Marcin Ciszewski znów majstruje przy dziejowym zegarze i zadaje pytanie, jaka byłaby Polska, gdyby nie straciła XIX wieku i razem z całą Europą weszła w erę przemysłową. Szalona misja? Przecież to polska specjalność.
– Księstwo Warszawskie było prawdziwym bytem politycznym. Ułomnym, niepełnym, bez dostępu do morza, ale realnym – powiedział Ludwik Krępski.
– Otoczonym wyłącznie przez wrogów – zareplikował marszałek, odwracając się.
– My zawsze jesteśmy otoczeni przez wrogów, niezależnie od epoki.
– Wiszącym tylko na łasce Bonapartego.
– Nie sposób zaprzeczyć. Niemniej istniejącym realnie.
– Faktycznie rządził totumfacki cesarza.
– Lepszy Bignon niż Nowosilcow czy inny Repnin.
– Księciem nawet nie był Polak, tylko król saski.
– Zgodnie z Konstytucją Trzeciego Maja.
Piłsudski po raz pierwszy rozchmurzył się. W szarych oczach pojawiło się światło.
– Z racji miażdżącej przewagi ognia możemy nie dopuścić, by Napoleon przegrał bitwę pod Lipskiem – ciągnął Ludwik.
– Zapobiegniemy śmierci księcia Poniatowskiego. Zmienimy losy Europy. Uratujemy cesarza. Księstwo przetrwa, wzmocni się i stanie się zalążkiem przyszłej, potężnej Rzeczpospolitej!
Czy dysponując karabinami maszynowymi Browninga wzór 30 i armatami 75 mm, można pokonać stukrotnie liczniejszego przeciwnika?
Świetni bohaterowie i rozpalająca wyobraźnię batalistyka.
Most we mgle
Wydawnictwo WarBook
Premiera: 24 listopada 2021
ROZDZIAŁ PIERWSZY
BRACIA
On, Diabeł.
Tak mówią. Nie sierżant, nie Rokita, nie Zygmunt, nie skurwysyn nawet. On. Diabeł.
Z podziwem i strachem. Ale zawsze za plecami.
Wie pan pułkownik, nawet ich rozumiem. Nigdy nie byłem lekki, ani dla nich, ani dla siebie. I pewnie już nie będę – o ile w ogóle jeszcze będę miał do czynienia z armią. Co tu się dziwić. Oni są w wojsku po parę miesięcy, dwa lata najwyżej, a potem idą do cywila, robić w życiu te wszystkie swoje rzeczy ważne i nieważne. A ja? Ja zostaję. I dobrze wiem, czym jest armia i czym pachnie wojna.
Nieopierzonym osiemnastolatkiem byłem, gdy poszedłem do carskiego wojska – bo ja z Kongresówki jestem, więc panem moim i władcą w owym czasie car najjaśniejszy był. W dwunastym roku na dwa lata wzięli, no, ale jeszcze przed końcem służby zrobiła się Wielka Wojna i oczywiście zostałem, w stopniu starszego strzelca. Pierwszą kampanię odbyłem na froncie galicyjskim. Dostałem kulę, zrobili mnie kapralem, potem znowu dostałem kulę – nie wyjęli, bo bali się, że uszkodzą mi kręgosłup, do dziś siedzi i czuję ją, gdy jest zła pogoda; awans na starszego kaprala przyszedł jeszcze w szpitalu. Nim jednak z pięcia się w górę hierarchii za pomocą ran bitewnych uczyniłem metodę, nastali bolszewicy i wojna się skończyła, przynajmniej dla mojej dywizji – najpierw dali nogę oficerowie, a potem rozeszliśmy się również my, szara żołnierska brać – każdy w swoją stronę. Ja uciekłem do Dowbór-Muśnickiego. Walczyliśmy razem, nawet zdobyliśmy Bobrujsk. Potem odbyłem fantastyczną podróż z przeszkodami przez pół Europy i znalazłem się w Poznaniu, prawie dokładnie w momencie, gdy przyjechał Paderewski. Wybuchło powstanie i kilka tygodni później znowu spotkałem się z generałem: stary Dowbór objął naczelne dowództwo. W dwudziestym roku walczyłem pod Warszawą z bolszewikami. Poznałem ich, swołocz, lepiej, niżbym chciał; do dziś noszę pod prawym dolnym żebrem ślad po czwórgrannym bagnecie. Gdyby tamten sołdat znał się lepiej na rzeczy, dziś bym panu pułkownikowi tego nie opowiadał. Przepraszam – i pani major. Nadal nie mogę się przyzwyczaić do kobiety w mundurze. Uratowało mnie partactwo tamtego i mój refleks. Ale znów – drugą połowę sierpnia i cały wrzesień przeleżałem w szpitalu. Tradycji stało się zadość, i to nawet w dwójnasób: awansowałem, i to od razu na sierżanta, i jeszcze Krzyż Walecznych dostałem, za atak na bolszewickie cekaemy, co go wcześniej tego dnia poprowadziłem; ja, bo nikogo innego nie było z tej racji, że oficerowie wszyscy zginęli albo zostali ranni.
Jeszcze przed demobilizacją postanowiłem zostać w armii; zgłosiłem się na zawodowego. I tak to szło, aż do trzydziestego czwartego, do tej nieszczęsnej wyprawy. Wrócę do tego jeszcze, o tak, wrócę nieraz.
Znam wojsko i żołnierzy. Cztery razy proponowano mi pójście do szkoły oficerskiej. Odmawiałem, w końcu dali spokój. Nie chcę zajmować się kwestią odpowiedzialności; moje zadanie to dbać, by nikomu nie było w kompanii za dobrze. Wojsko ma nie czuć się komfortowo: wojsko ma umieć walczyć. Walka to nie wywczas, jak mawia jeden mój znajomy Żyd, Józek Szyrmer. Ma świętą rację, choć on akurat został oficerem.
Przychodzi młody z poboru i nie wie o świecie nic. Jest surowy jak świąteczny śledź. A fizycznie… Nawet szkoda gadać. Dobrze, jeśli umie przebiec sto metrów bez palpitacji serca. Ci chłopscy synowie są silni i nawykli do roboty, ale jak mają zrobić skłon w przód, wywracają się. Gdy im pokazać karabin maszynowy, gamoniowato rozdziawiają gębę, bo takiej techniki to oni, panie, u siebie we wiosce w życiu nie widzieli. W trakcie kursu rekruckiego sprawiam, że z baranów stają się szakalami. Mają szacunek nie tylko do oficerów, ale i do kolegów z drużyny. Także do samych siebie – to ostatnie chyba najważniejsze. Jak to robię?
Po swojemu. Pewnie mają rację, zwąc mnie Diabłem.
Nie wierzę w Boga. Nie odczuwam potrzeby transcendentu, nie sądzę, by moimi działaniami kierowała jakaś siła wyższa albo przynajmniej obserwowała gdzieś z góry. Gdy patrzę wokół, również nie mam wrażenia, że kieruje ona innymi ludźmi. Widzę, że bliźni, co mądrzejsi, na ogół są cyniczni albo wprost podli. Reszta to głupcy. Noszę czarne okulary? Może, czemu nie. Przynajmniej nie ślepnę, gdy natrafiam na gwałtowny rozbłysk idiotyzmu, złej woli lub zwykłego draństwa.
Z drugiej strony, mam wokół samych religijnych ludzi: katolików, prawosławnych, protestantów, żydów, nawet mahometan. Chodzą do kościołów, meczetów, zborów czy synagog. Czy to im w życiu pomaga? Czy rozwiązuje choć jeden problem? Może. A może nie. Trzeba pytać każdego z osobna. Ja się nad tym nie zastanawiam. Będę myślał po śmierci. Ja rozwiązuję problemy po swojemu i Bóg mi do niczego potrzebny nie jest. Nie był.
Przepraszam. Mogę zapalić? Dziękuję. Słabe te wasze papierosy, ale dobre, bez dwóch zdań. Aromatyczne. Dobry tytoń.
Opowiem wszystko. Teraz tajemnice nie mają już żadnego znaczenia, mylę się?
Muszę tylko wiedzieć jedną rzecz.
O czym właściwie rozmawiamy? ■
Hipolit Krępski czuł wbite w siebie ciężkie, taksujące spojrzenia.
Czarne, zdecydował. Kolor żałoby. Kolor śmierci. Niech mojego pieprzonego brata szlag najjaśniejszy trafi.
Mężczyźni niecierpliwili się. Tylko dlatego podjął decyzję. Gdyby miał czas, zwlekałby dłużej.
Przesunął szton, jedyny, jaki mu został, na pole oznaczone czarnym rombem. Skinął głową. Był gotów, by przyjąć kolejny, ostatni już cios.
– Rien ne va plus – powiedział krupier, by dopełnić formalności, po czym zakręcił kołem w przeciwnym kierunku, wprawiając w ruch niewielką stalową kulkę. Hipolit zacisnął dłonie, za wszelką cenę starając się nie okazywać, jak bardzo jest zdenerwowany. W głowie szumiało, w przełyku czuł kwaśny smak nudności. Przeklęty koniak. Zbyt dużo lampek wypitych zbyt szybko. Kulka kręciła się, pozornie w jednostajnym tempie, jakby nie obowiązywały jej prawa grawitacji. Każda sekunda dłużyła się w nieskończoność. Krępski zamknął oczy. Nie chciał tego oglądać. Był durniem. Był ostatnim durniem, bez nadziei na poprawę, bez żadnych szans na opuszczenie strefy zdurnowacenia.
W końcu stalowa bilka zwolniła. Kręciła się jeszcze przez chwilę, po czym wpadła do koszyczka. Hipolit odważył się otworzyć oczy. I zamarł.
To stalowe cholerstwo stało w przedziale oznaczonym numerem dwa.
A dwójka jest czarna.
Więc jednak – wygrał. Niewiele, raptem drugą wartość zakładu, ale nie chodziło o pieniądze (w tym wypadku naprawdę nie chodziło o pieniądze), liczyło się co innego: szczęście wróciło. Szczęście wróciło. A wraz z nim szansa, że znów zaświeci słońce.
Odetchnął głęboko, jak nurek przebywający zbyt długo pod wodą. Udało mu się rozewrzeć dłonie.
– Pan rotmistrz gra dalej? – zapytał krupier, przesuwając w jego stronę wygrany szton.
Krępski zawahał się, ale gdy dostrzegł kpiący uśmieszek jednego z towarzyszy gry – który dwie godziny wcześniej przedstawił się jako major Jakiśtam Skądśtam, dowódca Czegośtam – gdy przyjrzał się pozostałym dwóm graczom, flegmatycznemu pułkownikowi i bezczelnemu, aroganckiemu porucznikowi, którego zasoby finansowe zdawały się nie mieć dna, zrozumiał, że ma ochotę na jeszcze. Zwykle rojne, choć przecież nielegalne kasyno tym razem było niemal puste. Nikt nie mógł im przeszkodzić.
To dopiero początek, pomyślał.
I poczuł ulgę.
– Corner bet – powiedział, stawiając złożony z dwóch żetonów słupek na przecięciu czterech numerów. – Tu mnie jeszcze dziś nie było.
– Pan rotmistrz nagle ostrożny się zrobił – skomentował porucznik. Jego nazwisko akurat Krępski zapamiętał. Wielhorski. Artylerzysta, zdaje się. Albo moździerzysta. Potomek jakichś napoleońskich generałów. Jechał go czort. Przed chwilą postawił cztery krwiście czerwone, pięćdziesięciozłotowe sztony na pojedynczy numer. Zrobił to z nonszalancją właściwą ludziom zamożnym z urodzenia.
– Zobaczymy, co komu pisane – odparł Hipolit.
– A jakże – dodał major Jakiśtam, obstawiając pierwszą dwunastkę. Nigdy nie stawiał na konkretne liczby ani nawet na kolory. Jego taktyka była morderczo skuteczna: na razie, na osiem kolejek, przegrał tylko dwukrotnie. – Grajmy, bo noc późna się robi.
Wielhorski zaciągnął się cygarem.
– Proszę uprzejmie – odparł, machając niedbale dłonią.
– Rien ne va plus – rzucił nieśmiertelne zaklęcie krupier.
Koło wirowało, kulka grzechotała, Hipolit nie mógł powstrzymać się od wypicia kolejnej lampki koniaku, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się przed jego nosem. Tym razem alkohol spełnił swe zadanie; Krępski poczuł się pewniej. Nawet zawroty głowy nieco się zmniejszyły.
– Dziesięć – powiedział krupier, gdy zrobiło się cicho.
Krępski spojrzał na stół i zdumiał się. Numer dziesięć. Typ Wielhorskiego. Typ cholernego, aroganckiego porucznika – artylerzysty albo moździerzysty – Wielhorskiego, który przyjął trzydziestodwukrotną wygraną jak najzwyklejszą rzecz na świecie, jakby mu się ona należała z racji pochodzenia i Bóg wie czego jeszcze.
Istotne było co innego. Hipolit postawił oba żetony na skrzyżowaniu pól dziesiątki, jedenastki, trzynastki i czternastki. Co oznaczało, że również wygrał, czterokrotnie mniej niż porucznik, ale wygrał. Jeszcze w poprzedniej grze mógł położyć na szali ostatni żeton o ledwie dwudziestozłotowej wartości, teraz dysponował kwotą trzystu dwudziestu złotych. Niewiele brakowało mu do sumy, z którą startował.
To było to. Dobra passa. Ileż na nią czekał.
Zatarł ręce.
– Gramy, panowie? – zapytał.
Wielhorski uśmiechnął się.
– Może podwoimy stawki? Czterdzieści złotych minimum?
Krępski poczuł przypływ podniecenia.
– Dobra myśl – orzekł.
Pułkownik i major byli podobnego zdania.
Obstawili – Krępski zaryzykował połowę wygranej kwoty. Kelner ponownie napełnił kieliszki i zniknął równie bezszelestnie, jak się pojawił. Krupier wypowiedział zwyczajową formułkę. Koło poszło w ruch.
Kolejna wygrana.
Krępski przygarnął do siebie pokaźny stosik sztonów. Dawno już nie czuł się tak dobrze. Nudności minęły jak ręką odjął. Wielhorski uśmiechał się krzywo, pułkownik przytykał do oka monokl i mruczał coś pod nosem, major był wyraźnie zły, bo przegrał po raz trzeci.
Hipolit pomyślał, że najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby powiedzieć „pas”. Właśnie teraz, w tym momencie. Dziś wygrał, i to solidnie. Powinien zamienić sztony na gotówkę i wyjść. Ale przypomniał sobie twarz starego Żyda, który miesiąc temu pożyczył mu znaczną kwotę „tylko na tydzień”. Przed oczyma stanął dawny znajomy, który wysupłał ostatnie oszczędności, by poratować starego przyjaciela, błagającego go na kolanach o krótkoterminową pożyczkę. I ten ohydny bandzior, zwany przez swych kamratów „Wujem Bogdanem”, mrużący swe świńskie oczy i pytający, co pan rotmistrz da mu w zastaw za pożyczenie tysiąca złotych, bo sam weksel to jednak trochę za mało. Takich ludzi było więcej. Łączna kwota długów śniła mu się po nocach.
Wygram i spłacę ich za jednym zamachem, pomyślał. I moja noga więcej tu nie postanie.
– Wszystko – powiedział. – Na piątkę i szóstkę.
– Pan rotmistrz na piątkę i szóstkę – powtórzył krupier, zręcznie układając żetony Krępskiego w trzy wysokie wieże i przesuwając je na linię oddzielającą wskazane liczby. – Panowie?
Pułkownik spasował, pozostali dwaj obstawili swe typy. Hipolit udawał, że nie dostrzega ironicznego uśmieszku Wielhorskiego, zresztą właściwie naprawdę go nie dostrzegał. Miał przed oczyma nienawistnie skrzywioną twarz brata. Nie, Hipolicie, mówił Ludwik. Ojciec wyraźnie zastrzegł, że jeśli będziesz grał, nie należy ci się nic.
Zobaczymy, co się komu należy, pomyślał młodszy z braci. Leżące na kolanach dłonie same zwinęły się w pięści.
Koło ruszyło.
Ludwik Krępski zacisnął dłoń na rękojeści Lugera tak mocno, że aż zbielały kostki. W drugiej trzymał list.
Jakie to będzie proste. Cztery kroki, przejście przez drzwi, potem krótki korytarz, nie więcej niż sześć kroków, skręt w prawo, salon…
A w nim, rozparta na kanapie, Marianna. Zapewne czyta książkę, a na stoliku paruje szklanka czarnej jak noc herbaty bez cukru. Po prostu podejdzie, podniesie broń, już wcześniej odbezpieczoną i przeładowaną, wyceluje, niezbyt długo, nie sposób przecież spudłować z odległości metra…
I strzeli. Może dwukrotnie, dla pewności.
Choć pewnie lepiej byłoby zatrzymać się wcześniej. Dwa metry przed celem, albo trzy. Dystans niemal równie pewny, a krew nie ochlapie mu koszuli. Krew trudno zmyć. Koszula będzie do wyrzucenia, a on ją lubił, kołnierzyk świetnie leżał, materiał był doskonały, robota krawca pierwszorzędna. Nie miał czasu na przebieranie się. Cieszyło go, że pamiętał o takich szczegółach. To znaczy, że gniew nie zmącił mu trzeźwości oceny. Tak, stanie o trzy duże kroki od kanapy i wtedy zacznie strzelać.
Jezusie słodki, Marianna.
Marianna!
Jak to możliwe? Jak to się stało? I jakim cudem on to, co się stało, przeoczył?
List stanowił stuprocentowy dowód zdrady i nadszedł niedawno, może wczoraj, najpóźniej przed dwoma dniami. Ale przecież zło, które opisywał, którym wprost krzyczał, wydarzyło się wcześniej. I trwało od dłuższego czasu. A on okazał się ślepcem – zadufanym w swą władzę ślepcem.
Usłyszał głos Marianny. Rozmawiała ze służącym, prosząc zapewne o szal. Mimo panującego na zewnątrz upału we dworze było chłodno.
Ludwik spojrzał na Lugera. Ciężki, budzący zaufanie pistolet. Niezawodny. Dwa razy w czasie wojny dwudziestego roku uratował mu życie. Nie zawiedzie i tym razem, załatwi sprawę szybko i na zawsze. Marianna nie będzie cierpiała.
Z drugiej strony, huk strzału słychać będzie w całym domu. Zbiegnie się służba. Zobaczy martwą panią. A także jego – z dymiącą jeszcze bronią w ręku.
I się zacznie.
Umysł podsunął obraz ciała miotającego się na końcu szubienicznego sznura.
Nie. Nie tak to zrobi. Nie ma zamiaru zawisnąć albo spędzić reszty życia w więzieniu.
Cofnął się, otworzył szufladę, ułożył w niej zabezpieczony na powrót pistolet. Potem niezwykle starannie złożył list, wsadził go do koperty i starając się zachowywać jak najciszej, poszedł do przedpokoju, do stolika. Położył kopertę w tym samym miejscu, z którego ją zabrał.
W salonie panowała cisza. Marianna niczego nie zauważyła.
Odetchnął z ulgą.
Po kilku minutach stanął przed nią ubrany w bryczesy, stare oficerki, podobnie jak pistolet pamiętające czas wojny, trencz i toczek.
– Żono, może masz ochotę na przejażdżkę? – zapytał.
Marianna podniosła wzrok znad książki.
– Teraz? – zapytała. Od tego zmysłowego głosu przechodził go dreszcz.
– Jest majowy, piękny poranek. Ruch dobrze nam zrobi – odparł.
– A wiesz, to dobry pomysł – stwierdziła, wstając.
Po kwadransie mknęli oboje przed siebie, ramię w ramię. Ludwik zerknął kątem oka. Marianna siedziała w siodle pewnie, po męsku. Wymykające się spod toczka czarne loki powiewały na wietrze. Była piękną kobietą, doskonale świadomą swej urody.
Jasna cholera, zaklął Ludwik. Do gniewu dołączyła rozpacz. Czy to naprawdę musi się tak skończyć?
Musi. Wiarołomność zostanie ukarana. Porządek zostanie przywrócony.
Galopem przemknęli przez łąkę, minęli niewielki zagajnik, na chwilę znów wyprysnęli na otwartą przestrzeń, po czym wjechali do lasu, starego, gęsto podszytego lasu, który ciągnął się niemal do granic majątku. Piaszczysta droga była dość szeroka i równa, utwardzona tysiącem kół wozów drwali zwożących drewno z wyrębu.
Pokonali niewielki łuk i wyjechali na prostą. Dwieście metrów dalej Ludwik zobaczył stuletnią sosnę zwaloną ostatnią wichurą. Najeżony złomkami gałęzi pień całkowicie przegradzał drogę. To było to.
– Ha! – wrzasnął i odwrócił się do żony. – Założysz się, że kobyła nie skoczy?
Nie czekając odpowiedzi, smagnął wierzchowca szpicrutą.
Bucefał, pięcioletni ogier pełnej krwi angielskiej, perła hodowli, duma właściciela i w gruncie rzeczy przyjaciel, płynnie przeszedł w cwał. Drzewa po bokach drogi zlały się w jedną zieloną smugę, wiatr świszczał w uszach, koń mknął jak wypuszczona z łuku strzała, zdawał się nie dotykać kopytami ziemi.
Przeszkoda zbliżała się błyskawicznie. Była coraz większa, wyższa, potężna niczym góra.
– Skacz, Bucefał! Skacz!
Ogier stulił uszy i stęknął chrapliwie. Nabite mięśniami ciało wystrzeliło w powietrze niczym rozwijająca się gwałtownie sprężyna.
Nim jeszcze kopyta oderwały się od ziemi, pochylony nad końskim łbem Ludwik poczuł paraliżujące ukłucie strachu. W ułamku sekundy zrozumiał, jak wielkie głupstwo popełnił. Zadanie, jakie postawił przed koniem, było zbyt wymagające – obalone drzewo wisiało wysoko, niemal dwa metry nad drogą. Obaj przypłacą zuchwalstwo zdrowiem, a może i życiem. I w imię czego? Zemsty wobec kobiety, którą w gruncie rzeczy kochał?
Włosy stanęły mu dęba pod toczkiem.
Koń i jeździec zaczęli wznosić się w górę. Pień z ostrymi niczym lwie zęby kikutami gałęzi zbliżał się dramatycznie szybko, a jednocześnie, jakimś nadprzyrodzonym sposobem – powoli, w upiornie ślamazarnym tempie. Bucefał stęknął ponownie, głośniej, jakby chcąc zaprotestować przeciw nieuchronnemu.
Ludwikowi, nie wiedzieć czemu, przypomniała się rozmowa z Hipolitem.
– Szkoda tego konia dla ciebie, wiesz? – rzekł młodszy o trzy lata brat, gdy widzieli się ostatnim razem. Wyjątkowo nie rozmawiali o pieniądzach. Hipolit całkiem zręcznie udawał człowieka uzdrowionego. – Ty zupełnie nie potrafisz uszanować jego zalet. Nie umiesz ich nawet dostrzec. Do wierzchowca tej klasy potrzeba prawdziwego fachowca.
– Czyli ciebie – uśmiechnął się w odpowiedzi Ludwik.
– Na przykład. – Hipolit był śmiertelnie poważny. – Nie twierdzę, że masz mi go dać, chociaż powinieneś to zrobić w ramach nowego początku. Zwierzę przestanie się męczyć. Ostatecznie mogę go od ciebie odkupić.
Ludwik już otwarcie śmiał się w głos. To była gra – na wielu poziomach. Gniew Hipolita nie zdążył się jeszcze wypalić do końca, choć jego miejsce coraz częściej zajmował żal ukryty pod płaszczykiem uprzejmości i chłodu. Propozycja odkupienia Bucefała, mimo lekkiego tonu, była właściwie żądaniem.
– Lubię tego konia – uciął dyskusję Ludwik. Żądanie, po raz kolejny, zostało odrzucone. Dzieląca ich bariera stała się jeszcze wyższa.
Teraz starszy z braci leciał więc na spotkanie z przeznaczeniem, a po głowie tłukła mu się gorycz obecna w głosie młodszego brata. Starał się ją zrozumieć. Naprawdę się starał. I zaradzić jej – jak mógł. Napisana przez ojca ostatnia wola precyzyjnie jednak określała warunki, jakie młodszy brat musi spełnić, by uzyskać to, co mu się należy. Przed ukończeniem trzydziestego roku życia Hipolit ma całkowicie zarzucić hazard, dopiero wtedy otrzyma połowę majątku, brzmiał stosowny zapis testamentu. Strażnikiem zapisu, a zarazem dyspozytariuszem owej połowy czynił ojciec starszego brata. Jeśli Hipolit nie uwolni się ze szponów nałogu przed trzydziestką, jego połowa przechodzi na własność Ludwika i tylko od jego dobrej woli zależy, co się z nią stanie dalej.
Hipolit kilka miesięcy wcześniej świętował trzydzieste urodziny. Wedle wiedzy Ludwika nadal grał w najlepsze, choć bożył się na wszystkie świętości, że jest inaczej. Zgodnie z wolą ojca Ludwik przejął majątek – nie mógł postąpić w inny sposób, ani formalnie, ani we własnym sumieniu.
Hipolit powinien zrozumieć – i robił wszystko, by nie rozumieć. Co więcej, zadał bratu cios w plecy. Ludwik uważał się za człowieka wyrozumiałego, ale nie potrafił ścierpieć nielojalności. Dlatego skoczył, głupio ryzykując – i poniewczasie zrozumiał, że najbardziej może ukarać samego siebie.
Poczuł lekkie niczym muśnięcie uderzenie. Przednie kopyta zawadziły o jedną z ułamanych gałęzi, dłuższą niż inne. Ludwik odruchowo przywarł do końskiego karku, oczekując najgorszego. Oczyma duszy widział, jak koń, pchany ogromną siłą włożoną w skok, zaczyna nurkować, jak łeb coraz bardziej idzie w dół, a masywny tułów prostuje się, zadem ku górze, jak przednie nogi przebierając bezradnie w powietrzu, starają się złapać jakiś punkt zaczepienia i nie znajdują go, jak w końcu koń upada ciężko na łeb, a potem wywraca się na grzbiet, przygniatając jeźdźca swą sześćsetkilogramową masą i pozbawiając życia, uprzednio zgruchotawszy wszystkie kości.
Przygotował się na uderzenie, które nie nastąpiło.
Bucefał przeleciał nad zębatym pniem niczym pocisk i miękko wylądował kilka metrów za przeszkodą. Jeździec ściągnął wodze. Koń zwolnił, a zaraz potem zatrzymał się.
Ludwik otarł zroszone potem czoło i zerknął przez ramię. Marianna nadjeżdżała cwałem. Jej wierzchowiec, Afrodyta, dorodna czteroletnia klacz arabska, był urodzonym, niedoścignionym biegaczem, który niedawno odkrył urok skakania i rozsmakował się w nim. A dosiadającej go amazonce nie zbywało na fantazji i odwadze.
Ludwik poczuł ogarniające go przerażenie. Otworzył usta, by ostrzec, wstrzymać nieuniknioną katastrofę, krzyknąć, że kocha…
Słowa uwięzły mu w gardle.
Klacz odbiła się lekko, jakby nie obowiązywały jej prawa grawitacji, i przeskoczyła nad przeszkodą ze sporym zapasem wysokości, pięknym, klasycznym basculem. Wylądowała na drodze z gracją, wstrząsnęła łbem i zatrzymała się, posłuszna poleceniu Marianny.
– Wspaniały skok – powiedział Ludwik. Nie wiedział, co właściwie czuje: zawód czy ulgę.
Marianna roześmiała się perliście. Siedziała w siodle pewniej niż niejeden ułan. Męski strój tylko dodawał jej powabu. W ciemnych oczach tańczyły iskierki przekory.
– Ach, Ludwiku, Afrodyta skacze lepiej od tego twojego przereklamowanego ogiera – odparła.
Krępski pokręcił głową. Nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje. Czy jego żona zdaje sobie sprawę, czego jeszcze przed chwilą jej życzył?
Zaczynał czuć niesmak do samego siebie. Choć gniew nie minął i nie minie długo.
– Bucefał jest przyzwyczajony do skoków, twoja klacz robi to od niedawna – ciągnął suchym, drewnianym głosem. – Przeszkoda była wysoko.
– Czyżbyś uważał, że nie mogę ci dorównać?
Spojrzał. Wydawała się uosobieniem niewinności. Walka, zawsze i wszędzie walka, pomyślał z goryczą. Ona powinna urodzić się mężczyzną i zostać politykiem. Udaje? Czy naprawdę nie widzi mojego stanu?
– Jedziemy – burknął. – Zgłodniałem.
Ruszyli stępa. Co dalej? Kolejne próby?
A może warto po prostu poważnie się rozmówić? Przyprzeć do muru, zmusić do wyjawienia przewin, zażądać skruchy, a potem ukarać, by w końcu wybaczyć, a przynajmniej rozważyć wybaczenie, sumiennie i szczerze?
Zatem – co dalej? Co dalej? Co dalej?
Miał świadomość, że nawet udowodnienie jej winy będzie krokiem oznaczającym wojnę, bo Marianna nie należała do kobiet uległych. Zawsze miała własne zdanie i potrafiła okazywać niezadowolenie, o tak, potrafiła bardzo dobrze. Gdy próbował ją zmusić do działania wbrew jej woli, karała go – ot, choćby wynosząc się na kilka dni z sypialni do pokoju gościnnego i ograniczając kontakty do grzecznościowych formułek przy posiłkach. Jakże jej wtedy nienawidził. I kochał zarazem. Był gotów rozszarpać ją na sztuki, a zaraz potem paść do stóp i błagać o przebaczenie. Był mężem zakochanym w swej żonie na dobre i złe.
A więc – cofnięcie się? Udawanie, że nic się nie stało?
Niemożliwe. Ten piekielny list, jakimś zgoła diabelskim zrządzeniem losu zostawiony na stojącym w przedpokoju stoliku, zmienił wszystko. Jawny dowód zdrady bezpowrotnie zamienił życie Ludwika w piekło. Odkąd tylko go przeczytał, stał się więźniem wyobraźni podsuwającej coraz to nowe obrazy nagich, splecionych w miłosnym tańcu ciał, gorejących niemal, stopionych w jedno, grzesznych. Czuł fizyczny ból. I nieznane dotychczas emocje, stąd próba zabójstwa, stąd głupi i ryzykowny – jak się okazało, głównie dla niego samego – skok przez zbyt wysoko zawieszoną przeszkodę w nadziei, że żona podąży za nim i złamie sobie kark. Tak czy inaczej wiedział, że jeśli nie zaradzi dojmującemu poczuciu niesprawiedliwości, oszaleje.
Było więcej niż prawdopodobne, że Marianna dostrzegała zaszłą w nim zmianę. Znała go dobrze, przez sześć lat małżeństwa dał jej poznać większość swych cech charakteru, napadów złego humoru, nieprzemyślanych działań czy zwykłej opryskliwości. Ona wie, że ja wiem, pomyślał. List po przeczytaniu zostawił w tym samym miejscu; gdy wracał do salonu ubrany do przejażdżki, koperta zniknęła, ale ona przecież zdała sobie sprawę, że leżała na wierzchu i mąż mógł przeczytać jej zawartość – a mimo to nie powiedziała ani słowa, zachowywała się, jakby nic się nie stało i życie biegło normalnym torem.
Jechał więc przodem i dumał. Nie widział oszałamiającej zieleni lasu, nie słyszał śpiewu ptaków, nie zwracał uwagi na przypiekające plecy słońce.
Wyjechali na otwartą przestrzeń prowadzącą wprost do rzeki, tworzącej w tym miejscu szerokie na blisko sto metrów rozlewisko.
– Ludwiku – usłyszał. Zdumienie i dobrze wyczuwalny w głosie Marianny strach sprawiły, że oderwał się od ponurych myśli i podniósł głowę. – Skąd to się tutaj wzięło?
Spojrzał przed siebie.
„To” okazało się spinającym oba brzegi mostem zbudowanym z szarego polnego kamienia i miało klasyczny, lekko łukowaty kształt. Filar niknął w czarnym nurcie rzeki. Widoczny filar – nie sposób było stwierdzić, czy jest ich więcej, dalszy bowiem koniec nagle zmaterializowanej budowli, podobnie jak drugi brzeg, tonął w gęstym obłoku mgły.
Piękny, pomyślał Ludwik.
Poczuł, że dzieje się z nim coś niezwykłego: jakaś moc, potężna, władcza, choć zarazem przyjazna, wypełniona wielką, pełną tajemnic obietnicą, zaczęła przyciągać go do mostu. Czuł, że siła ta skryta jest właśnie w szarym, pokrywającym drugi brzeg obłoku. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odszedł w zapomnienie brat, jego nałogi, pretensje, śmiertelne zapasy o majątek, Marianna, jej wiarołomność, jego wobec niej zamiary… Wszystko zbladło i przestało być w jakikolwiek sposób istotne.
Most wołał go.
Wstrząsnął nim długi dreszcz.
Marianna zaczęła krzyczeć.
Ludwik odwrócił się i spojrzał na nią surowo. Była blada i najwyraźniej śmiertelnie przerażona, ale przynajmniej umilkła.
– Wracaj do dworu – nakazał przez ściśnięte gardło. – Nikomu nic nie mów.
– Ludwiku…
– Masz nikomu nic nie mówić, rozumiesz? – przykazał surowo. – To bardzo ważne. Czekaj na mnie i z nikim nie rozmawiaj. Ja niedługo wrócę.
Marianna wypowiadała jakieś słowa, możliwe, że apelowała mu do rozsądku, może próbowała zatrzymać. Właściwie tego nie słyszał.
Bucefał potrząsnął łbem i ruszył stępa w stronę mostu.