedynie pokładowemu superkomputerowi HAL 2000.

Wkrótce dochodzi on do wniosku, że ludzie przeszkadzają mu w realizacji zadania, zaczyna ich więc eliminować. Przy życiu pozostaje tylko David Bowman, który musi pokonać sztuczną inteligencję…

To niesamowita opowieść o odwiecznym pragnieniu ludzkości dotyczącym eksplorowania wszechświata, ale też o reakcji wszechświata na ludzkość oraz o niszczącej rywalizacji ludzi z innymi inteligentnymi bytami.

Arthur C. Clarke (1917-2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku, a już w 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy Koniec dzieciństwa. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera, a w 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki. Jego prozę kilkakrotnie ekranizowano – najbardziej znany jest film 2001. Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara.

Arthur C. Clarke
Odyseja kosmiczna 2001
Przekład: Radosław Kot
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 9 sierpnia 2022
 
 


Przedmowa
Za każ­dym współ­cze­snym czło­wie­kiem stoi trzy­dzie­ści duchów, bo tak przed­sta­wia się pro­por­cja żywych do tych, któ­rzy dotąd zaist­nieli na Ziemi. Od zara­nia dzie­jów poja­wiło się tutaj mniej wię­cej sto miliar­dów istot ludz­kich.
Można dodać, że cie­ka­wym zbie­giem oko­licz­no­ści w naszym zakątku wszech­świata, w Dro­dze Mlecz­nej, jest około stu miliar­dów gwiazd. Tak więc każ­demu z nas, kto żył kie­dy­kol­wiek na Ziemi, świeci jakaś gwiazda.
Każda z nich jest lokal­nym słoń­cem, czę­sto o wiele więk­szym i jaśniej­szym niż ta mała, naj­bliż­sza gwiazda, którą nazy­wamy naszym Słoń­cem. Wiele z nich, może nawet więk­szość, ma wła­sne układy pla­ne­tarne. Tak zatem pra­wie na pewno jest tam, daleko dość glo­bów, aby każdy przed­sta­wi­ciel gatunku ludz­kiego, poczy­na­jąc od pierw­szego, który nie róż­nił się zbyt­nio od mał­po­luda, zna­lazł wła­sne niebo, albo i pie­kło, o roz­mia­rach całego świata.
Ile z tych poten­cjal­nych nie­bios i pie­kieł jest obec­nie zamiesz­ka­nych i jakie stwo­rze­nia mogą tam żyć, nie spo­sób odgad­nąć. Naj­bliż­sze z takich miejsc znaj­duje się milion razy dalej niż Mars czy Wenus. Być może dotrą do nich przed­sta­wi­ciele kolej­nych poko­leń, te odle­gło­ści w pew­nym sen­sie będą się prze­cież skra­cać, i pew­nego dnia spo­tkamy pośród gwiazd Innych, albo nam rów­nych, albo góru­ją­cych nad nami niczym bogo­wie.
Ludz­kość oswaja się z wolna z tą per­spek­tywą, przy czym nie­któ­rzy wciąż mają nadzieję, że to się ni­gdy nie zda­rzy. Nie­mniej coraz wię­cej osób pyta, dla­czego dotąd nikt do nas nie zaj­rzał. Skoro my przy­mie­rzamy się do wypraw ku gwiaz­dom, dla­czego inne gatunki nie mia­łyby tego robić?
Dla­czego jesz­cze nikogo nie spo­tka­li­śmy? Oto jedna z moż­li­wych odpo­wie­dzi na to cał­kiem sen­sowne pyta­nie. Tyle że powie­ściowa, warto o tym pamię­tać.
Prawda, jak zawsze, okaże się o wiele bar­dziej zło­żona.
A.C.C.
S.K.

Wracając do 2001
Minęło już ponad ćwierć wieku od tam­tej wio­sny 1964 roku, gdy Stan­ley Kubrick napi­sał do mnie z pyta­niem o pomysł na „naprawdę dobry film science fic­tion”. Teraz, gdy do 2001 roku zostało już tylko nieco ponad dzie­sięć lat, trudno przy­wo­łać atmos­ferę tam­tych lat, gdy więk­szo­ści żyją­cych dzi­siaj ludzi nie było jesz­cze na świe­cie…
Mimo to pozwolę sobie zacy­to­wać frag­ment książki The Lost Worlds of 2001, będą­cej rela­cją z naszej wspól­nej pracy. Napi­sa­łem to w 1971 roku, kiedy wszystko to było na­dal dla mnie bar­dzo świeże.

Wio­sną 1964 roku […] lądo­wa­nie na Księ­życu wciąż wyda­wało się czymś odle­głym jak marze­nie. Logicz­nie rzecz bio­rąc, wie­dzie­li­śmy, że na pewno do tego doj­dzie, ale i tak trudno nam było w to uwie­rzyć […]. Pierw­szy lot statku Gemini z dwu­oso­bową załogą (Gris­som i Young) miał się odbyć dopiero za rok, naukowcy wciąż się spie­rali, czym pokryta jest powierzch­nia Księ­życa […]. Wpraw­dzie NASA wyda­wała dzien­nie na bada­nia tyle, ile wyno­sił cały budżet naszego filmu (czyli ponad 10 milio­nów dola­rów), lecz eks­plo­ra­cja kosmosu postę­po­wała małymi kro­kami. Ale wie­dzie­li­śmy, czego można ocze­ki­wać. Nie­raz wspo­mi­na­łem Stan­ley­owi, że pre­miera naszego filmu odbę­dzie się, gdy pierwsi ludzie naprawdę staną na Księ­życu… Naj­więk­szym wyzwa­niem było zatem stwo­rze­nie takiej opo­wie­ści, która nie zesta­rzeje się w ciągu naj­bliż­szych kilku lat. Czy też, co byłoby jesz­cze gor­sze, nie sta­nie się pośmie­wi­skiem. Musie­li­śmy odga­dy­wać kształt rze­czy, które miały dopiero nadejść. Jed­nym ze spo­so­bów na to było wyprze­dza­nie teraź­niej­szo­ści tylko na taki dystans, żeby nie zdo­łała nas dogo­nić. Nie nale­żało z tym prze­sa­dzać. Gdy­by­śmy odsa­dzili się zbyt daleko, publicz­ność mogłaby za nami nie nadą­żyć.

I wyszło świet­nie. 2001: Ody­seja kosmiczna odnio­sła spek­ta­ku­larny suk­ces i została uznana za jeden z naj­waż­niej­szych fil­mów, jakie kie­dy­kol­wiek powstały. Nie­mal zawsze tra­fia na różne listy dzie­się­ciu naj­lep­szych fil­mów wszech cza­sów. Gdyby ktoś chciał obej­rzeć osta­teczną wer­sję, mogę pole­cić wyda­nie LD firmy Voy­ager-Cri­te­rion, które zawiera nie tylko cały film, ale także wiele mate­ria­łów archi­wal­nych zwią­za­nych z jego pro­duk­cją. Są tam sceny z planu, roz­mowy z akto­rami, naukow­cami i tech­ni­kami, któ­rzy brali w tym udział. Jest rów­nież młody Arthur C. Clarke i prze­pro­wa­dzony z nim wywiad w hali mon­ta­żo­wej modułu księ­ży­co­wego w zakła­dach Grum­mana, pośród róż­nych cudów tech­niki, które kilka lat póź­niej zna­la­zły się na powierzchni Księ­życa. Edy­cja koń­czy się cie­ka­wym porów­na­niem tego, co poka­zano w fil­mie, z realiami póź­niejszych lotów w ramach pro­gra­mów Apollo, Sky­lab i waha­dłow­ców. Nie­które z tych rze­czy nie umy­wają się nawet do wizji Stan­leya.
Nic więc dziw­nego, jak sądzę, że film bywa mylony z rze­czy­wi­sto­ścią. A także z powie­ścią, kolejne tomy zaś będące jej kon­ty­nu­acją (o któ­rych niżej) jesz­cze kom­pli­kują sprawę. Dla­tego zamie­rzam teraz wró­cić do początku i przy­po­mnieć, jak to wszystko się zaczęło…
W kwiet­niu 1964 roku opu­ści­łem Cej­lon, jak wów­czas nazy­wano Sri Lankę, i wybra­łem się do Nowego Jorku, aby dokoń­czyć prace redak­cyjne nad wyda­waną przez TIME/LIFE książką Man and Space. Nie mogę się powstrzy­mać przed zacy­to­wa­niem wspo­mnień z tam­tego czasu:

Dziwne było zna­leźć się znowu w Nowym Jorku po kilku latach spę­dzo­nych w tro­pi­kal­nym raju Cej­lonu. Korzy­sta­nie z komu­ni­ka­cji miej­skiej, nawet gdy były to tylko trzy przy­stanki na linii IRT, dostar­czało egzo­tycz­nych prze­żyć po mojej sza­rej egzy­sten­cji wśród słoni, raf kora­lo­wych, mon­su­nów i wypeł­nio­nych skar­bami wra­ków. Uśmiech­nięte pogod­nie twa­rze i zde­cy­do­wane głosy, nie­zmien­nie nie­na­ganne maniery miesz­kań­ców Man­hat­tanu, cią­gle w pogoni za wła­snymi spra­wami, wszystko to wielce mnie zafa­scy­no­wało, podob­nie jak wygodne pociągi prze­my­ka­jące cicho przez nie­ska­zi­tel­nie czy­ste pod­ziemne sta­cje, a nawet reklamy (nie­rzadko dodat­kowo przy­ozdo­bione przez pomy­sło­wych arty­stów ama­to­rów) tak dzi­wacz­nych pro­duk­tów, jak chleb Levy’s, nowo­jor­ski „Post”, piwo Piel i tuzina kon­ku­ren­cyj­nych marek doust­nych sub­stan­cji rako­twór­czych. Ale gdzieś po kwa­dran­sie zaczą­łem do tego wszyst­kiego przy­wy­kać.
(z książki Raport on Pla­net Three, roz­dział Son of Dr Stran­ge­love)

Moja praca nad Man and Space szybko posu­wała się do przodu, ponie­waż ile­kroć któ­ryś z gor­li­wych redak­to­rów TIME/LIFE pytał mnie, od kogo taki czy inny osąd zapo­ży­czy­łem, posy­ła­łem mu spoj­rze­nie bazy­liszka i odpo­wia­da­łem: „Ta osoba sie­dzi przed tobą”. Mia­łem więc dość czasu i sił, żeby dodat­kowo spo­ty­kać się ze Stan­leyem, a pierw­szy raz poga­da­li­śmy sobie 23 kwiet­nia w lokalu sieci Tra­der Vic’s (powinni tam chyba umie­ścić tablicę pamiąt­kową). Stan­ley wciąż cie­szył się suk­ce­sem ostat­niego filmu, Dok­tor Stran­ge­love, ale poszu­ki­wał bar­dziej ambit­nego tematu. Chciał nakrę­cić film o miej­scu czło­wieka we wszech­świe­cie. Był to pomysł, który mógł przy­pra­wić o zawał serca każ­dego szefa stu­dia ze sta­rej szkoły, cho­ciaż po praw­dzie do tych z nowej szkoły też pew­nie trzeba by wzy­wać ambu­lans. Hol­ly­wood zde­cy­do­wa­nie nie lubi takich udziw­nień.
Stan­ley, który gdy czymś się zaj­mie, zaraz docho­dzi do poziomu eks­perta, pochło­nął już kilka biblio­tek ksią­żek popu­lar­no­nau­ko­wych i spory tonaż fan­ta­styki nauko­wej. Nabył także prawa do ekra­ni­za­cji tek­stu o intry­gu­ją­cym tytule Sha­dow on the Sun. Nic mi z niego w gło­wie nie zostało, nie pamię­tam nawet nazwi­ska autora, przy­pusz­czal­nie nie był to więc żaden z tych regu­lar­nie pisu­ją­cych tego rodzaju lite­ra­turę. Kim­kol­wiek był, mam nadzieję, że ni­gdy się nie dowie, iż doko­na­łem sabo­tażu jego kariery. Kubrick usły­szał na wstę­pie, że Clarke nie jest zain­te­re­so­wany roz­wi­ja­niem cudzych pomy­słów (cho­ciaż z dru­giej strony można zer­k­nąć do mojego posło­wia do Ramy II, gdzie przed­sta­wi­łem oso­bliwy ciąg zda­rzeń, który ponad dwa­dzie­ścia lat póź­niej wpły­nął na zmianę mojego nasta­wie­nia w tej spra­wie przy oka­zji pisa­nia powie­ści Kolebka). Po wyja­śnie­niu tej kwe­stii posta­no­wi­li­śmy stwo­rzyć coś cał­kiem nowego.
I wła­śnie – zanim zrobi się film, trzeba mieć sce­na­riusz. Żeby napi­sać sce­na­riusz, trzeba wymy­ślić jakąś histo­rię. Ow­szem, zda­rzają się reży­se­rzy tak awan­gar­dowi, że oby­wają się bez fabuły, lecz ich dzieła tra­fiają póź­niej naj­wy­żej do kin stu­dyj­nych. Już wcze­śniej prze­ka­za­łem Stan­ley­owi listę moich krót­szych utwo­rów i zde­cy­do­wa­li­śmy, że jeden z nich, opo­wia­da­nie Poste­ru­nek, nadaje się do cze­goś i posłuży nam za pod­stawę dal­szej pracy.
Tekst ten powstał w napa­dzie twór­czego entu­zja­zmu w Boże Naro­dze­nie 1948 roku, gdy BBC ogło­siło kon­kurs na opo­wia­da­nie. Nie zwró­cił wów­czas niczy­jej uwagi i w sumie nie wiem nawet, jaki utwór wtedy wygrał (zapewne jakaś epicka opo­wieść o gro­zie angiel­skiej pro­win­cji). Obec­nie jed­nak czę­sto poja­wia się w anto­lo­giach1, wystar­czy więc powie­dzieć, że jest to utrzy­mane w gatun­ko­wej kon­wen­cji opo­wia­da­nie o odkry­ciu na Księ­życu obcego arte­faktu będą­cego czymś w rodzaju alarmu antyw­ła­ma­nio­wego ocze­ku­ją­cego przy­by­cia wyprawy z Ziemi.
Czę­sto się mówi, że Ody­seja kosmiczna 2001 jest „oparta na” Poste­runku, ale to rażące uprosz­cze­nie. Mają coś wspól­nego, lecz w podob­nym stop­niu jak żołędź i dąb. Do nakrę­ce­nia filmu potrzeba było znacz­nie wię­cej mate­riału. Część dobra­li­śmy z opo­wia­da­nia Enco­un­ter in the Dawn (zna­nego także jako Expe­di­tion to Earth) i czte­rech innych krót­kich form. Więk­szość pomy­słów była jed­nak cał­kiem nowa i poja­wiła się w trak­cie całych mie­sięcy roz­mów ze Stan­leyem, dopra­co­wy­wana zaś była samot­nymi wie­czo­rami w pokoju 1008 słyn­nego hotelu Chel­sea przy Zachod­niej 23 Ulicy.
Tam też powstała więk­sza część powie­ści, a rela­cję z tego bole­snego nie­kiedy pro­cesu można zna­leźć w The Lost Worlds of 2001. Ale po co powieść, może­cie spy­tać, skoro pra­co­wa­li­śmy nad fil­mem? Zazwy­czaj takie utwory powstają póź­niej, na pod­sta­wie fil­mów (i z bar­dzo róż­nymi skut­kami). W tym przy­padku Stan­ley uznał, że powin­ni­śmy odwró­cić kolej­ność.
Ponie­waż sce­na­riusz musi być nie­zmier­nie szcze­gó­łowy, jego lek­tura jest nie­mal tak samo żmudna jak pisa­nie. John Fow­les ujął to zna­ko­mi­cie: „Pisa­nie powie­ści jest jak pły­wa­nie po morzu, pisa­nie sce­na­riusza fil­mo­wego jest jak prze­dzie­ra­nie się przez melasę”. Stan­ley, który wie­dział, jak nie cier­pię nud­nych zajęć, zasu­ge­ro­wał na wstę­pie, żeby zamiast sia­dać od razu do mozol­nego two­rze­nia sce­na­riusza, pozwo­lić sobie naj­pierw na swo­bodną grę wyobraźni przy pracy nad powie­ścią. I z niej mie­li­śmy póź­niej wypro­wa­dzić sce­na­riusz (oraz, jak liczy­li­śmy, tro­chę gotówki).
W sumie tak mniej wię­cej to wyszło, cho­ciaż pod koniec powieść i sce­na­riusz powsta­wały rów­no­cze­śnie, pomy­sły zaś prze­pły­wały w obu kie­run­kach. Dla­tego prze­pi­sa­łem nie­które frag­menty po obej­rze­niu robo­czej wer­sji filmu. Była to dość pra­co­chłonna forma pisar­stwa, w któ­rej mało który autor by zagu­sto­wał. Jeśli w ogóle można to polu­bić.
Aby oddać nieco gorącz­kowy kli­mat tam­tych dni, przy­to­czę kilka zapi­sków z mojego dzien­nika, który uzu­peł­nia­łem wów­czas pospiesz­nie, na kola­nie, w godzi­nach poran­nych:

28 maja 1964. Zasu­ge­ro­wa­łem Stan­ley­owi, że „oni” mogą być maszy­nami, które uwa­żają życie orga­niczne za pato­lo­gię. Stan­ley uznał, że to uro­czy pomysł […].
2 czerwca. Śred­nio tysiąc, dwa tysiące słów dzien­nie. Stan­ley mówi: „Mamy best­sel­ler”.
11 lipca. Spo­tka­łem się ze Stan­leyem, aby omó­wić roz­wój fabuły, ale pra­wie cały czas zszedł na spo­rze o zbiory nie­skoń­czone Can­tora… Odnio­słem wra­że­nie, że S. jest w głębi ducha geniu­szem mate­ma­tycz­nym.
12 lipca. Mamy już wszystko – oprócz fabuły.
26 lipca. Trzy­dzie­ste szó­ste uro­dziny Stan­leya. Gdy zja­wi­łem się w Vil­lage, zna­la­złem kartkę z notatką: „Co to za uro­dziny, gdy świat może w każ­dej chwili zgi­nąć w ogniu?”2.
28 wrze­śnia. Śniło mi się, że jestem robo­tem, który się odbu­do­wuje. Prze­ka­za­łem dwa roz­działy Stan­ley­owi, który przy­go­to­wał mi wyśmie­nity stek, mru­cząc przy tym „Joe Levine nie robi tego dla swo­ich auto­rów”.
17 paź­dzier­nika. Stan­ley wymy­ślił w prze­bły­sku sza­leń­stwa roboty o kamer­dy­ner­skim zacię­ciu, które two­rzą wik­to­riań­skie śro­do­wi­sko, żeby nasi boha­te­ro­wie czuli się jak u sie­bie.
28 listo­pada. Zadzwo­ni­łem do Isa­aca Asi­mova, aby omó­wić bio­che­mię prze­kształ­ca­nia się wege­ta­rian w mię­so­żer­ców.
10 grud­nia. Stan­ley zadzwo­nił do mnie po obej­rze­niu Rze­czy, które nadejdą według powie­ści H.G. Wel­lsa. Powie­dział, że nie spoj­rzy już ni­gdy na żaden film, który bym mu pole­cał.
24 grud­nia. Dopra­co­wuję powoli ostat­nie strony, Stan­ley dosta­nie je na Gwiazdkę.

Ostatni wpis zdaje się suge­ro­wać, że praca nad powie­ścią dobie­gła wów­czas końca, ale tak naprawdę mie­li­śmy tylko wstępny szkic dwóch trze­cich tek­stu i póki co opo­wieść ury­wała się w naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cym momen­cie, ponie­waż nie mie­li­śmy zie­lo­nego poję­cia, co będzie dalej. Ale i to wystar­czyło, żeby Stan­ley zawarł umowę z Metro-Gol­dwyn-Mayer i Cine­ramą na obraz zaty­tu­ło­wany robo­czo Jour­ney Bey­ond the Stars (Wyprawa poza gwiazdy, był jesz­cze drugi wariant: Jak zdo­byto Układ Sło­neczny; nie­zły tytuł, teraz może by się przy­jął, i nie, nie ocze­kuję komen­ta­rzy w tej spra­wie).
Przez cały 1965 rok Stan­ley był zaan­ga­żo­wany w nie­zwy­kle zło­żony pro­ces przed­pro­duk­cyjny, co mocno utrud­niał mu fakt, że film miał być krę­cony w Anglii, on zaś prze­by­wał w Nowym Jorku i pod żad­nym pozo­rem nie zamie­rzał korzy­stać z komu­ni­ka­cji lot­ni­czej. Nie mogę go kry­ty­ko­wać. Stan­ley oduczył się lata­nia, gdy pró­bo­wał zdo­być licen­cję pilota, ja z podob­nego powodu nie usia­dłem za kie­row­nicą od dnia, gdy w 1956 roku sta­ra­łem się zdać na prawo jazdy w Syd­ney w Austra­lii. Trauma była tak silna, że wszel­kie moto­ry­za­cyjne cią­goty prze­szły mi jak ręką odjął.
Pod­czas gdy Stan­ley krę­cił film, ja sta­ra­łem się ukoń­czyć osta­teczną wer­sję powie­ści, która oczy­wi­ście musiała otrzy­mać jego bło­go­sła­wień­stwo, zanim mogła pójść do publi­ka­cji. Oka­zało się to nie­zwy­kle trudne, jako że Stan­ley był wów­czas bar­dzo zajęty w stu­diu i nie miał kiedy pochy­lić się nad maszy­no­pi­sem. Poza tym zale­żało mu, żeby film uka­zał się przed książką. I tak też się stało, wyprze­dził ją o kilka mie­sięcy, miał pre­mierę wio­sną 1968 roku.
Bio­rąc pod uwagę zło­żo­ność pro­cesu twór­czego, nie ma nic dziw­nego w tym, że powieść różni się od filmu pod kil­koma wzglę­dami. Przede wszyst­kim inny jest cel wyprawy. Stan­ley zde­cy­do­wał się na Jowi­sza (i cho­ciaż wtedy jesz­cze o tym nie wie­dzie­li­śmy, był to szczę­śliwy wybór), pod­czas gdy mój Disco­very wziął kurs na Saturna, wyko­rzy­stu­jąc po dro­dze pole gra­wi­ta­cyjne Jowi­sza do zwięk­sze­nia pręd­ko­ści.
Ana­lo­giczny „manewr per­tur­ba­cyjny” wyko­nała jede­na­ście lat póź­niej sonda Voy­ager, a gdy piszę te słowa, wie­czo­rem 24 sierp­nia 1989 roku, Voy­ager II zbliża się w iden­tycz­nym celu do Nep­tuna, który będzie ostat­nim przy­stan­kiem przed znik­nię­ciem wśród gwiazd.
O co cho­dziło z tą zamianą Saturna na Jowi­sza? Z jed­nej strony upro­ściło to fabułę, z dru­giej uła­twiło życie dzia­łowi efek­tów spe­cjal­nych, gdyż nie był on w sta­nie stwo­rzyć takiego Saturna, który zyskałby apro­batę Stan­leya. I dobrze się stało, gdyż dopiero misje Voy­agera uka­zały, jak zło­żona jest struk­tura pier­ścieni tej pla­nety. Gdyby przed­sta­wić je w fil­mie wedle daw­nych wyobra­żeń, obraz bar­dzo szybko stałby się nie­ak­tu­alny.
Przez ponad dzie­sięć lat po uka­za­niu się powie­ści (w lipcu 1968 roku) z wiel­kim prze­ko­na­niem zaprze­cza­łem pogło­skom, jako­bym miał kie­dyś napi­sać jej kon­ty­nu­ację. Bły­sko­tliwy suk­ces misji Voy­agera spra­wił jed­nak, że zmie­ni­łem zda­nie. Odle­głe światy, o któ­rych nic nie było wia­domo, gdy Stan­ley i ja roz­po­czy­na­li­śmy naszą współ­pracę, nagle zyskały na real­no­ści i oka­zały się nader cie­ka­wymi obiek­tami. Wcze­śniej nikt nie wyobra­żał sobie wiel­kich księ­ży­ców ze stałą pokrywą lodową czy też wul­ka­nami zdol­nymi wyrzu­cać kłęby siarki na wyso­kość stu kilo­me­trów. Fan­ta­styka naukowa wiele zyskała dzięki tym danym, ja zaś mia­łem powód, żeby wró­cić w oko­lice Jowi­sza i jego gro­mady sate­li­tów. I tak powstała 2010: Ody­seja kosmiczna.
Ist­nieje rów­nież inna ważna róż­nica mię­dzy tymi książ­kami. 2001 to owoc ponie­kąd minio­nej epoki. Nowa roz­po­częła się w chwili, gdy Neil Arm­strong i Buzz Aldrin sta­nęli na Morzu Spo­koju. Od tam­tej pory fik­cja lite­racka i rze­czy­wi­stość splo­tły się w jedno. Astro­nauci ze statku Apollo mieli oka­zję zoba­czyć ten film, zanim wyru­szyli na Księ­życ. Załoga Apolla 8, która w Boże Naro­dze­nie 1968 roku jako pierw­sza w histo­rii ludz­ko­ści ujrzała drugą stronę Księ­życa, powie­działa mi nawet, że kusiło ich tam, żeby zgło­sić przez radio odkry­cie dużego czar­nego mono­litu. Nie­stety roz­są­dek zwy­cię­żył.
Lecz pod­czas misji Apolla 13 Ody­seja w pewien spo­sób wró­ciła. Gdy kom­pu­ter Hal zgła­szał „awa­rię” modułu AE-35, powie­dział: „Prze­pra­szam, że prze­ry­wam uro­czy­stość, ale mamy pro­blem”.
Cóż, moduł dowo­dze­nia Apolla 13 nosił nazwę Odys­sey, a załoga wła­śnie zakoń­czyła trans­mi­sję tele­wi­zyjną z wyko­rzy­sta­niem słyn­nego motywu z Tako rze­cze Zara­tu­stra, gdy eks­plo­do­wał zbior­nik tlenu. Zaraz po tym ode­zwali się do Ziemi: „Houston, mamy pro­blem”.
Dzięki kon­ge­nial­nej impro­wi­za­cji (z uży­ciem modułu księ­ży­co­wego jako „łodzi ratun­ko­wej”) astro­nauci zostali bez­piecz­nie spro­wa­dzeni. Gdy admi­ni­stra­tor NASA Tom Paine prze­słał mi raport z misji, napi­sał na okładce: „Było, jak uprze­dza­łeś, Arthu­rze”.
Poja­wiły się jesz­cze inne zbież­no­ści, w tym histo­ria sate­li­tów komu­ni­ka­cyj­nych Wester VI i Palapa B-2, które wystrze­lono w lutym 1984 roku, ale na sku­tek usterki rakiet tra­fiły na cał­kiem bez­u­ży­teczne orbity.
We wcze­śniej­szym szkicu powie­ści David Bow­man opu­ścił w jed­nej z kap­suł sta­tek, żeby odzy­skać moduł ante­nowy Disco­very (frag­ment ten można odna­leźć w roz­dziale 26 The Lost Worlds of 2001). Dogo­nił go, ale nie był w sta­nie zatrzy­mać jego powol­nego wiro­wa­nia i ścią­gnąć z powro­tem do statku.
W listo­pa­dzie 1984 roku astro­nauta Joe Allen opu­ścił waha­dło­wiec kosmiczny Disco­very (nie, nie zmy­ślam) i użył sil­nicz­ków manew­ro­wych, aby zbli­żyć się do sate­lity Palapa. Jemu udało się wyga­sić ruch obro­towy obiektu (sil­nicz­kami ple­ca­ko­wymi wyrzu­ca­ją­cymi stru­mie­nie azotu), dzięki czemu obiekt został wpro­wa­dzony do ładowni Disco­very. Dwa dni póź­niej powtó­rzono to samo z sate­litą Wester. Powró­ciły cało na Zie­mię, gdzie mogły zostać odno­wione i ponow­nie wysłane w prze­strzeń kosmiczną. Była to jedna z naj­bar­dziej uda­nych misji waha­dłow­ców.
To jesz­cze nie koniec. Mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy Joe wycho­dził w próż­nię, otrzy­ma­łem egzem­plarz jego świet­nej książki Ente­ring Space: An Astro­naut’s Odys­sey z dedy­ka­cją, która brzmiała: „Drogi Arthu­rze, gdy byłem jesz­cze chłop­cem, zara­zi­łeś mnie zarówno bak­cy­lem pisa­nia, jak i bak­cy­lem kosmosu, tylko nie uprze­dzi­łeś, jak trudna to będzie robota…”.
Nie muszę chyba doda­wać, że tego rodzaju wyrazy uzna­nia przy­no­szą naprawdę wiele satys­fak­cji, a poza tym poczu­łem się dzięki temu tro­chę jak bra­cia Wri­ght.
Po ukoń­cze­niu dwóch pierw­szych Ody­sei, tak powie­ścio­wych, jak i fil­mo­wych, zyska­łem dobrą wymówkę, by odsta­wić Hala, Bow­mana i mono­lit co naj­mniej do grud­nia 1990 roku. Rzecz w tym, że w grud­niu 1988 roku miała dotrzeć do Jowi­sza sonda Gali­leo, będąca jed­nym z najam­bit­niej­szych pro­jek­tów NASA. Jej start z wyko­rzy­sta­niem waha­dłowca zapla­no­wano na maj 1986 roku. Nale­żało ocze­ki­wać, że dostar­czy nam wielu nowych danych o Jowi­szu i jego sate­li­tach, przez co wszystko, co mógł­bym ewen­tu­al­nie napi­sać wcze­śniej, rap­tow­nie straci na aktu­al­no­ści. O nowych zagad­kach i przy­czyn­kach do kolej­nych spe­ku­la­cji nie wspo­mi­na­jąc.
Nie­stety tra­ge­dia Chal­len­gera zmie­niła bieg zda­rzeń. Sonda Gali­leo ma zostać wynie­siona na orbitę przez waha­dło­wiec Atlan­tis w paź­dzier­niku 1989 roku. Do Jowi­sza dotrze dopiero w grud­niu 1995, sie­dem lat póź­niej, niż pier­wot­nie pla­no­wano. Jak napi­sa­łem w przed­mo­wie do 2061: Ody­seja kosmiczna – „Posta­no­wi­łem nie cze­kać”.
No i jesz­cze zapewne nie­unik­nione pyta­nie: czy będzie kolejny tom Ody­sei? Choć trze­cia część koń­czy się pew­nym zawie­sze­niem akcji, nie myśla­łem o kon­ty­nu­acji. Wyda­wało mi się to cał­kiem dobrym zamknię­ciem tej opo­wie­ści.
To, czy czwarta Ody­seja się zma­te­ria­li­zuje, nie zależy tylko ode mnie. Jeśli Gali­leo wyru­szy wresz­cie w drogę, szanse na to znacz­nie wzro­sną. Tyle że potem trzeba będzie pocze­kać jesz­cze sześć lat, aż dotrze do Jowi­sza i jego księ­ży­ców.
Jeśli tak się sta­nie i na­dal będzie mi dopi­sy­wać zdro­wie, wów­czas ta finalna Ody­seja naj­pew­niej zaist­nieje na moim kom­pie. Chciał­bym ją napi­sać, ale raczej nie­spiesz­nie, tak aby tra­fić z datą wyda­nia w 1 stycz­nia 2001 roku3.

Bibliografia
Lite­ra­tura na temat filmu 2001: Ody­seja kosmiczna jest obec­nie cał­kiem spora; zapewne naj­bar­dziej uży­tecz­nym z tych źró­deł jest książka The Making of Kubrick’s 2001 Jerome’a Agela (New Ame­ri­can Library, 1970). Nie­stety jej nakład już dawno się wyczer­pał.
Oprócz trzech powie­ści 2001, 2010 i 2061 opu­bli­ko­wa­łem też dwie książki non fic­tion powią­zane z całą histo­rią: The Lost Worlds of 2001 (NAL; Sid­gwick i Jack­son, 1972) oraz The Odys­sey File (Del Rev; Gra­nada, 1986).
Report on Pla­net Three (Har­per and Row; Gol­lancz, 1972) zawiera dwa eseje Son of Dr Stran­ge­love i The Myth of 2001, które opi­sują wcze­sną histo­rię pro­jektu.

25 sierp­nia 1989
Kolombo, Sri Lanka

1. Zostało zamiesz­czone w mojej pierw­szej anto­lo­gii Expe­di­tion to Earth. [wróć]
2. W 1989 roku są to słowa jesz­cze bar­dziej aktu­alne… [wróć]
3. Powieść 3001: Ody­seja kosmiczna. Finał uka­zała się wcze­śniej — w 1997 roku (przyp. tłum.).

CZĘŚĆ I
PIERWOTNA NOC

1. Droga do zagłady
Okres pano­wa­nia wiel­kich gadów dawno prze­mi­nął, ale po nim nade­szła susza, która trwała już dzie­sięć milio­nów lat. Na rów­niku, na kon­ty­nen­cie, który pew­nego dnia zosta­nie nazwany Afryką, walka o prze­ży­cie przy­brała nader okrutny cha­rak­ter i na razie trudno było orzec, kto wyj­dzie z niej zwy­cię­sko. Jałowa, spę­kana zie­mia dawała szansę na prze­trwa­nie tylko isto­tom małym, zwin­nym i zacie­kle wal­czą­cym o swoje.
Zamiesz­ku­jące sawannę mał­po­ludy nie zali­czały się do żad­nej z tych grup i tym samym kiep­sko im się powo­dziło. Ten gatu­nek bli­ski był wygi­nię­cia. Grupa około pięć­dzie­się­ciorga osob­ni­ków zaj­mo­wała kilka jaskiń z wido­kiem na małą, spie­czoną słoń­cem dolinę, którą prze­ci­nał leni­wie pły­nący stru­mień zasi­lany śnie­giem top­nie­ją­cym w górach odle­głych o ponad trzy­sta kilo­me­trów na pół­noc. Nie­kiedy stru­mień cał­kiem wysy­chał i ple­mie­niu gro­ziło zabój­cze pra­gnie­nie.
Ni­gdy nie mieli wiele poży­wie­nia, ale teraz umie­rali z głodu. Kiedy pierw­szy słaby blask świtu zakradł się do jaskini, Obser­wa­tor Księ­życa zauwa­żył, że jego ojciec zmarł w nocy. Nie wie­dział, że Stary był jego ojcem, pokre­wień­stwo pozo­sta­wało jesz­cze poza ich sferą poj­mo­wa­nia, ale kiedy spoj­rzał na wychu­dzone ciało, odczuł oso­bliwy nie­po­kój, który w jego świe­cie był nie­śmia­łym poprzed­ni­kiem smutku.
Dwoje dzieci zapisz­czało, doma­ga­jąc się jedze­nia, ale zamil­kły, gdy Obser­wa­tor Księ­życa na nie wark­nął. Jedna z matek mruk­nęła gniew­nie w obro­nie dziecka, któ­rego nie była w sta­nie wykar­mić. On jed­nak nie miał dość siły, żeby szturch­nąć ją za nie­po­słu­szeń­stwo.
Na zewnątrz było już dość jasno, żeby wyjść z jaskini. Obser­wa­tor Księ­życa uniósł pomarsz­czone zwłoki i pochy­lony pod niskim skle­pie­niem zaczął cią­gnąć je za sobą. Gdy wyszedł, prze­rzu­cił ciało przez ramię i sta­nął pro­sto, był jedy­nym stwo­rze­niem na tym świe­cie zdol­nym to uczy­nić.
Wśród swo­ich był nie­mal olbrzy­mem. Miał ponad pół­tora metra wzro­stu i cho­ciaż nie­do­ży­wiony, ważył około pięć­dzie­się­ciu kilo­gra­mów. Jego owło­sione i umię­śnione ciało było w poło­wie mał­pie, w poło­wie zaś zapo­wia­dało czło­wieka. Głowa była już pra­wie ludzka. Miał niskie czoło i masywne wały nado­czo­do­łowe, ale w jego spoj­rze­niu było coś, czego nie spo­ty­kało się u małp. Ciemne oczy spo­glą­da­jące na wrogi mu plej­sto­ceń­ski kra­jo­braz zdra­dzały pierw­sze ślady świa­do­mo­ści. Zawartą w genach obiet­nicę inte­li­gen­cji, która potrze­bo­wała jed­nak jesz­cze wielu lat, żeby doj­rzeć, i mogła nie­ba­wem zga­snąć – nie­odwo­łal­nie i na zawsze.
Obser­wa­tor Księ­życa, nie dostrze­gł­szy żad­nego zagro­że­nia, zaczął scho­dzić po pra­wie pio­no­wym zbo­czu, co nawet z dodat­ko­wym cię­ża­rem nie było dla niego pro­ble­mem. Reszta ple­mie­nia jakby tylko na to cze­kała, wszy­scy ruszyli na dół w kie­runku błot­ni­stego stru­mie­nia, żeby uga­sić poranne pra­gnie­nie.
Obser­wa­tor Księ­życa zlu­stro­wał dolinę w poszu­ki­wa­niu Innych, ale nie było po nich śladu. Może nie wyszli jesz­cze ze swo­ich jaskiń albo żero­wali gdzieś dalej na zbo­czu. Skoro zaś ich nie było, Obser­wa­tor Księ­życa zaraz o nich zapo­mniał. Nie był w sta­nie zaj­mo­wać się dwiema rze­czami naraz.
Naj­pierw musiał się pozbyć Sta­rego, co nie wyma­gało spe­cjal­nego wysiłku. Było już wiele zgo­nów, z czego jeden wcze­śniej w jego jaskini. Musiał tylko zanieść zwłoki tam, gdzie nie­dawno przy pierw­szej kwa­drze Księ­życa zosta­wił tru­chło nowo naro­dzo­nego dziecka. Hieny zajmą się resztą.
Zwie­rzęta już cze­kały, jakby wie­działy, że przyj­dzie. Obser­wa­tor Księ­życa poło­żył ciało pod nie­wiel­kim krza­kiem. Po poprzed­nim nie zostały już nawet kości. Potem wró­cił pospiesz­nie do ple­mie­nia. Ni­gdy wię­cej nie pomy­ślał o swoim ojcu.
Dwaj doro­śli z innych jaskiń, jak i więk­szość mło­dzieży żero­wali wśród poskrę­ca­nych suszą drzew w doli­nie, szu­ka­jąc jagód, soczy­stych korzon­ków i liści, cza­sem tra­fia­jąc na nie­spo­dzianki w rodzaju jasz­czurki czy małych gry­zoni. W jaski­niach pozo­stały tylko nie­mow­lęta i naj­słabsi ze sta­rych. Jeśli pod koniec dnia zosta­nie coś do jedze­nia, to się ich nakarmi. Jeśli nie, hieny znowu się ucie­szą.
Ale ten dzień był dobry, cho­ciaż Obser­wa­tor Księ­życa nie pamię­tał prze­szło­ści na tyle, żeby porów­ny­wać dni. Zna­lazł gniazdo psz­czół w pniu mar­twego drzewa, ura­czył się więc naj­de­li­kat­niej­szym ze zna­nych mał­po­lu­dom przy­sma­ków. Pro­wa­dząc póź­nym popo­łu­dniem grupę do jaskini, wciąż od czasu do czasu obli­zy­wał palce. Oczy­wi­ście zebrał też sporo użą­dleń, ale pra­wie ich nie zauwa­żył. Był tak zado­wo­lony, jak było to w jego przy­padku moż­liwe, bo choć na­dal głodny, nie osłabł jed­nak z wycień­cze­nia. To był szczyt marzeń mał­po­lu­dów.
Dobry nastrój go opu­ścił, gdy dotarli do stru­mie­nia. Inni już tam byli. Zja­wiali się codzien­nie, ale za każ­dym razem budziło to w nim taką samą iry­ta­cję.
Tamta grupa liczyła około trzy­dzie­ściorga osob­ni­ków, któ­rzy niczym się nie róż­nili od ple­mie­nia Obser­wa­tora Księ­życa. Gdy go ujrzeli, zaczęli ska­kać, machać rękami i pokrzy­ki­wać, pozo­sta­jąc jed­nak na swoim brzegu. Jego ple­mię odpo­wie­działo tym samym.
I to było wszystko. Cho­ciaż czę­sto zda­rzało im się wal­czyć, zma­ga­nia rzadko skut­ko­wały poważ­nymi obra­że­niami. Nie mieli pazu­rów ani kłów, sierść zaś dobrze chro­niła skórę, nie­zbyt więc mogli sobie nawza­jem zaszko­dzić. Poza tym obec­nie nie mieli sił na takie bez­pro­duk­tywne zacho­wa­nie, groźne powar­ki­wa­nie było znacz­nie prost­szym spo­so­bem zaję­cia sta­no­wi­ska.
Trwało to jakieś pięć minut i skoń­czyło się rów­nie rap­tow­nie, jak się zaczęło. Zaraz potem wszy­scy napili się męt­nej wody. Duma została oca­lona, obie strony zgło­siły rosz­cze­nia do wła­snego tery­to­rium. Zała­twiw­szy to, ple­mię ruszyło dalej wzdłuż stru­mie­nia. Naj­bliż­sza żyzna łąka znaj­do­wała się ponad kilo­metr od jaskiń i musieli się nią dzie­lić ze sta­dem dużych, podob­nych do anty­lop stwo­rzeń, które ledwo tole­ro­wały ich obec­ność. Nie było jak ich odpę­dzić, bo miały ostre rogi, natu­ralną broń, któ­rej mał­po­ludy nie posia­dały.
Tak zatem Obser­wa­tor Księ­życa i jego towa­rzy­sze prze­żu­wali jagody, owoce i liście i wciąż odczu­wali głód, cho­ciaż stwo­rze­nia, z któ­rymi rywa­li­zo­wali o ten pokarm, sta­no­wiły poten­cjal­nie nie­wy­czer­pane źró­dło poży­wie­nia; tysiące ton mięsa pozo­sta­wały jed­nak poza ich zasię­giem. I tak pośród obfi­to­ści powoli zmie­rzali ku śmierci z głodu.
Ple­mię wró­ciło do jaskiń w gasną­cym świe­tle dnia. Obyło się bez incy­den­tów. Ranna kobieta, która nie wyszła żero­wać, gorąco wyra­ziła wdzięcz­ność, gdy Obser­wa­tor Księ­życa dał jej spe­cjal­nie przy­nie­sioną gałąź z jago­dami. Rzu­ciła się na nie żar­łocz­nie. Nie było to wiele, ale dawało jej szansę prze­ży­cia do chwili wygo­je­nia się rany zada­nej przez lam­parta. Potem będzie mogła już sama szu­kać poży­wie­nia.
Nad doliną wscho­dził księ­życ w pełni, z odle­głych gór wiał zimny wiatr. Noc zapo­wia­dała się bar­dzo chłodna, ale to, podob­nie jak głód, nie sta­no­wiło szcze­gól­nego pro­blemu. Ot, jeden ze zwy­kłych ele­men­tów życia.
Obser­wa­tor Księ­życa drgnął, gdy z niż­szej jaskini dobie­gły ich krzyki i wrza­ski. Nawet nie sły­sząc powar­ki­wa­nia lam­parta, wie­dział, co tam się działo.
Biały Włos i jego rodzina. Wal­czyli i umie­rali. Obser­wa­tor Księ­życa w ogóle nie pomy­ślał, żeby jakoś im pomóc. Bru­talna logika prze­trwa­nia wyklu­czała takie reak­cje. W innych jaski­niach człon­ko­wie ple­mie­nia też mil­czeli, wyłącz­nie nasłu­chu­jąc. Nikt nie chciał ścią­gnąć na sie­bie nie­szczę­ścia.
Zgiełk ucichł i nie­ba­wem Obser­wa­tor Księ­życa usły­szał odgłos ciała wle­czo­nego po ska­łach. Trwało to kilka sekund, póź­niej lam­part lepiej uchwy­cił swoją ofiarę i nie powo­du­jąc już żad­nych hała­sów, odda­lił się z nią w zębach.
Przez parę dni powi­nien dać im spo­kój, ale trzeba było też pamię­tać o innych napast­ni­kach, któ­rzy mogli przy­być z dal­szych oko­lic, korzy­sta­jąc z tego zim­nego małego słońca, które świe­ciło tylko nocą. Gdyby dały się zauwa­żyć dość wcze­śnie, można by spró­bo­wać odstra­szyć mniej­sze dra­pież­niki samym wrza­skiem. Obser­wa­tor Księ­życa wyczoł­gał się z jaskini, wspiął na duży głaz przy wej­ściu i przy­kuc­nął na nim, żeby zlu­stro­wać dolinę.
Ze wszyst­kich stwo­rzeń, które dotąd cho­dziły po Ziemi, tylko człe­ko­kształt­nym zda­rzało się spo­glą­dać wytrwale na księ­życ. On sam tego nie pamię­tał, ale gdy był jesz­cze bar­dzo młody, wycią­gał nie­kiedy rękę i pró­bo­wał dotknąć tej upior­nej twa­rzy nad wzgó­rzami. Ni­gdy mu się to nie udało, a teraz był na tyle doro­sły, by zro­zu­mieć dla­czego. Musiałby zna­leźć dość wyso­kie drzewo, żeby się na nie wspiąć.
Obser­wo­wał dolinę i księ­życ, ale cały czas nasłu­chi­wał. Raz czy dwa zdrzem­nął się na moment, lecz pozo­stał na tyle czujny, że każdy dźwięk by go obu­dził. W zaawan­so­wa­nym wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat na­dal był silny i sprawny. Jeśli szczę­ście dalej będzie mu dopi­sy­wać, jeśli zdoła unik­nąć wypad­ków, cho­rób, dra­pież­ni­ków i nie umrze z głodu, może prze­żyje jesz­cze nawet dzie­sięć lat.
Zimna i pogodna noc ema­no­wała spo­ko­jem. Księ­życ wędro­wał powoli pośród rów­ni­ko­wych kon­ste­la­cji, któ­rych ludz­kie oko nie miało ni­gdy spo­sob­no­ści zoba­czyć. W jaski­niach tym­cza­sem, mię­dzy nie­spo­kojną drzemką i bojaź­li­wym czu­wa­niem, rodziły się kosz­mary, dzie­dzic­two przy­szłych poko­leń.
W górze dwa razy prze­mknął przez nie­bo­skłon punkt jaśniej­szy niż wszyst­kie gwiazdy, a osią­gnąw­szy zenit, opa­dał na wscho­dzie.

 
Wesprzyj nas