Marcin Ciszewski znów majstruje przy dziejowym zegarze i zadaje pytanie, jaka byłaby Polska, gdyby nie straciła XIX wieku i razem z całą Europą weszła w erę przemysłową. Szalona misja? Przecież to polska specjalność.


– Księstwo Warszawskie było prawdziwym bytem politycznym. Ułomnym, niepełnym, bez dostępu do morza, ale realnym – powiedział Ludwik Krępski.
– Otoczonym wyłącznie przez wrogów – zareplikował marszałek, odwracając się.
– My zawsze jesteśmy otoczeni przez wrogów, niezależnie od epoki.
– Wiszącym tylko na łasce Bonapartego.
– Nie sposób zaprzeczyć. Niemniej istniejącym realnie.
– Faktycznie rządził totumfacki cesarza.
– Lepszy Bignon niż Nowosilcow czy inny Repnin.
– Księciem nawet nie był Polak, tylko król saski.
– Zgodnie z Konstytucją Trzeciego Maja.
Piłsudski po raz pierwszy rozchmurzył się. W szarych oczach pojawiło się światło.
– Z racji miażdżącej przewagi ognia możemy nie dopuścić, by Napoleon przegrał bitwę pod Lipskiem – ciągnął Ludwik.
– Zapobiegniemy śmierci księcia Poniatowskiego. Zmienimy losy Europy. Uratujemy cesarza. Księstwo przetrwa, wzmocni się i stanie się zalążkiem przyszłej, potężnej Rzeczpospolitej!

Czy dysponując karabinami maszynowymi Browninga wzór 30 i armatami 75 mm, można pokonać stukrotnie liczniejszego przeciwnika?

Świetni bohaterowie i rozpalająca wyobraźnię batalistyka.

Marcin Ciszewski
Most we mgle
Wydawnictwo WarBook
Premiera: 24 listopada 2021
 
 


ROZDZIAŁ PIERWSZY
BRA­CIA

On, Dia­beł.
Tak mó­wią. Nie sie­rżant, nie Ro­ki­ta, nie Zyg­munt, nie skur­wy­syn na­wet. On. Dia­beł.
Z po­dzi­wem i stra­chem. Ale za­wsze za ple­ca­mi.
Wie pan pu­łkow­nik, na­wet ich ro­zu­miem. Ni­g­dy nie by­łem lek­ki, ani dla nich, ani dla sie­bie. I pew­nie już nie będę – o ile w ogó­le jesz­cze będę miał do czy­nie­nia z ar­mią. Co tu się dzi­wić. Oni są w woj­sku po parę mie­si­ęcy, dwa lata naj­wy­żej, a po­tem idą do cy­wi­la, ro­bić w ży­ciu te wszyst­kie swo­je rze­czy wa­żne i nie­wa­żne. A ja? Ja zo­sta­ję. I do­brze wiem, czym jest ar­mia i czym pach­nie woj­na.
Nie­opie­rzo­nym osiem­na­sto­lat­kiem by­łem, gdy po­sze­dłem do car­skie­go woj­ska – bo ja z Kon­gre­sów­ki je­stem, więc pa­nem moim i wład­cą w owym cza­sie car naj­ja­śniej­szy był. W dwu­na­stym roku na dwa lata wzi­ęli, no, ale jesz­cze przed ko­ńcem słu­żby zro­bi­ła się Wiel­ka Woj­na i oczy­wi­ście zo­sta­łem, w stop­niu star­sze­go strzel­ca. Pierw­szą kam­pa­nię od­by­łem na fron­cie ga­li­cyj­skim. Do­sta­łem kulę, zro­bi­li mnie ka­pra­lem, po­tem zno­wu do­sta­łem kulę – nie wy­jęli, bo bali się, że uszko­dzą mi kręgo­słup, do dziś sie­dzi i czu­ję ją, gdy jest zła po­go­da; awans na star­sze­go ka­pra­la przy­sze­dł jesz­cze w szpi­ta­lu. Nim jed­nak z pi­ęcia się w górę hie­rar­chii za po­mo­cą ran bi­tew­nych uczy­ni­łem me­to­dę, na­sta­li bol­sze­wi­cy i woj­na się sko­ńczy­ła, przy­naj­mniej dla mo­jej dy­wi­zji – naj­pierw dali nogę ofi­ce­ro­wie, a po­tem ro­ze­szli­śmy się rów­nież my, sza­ra żo­łnier­ska brać – ka­żdy w swo­ją stro­nę. Ja ucie­kłem do Do­wbór-Mu­śnic­kie­go. Wal­czy­li­śmy ra­zem, na­wet zdo­by­li­śmy Bo­brujsk. Po­tem od­by­łem fan­ta­stycz­ną pod­róż z prze­szko­da­mi przez pół Eu­ro­py i zna­la­złem się w Po­zna­niu, pra­wie do­kład­nie w mo­men­cie, gdy przy­je­chał Pa­de­rew­ski. Wy­bu­chło po­wsta­nie i kil­ka ty­go­dni pó­źniej zno­wu spo­tka­łem się z ge­ne­ra­łem: sta­ry Do­wbór ob­jął na­czel­ne do­wódz­two. W dwu­dzie­stym roku wal­czy­łem pod War­sza­wą z bol­sze­wi­ka­mi. Po­zna­łem ich, swo­łocz, le­piej, ni­żbym chciał; do dziś no­szę pod pra­wym dol­nym że­brem ślad po czwór­gran­nym ba­gne­cie. Gdy­by tam­ten so­łdat znał się le­piej na rze­czy, dziś bym panu pu­łkow­ni­ko­wi tego nie opo­wia­dał. Prze­pra­szam – i pani ma­jor. Na­dal nie mogę się przy­zwy­cza­ić do ko­bie­ty w mun­du­rze. Ura­to­wa­ło mnie par­tac­two tam­te­go i mój re­fleks. Ale znów – dru­gą po­ło­wę sierp­nia i cały wrze­sień prze­le­ża­łem w szpi­ta­lu. Tra­dy­cji sta­ło się za­do­ść, i to na­wet w dwój­na­sób: awan­so­wa­łem, i to od razu na sie­rżan­ta, i jesz­cze Krzyż Wa­lecz­nych do­sta­łem, za atak na bol­sze­wic­kie ce­ka­emy, co go wcze­śniej tego dnia po­pro­wa­dzi­łem; ja, bo ni­ko­go in­ne­go nie było z tej ra­cji, że ofi­ce­ro­wie wszy­scy zgi­nęli albo zo­sta­li ran­ni.
Jesz­cze przed de­mo­bi­li­za­cją po­sta­no­wi­łem zo­stać w ar­mii; zgło­si­łem się na za­wo­do­we­go. I tak to szło, aż do trzy­dzie­ste­go czwar­te­go, do tej nie­szczęsnej wy­pra­wy. Wró­cę do tego jesz­cze, o tak, wró­cę nie­raz.
Znam woj­sko i żo­łnie­rzy. Czte­ry razy pro­po­no­wa­no mi pó­jście do szko­ły ofi­cer­skiej. Od­ma­wia­łem, w ko­ńcu dali spo­kój. Nie chcę zaj­mo­wać się kwe­stią od­po­wie­dzial­no­ści; moje za­da­nie to dbać, by ni­ko­mu nie było w kom­pa­nii za do­brze. Woj­sko ma nie czuć się kom­for­to­wo: woj­sko ma umieć wal­czyć. Wal­ka to nie wy­wczas, jak ma­wia je­den mój zna­jo­my Żyd, Jó­zek Szyr­mer. Ma świ­ętą ra­cję, choć on aku­rat zo­stał ofi­ce­rem.
Przy­cho­dzi mło­dy z po­bo­ru i nie wie o świe­cie nic. Jest su­ro­wy jak świ­ątecz­ny śle­dź. A fi­zycz­nie… Na­wet szko­da ga­dać. Do­brze, je­śli umie prze­biec sto me­trów bez pal­pi­ta­cji ser­ca. Ci chłop­scy sy­no­wie są sil­ni i na­wy­kli do ro­bo­ty, ale jak mają zro­bić skłon w przód, wy­wra­ca­ją się. Gdy im po­ka­zać ka­ra­bin ma­szy­no­wy, ga­mo­nio­wa­to roz­dzia­wia­ją gębę, bo ta­kiej tech­ni­ki to oni, pa­nie, u sie­bie we wio­sce w ży­ciu nie wi­dzie­li. W trak­cie kur­su re­kruc­kie­go spra­wiam, że z ba­ra­nów sta­ją się sza­ka­la­mi. Mają sza­cu­nek nie tyl­ko do ofi­ce­rów, ale i do ko­le­gów z dru­ży­ny. Ta­kże do sa­mych sie­bie – to ostat­nie chy­ba naj­wa­żniej­sze. Jak to ro­bię?
Po swo­je­mu. Pew­nie mają ra­cję, zwąc mnie Dia­błem.
Nie wie­rzę w Boga. Nie od­czu­wam po­trze­by trans­cen­den­tu, nie sądzę, by mo­imi dzia­ła­nia­mi kie­ro­wa­ła ja­kaś siła wy­ższa albo przy­naj­mniej ob­ser­wo­wa­ła gdzieś z góry. Gdy pa­trzę wo­kół, rów­nież nie mam wra­że­nia, że kie­ru­je ona in­ny­mi lu­dźmi. Wi­dzę, że bli­źni, co mądrzej­si, na ogół są cy­nicz­ni albo wprost pod­li. Resz­ta to głup­cy. No­szę czar­ne oku­la­ry? Może, cze­mu nie. Przy­naj­mniej nie ślep­nę, gdy na­tra­fiam na gwa­łtow­ny roz­błysk idio­ty­zmu, złej woli lub zwy­kłe­go dra­ństwa.
Z dru­giej stro­ny, mam wo­kół sa­mych re­li­gij­nych lu­dzi: ka­to­li­ków, pra­wo­sław­nych, pro­te­stan­tów, ży­dów, na­wet ma­ho­me­tan. Cho­dzą do ko­ścio­łów, me­cze­tów, zbo­rów czy sy­na­gog. Czy to im w ży­ciu po­ma­ga? Czy roz­wi­ązu­je choć je­den pro­blem? Może. A może nie. Trze­ba py­tać ka­żde­go z osob­na. Ja się nad tym nie za­sta­na­wiam. Będę my­ślał po śmier­ci. Ja roz­wi­ązu­ję pro­ble­my po swo­je­mu i Bóg mi do ni­cze­go po­trzeb­ny nie jest. Nie był.
Prze­pra­szam. Mogę za­pa­lić? Dzi­ęku­ję. Sła­be te wa­sze pa­pie­ro­sy, ale do­bre, bez dwóch zdań. Aro­ma­tycz­ne. Do­bry ty­toń.
Opo­wiem wszyst­ko. Te­raz ta­jem­ni­ce nie mają już żad­ne­go zna­cze­nia, mylę się?
Mu­szę tyl­ko wie­dzieć jed­ną rzecz.
O czym wła­ści­wie roz­ma­wia­my? ■

I

Hi­po­lit Kręp­ski czuł wbi­te w sie­bie ci­ężkie, tak­su­jące spoj­rze­nia.
Czar­ne, zde­cy­do­wał. Ko­lor ża­ło­by. Ko­lor śmier­ci. Niech mo­je­go pie­przo­ne­go bra­ta szlag naj­ja­śniej­szy tra­fi.
Mężczy­źni nie­cier­pli­wi­li się. Tyl­ko dla­te­go pod­jął de­cy­zję. Gdy­by miał czas, zwle­ka­łby dłu­żej.
Prze­su­nął szton, je­dy­ny, jaki mu zo­stał, na pole ozna­czo­ne czar­nym rom­bem. Ski­nął gło­wą. Był go­tów, by przy­jąć ko­lej­ny, ostat­ni już cios.
– Rien ne va plus – po­wie­dział kru­pier, by do­pe­łnić for­mal­no­ści, po czym za­kręcił ko­łem w prze­ciw­nym kie­run­ku, wpra­wia­jąc w ruch nie­wiel­ką sta­lo­wą kul­kę. Hi­po­lit za­ci­snął dło­nie, za wszel­ką cenę sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać, jak bar­dzo jest zde­ner­wo­wa­ny. W gło­wie szu­mia­ło, w prze­ły­ku czuł kwa­śny smak nud­no­ści. Prze­klęty ko­niak. Zbyt dużo lam­pek wy­pi­tych zbyt szyb­ko. Kul­ka kręci­ła się, po­zor­nie w jed­no­staj­nym tem­pie, jak­by nie obo­wi­ązy­wa­ły jej pra­wa gra­wi­ta­cji. Ka­żda se­kun­da dłu­ży­ła się w nie­sko­ńczo­no­ść. Kręp­ski za­mknął oczy. Nie chciał tego oglądać. Był dur­niem. Był ostat­nim dur­niem, bez na­dziei na po­pra­wę, bez żad­nych szans na opusz­cze­nie stre­fy zdur­no­wa­ce­nia.
W ko­ńcu sta­lo­wa bil­ka zwol­ni­ła. Kręci­ła się jesz­cze przez chwi­lę, po czym wpa­dła do ko­szycz­ka. Hi­po­lit od­wa­żył się otwo­rzyć oczy. I za­ma­rł.
To sta­lo­we cho­ler­stwo sta­ło w prze­dzia­le ozna­czo­nym nu­me­rem dwa.
A dwój­ka jest czar­na.
Więc jed­nak – wy­grał. Nie­wie­le, rap­tem dru­gą war­to­ść za­kła­du, ale nie cho­dzi­ło o pie­ni­ądze (w tym wy­pad­ku na­praw­dę nie cho­dzi­ło o pie­ni­ądze), li­czy­ło się co in­ne­go: szczęście wró­ci­ło. Szczęście wró­ci­ło. A wraz z nim szan­sa, że znów za­świe­ci sło­ńce.
Ode­tchnął głębo­ko, jak nu­rek prze­by­wa­jący zbyt dłu­go pod wodą. Uda­ło mu się ro­ze­wrzeć dło­nie.
– Pan rot­mistrz gra da­lej? – za­py­tał kru­pier, prze­su­wa­jąc w jego stro­nę wy­gra­ny szton.
Kręp­ski za­wa­hał się, ale gdy do­strze­gł kpi­ący uśmie­szek jed­ne­go z to­wa­rzy­szy gry – któ­ry dwie go­dzi­ny wcze­śniej przed­sta­wił się jako ma­jor Ja­ki­śtam Skądśtam, do­wód­ca Cze­go­śtam – gdy przyj­rzał się po­zo­sta­łym dwóm gra­czom, fleg­ma­tycz­ne­mu pu­łkow­ni­ko­wi i bez­czel­ne­mu, aro­ganc­kie­mu po­rucz­ni­ko­wi, któ­re­go za­so­by fi­nan­so­we zda­wa­ły się nie mieć dna, zro­zu­miał, że ma ocho­tę na jesz­cze. Zwy­kle roj­ne, choć prze­cież nie­le­gal­ne ka­sy­no tym ra­zem było nie­mal pu­ste. Nikt nie mógł im prze­szko­dzić.
To do­pie­ro po­czątek, po­my­ślał.
I po­czuł ulgę.
– Cor­ner bet – po­wie­dział, sta­wia­jąc zło­żo­ny z dwóch że­to­nów słu­pek na prze­ci­ęciu czte­rech nu­me­rów. – Tu mnie jesz­cze dziś nie było.
– Pan rot­mistrz na­gle ostro­żny się zro­bił – sko­men­to­wał po­rucz­nik. Jego na­zwi­sko aku­rat Kręp­ski za­pa­mi­ętał. Wiel­hor­ski. Ar­ty­le­rzy­sta, zda­je się. Albo mo­ździe­rzy­sta. Po­to­mek ja­ki­chś na­po­le­ońskich ge­ne­ra­łów. Je­chał go czort. Przed chwi­lą po­sta­wił czte­ry krwi­ście czer­wo­ne, pi­ęćdzie­si­ęcio­zło­to­we szto­ny na po­je­dyn­czy nu­mer. Zro­bił to z non­sza­lan­cją wła­ści­wą lu­dziom za­mo­żnym z uro­dze­nia.
– Zo­ba­czy­my, co komu pi­sa­ne – od­pa­rł Hi­po­lit.
– A ja­kże – do­dał ma­jor Ja­ki­śtam, ob­sta­wia­jąc pierw­szą dwu­nast­kę. Ni­g­dy nie sta­wiał na kon­kret­ne licz­by ani na­wet na ko­lo­ry. Jego tak­ty­ka była mor­der­czo sku­tecz­na: na ra­zie, na osiem ko­le­jek, prze­grał tyl­ko dwu­krot­nie. – Graj­my, bo noc pó­źna się robi.
Wiel­hor­ski za­ci­ągnął się cy­ga­rem.
– Pro­szę uprzej­mie – od­pa­rł, ma­cha­jąc nie­dba­le dło­nią.
– Rien ne va plus – rzu­cił nie­śmier­tel­ne za­klęcie kru­pier.
Koło wi­ro­wa­ło, kul­ka grze­cho­ta­ła, Hi­po­lit nie mógł po­wstrzy­mać się od wy­pi­cia ko­lej­nej lamp­ki ko­nia­ku, któ­ra jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki po­ja­wi­ła się przed jego no­sem. Tym ra­zem al­ko­hol spe­łnił swe za­da­nie; Kręp­ski po­czuł się pew­niej. Na­wet za­wro­ty gło­wy nie­co się zmniej­szy­ły.
– Dzie­si­ęć – po­wie­dział kru­pier, gdy zro­bi­ło się ci­cho.
Kręp­ski spoj­rzał na stół i zdu­miał się. Nu­mer dzie­si­ęć. Typ Wiel­hor­skie­go. Typ cho­ler­ne­go, aro­ganc­kie­go po­rucz­ni­ka – ar­ty­le­rzy­sty albo mo­ździe­rzy­sty – Wiel­hor­skie­go, któ­ry przy­jął trzy­dzie­sto­dwu­krot­ną wy­gra­ną jak naj­zwy­klej­szą rzecz na świe­cie, jak­by mu się ona na­le­ża­ła z ra­cji po­cho­dze­nia i Bóg wie cze­go jesz­cze.
Istot­ne było co in­ne­go. Hi­po­lit po­sta­wił oba że­to­ny na skrzy­żo­wa­niu pól dzie­si­ąt­ki, je­de­nast­ki, trzy­nast­ki i czter­nast­ki. Co ozna­cza­ło, że rów­nież wy­grał, czte­ro­krot­nie mniej niż po­rucz­nik, ale wy­grał. Jesz­cze w po­przed­niej grze mógł po­ło­żyć na sza­li ostat­ni że­ton o le­d­wie dwu­dzie­sto­zło­to­wej war­to­ści, te­raz dys­po­no­wał kwo­tą trzy­stu dwu­dzie­stu zło­tych. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło mu do sumy, z któ­rą star­to­wał.
To było to. Do­bra pas­sa. Ileż na nią cze­kał.
Za­ta­rł ręce.
– Gra­my, pa­no­wie? – za­py­tał.
Wiel­hor­ski uśmiech­nął się.
– Może po­dwo­imy staw­ki? Czter­dzie­ści zło­tych mi­ni­mum?
Kręp­ski po­czuł przy­pływ pod­nie­ce­nia.
– Do­bra myśl – orze­kł.
Pu­łkow­nik i ma­jor byli po­dob­ne­go zda­nia.
Ob­sta­wi­li – Kręp­ski za­ry­zy­ko­wał po­ło­wę wy­gra­nej kwo­ty. Kel­ner po­now­nie na­pe­łnił kie­lisz­ki i znik­nął rów­nie bez­sze­lest­nie, jak się po­ja­wił. Kru­pier wy­po­wie­dział zwy­cza­jo­wą for­mu­łkę. Koło po­szło w ruch.
Ko­lej­na wy­gra­na.
Kręp­ski przy­gar­nął do sie­bie po­ka­źny sto­sik szto­nów. Daw­no już nie czuł się tak do­brze. Nud­no­ści mi­nęły jak ręką od­jął. Wiel­hor­ski uśmie­chał się krzy­wo, pu­łkow­nik przy­ty­kał do oka mo­nokl i mru­czał coś pod no­sem, ma­jor był wy­ra­źnie zły, bo prze­grał po raz trze­ci.
Hi­po­lit po­my­ślał, że naj­roz­sąd­niej­szym roz­wi­ąza­niem by­ło­by po­wie­dzieć „pas”. Wła­śnie te­raz, w tym mo­men­cie. Dziś wy­grał, i to so­lid­nie. Po­wi­nien za­mie­nić szto­ny na go­tów­kę i wy­jść. Ale przy­po­mniał so­bie twarz sta­re­go Żyda, któ­ry mie­si­ąc temu po­ży­czył mu znacz­ną kwo­tę „tyl­ko na ty­dzień”. Przed oczy­ma sta­nął daw­ny zna­jo­my, któ­ry wy­su­płał ostat­nie oszczęd­no­ści, by po­ra­to­wać sta­re­go przy­ja­cie­la, bła­ga­jące­go go na ko­la­nach o krót­ko­ter­mi­no­wą po­życz­kę. I ten ohyd­ny ban­dzior, zwa­ny przez swych kam­ra­tów „Wu­jem Bog­da­nem”, mru­żący swe świ­ńskie oczy i py­ta­jący, co pan rot­mistrz da mu w za­staw za po­ży­cze­nie ty­si­ąca zło­tych, bo sam we­ksel to jed­nak tro­chę za mało. Ta­kich lu­dzi było wi­ęcej. Łącz­na kwo­ta dłu­gów śni­ła mu się po no­cach.
Wy­gram i spła­cę ich za jed­nym za­ma­chem, po­my­ślał. I moja noga wi­ęcej tu nie po­sta­nie.
– Wszyst­ko – po­wie­dział. – Na pi­ąt­kę i szóst­kę.
– Pan rot­mistrz na pi­ąt­kę i szóst­kę – po­wtó­rzył kru­pier, zręcz­nie ukła­da­jąc że­to­ny Kręp­skie­go w trzy wy­so­kie wie­że i prze­su­wa­jąc je na li­nię od­dzie­la­jącą wska­za­ne licz­by. – Pa­no­wie?
Pu­łkow­nik spa­so­wał, po­zo­sta­li dwaj ob­sta­wi­li swe typy. Hi­po­lit uda­wał, że nie do­strze­ga iro­nicz­ne­go uśmiesz­ku Wiel­hor­skie­go, zresz­tą wła­ści­wie na­praw­dę go nie do­strze­gał. Miał przed oczy­ma nie­na­wist­nie skrzy­wio­ną twarz bra­ta. Nie, Hi­po­li­cie, mó­wił Lu­dwik. Oj­ciec wy­ra­źnie za­strze­gł, że je­śli będziesz grał, nie na­le­ży ci się nic.
Zo­ba­czy­my, co się komu na­le­ży, po­my­ślał młod­szy z bra­ci. Le­żące na ko­la­nach dło­nie same zwi­nęły się w pi­ęści.
Koło ru­szy­ło.

***

Lu­dwik Kręp­ski za­ci­snął dłoń na ręko­je­ści Lu­ge­ra tak moc­no, że aż zbie­la­ły kost­ki. W dru­giej trzy­mał list.
Ja­kie to będzie pro­ste. Czte­ry kro­ki, prze­jście przez drzwi, po­tem krót­ki ko­ry­tarz, nie wi­ęcej niż sze­ść kro­ków, skręt w pra­wo, sa­lon…
A w nim, roz­par­ta na ka­na­pie, Ma­rian­na. Za­pew­ne czy­ta ksi­ążkę, a na sto­li­ku pa­ru­je szklan­ka czar­nej jak noc her­ba­ty bez cu­kru. Po pro­stu po­dej­dzie, pod­nie­sie broń, już wcze­śniej od­bez­pie­czo­ną i prze­ła­do­wa­ną, wy­ce­lu­je, nie­zbyt dłu­go, nie spo­sób prze­cież spu­dło­wać z od­le­gło­ści me­tra…
I strze­li. Może dwu­krot­nie, dla pew­no­ści.
Choć pew­nie le­piej by­ło­by za­trzy­mać się wcze­śniej. Dwa me­try przed ce­lem, albo trzy. Dy­stans nie­mal rów­nie pew­ny, a krew nie ochla­pie mu ko­szu­li. Krew trud­no zmyć. Ko­szu­la będzie do wy­rzu­ce­nia, a on ją lu­bił, ko­łnie­rzyk świet­nie le­żał, ma­te­riał był do­sko­na­ły, ro­bo­ta kraw­ca pierw­szo­rzęd­na. Nie miał cza­su na prze­bie­ra­nie się. Cie­szy­ło go, że pa­mi­ętał o ta­kich szcze­gó­łach. To zna­czy, że gniew nie zmącił mu trze­źwo­ści oce­ny. Tak, sta­nie o trzy duże kro­ki od ka­na­py i wte­dy za­cznie strze­lać.
Je­zu­sie słod­ki, Ma­rian­na.
Ma­rian­na!
Jak to mo­żli­we? Jak to się sta­ło? I ja­kim cu­dem on to, co się sta­ło, prze­oczył?
List sta­no­wił stu­pro­cen­to­wy do­wód zdra­dy i nad­sze­dł nie­daw­no, może wczo­raj, naj­pó­źniej przed dwo­ma dnia­mi. Ale prze­cież zło, któ­re opi­sy­wał, któ­rym wprost krzy­czał, wy­da­rzy­ło się wcze­śniej. I trwa­ło od dłu­ższe­go cza­su. A on oka­zał się ślep­cem – za­du­fa­nym w swą wła­dzę ślep­cem.
Usły­szał głos Ma­rian­ny. Roz­ma­wia­ła ze słu­żącym, pro­sząc za­pew­ne o szal. Mimo pa­nu­jące­go na ze­wnątrz upa­łu we dwo­rze było chłod­no.
Lu­dwik spoj­rzał na Lu­ge­ra. Ci­ężki, bu­dzący za­ufa­nie pi­sto­let. Nie­za­wod­ny. Dwa razy w cza­sie woj­ny dwu­dzie­ste­go roku ura­to­wał mu ży­cie. Nie za­wie­dzie i tym ra­zem, za­ła­twi spra­wę szyb­ko i na za­wsze. Ma­rian­na nie będzie cier­pia­ła.
Z dru­giej stro­ny, huk strza­łu sły­chać będzie w ca­łym domu. Zbie­gnie się słu­żba. Zo­ba­czy mar­twą pa­nią. A ta­kże jego – z dy­mi­ącą jesz­cze bro­nią w ręku.
I się za­cznie.
Umy­sł pod­su­nął ob­raz cia­ła mio­ta­jące­go się na ko­ńcu szu­bie­nicz­ne­go sznu­ra.
Nie. Nie tak to zro­bi. Nie ma za­mia­ru za­wi­snąć albo spędzić resz­ty ży­cia w wi­ęzie­niu.
Cof­nął się, otwo­rzył szu­fla­dę, uło­żył w niej za­bez­pie­czo­ny na po­wrót pi­sto­let. Po­tem nie­zwy­kle sta­ran­nie zło­żył list, wsa­dził go do ko­per­ty i sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać jak naj­ci­szej, po­sze­dł do przed­po­ko­ju, do sto­li­ka. Po­ło­żył ko­per­tę w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go ją za­brał.
W sa­lo­nie pa­no­wa­ła ci­sza. Ma­rian­na ni­cze­go nie za­uwa­ży­ła.
Ode­tchnął z ulgą.
Po kil­ku mi­nu­tach sta­nął przed nią ubra­ny w bry­cze­sy, sta­re ofi­cer­ki, po­dob­nie jak pi­sto­let pa­mi­ęta­jące czas woj­ny, trencz i to­czek.
– Żono, może masz ocho­tę na prze­ja­żdżkę? – za­py­tał.
Ma­rian­na pod­nio­sła wzrok znad ksi­ążki.
– Te­raz? – za­py­ta­ła. Od tego zmy­sło­we­go gło­su prze­cho­dził go dreszcz.
– Jest ma­jo­wy, pi­ęk­ny po­ra­nek. Ruch do­brze nam zro­bi – od­pa­rł.
– A wiesz, to do­bry po­my­sł – stwier­dzi­ła, wsta­jąc.
Po kwa­dran­sie mknęli obo­je przed sie­bie, ra­mię w ra­mię. Lu­dwik zer­k­nął kątem oka. Ma­rian­na sie­dzia­ła w sio­dle pew­nie, po męsku. Wy­my­ka­jące się spod tocz­ka czar­ne loki po­wie­wa­ły na wie­trze. Była pi­ęk­ną ko­bie­tą, do­sko­na­le świa­do­mą swej uro­dy.
Ja­sna cho­le­ra, za­klął Lu­dwik. Do gnie­wu do­łączy­ła roz­pacz. Czy to na­praw­dę musi się tak sko­ńczyć?
Musi. Wia­ro­łom­no­ść zo­sta­nie uka­ra­na. Po­rządek zo­sta­nie przy­wró­co­ny.
Ga­lo­pem prze­mknęli przez łąkę, mi­nęli nie­wiel­ki za­gaj­nik, na chwi­lę znów wy­pry­snęli na otwar­tą prze­strzeń, po czym wje­cha­li do lasu, sta­re­go, gęsto pod­szy­te­go lasu, któ­ry ci­ągnął się nie­mal do gra­nic ma­jąt­ku. Piasz­czy­sta dro­ga była dość sze­ro­ka i rów­na, utwar­dzo­na ty­si­ącem kół wo­zów drwa­li zwo­żących drew­no z wy­rębu.
Po­ko­na­li nie­wiel­ki łuk i wy­je­cha­li na pro­stą. Dwie­ście me­trów da­lej Lu­dwik zo­ba­czył stu­let­nią so­snę zwa­lo­ną ostat­nią wi­chu­rą. Na­je­żo­ny złom­ka­mi ga­łęzi pień ca­łko­wi­cie prze­gra­dzał dro­gę. To było to.
– Ha! – wrza­snął i od­wró­cił się do żony. – Za­ło­żysz się, że ko­by­ła nie sko­czy?
Nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, sma­gnął wierz­chow­ca szpi­cru­tą.
Bu­ce­fał, pi­ęcio­let­ni ogier pe­łnej krwi an­giel­skiej, per­ła ho­dow­li, duma wła­ści­cie­la i w grun­cie rze­czy przy­ja­ciel, płyn­nie prze­sze­dł w cwał. Drze­wa po bo­kach dro­gi zla­ły się w jed­ną zie­lo­ną smu­gę, wiatr świsz­czał w uszach, koń mknął jak wy­pusz­czo­na z łuku strza­ła, zda­wał się nie do­ty­kać ko­py­ta­mi zie­mi.
Prze­szko­da zbli­ża­ła się bły­ska­wicz­nie. Była co­raz wi­ęk­sza, wy­ższa, po­tężna ni­czym góra.
– Skacz, Bu­ce­fał! Skacz!
Ogier stu­lił uszy i stęk­nął chra­pli­wie. Na­bi­te mi­ęśnia­mi cia­ło wy­strze­li­ło w po­wie­trze ni­czym roz­wi­ja­jąca się gwa­łtow­nie spręży­na.
Nim jesz­cze ko­py­ta ode­rwa­ły się od zie­mi, po­chy­lo­ny nad ko­ńskim łbem Lu­dwik po­czuł pa­ra­li­żu­jące ukłu­cie stra­chu. W ułam­ku se­kun­dy zro­zu­miał, jak wiel­kie głup­stwo po­pe­łnił. Za­da­nie, ja­kie po­sta­wił przed ko­niem, było zbyt wy­ma­ga­jące – oba­lo­ne drze­wo wi­sia­ło wy­so­ko, nie­mal dwa me­try nad dro­gą. Obaj przy­pła­cą zu­chwal­stwo zdro­wiem, a może i ży­ciem. I w imię cze­go? Ze­msty wo­bec ko­bie­ty, któ­rą w grun­cie rze­czy ko­chał?
Wło­sy sta­nęły mu dęba pod tocz­kiem.
Koń i je­ździec za­częli wzno­sić się w górę. Pień z ostry­mi ni­czym lwie zęby ki­ku­ta­mi ga­łęzi zbli­żał się dra­ma­tycz­nie szyb­ko, a jed­no­cze­śnie, ja­ki­mś nad­przy­ro­dzo­nym spo­so­bem – po­wo­li, w upior­nie śla­ma­zar­nym tem­pie. Bu­ce­fał stęk­nął po­now­nie, gło­śniej, jak­by chcąc za­pro­te­sto­wać prze­ciw nie­uchron­ne­mu.
Lu­dwi­ko­wi, nie wie­dzieć cze­mu, przy­po­mnia­ła się roz­mo­wa z Hi­po­li­tem.
– Szko­da tego ko­nia dla cie­bie, wiesz? – rze­kł młod­szy o trzy lata brat, gdy wi­dzie­li się ostat­nim ra­zem. Wy­jąt­ko­wo nie roz­ma­wia­li o pie­ni­ądzach. Hi­po­lit ca­łkiem zręcz­nie uda­wał czło­wie­ka uzdro­wio­ne­go. – Ty zu­pe­łnie nie po­tra­fisz usza­no­wać jego za­let. Nie umiesz ich na­wet do­strzec. Do wierz­chow­ca tej kla­sy po­trze­ba praw­dzi­we­go fa­chow­ca.
– Czy­li cie­bie – uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi Lu­dwik.
– Na przy­kład. – Hi­po­lit był śmier­tel­nie po­wa­żny. – Nie twier­dzę, że masz mi go dać, cho­ciaż po­wi­nie­neś to zro­bić w ra­mach no­we­go po­cząt­ku. Zwie­rzę prze­sta­nie się męczyć. Osta­tecz­nie mogę go od cie­bie od­ku­pić.
Lu­dwik już otwar­cie śmiał się w głos. To była gra – na wie­lu po­zio­mach. Gniew Hi­po­li­ta nie zdążył się jesz­cze wy­pa­lić do ko­ńca, choć jego miej­sce co­raz częściej zaj­mo­wał żal ukry­ty pod płasz­czy­kiem uprzej­mo­ści i chło­du. Pro­po­zy­cja od­ku­pie­nia Bu­ce­fa­ła, mimo lek­kie­go tonu, była wła­ści­wie żąda­niem.
– Lu­bię tego ko­nia – uci­ął dys­ku­sję Lu­dwik. Żąda­nie, po raz ko­lej­ny, zo­sta­ło od­rzu­co­ne. Dzie­ląca ich ba­rie­ra sta­ła się jesz­cze wy­ższa.
Te­raz star­szy z bra­ci le­ciał więc na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem, a po gło­wie tłu­kła mu się go­rycz obec­na w gło­sie młod­sze­go bra­ta. Sta­rał się ją zro­zu­mieć. Na­praw­dę się sta­rał. I za­ra­dzić jej – jak mógł. Na­pi­sa­na przez ojca ostat­nia wola pre­cy­zyj­nie jed­nak okre­śla­ła wa­run­ki, ja­kie młod­szy brat musi spe­łnić, by uzy­skać to, co mu się na­le­ży. Przed uko­ńcze­niem trzy­dzie­ste­go roku ży­cia Hi­po­lit ma ca­łko­wi­cie za­rzu­cić ha­zard, do­pie­ro wte­dy otrzy­ma po­ło­wę ma­jąt­ku, brzmiał sto­sow­ny za­pis te­sta­men­tu. Stra­żni­kiem za­pi­su, a za­ra­zem dys­po­zy­ta­riu­szem owej po­ło­wy czy­nił oj­ciec star­sze­go bra­ta. Je­śli Hi­po­lit nie uwol­ni się ze szpo­nów na­ło­gu przed trzy­dziest­ką, jego po­ło­wa prze­cho­dzi na wła­sno­ść Lu­dwi­ka i tyl­ko od jego do­brej woli za­le­ży, co się z nią sta­nie da­lej.
Hi­po­lit kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej świ­ęto­wał trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. We­dle wie­dzy Lu­dwi­ka na­dal grał w naj­lep­sze, choć bo­żył się na wszyst­kie świ­ęto­ści, że jest ina­czej. Zgod­nie z wolą ojca Lu­dwik prze­jął ma­jątek – nie mógł po­stąpić w inny spo­sób, ani for­mal­nie, ani we wła­snym su­mie­niu.
Hi­po­lit po­wi­nien zro­zu­mieć – i ro­bił wszyst­ko, by nie ro­zu­mieć. Co wi­ęcej, za­dał bra­tu cios w ple­cy. Lu­dwik uwa­żał się za czło­wie­ka wy­ro­zu­mia­łe­go, ale nie po­tra­fił ścier­pieć nie­lo­jal­no­ści. Dla­te­go sko­czył, głu­pio ry­zy­ku­jąc – i po­nie­wcza­sie zro­zu­miał, że naj­bar­dziej może uka­rać sa­me­go sie­bie.
Po­czuł lek­kie ni­czym mu­śni­ęcie ude­rze­nie. Przed­nie ko­py­ta za­wa­dzi­ły o jed­ną z uła­ma­nych ga­łęzi, dłu­ższą niż inne. Lu­dwik od­ru­cho­wo przy­wa­rł do ko­ńskie­go kar­ku, ocze­ku­jąc naj­gor­sze­go. Oczy­ma du­szy wi­dział, jak koń, pcha­ny ogrom­ną siłą wło­żo­ną w skok, za­czy­na nur­ko­wać, jak łeb co­raz bar­dziej idzie w dół, a ma­syw­ny tu­łów pro­stu­je się, za­dem ku gó­rze, jak przed­nie nogi prze­bie­ra­jąc bez­rad­nie w po­wie­trzu, sta­ra­ją się zła­pać ja­kiś punkt za­cze­pie­nia i nie znaj­du­ją go, jak w ko­ńcu koń upa­da ci­ężko na łeb, a po­tem wy­wra­ca się na grzbiet, przy­gnia­ta­jąc je­źdźca swą sze­ść­set­ki­lo­gra­mo­wą masą i po­zba­wia­jąc ży­cia, uprzed­nio zgru­cho­taw­szy wszyst­kie ko­ści.
Przy­go­to­wał się na ude­rze­nie, któ­re nie na­stąpi­ło.
Bu­ce­fał prze­le­ciał nad zęba­tym pniem ni­czym po­cisk i mi­ęk­ko wy­lądo­wał kil­ka me­trów za prze­szko­dą. Je­ździec ści­ągnął wo­dze. Koń zwol­nił, a za­raz po­tem za­trzy­mał się.
Lu­dwik ota­rł zro­szo­ne po­tem czo­ło i zer­k­nął przez ra­mię. Ma­rian­na nad­je­żdża­ła cwa­łem. Jej wierz­cho­wiec, Afro­dy­ta, do­rod­na czte­ro­let­nia klacz arab­ska, był uro­dzo­nym, nie­do­ści­gnio­nym bie­ga­czem, któ­ry nie­daw­no od­krył urok ska­ka­nia i roz­sma­ko­wał się w nim. A do­sia­da­jącej go ama­zon­ce nie zby­wa­ło na fan­ta­zji i od­wa­dze.
Lu­dwik po­czuł ogar­nia­jące go prze­ra­że­nie. Otwo­rzył usta, by ostrzec, wstrzy­mać nie­unik­nio­ną ka­ta­stro­fę, krzyk­nąć, że ko­cha…
Sło­wa uwi­ęzły mu w gar­dle.
Klacz od­bi­ła się lek­ko, jak­by nie obo­wi­ązy­wa­ły jej pra­wa gra­wi­ta­cji, i prze­sko­czy­ła nad prze­szko­dą ze spo­rym za­pa­sem wy­so­ko­ści, pi­ęk­nym, kla­sycz­nym ba­scu­lem. Wy­lądo­wa­ła na dro­dze z gra­cją, wstrząsnęła łbem i za­trzy­ma­ła się, po­słusz­na po­le­ce­niu Ma­rian­ny.
– Wspa­nia­ły skok – po­wie­dział Lu­dwik. Nie wie­dział, co wła­ści­wie czu­je: za­wód czy ulgę.
Ma­rian­na ro­ze­śmia­ła się per­li­ście. Sie­dzia­ła w sio­dle pew­niej niż nie­je­den ułan. Męski strój tyl­ko do­da­wał jej po­wa­bu. W ciem­nych oczach ta­ńczy­ły iskier­ki prze­ko­ry.
– Ach, Lu­dwi­ku, Afro­dy­ta ska­cze le­piej od tego two­je­go prze­re­kla­mo­wa­ne­go ogie­ra – od­pa­rła.
Kręp­ski po­kręcił gło­wą. Nie do ko­ńca ro­zu­miał, co się z nim dzie­je. Czy jego żona zda­je so­bie spra­wę, cze­go jesz­cze przed chwi­lą jej ży­czył?
Za­czy­nał czuć nie­smak do sa­me­go sie­bie. Choć gniew nie mi­nął i nie mi­nie dłu­go.
– Bu­ce­fał jest przy­zwy­cza­jo­ny do sko­ków, two­ja klacz robi to od nie­daw­na – ci­ągnął su­chym, drew­nia­nym gło­sem. – Prze­szko­da była wy­so­ko.
– Czy­żbyś uwa­żał, że nie mogę ci do­rów­nać?
Spoj­rzał. Wy­da­wa­ła się uoso­bie­niem nie­win­no­ści. Wal­ka, za­wsze i wszędzie wal­ka, po­my­ślał z go­ry­czą. Ona po­win­na uro­dzić się mężczy­zną i zo­stać po­li­ty­kiem. Uda­je? Czy na­praw­dę nie wi­dzi mo­je­go sta­nu?
– Je­dzie­my – burk­nął. – Zgłod­nia­łem.
Ru­szy­li stępa. Co da­lej? Ko­lej­ne pró­by?
A może war­to po pro­stu po­wa­żnie się roz­mó­wić? Przy­przeć do muru, zmu­sić do wy­ja­wie­nia prze­win, za­żądać skru­chy, a po­tem uka­rać, by w ko­ńcu wy­ba­czyć, a przy­naj­mniej roz­wa­żyć wy­ba­cze­nie, su­mien­nie i szcze­rze?
Za­tem – co da­lej? Co da­lej? Co da­lej?
Miał świa­do­mo­ść, że na­wet udo­wod­nie­nie jej winy będzie kro­kiem ozna­cza­jącym woj­nę, bo Ma­rian­na nie na­le­ża­ła do ko­biet ule­głych. Za­wsze mia­ła wła­sne zda­nie i po­tra­fi­ła oka­zy­wać nie­za­do­wo­le­nie, o tak, po­tra­fi­ła bar­dzo do­brze. Gdy pró­bo­wał ją zmu­sić do dzia­ła­nia wbrew jej woli, ka­ra­ła go – ot, cho­ćby wy­no­sząc się na kil­ka dni z sy­pial­ni do po­ko­ju go­ścin­ne­go i ogra­ni­cza­jąc kon­tak­ty do grzecz­no­ścio­wych for­mu­łek przy po­si­łkach. Ja­kże jej wte­dy nie­na­wi­dził. I ko­chał za­ra­zem. Był go­tów roz­szar­pać ją na sztu­ki, a za­raz po­tem paść do stóp i bła­gać o prze­ba­cze­nie. Był mężem za­ko­cha­nym w swej żo­nie na do­bre i złe.
A więc – cof­ni­ęcie się? Uda­wa­nie, że nic się nie sta­ło?
Nie­mo­żli­we. Ten pie­kiel­ny list, ja­ki­mś zgo­ła dia­bel­skim zrządze­niem losu zo­sta­wio­ny na sto­jącym w przed­po­ko­ju sto­li­ku, zmie­nił wszyst­ko. Jaw­ny do­wód zdra­dy bez­pow­rot­nie za­mie­nił ży­cie Lu­dwi­ka w pie­kło. Od­kąd tyl­ko go prze­czy­tał, stał się wi­ęźniem wy­obra­źni pod­su­wa­jącej co­raz to nowe ob­ra­zy na­gich, sple­cio­nych w mi­ło­snym ta­ńcu ciał, go­re­jących nie­mal, sto­pio­nych w jed­no, grzesz­nych. Czuł fi­zycz­ny ból. I nie­zna­ne do­tych­czas emo­cje, stąd pró­ba za­bój­stwa, stąd głu­pi i ry­zy­kow­ny – jak się oka­za­ło, głów­nie dla nie­go sa­me­go – skok przez zbyt wy­so­ko za­wie­szo­ną prze­szko­dę w na­dziei, że żona podąży za nim i zła­mie so­bie kark. Tak czy ina­czej wie­dział, że je­śli nie za­ra­dzi doj­mu­jące­mu po­czu­ciu nie­spra­wie­dli­wo­ści, osza­le­je.
Było wi­ęcej niż praw­do­po­dob­ne, że Ma­rian­na do­strze­ga­ła za­szłą w nim zmia­nę. Zna­ła go do­brze, przez sze­ść lat ma­łże­ństwa dał jej po­znać wi­ęk­szo­ść swych cech cha­rak­te­ru, na­pa­dów złe­go hu­mo­ru, nie­prze­my­śla­nych dzia­łań czy zwy­kłej opry­skli­wo­ści. Ona wie, że ja wiem, po­my­ślał. List po prze­czy­ta­niu zo­sta­wił w tym sa­mym miej­scu; gdy wra­cał do sa­lo­nu ubra­ny do prze­ja­żdżki, ko­per­ta znik­nęła, ale ona prze­cież zda­ła so­bie spra­wę, że le­ża­ła na wierz­chu i mąż mógł prze­czy­tać jej za­war­to­ść – a mimo to nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa, za­cho­wy­wa­ła się, jak­by nic się nie sta­ło i ży­cie bie­gło nor­mal­nym to­rem.
Je­chał więc przo­dem i du­mał. Nie wi­dział osza­ła­mia­jącej zie­le­ni lasu, nie sły­szał śpie­wu pta­ków, nie zwra­cał uwa­gi na przy­pie­ka­jące ple­cy sło­ńce.
Wy­je­cha­li na otwar­tą prze­strzeń pro­wa­dzącą wprost do rze­ki, two­rzącej w tym miej­scu sze­ro­kie na bli­sko sto me­trów roz­le­wi­sko.
– Lu­dwi­ku – usły­szał. Zdu­mie­nie i do­brze wy­czu­wal­ny w gło­sie Ma­rian­ny strach spra­wi­ły, że ode­rwał się od po­nu­rych my­śli i pod­nió­sł gło­wę. – Skąd to się tu­taj wzi­ęło?
Spoj­rzał przed sie­bie.
„To” oka­za­ło się spi­na­jącym oba brze­gi mo­stem zbu­do­wa­nym z sza­re­go po­lne­go ka­mie­nia i mia­ło kla­sycz­ny, lek­ko łu­ko­wa­ty kszta­łt. Fi­lar nik­nął w czar­nym nur­cie rze­ki. Wi­docz­ny fi­lar – nie spo­sób było stwier­dzić, czy jest ich wi­ęcej, dal­szy bo­wiem ko­niec na­gle zma­te­ria­li­zo­wa­nej bu­dow­li, po­dob­nie jak dru­gi brzeg, to­nął w gęstym obło­ku mgły.
Pi­ęk­ny, po­my­ślał Lu­dwik.
Po­czuł, że dzie­je się z nim coś nie­zwy­kłe­go: ja­kaś moc, po­tężna, wład­cza, choć za­ra­zem przy­ja­zna, wy­pe­łnio­na wiel­ką, pe­łną ta­jem­nic obiet­ni­cą, za­częła przy­ci­ągać go do mo­stu. Czuł, że siła ta skry­ta jest wła­śnie w sza­rym, po­kry­wa­jącym dru­gi brzeg obło­ku. Jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki od­sze­dł w za­po­mnie­nie brat, jego na­ło­gi, pre­ten­sje, śmier­tel­ne za­pa­sy o ma­jątek, Ma­rian­na, jej wia­ro­łom­no­ść, jego wo­bec niej za­mia­ry… Wszyst­ko zbla­dło i prze­sta­ło być w ja­ki­kol­wiek spo­sób istot­ne.
Most wo­łał go.
Wstrząsnął nim dłu­gi dreszcz.
Ma­rian­na za­częła krzy­czeć.
Lu­dwik od­wró­cił się i spoj­rzał na nią su­ro­wo. Była bla­da i naj­wy­ra­źniej śmier­tel­nie prze­ra­żo­na, ale przy­naj­mniej umil­kła.
– Wra­caj do dwo­ru – na­ka­zał przez ści­śni­ęte gar­dło. – Ni­ko­mu nic nie mów.
– Lu­dwi­ku…
– Masz ni­ko­mu nic nie mó­wić, ro­zu­miesz? – przy­ka­zał su­ro­wo. – To bar­dzo wa­żne. Cze­kaj na mnie i z ni­kim nie roz­ma­wiaj. Ja nie­dłu­go wró­cę.
Ma­rian­na wy­po­wia­da­ła ja­kieś sło­wa, mo­żli­we, że ape­lo­wa­ła mu do roz­sąd­ku, może pró­bo­wa­ła za­trzy­mać. Wła­ści­wie tego nie sły­szał.
Bu­ce­fał po­trząsnął łbem i ru­szył stępa w stro­nę mo­stu.

 
Wesprzyj nas