Genialny thriller psychologiczny, który zaskakuje niepowtarzalną fabułą. Javier Castillo stworzył świetną, trzymającą w napięciu intrygę. Pozycja obowiązkowa dla miłośników thrillerów.


Widzę Cię. Gdy był już tak blisko domku w Hidden Spring, że dostrzegł zapalone światła, Ryan odczytał SMS-a. Nie wiedział jeszcze, że to ostatnia wiadomość od Mirandy.

Małżeństwo scenarzystów z Los Angeles przechodzi poważny kryzys. Za namową terapeuty decydują się spędzić weekend z dala od cywilizacji. Mężczyzna dociera na miejsce i na podjeździe widzi zaparkowany samochód. W środku nikogo nie ma, w łazience ślady walki, a na podłodze plamy krwi. Gdzie jest Miranda?

Gdy Ryan zgłasza policji zaginięcie żony, sprawy zaczynają się komplikować. Wkrótce nieopodal miejsca jej zniknięcia detektywi odnajdują zwłoki młodej kobiety. W tym samym czasie do redakcji „Los Angeles Times” trafia taśma filmowa, która miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego.

Policja wznawia sprawę zaginięcia kobiety sprzed kilkunastu lat. Czy uda się odkryć, co łączy Paulę Hiks i Mirandę Huff? Czy za zniknięciem kobiet stoi ta sama osoba? I kto tak naprawdę jest ofiarą, a kto oprawcą?

Javier Castillo
Co się stało z Mirandą Huff?
Przekład: Joanna Ostrowska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 18 maja 2022
 
 

PRO­LOG
Ryan

Na­stęp­ny ra­nek
25 wrze­śnia 2015

Na­dal prze­śla­do­wał mnie za­pach krwi. Na­dal mia­łem przed ocza­mi ob­raz po­wie­wa­ją­cej na wie­trze ta­śmy po­li­cyj­nej, któ­rą za­bez­pie­czo­no sa­mo­chód Mi­ran­dy, i świa­teł la­ta­rek tań­czą­cych w ciem­no­ściach spo­wi­ja­ją­cych Hid­den Springs. Na­dal roz­brzmie­wa­ła mi w uszach zło­wro­ga ci­sza pa­nu­ją­ca w dom­ku. Mi­ran­da prze­pa­dła bez śla­du. Jak­by po­chło­nę­ła ją zie­mia, jak­by we­ssał ją ciem­ny las. Moja żona znik­nę­ła.
Rzu­ci­łem się na ka­na­pę w sa­lo­nie na­sze­go nic nie­war­te­go oka­za­łe­go domu i pró­bo­wa­łem po­zbie­rać my­śli. Przez cien­kie fi­ran­ki prze­ni­ka­ło po­ran­ne świa­tło. Za­kry­łem oczy dło­nią. Na­gle usły­sza­łem gło­śne stu­ka­nie do drzwi. Prak­tycz­nie nie spa­łem. Wró­ci­łem do domu o świ­cie, ja­kieś dwie go­dzi­ny wcze­śniej. To była jed­na z naj­gor­szych nocy w moim ży­ciu. Nie zdo­ła­łem jesz­cze prze­tra­wić tego, co się sta­ło. Ostat­nią rze­czą, na jaką mia­łem ocho­tę, była roz­mo­wa z ku­rie­rem, czy kogo tam li­cho przy­nio­sło. By­łem wy­koń­czo­ny, uda­łem więc, że ni­ko­go nie ma w domu. Wzią­łem kil­ka głę­bo­kich wde­chów, a kie­dy otwo­rzy­łem oczy, zo­ba­czy­łem nad sobą po­zba­wio­ną wy­ra­zu twarz Mi­ran­dy. Pa­trzy­ła na mnie z góry, jak za­wsze.
Prze­łkną­łem śli­nę i już mia­łem za­py­tać, gdzie była, ale kie­dy mru­gną­łem, znik­nę­ła. Zno­wu.
Ło­mo­ta­nie przy­bie­ra­ło na sile. A je­śli to Mi­ran­da chce się wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go prze­pa­dła bez sło­wa wy­ja­śnie­nia? Ze­rwa­łem się z ka­na­py i po­bie­głem do wyj­ścia.
– Mi­ran­da?! – wrza­sną­łem, ła­piąc za zło­tą gał­kę. Otwie­ra­jąc drzwi, na­wet nie za­py­ta­łem kto tam.
– Pa­nie Huff… – ode­zwał się ko­bie­cy głos.
Nie od razu ją po­zna­łem. Po­li­cjant­ka spo­glą­da­ła na mnie z po­wa­gą. Mia­ła na so­bie to samo ubra­nie co ubie­głej nocy, po­dob­nie jak ja.
– Ach, to pani – od­po­wie­dzia­łem roz­cza­ro­wa­ny. – Może mó­wić pani do mnie Ryan – do­da­łem. Od­wró­ci­łem się i po­czła­pa­łem w stro­nę ka­na­py. – Do­wie­dzia­ła się pani cze­goś?
– Nie­opo­dal miej­sca, gdzie znik­nę­ła pań­ska żona, zna­leź­li­śmy zwło­ki ko­bie­ty – po­in­for­mo­wa­ła, nie ru­sza­jąc się z pro­gu.
Znie­ru­cho­mia­łem w po­zy­cji ty­łem do drzwi. Ser­ce pod­sko­czy­ło mi do gar­dła, le­d­wie mo­głem od­dy­chać.
– Pa­nie Huff? Sły­szy mnie pan?
Roz­ma­wia­li­śmy kil­ka go­dzin wcze­śniej, kie­dy zgło­si­łem za­gi­nię­cie Mi­ran­dy. Nie spo­dzie­wa­łem się wte­dy ta­kie­go za­koń­cze­nia. Wie­rzy­łem, że moja żona wró­ci do domu jak gdy­by ni­g­dy nic i ura­czy mnie ja­kąś hi­sto­ryj­ką, któ­ra wy­ja­śni po­wo­dy jej dziw­ne­go znik­nię­cia. Że skoń­czy się na ja­kiejś nie­praw­do­po­dob­nej opo­wie­ści, ko­lej­nej do ko­lek­cji.
– Zwło­ki były za­ko­pa­ne płyt­ko pod zie­mią – cią­gnę­ła po­li­cjant­ka – przy le­śnej ścież­ce uczęsz­cza­nej przez tu­ry­stów od­wie­dza­ją­cych Hid­den Springs.
Na­zwa mia­stecz­ka od­bi­ła się echem w mo­jej gło­wie. Hid­den Springs. Po­li­cjant­ka mó­wi­ła da­lej: oj­ciec z sy­nem za­uwa­ży­li wy­sta­ją­cą z zie­mi sto­pę, od­sło­nię­tą przez deszcz. Tym­cza­sem ja na­dal sta­łem bez ru­chu, od­wró­co­ny ple­ca­mi do drzwi. Pró­bo­wa­łem po­wstrzy­mać łzy.
– Pa­nie Huff, wiem, że jest panu trud­no i że to nie naj­lep­szy mo­ment… – prze­rwa­ła, po czym do­da­ła już in­nym to­nem – …ale musi pan zi­den­ty­fi­ko­wać zwło­ki.

ROZ­DZIAŁ 4
Ryan

Do­mek
24 wrze­śnia 2015

Po­że­gna­łem się z Blac­kiem i ru­szy­łem w stro­nę drzwi. Po dro­dze mi­ną­łem parę roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych Ja­poń­czy­ków, któ­rzy chcie­li zro­bić so­bie z nim zdję­cie.
– Baw się do­brze! – za­wo­łał, kie­dy od­cho­dzi­łem od sto­li­ka. Na­wet nie od­wró­ci­łem gło­wy.
„Baw się do­brze”. Jak­by to było moż­li­we z Mi­ran­dą. Nie pa­mię­ta­łem już, kie­dy ostat­nio do­brze się z nią ba­wi­łem. Chy­ba za­po­mnia­łem na­wet, jak brzmi jej śmiech. Wiem, że go uwiel­bia­łem, do­da­wał mi skrzy­deł, cie­szy­łem się, że to ja je­stem jego przy­czy­ną, ale te­raz trud­no mi so­bie przy­po­mnieć jego brzmie­nie.
Nie że­bym w cią­gu ostat­nich mie­się­cy nie sły­szał, jak się śmie­je – po pro­stu jej śmiech był te­raz inny. Jak­by przy­ga­szo­ny. Kie­dy rzu­ca­łem ja­kiś żart, jej grzecz­no­ścio­wy chi­chot trwał do­kład­nie tyle, ile po­wi­nien, i ury­wał się rap­tow­nie, jak­by już wy­ko­na­ła swo­je za­da­nie i nie mu­sia­ła się wię­cej wy­si­lać. Nie­trud­no za­uwa­żyć, że ktoś śmie­je się tyl­ko z obo­wiąz­ku. Śmiech jest jak or­gazm. Albo wy­do­by­wa się ze środ­ka, z wnętrz­no­ści, albo od razu się orien­tu­jesz, że coś nie gra.
Od ja­kie­goś cza­su Mi­ran­da uda­wa­ła rów­nież or­ga­zmy. Cho­ciaż aku­rat tego, jak wy­glą­da­ły, kie­dy na­praw­dę czer­pa­li­śmy przy­jem­ność z sek­su, nie za­po­mnia­łem. Za­zwy­czaj drżał jej brzuch, wy­ko­ny­wa­ła gwał­tow­ne ru­chy ta­lią, wbi­ja­ła mi pal­ce w ło­pat­ki, obo­je dy­sze­li­śmy. Ale któ­re­goś dnia już tyl­ko ję­cza­ła i przy­ci­ska­ła mnie do sie­bie, jak­bym był głu­pi i się nie orien­to­wał, że chce jak naj­szyb­ciej za­koń­czyć te męki. Przy­znam, że były okre­sy, kie­dy nie mia­łem ocho­ty na seks, bo ba­łem się, że zno­wu bę­dzie uda­wać. Przy­tła­cza­ła mnie myśl, że mie­li­by­śmy le­żeć nago jed­no na dru­gim i okła­my­wać na­wet na­sze cia­ła. Na­gość spra­wia, że je­steś bar­dziej bez­bron­ny. Nie na­le­ży kła­mać, kie­dy nie masz na so­bie ubra­nia. To bez sen­su. Ob­na­ża­nie się przed dru­gą oso­bą po­win­no do­ty­czyć za­rów­no cia­ła, jak i du­szy, a my od ja­kie­goś cza­su ob­na­ża­li­śmy tyl­ko cia­ła. Chy­ba ża­den męż­czy­zna nie chce my­śleć, że nie jest w sta­nie za­spo­ko­ić swo­jej ko­bie­ty. Ale zda­rza­ły się wy­jąt­ki. Na przy­kład tego ran­ka pod prysz­ni­cem była bar­dziej roz­ocho­co­na… bar­dziej swa­wol­na, że się tak wy­ra­żę. Szcze­rze mó­wiąc, ogrom­nie mi się to po­do­ba­ło. Mia­łem wręcz wra­że­nie, że jest jak daw­niej. Sta­li­śmy pod stru­mie­niem wody, gry­zła moją war­gę, przy­wie­ra­ła do mnie i obej­mo­wa­ła mnie no­ga­mi, jak­by zła­pa­ła mnie w si­dła, z któ­rych już się nie uwol­nię.
Po­my­śla­łem, że może na­sza le­śna przy­go­da roz­nie­ci ogień, któ­re­go nam bra­ku­je, ale kie­dy było już po wszyst­kim, Mi­ran­da bez sło­wa do­koń­czy­ła to­a­le­tę i szyb­ko się ubra­ła. Zmro­zi­ła mnie jej obo­jęt­ność. Jak­by do ni­cze­go nie do­szło. Nic nie po­wie­dzia­ła, po pro­stu wy­szła z ła­zien­ki. Po­czu­łem się tak, jak­bym miesz­kał z obcą oso­bą. Do gło­wy przy­szła mi tyl­ko ta jed­na myśl: „Gdzie się ukry­łaś, Mi­ran­do?”.
Wsia­dłem do sa­mo­cho­du i ru­szy­łem na wschód. Nie spie­szy­ło mi się. Mi­ran­da po­wie­dzia­ła, że przy­je­dzie do­pie­ro wie­czo­rem. Za­trzy­ma­łem się w kil­ku miej­scach, żeby zro­bić ostat­nie za­ku­py i za­ła­twić parę spraw. Wstą­pi­łem do Nick­sa po bu­tel­kę wina i do księ­gar­ni po dwa thril­le­ry, na wy­pa­dek gdy­by plan się nie po­wiódł. Mia­ły być al­ter­na­ty­wą dla kłót­ni z Mi­ran­dą. Dok­tor Mor­gan po­sta­wił spra­wę ja­sno: „Je­że­li za­cznie­cie się kłó­cić, roz­dziel­cie się na chwi­lę, zrób­cie coś in­ne­go, a kie­dy mi­nie wzbu­rze­nie, wróć­cie do roz­mo­wy. Je­dy­na za­sa­da obo­wią­zu­ją­ca w ten week­end jest taka, że nie mo­że­cie zre­zy­gno­wać z pla­nu”. Spę­dze­nie dwóch dni na pi­ciu i czy­ta­niu wca­le nie brzmia­ło tak źle, na­wet je­śli mia­ła mi to­wa­rzy­szyć Mi­ran­da.
Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Była już osiem­na­sta, dzień mi­nął nie­po­strze­że­nie, a ja wciąż szu­ka­łem pre­tek­stów, żeby od­wlec mo­ment wy­jaz­du do Hid­den Springs, gór­skiej miej­sco­wo­ści na za­chód od Big Pi­nes, gdzie wy­na­ję­li­śmy do­mek. Wszy­scy zna­ją Big Pi­nes z po­wo­du Mo­un­ta­in High Re­sort, sta­cji nar­ciar­skiej w gó­rach San Ga­briel. Hid­den Springs leży w sa­mym ser­cu An­ge­les Na­tio­nal Park, ale nie jest tak bar­dzo uczęsz­cza­ne. W rze­czy­wi­sto­ści to mała mie­ści­na, o któ­rą za­ha­cza się prze­jaz­dem. We­dług stro­ny in­ter­ne­to­wej gmi­ny – sam tekst na bia­łym tle uję­ty w czte­rech pod­punk­tach – Hid­den Springs li­czy so­bie trzy ty­sią­ce miesz­kań­ców i sto atrak­cji. Do­kład­nie sto. Ni wię­cej, ni mniej. Ta in­for­ma­cja zwró­ci­ła moją uwa­gę, tym bar­dziej że do atrak­cji za­li­czo­no sta­cję ben­zy­no­wą, su­per­mar­ket i re­mi­zę stra­żac­ką.
Jak już wspo­mnia­łem, Hid­den Springs po­le­cił nam dok­tor Mor­gan. Nie było tam dro­go, zwłasz­cza o tej po­rze roku, kie­dy jesz­cze nie spadł śnieg, a gór­ski kli­mat nie da­wał się za bar­dzo we zna­ki. Miej­sco­wość leży na wy­so­ko­ści oko­ło dwóch ty­się­cy pię­ciu­set me­trów nad po­zio­mem mo­rza, więc po­go­da bywa zmien­na, na­wet we wrze­śniu, mimo że to hrab­stwo Los An­ge­les. La­tem mo­żesz do­słow­nie się upiec, a zimą spa­da tyle śnie­gu, że za­ma­rza­ją ci jaja. Ide­al­ne miej­sce na nie­uda­ny wy­pad.
Po go­dzi­nie skrę­ci­łem w szo­sę nu­mer dwa pro­wa­dzą­cą do Big Pi­nes i Hid­den Springs. Ze wska­zó­wek Mi­ran­dy wy­ni­ka­ło, że chat­ka znaj­du­je się na po­łu­dnie od miej­sco­wo­ści, pięt­na­ście mi­nut jaz­dy dro­gą grun­to­wą od­cho­dzą­cą od uli­cy z tar­go­wi­skiem.
Do­tar­łem do Hid­den Springs przed zmro­kiem i od razu na­tkną­łem się na Mer­ry Café, ka­wiar­nię miesz­czą­cą się w po­ma­lo­wa­nym na zie­lo­no drew­nia­nym dom­ku, przez cały rok ozdo­bio­nym lamp­ka­mi cho­in­ko­wy­mi, by zwró­cić uwa­gę po­dróż­nych prze­jeż­dża­ją­cych szo­są nu­mer dwa, któ­ra pro­wa­dzi­ła tak­że do Los An­ge­les. Mia­łem ocho­tę na kawę. Aku­rat kie­dy nad­jeż­dża­łem, za­pa­li­ły się świa­teł­ka na da­chu, pie­kiel­nie sku­tecz­ne w przy­cią­ga­niu ko­ma­rów. Spraw­dzi­łem go­dzi­nę. Mu­sia­łem jesz­cze zna­leźć do­mek, gdzieś na po­łu­dnie od Hid­den Springs, a in­struk­cje Mi­ran­dy były dość ską­pe. Wje­cha­łem pod gór­kę i na koń­cu Crest Stre­et skrę­ci­łem w dro­gę grun­to­wą, o któ­rej wspo­mnia­ła żona. Ba­łem się, że koła ugrzę­zną w bło­cie. Mi­ną­łem kil­ka cha­tek roz­sia­nych mię­dzy so­sna­mi, a kie­dy wresz­cie do­tar­łem do sku­pi­ska drew­nia­nych dom­ków kem­pin­go­wych, do­sta­łem wia­do­mość od Mi­ran­dy. Prze­czy­ta­łem ją, trzy­ma­jąc kie­row­ni­cę jed­ną ręką: „Wi­dzę cię”.
Tyl­ko tyle. Zwol­ni­łem i za­czą­łem roz­glą­dać się na boki, żeby wy­pa­trzeć mię­dzy drze­wa­mi jej sa­mo­chód za­par­ko­wa­ny przed któ­rymś z dom­ków. Wia­do­mość wy­da­ła mi się dziw­na: dwa pro­ste sło­wa, ale jak­że wie­lo­znacz­ne. Za­pa­dła noc, w za­się­gu wzro­ku nie było żad­nych aut, chat­ki to­nę­ły w mro­ku, tyl­ko na koń­cu dro­gi ma­ja­czy­ło świa­teł­ko. Po­szcze­gól­ne dom­ki dzie­li­ło od sie­bie ja­kieś sto me­trów, więc na oko mia­łem do po­ko­na­nia jesz­cze ze trzy­sta. Za­par­ko­wa­łem przed chat­ką z nu­me­rem je­de­na­ście. Zdzi­wi­ło mnie, że palą się w niej wszyst­kie świa­tła. Przed wej­ściem stał sa­mo­chód Mi­ran­dy, czer­wo­ny chry­sler SUV z re­je­stra­cją z Ne­va­dy. Po­my­śla­łem, że pew­nie cze­ka na mnie na­bur­mu­szo­na, bo przy­je­cha­łem po niej. W tej czę­ści nie było la­tar­ni, je­dy­ne świa­tło, pa­da­jąc z wnę­trza dom­ku, oświe­tla­ło mały drew­nia­ny ga­nek i przód mo­je­go auta.
Się­gną­łem po tor­by z je­dze­niem le­żą­ce na fo­te­lu pa­sa­że­ra i, za­nim wy­sia­dłem, wzią­łem głę­bo­ki od­dech. Nie wie­dzieć cze­mu, mia­łem ści­śnię­te gar­dło. Nie po­do­ba­ło mi się, że na siłę od­bu­do­wu­je­my nasz zwią­zek, że do­szli­śmy do miej­sca, w któ­rym mu­si­my or­ga­ni­zo­wać taki wy­jazd, bo ina­czej nie je­ste­śmy w sta­nie się do­ga­dać. Co się z nami sta­ło? Jak do tego do­pu­ści­li­śmy?
Zaj­rza­łem przez szy­bę i uśmiech­ną­łem się po­jed­naw­czo na wy­pa­dek, gdy­by Mi­ran­da wy­pa­try­wa­ła mnie przez okno, ale jej nie zo­ba­czy­łem. Pod­sze­dłem do wej­ścia i chcia­łem wy­stu­kać rytm La cu­ca­ra­cha, ale po pierw­szym puk­nię­ciu w drew­no drzwi po­wo­li się uchy­li­ły. Mi­ran­da mu­sia­ła zo­sta­wić je dla mnie otwar­te. Zdzi­wi­łem się, że nie ma jej w sa­lo­nie.
Z kra­nu w kuch­ni le­cia­ła woda, na brą­zo­wej ka­na­pie le­ża­ły na­sze wa­liz­ki, na ku­chen­nym bla­cie sta­ły dwa kie­lisz­ki z wi­nem, na gra­mo­fo­nie skrzy­pia­ła skoń­czo­na pły­ta.
– Mi­ran­do?! – krzyk­ną­łem w stro­nę przed­po­ko­ju w głę­bi, gdzie po­win­ny znaj­do­wać się ła­zien­ka i sy­pial­nia. Nie od­po­wie­dzia­ła.
Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wsze­dłem do przed­po­ko­ju. Mia­łem dziw­ne wra­że­nie, że coś jest nie tak: ci­sza pa­nu­ją­ca w tej czę­ści dom­ku była tak przy­tła­cza­ją­ca, że co­raz bar­dziej utwier­dza­łem się w prze­ko­na­niu, że nie za­sta­nę tu żony. De­ski trzesz­cza­ły mi pod sto­pa­mi, za­pach świe­żo po­la­kie­ro­wa­ne­go drew­na wy­peł­niał noz­drza.
– Mi­ran­do? – po­wtó­rzy­łem. – Cho­wa­nie się przede mną to jed­na z gie­rek, któ­re za­su­ge­ro­wał ci dok­tor Mor­gan?
Roz­ba­wi­ło mnie, że nie od­po­wia­da. Po­my­śla­łem, że sie­dzi za­mknię­ta w sza­fie albo czai się wśród drzew w le­sie i ob­ser­wu­je mnie z ukry­cia swo­im psot­nym spoj­rze­niem. Przy­znam, że gdy przy­po­mnia­łem so­bie, jaka była kie­dyś fi­glar­na, za­czą­łem ina­czej pa­trzeć na nasz wspól­ny week­end: może mimo wszyst­ko spę­dzi­my go miło, jak para stu­den­tów, któ­rzy pod nie­obec­ność ro­dzi­ców mają dla sie­bie wol­ną cha­tę.
– Do­bra, sko­ro chcesz się ba­wić, to się baw­my! – krzyk­ną­łem na tyle do­no­śnie, żeby mój głos roz­niósł się po ca­łym dom­ku.
Skra­da­łem się tak, by nie ro­bić ha­ła­su. Chcia­łem za­sko­czyć Mi­ran­dę w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie. Jak na po­cząt­ku na­szej zna­jo­mo­ści: pa­mię­ta­łem, jak wte­dy krzy­cza­ła, jak za­no­si­li­śmy się śmie­chem, kie­dy bra­łem ją w ra­mio­na, pod­no­si­łem do góry i ła­sko­ta­łem. Ta­kie za­ba­wy za­wsze koń­czy­ły się w łóż­ku. Zdją­łem buty i po­su­wa­łem się wzdłuż ścia­ny, żeby nie zdra­dzi­ło mnie skrzy­pie­nie drew­nia­nej pod­ło­gi. Do­tar­łem do koń­ca przed­po­ko­ju, pchną­łem drzwi do ła­zien­ki i onie­mia­łem. Nie wie­dzia­łem, co my­śleć: za­sło­na prysz­ni­co­wa le­ża­ła na pod­ło­dze, ochla­pa­na krwią.
– Mi­ran­do! – za­wo­ła­łem wy­stra­szo­ny. – Mi­ran­do!
Po­bie­głem do sy­pial­ni z na­dzie­ją, że ją tam za­sta­nę, ale zo­ba­czy­łem tyl­ko roz­grze­ba­ne łóż­ko oświe­tlo­ne bla­skiem lamp­ki sto­ją­cej na szaf­ce noc­nej. Wra­ca­jąc do sa­lo­nu, roz­glą­da­łem się na boki – li­czy­łem na to, że za­raz gdzieś się po­ja­wi, ze śmie­chem i sło­wa­mi, że to tyl­ko żart, ale mi­ja­ły ko­lej­ne se­kun­dy, a moje wo­ła­nia po­zo­sta­wa­ły bez od­po­wie­dzi. In­tu­icja pod­po­wia­da­ła mi, że przy­tra­fi­ło jej się coś złe­go. Wzią­łem ze sto­łu ko­mór­kę i za­dzwo­ni­łem. Mo­dli­łem się, żeby ode­bra­ła. Po­czu­łem ukłu­cie w pier­siach, kie­dy oka­za­ło się, że ma wy­łą­czo­ny te­le­fon.

 
Wesprzyj nas