Wymarzona książka dla tych wszystkich, którzy nie lubią się nudzić. Pełna przygód i niespodzianek, chwil grozy i nieprzewidywalnych zwrotów akcji.


To nie będą zwyczajne wakacje. Tego lata w Jastrzębiej Górze pojawią się troll, olbrzym i czwórka energicznego rodzeństwa. Ludzie i magiczne stwory ruszą na poszukiwania tajemniczej, spisanej przed wiekami Księgi Ludensona, która ma moc stwarzania i niszczenia.

Czy uda się ją znaleźć, zanim trafi w niepowołane ręce, i zatrzymać zaklęte w niej żywioły?

Na śmiałków, którzy podejmą się zadania, czekają liczne niespodzianki, chwile grozy i wbijające w fotel zwroty akcji. Wspólne przygody zjednoczą tych, których do niedawna dzieliło prawie wszystko.

Zofia Stanecka, jedna z najbardziej znanych autorek książek dla dzieci, napisała „Księgę Ludensona” z miłości do morza i dziwnych stworzeń. Magiczną opowieść zilustrowała w niepowtarzalnym stylu Marianna Oklejak.

Zofia Stanecka – pisarka, autorka bestsellerowej serii „Basia”, książek: „Świat według dziadka, „Tajemnica namokniętej gąbki, „Lotta, czyli jak wychować ludzkie stado oraz licznych bajek i opowiadań. W pracy najbardziej lubi jej koniec. Czytelniczka. Pochłania wszystko, co zostało napisane, a najchętniej wszelkiego rodzaju baśnie. Wielbicielka książek, trolli i starzejących się psów.

Marianna Oklejak – ukończyła z wyróżnieniem Wydział Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Rysuje, projektuje książki i plakaty. Jej ilustracje kilkukrotnie zdobywały przyznane przez Polską Sekcję IBBY nagrody główne i wyróżnienia, są wpisane m.in. na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej oraz trafiały do finałów prestiżowych konkursów zagranicznych. Kocha książki, lubi morze i ma kilka solidnych dowodów na to, że olbrzymy naprawdę istnieją.

Zofia Stanecka
Księga Ludensona
Ilustracje: Marianna Oklejak
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 


Prolog

Jesienią 1806 roku nad Olandią przetoczył się sztorm. Morze uderzało z hukiem o brzeg, latarnie morskie gasły, statki gubiły drogę, a wiatr zawodził i niósł zniszczenie. Wdarł się do zamku Borgholm, gdzie z jednej iskry rozniecił pożar, który strawił wszystko. Pourywał skrzydła wiatrakom i porozrzucał je po całej wyspie razem z gruzem z wypalonego zamku. W Lesie Trolli drzewa pod jego uderzeniami gięły się do samej ziemi, a odarte z mchu głazy toczyły się pomiędzy pniami jak gigantyczne kulki do gry.
Tej właśnie nocy przyszedł na świat Ludenson[1] – najmłodszy troll w całej Skandynawii. Pierwszy, który urodził się po tym, jak olbrzymy i karły zstąpiły pod ziemię, ukryły się lub skamieniały. Był tak maleńki, że z łatwością mieścił się w dłoni swojej podobnej do omszałego głazu matki.
Ludenmor[2] patrzyła na jego zamknięte, podobne do łupinek orzecha oczy i na krótki, zakończony chwościkiem ogonek i czuła, jak w jej piersi mięknie trollowe serce. Jej mąż, Ludenhud[3], przypatrywał się śpiącemu pośród wichury synowi, marszczył czoło i wielkim paluchem drapał się w zamyśleniu po kosmatym brzuchu. W końcu podniósł głowę i przekrzykując sztorm, zawołał:
– Muszę dokonać czegoś niezwykłego! Odejdę na Północ i zdobędę dla naszego syna któryś z zaczarowanych przedmiotów należących do Lodowych Olbrzymów.
– Ty chyba z buka spadłeś – zdenerwowała się Ludenmor. – Chcesz mnie teraz zostawić?!
– Zrobię tylko mały myk na Północ i zaraz wracam – odpowiedział Ludenhud.
Wyruszył jeszcze tej samej nocy, nie zważając na ryki wichury i latające w powietrzu kawałki zamku.
Nie było go przez cztery lata. Kiedy wrócił, Ludenson umiał już chodzić i wypowiadać parę słów. Na widok ojca przestraszył się i schował za włochatą nogą matki.
– Zobacz, co ci przyniosłem – zawołał z dumą Ludenhud i wyszczerzył w uśmiechu szare zęby. Wyciągnął dłoń, na której leżał niepozorny przedmiot. – To Księga Olbrzymów. A od dziś twoja księga, Księga Ludensona. Nawet nie wiesz, ile musiałem pokonać niebezpieczeństw, żeby ją zdobyć. Ona jest…
– Zwariowałeś – przerwała mu dziwnie spokojnym głosem Ludenmor. – Kompletnie zwariowałeś. Po tylu latach nieobecności przyniosłeś do domu książkę?! Czy my jesteśmy bogami, elfami albo ludźmi, żebyśmy do czegokolwiek potrzebowali książek?! Zabieraj mi zaraz ten śmieć sprzed oczu, bo jak nie…
Chwyciła Księgę i cisnęła ją z całej siły przed siebie. Książka zawirowała w powietrzu i znikła między koronami drzew. Ludensonowi wydało się, że słyszy szmer przewracanych kartek i dobiegający spomiędzy liści szept.
– Coś ty zrobiła?! – krzyknął Ludenhud i popędził między drzewa, żeby odnaleźć odrzucony przez żonę dar.
Nie wiadomo, ile czasu spędził na poszukiwaniach i ile buków poskręcał z bezsilnej złości. Może minęła noc, a może wiele nocy i wiele dni, które przespał pod ściółką, ukryty przed palącymi promieniami słońca. Pewne jest to, że kiedy wrócił na polanę, na której po raz ostatni widział żonę i syna, już ich tam nie zastał. Las wokół stał cichy i spokojny i Ludenhud zrozumiał, że jego rodzina odeszła – nie wiadomo kiedy i nie wiadomo dokąd. Gdy dotarło do niego, że ją utracił, uniósł głowę i zaryczał z głębi piersi. A kiedy pomyślał, że mogli zabrać ze sobą Księgę, poczuł, że futro na potężnym karku jeży mu się ze strachu.
Wiedział, że nie ma wyjścia. Musi ich odnaleźć, choćby przyszło mu szukać w najdalszych zakątkach świata. Odnaleźć i ostrzec przed niebezpieczeństwem, które grozi każdemu, kto użyje Księgi w niewłaściwy sposób.

Rozdział 1
 

Latem 2010 roku niebo nad Jastrzębią Górą było niemal bezchmurne. Letnicy wylegli na plażę, szukając ochłody w morzu, deptaki opustoszały i tylko nieliczni przechodnie snuli się między straganami w poszukiwaniu kapeluszy od słońca.
Wczesnym popołudniem w jedną z bocznych uliczek wjechał lekko zardzewiały citroën kombi. Siedząca za kierownicą kobieta wyglądała na zmęczoną i rozdrażnioną. Co chwila poprawiała zsuwające się jej z nosa okulary przeciwsłoneczne i rozglądała się niespokojnie na boki.
– To musi być gdzieś tutaj… – mamrotała pod nosem. – Agnieszka wyraźnie mówiła, żeby skręcić w drugą przecznicę od głównej drogi…
– A co będzie, jeśli całkiem się zgubimy? – zapytała wesoło siedząca z tyłu mniej więcej pięcioletnia dziewczynka.
– Cicho bądź, Mańka – ofuknęła ją starsza siostra. – Mama wie, co robi.
Natalia, osoba już nastoletnia, siedziała z przodu, obok kierowcy, bardzo zadowolona, że od młodszego rodzeństwa oddziela ją oparcie fotela. Na myśl o ich lepkich od słodyczy rękach robiło jej się niedobrze.
– Akurat – bąknęła pod nosem siedmioletnia Marta. – To dlaczego krążymy tak już od godziny?
– Nie od godziny – przerwał jej o rok starszy brat – tylko od czterdziestu trzech minut i jedenastu sekund.
Jacek od tygodnia miał nowy zegarek i nie mógł się nim nacieszyć.
– Wszystko jedno. Tkwimy tu od dawna, a mi się chce siusiu, jestem głodna i jest mi gorąco – denerwowała się Marta.
– Ja też chcę siusiu! – ucieszyła się Mania. – A Piesek chce zrobić kupkę. Mamo, możemy się zatrzymać, żeby Piesek zrobił kupkę?
Wyciągnęła rączki i położyła mamie na głowie brudnawego pluszaka.
Mama strzepnęła go niecierpliwym gestem.
– Nie teraz, dzieci. Zaraz znajdę to miejsce i wtedy wszyscy się wysiusiamy, wymyjemy, zjemy i…
– Zrzuciłaś mojego Pieska! – zawyła Mania i rzuciła się do przodu.
– Uważaj! – krzyknęła Marta. – Zgniotłaś mi herbatnika!
– To ja go zjem, jak nie lubisz pokruszonych – zaoferował się Jacek i zanim siostra zdążyła zaprotestować, wpakował sobie resztki ciastka do buzi.
– Oddawaj! To moje! – Marta rzuciła się na brata, żeby wydrzeć mu swoją własność.
– Depczecie Pieska! – zawodziła Mania.
– Czy ja nie mogę mieć normalnego rodzeństwa? – Natalia wywróciła oczami.
I właśnie wtedy mama roześmiała się i zawołała:
– Jest! Jest! To jest właśnie ten dom! Nareszcie go znalazłam!
W samochodzie zapadła cisza. Mania, z oczami wciąż jeszcze pełnymi łez i lekko zdeptanym Pieskiem w dłoniach, wychyliła się przez otwarte okno. Marta i Jacek przestali się bić i nawet Natalia spojrzała z zainteresowaniem w kierunku, który wskazywała mama.
Stał tam dom. Dom należący do rodziny przyjaciółki mamy, w którym mieli spędzić najbliższe dwa miesiące. Miejsce, o którym mama wielokrotnie im opowiadała, bo kiedyś spędziła tu wakacje. Ile to razy wyobrażali sobie zarośnięty ogród i skrzypiące schody prowadzące na piętro, szare ściany, wyblakły napis „Jaskółka” nad wejściowymi drzwiami i tajemniczy pokój z osobnym wejściem, o którym mówiono, że w nim straszy. Pokój z oknami zasłoniętymi kwiecistą zasłonką i z drzwiami, których nie dało się otworzyć żadnym kluczem. Pokój, z którego dochodziły czasem dziwne odgłosy. I oto teraz dom stał wreszcie przed nimi. Trochę starszy, trochę bardziej zniszczony i jeszcze bardziej tajemniczy. Mania poszukała wzrokiem zasłoniętego okna. Było tam, dokładnie takie, jak sobie wyobrażała. Biała farba odłaziła płatami z okiennej framugi, a nieruchome fałdy tkaniny za szybą kryły tę samą co kiedyś tajemnicę.
„Wejdę do tego pokoju” – postanowiła Mania. „Wejdę i zobaczę, co jest w środku. A razem ze mną wejdzie Piesek”.
 

Mania nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku koło posapującej jak parowozik mamy i wpatrywała się w zalany światłem księżyca pokój. Z białych ścian mrugały do niej zdjęcia latarni morskich, a przez uchylone okno napływały wciąż jeszcze gorące powietrze i daleki szum morza. Mania przełożyła rozgrzaną poduszkę na drugą stronę, ale niewiele to pomogło. Wygrzebała się spod prześcieradła i podpełzła na brzeg łóżka. Spojrzała na leżącą na rozkładanym tapczaniku Natalię.
– Tala… – szepnęła i pociągnęła siostrę za włosy. – Nie mogę spać.
– Czy ja nawet w nocy nie mogę mieć spokoju? – wymamrotała Natalia i odwróciła się na drugi bok. – Żyć człowiekowi nie dają.
Mania wzięła za łapkę Pieska i zsunęła się z łóżka na ziemię. Pod bosymi stopami wyczuła drobne ziarenka piasku – pozostałość po wczorajszej wyprawie na plażę. Przeskoczyła nad wypakowaną do połowy niebieską torbą z Ikei i syknęła cicho, kiedy natrafiła stopą na leżącą pod nią łopatkę. Płócienne zasłonki załopotały w oknie, gdy otworzyła drzwi na korytarz. Szszsz… Wiatr przesunął po podłodze piasek i uderzył nim w gołe nogi Mani. Szybciutko wyśliznęła się z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Stała przez chwilę i nasłuchiwała, jak Jaskółka rozmawia z wiatrem. Drewniane framugi skrzypiały, szyby pobrzękiwały, a w szczelinach między cegłami słychać było poświstywania i jęki. Zrobiła krok w kierunku łazienki, gdy nagle usłyszała coś jeszcze. Gdzieś pod jej nogami przetoczył się głuchy łoskot. Łup! Trzasnęło tak głośno, że Mania aż podskoczyła i z piskiem rzuciła się do drzwi pokoju Marty i Jacka. Szarpnęła za klamkę. Zamknięte. W panice zaczęła walić w drzwi pięściami. Nagle łoskot ucichł. Umilkł też wiatr i zapadła niemal całkowita cisza. Mania słyszała teraz tylko bicie własnego serca. I wtedy z dołu napłynął chrzęszczący i zgrzytliwy dźwięk – dźwięk klucza obracającego się w starym zamku.
Mania jeszcze raz szarpnęła za klamkę. Usiłowała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Próbowała zawrócić do pokoju, w którym spała mama, ale nie była w stanie zrobić kroku.
Skrzrzrzyp… Zaskrzypiały deski pod czyimiś ciężkimi krokami. Skrzrzrzyp, skrzrzrzyp…
Ktoś wchodził powoli po drewnianych schodach.
Mania przytuliła mocniej Pieska i – jak zahipnotyzowana – wpatrywała się w usypaną przez korniki, leżącą przy najwyższym stopniu kupkę drzewnego pyłu.
Skrzrzrzyp… Zza dolnej poręczy wysunął się cień. Zwalisty, rosnący z każdą chwilą, sunął po obłażącej z białej farby ścianie. Mania wstrzymała oddech…
– Mańka, to ty? – Rozległ się zaspany głos Jacka i w szparze pod drzwiami zabłysło światło.
Skrzypienie ustało. Cień zamarł, a potem z głuchym łoskotem rzucił się na dół.
– Co ty wyprawiasz? – Jacek stał w drzwiach pokoju i patrzył na Manię znad przekrzywionych okularów.
– Ja… – zaczęła się plątać Mania. – Ja… Ja…
– No co „ja, ja, ja…”?! – zdenerwował się Jacek.
– Tam coś było! – pisnęła Mańka i chociaż wcale tego nie chciała, zaczęła płakać.
– Gdzie? – Jacek wyminął łkającą siostrę i wyjrzał na schody. – Nic tu nie ma. I nie było – dodał z naciskiem.
– A właśnie że było! – Mania tupnęła nogą i wytarła rękawem płynący z nosa katar. – Sama widziałam! Właziło tu, wielkie i straszne, i…
– I jakie? – zadrwił Jacek. – Włochate? Z wielkimi zębami? Założę się, że to był… wilk! Aaaa! Ludzie, ratujcie, przyszedł do nas prawdziwy wilk z bajki!
– Nie strasz mnieee! – zawyła Mania. – Powiem mamieee…
– Czy wy nie możecie się przymknąć?! – zdenerwowała się Marta. Siedziała na górnym łóżku i przecierała zaspane oczy. – Chcecie wszystkich obudzić?
– Ona mówi – Jacek uśmiechnął się i wskazał kciukiem na Manię – że coś tu do nas lazło na górę. No wiesz, coś wielkiego i włochatego, i…
– Nie mówiłaaam, żeee włochateeego…
– No coś ty? A ja myślałem, że przyśnił ci się wielki zmutowany robal.
– Przestań! – fuknęła Marta. – Nie rycz, Mania. Zaraz sprawdzę, czy drzwi na dole są zamknięte, dobra?
Jacek zamachał rękami.
– Chyba nie wierzysz w te bzdury?
Marta bez słowa zsunęła się po drabince, wyszła na korytarz i nacisnęła wystający ze ściany przycisk. Upstrzona przez muchy żarówka zalała bladym światłem schody.
– Idziesz? – spytała Jacka i ruszyła do zejścia. – A może się boisz?! – rzuciła przez ramię i zbiegła na półpiętro.
Jacek zacisnął pięści i zrobił krok w kierunku schodów.
– Nie zostawiajcie mnie – szepnęła Mania.
Jacek się obejrzał. Mania stała pod drzwiami. Jedną ręką przyciskała do siebie Pieska, drugą podtrzymywała opadające spodenki od piżamy. Na opuchniętej od płaczu twarzy rozmazane miała łzy i katar. Jacek uśmiechnął się krzywo i zawrócił.
– No to chodź, siostra – powiedział szorstko i wziął ją za ciepłą, wilgotną od łez rękę.
Razem zeszli z pierwszego stopnia. Gdzieś niżej Marta zeskakiwała z ostatniego. I właśnie wtedy zgasło światło.
 

Ten sam księżyc, który zaglądał w okna Jaskółki, rozjaśnił plac przed wielkim, białym namiotem w Karwi. Naderwany plakat z niedźwiedziem i klaunem zaszeleścił cicho na betonowym słupie. Leżący pod nim pies zaskomlał i otworzył żółte ślepia. Wstał, otrząsnął się i spojrzał z pretensją na plakat. Szczeknął głucho i wyszczerzył zęby. Plakat nie przejął się tym i jeszcze raz zaszeleścił naderwanym rogiem.
– Hau! – szczeknął pies w odpowiedzi.
– Żamknij szę, Ażor! – wrzasnął ktoś tak głośno, że pies aż podskoczył i wtulił ogon między tylne łapy.
Poły namiotu rozsunęły się i na plac wyszedł zaspany mężczyzna w rozpiętej pod szyją fiołkowej koszuli i bokserkach w trupie czaszki. Wielką jak łopata dłonią przesunął po mięsistym podbródku i nad górną wargą. Jeśli szukał brody i wąsów, musiał się rozczarować. Twarz miał gładką, miękką i różową, jak u dziecka. Zmarszczył jasne brwi i przygładził rękami półdługie blond włosy. Azor zamerdał ogonem i szczeknął zaczepnie.
Mężczyzna sięgnął po stojące obok białe plastikowe krzesło i cisnął w jego kierunku. Pies uskoczył w ostatniej chwili, a mężczyzna podszedł do plakatu i spojrzał na wymalowany jaskrawoczerwonymi literami napis.
– Czyrk Jetteczki – przeczytał i jego mięsiste wargi rozszerzyły się w uśmiechu. Przeciągnął się i podniósł leżące pod słupem krzesło. Teraz, kiedy już wstał, nie miał ochoty wracać do przerwanego snu. Ustawił krzesło przed namiotem i wszedł do środka. Po chwili wrócił, ubrany w wąskie, białe spodnie, ciasno opinające jego potężne nogi i w brudnawą marynarkę, która kiedyś też musiała być biała. Wyjął z kieszeni notes, ołówek i podręczne wydanie Ucieczki na południe Sławomira Mrożka. Położył to wszystko na kolanach i z drugiej kieszeni wyjął pudełko cukierków ślazowych. Otworzył je i wsadził do ust dwie landrynki. Ciamknął, żeby sprawdzić, jak smakują. Były równie dobre i słodkie jak zwykle. Schował pudełko i wyprostował się. Teraz był gotów na małe podsumowanie.
Otworzył notes. Na pierwszej stronie napisał dużym, starannym pismem: Stefan Jettecki. A pod spodem: Właściciel cyrku. Dyrektor.
Azor usiadł w bezpiecznej odległości i śledził każdy ruch swojego pana. Dyrektor Jettecki splunął w jego kierunku lepką od landrynek śliną.
– Ażor – wymamrotał pod nosem z pogardą. – Dlaszego Ażor? Dlaszego nie Knut[4] albo Varg[5]? Szy ja żawsze muszę miecz takiego pecha? – westchnął.
Próbował nazwać psa jakimś groźniejszym imieniem, ale ten reagował tylko na Azora. Ze wszystkim tak było, odkąd przyjechał do tego przeklętego kraju. Nawet jego własne imię obróciło się przeciw niemu. Nikt nie mówił do niego: „Stefanie” ani „dyrektorze Jettecki”. Każdy, prędzej czy później, zaczynał poklepywać go po ramieniu i nazywać Stefkiem.
– Sztefek! – prychnął. Czy tak powinien się nazywać najgroźniejszy złoczyńca od czasów Haralda Rudobrodego? Czy tak wolno się zwracać do osoby prawdziwie demonicznej? Nie i jeszcze raz nie!
Wzburzony Jettecki poderwał się gwałtownie. Niestety, zbyt wąskie krzesło wstało razem z nim. Dyrektor zaryczał i okręcił się wokół, próbując zerwać je z pośladków. Ucieszony Azor podskakiwał za nim z wywieszonym jęzorem.
– Dlaszego?! – wrzasnął Jettecki, po raz kolejny tej nocy.
Dlaczego, chociaż tak bardzo się stara, wciąż coś mu się nie udaje? Wszystko przez ten dobrotliwy wygląd! Wściekłość sprawiła, że w końcu udało mu się dosięgnąć oparcia i uwolnić z potrzasku. Połamane krzesło poleciało w trawę. Azor pobiegł za nim, merdając ogonem.
Zmęczony dyrektor usiadł na ziemi i odruchowo sięgnął po książkę, która upadła w czasie szamotaniny z krzesłem. Machinalnie otworzył ją na stronie założonej starym programem cyrkowym. Czarno-biały rysunek przedstawiał smukłego mężczyznę w białym garniturze i kapeluszu z piórem. Ciemne oczy o migdałowym kształcie patrzyły przenikliwie znad dużego orlego nosa.
– Dlaszego? – westchnął Jettecki. – Dlaszego nie mogę wyglądacz jak Meff Kovalsky[6]?
Nawet cygar nie mógł palić, bo miał alergię na tytoń.
– Doszcz tego. – Otrząsnął się i zamknął książkę.
Jeśli chciał być podobny do ukochanego bohatera, nie mógł dłużej użalać się nad sobą. Podniósł notes, otworzył go i nie zastanawiając się dłużej, napisał:
 
Cel: panowanie nad światem.
Środki: zaginiona Księga.
Miejsce: Jastrzębia Góra.
 
Jettecki gryzł chwilę końcówkę ołówka, po czym dodał na końcu znak zapytania. Zjeździł już całe Wybrzeże. Została tylko jedna miejscowość, której nie sprawdził. Tam właśnie musiało znajdować się to, co pozwoliłoby mu zrealizować Cel. Spojrzał znad zeszytu ku Północy.
– Nie martw szę, mamo – szepnął. – Nie żawiodę czę.
Kiedy Azor, ledwo dysząc, przywlókł do jego stóp resztki połamanego krzesła, Jettecki nawet go nie zauważył. Ssąc nową landrynkę, opisywał w notesie kolejne etapy złowieszczego planu. Punkt pierwszy głosił: Zwiedzanie Jastrzębiej Góry.
 

Mania stała w ciemnościach, kurczowo ściskając za rękę Jacka. Czuła, że jeszcze chwila i zacznie wrzeszczeć. Nie bała się, że obudzi mamę i Natalię. Było jej zupełnie wszystko jedno.
– Idziecie? – Gdzieś obok rozległ się głos Marty.
Skrzypnęły drzwi wyjściowe i światło księżyca zalało dolny korytarz. Jacek ruszył do przodu. Mania za nim.
Wydeptana wśród wysokiej trawy ścieżka wskazywała kierunek, w którym poszła Marta. Ślady prowadziły do ogrodu. Nocą wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy i dziki niż za dnia. Wiatr potrącał huśtawkę, która lekko skrzypiała w takt jego uderzeń. Pod mirabelką zalegał mrok. Na rozsypującym się tarasie leżała samotna szara cegła. Marta stała przy prawym narożniku domu, tuż pod oknami tajemniczego pokoju.
– Ćśśś – psyknęła, kiedy Mania z Jackiem podeszli do niej na palcach.
– Myślę, że ktoś naprawdę był u nas na górze – szepnęła.
Mania aż się zagotowała z oburzenia. Oczywiście, że był! Przecież nie zmyśliła sobie tego wszystkiego. Nic jednak nie powiedziała, bo właśnie coś zauważyła.
– Jestem pewna – ciągnęła tymczasem Marta – że uciekł prosto do tego pokoju.
– Widzę, że świetnie się bawisz – przerwał jej Jacek. – Ale teraz to naprawdę przegięłaś. Manię możesz sobie straszyć zamkniętymi pokojami, do których nikt nie może wejść. Ja jestem na to za stary.
– Tak? – uśmiechnęła się groźnie Marta. – W takim razie, proszę, spróbuj otworzyć te drzwi.
– Nie idź! – krzyknęła nagle Mania. – Tam, tam… – Wyciągnęła przed siebie drżący palec.
Wyblakła zasłonka, która dotąd szczelnie zasłaniała całe okno, teraz zmieniła położenie. Ktoś odsunął ją od framugi i zostawił tylko wąską szparę, przez którą można było śledzić, co dzieje się na zewnątrz.
– Ożeż… – zająknął się Jacek.
– Widzisz! – Marta aż podskoczyła z wrażenia. – Mówiłam, że ktoś tam jest.
– Chyba nie chcesz do niego wchodzić? – Jacek spojrzał na nią z mieszaniną zdumienia i podziwu.
– A dlaczego nie? Przecież nie wycofamy się teraz, kiedy mamy szansę rozwiązać tajemnicę, z którą nikt dotąd nie dał sobie rady.
– Myślisz, że jest tu jakaś tajemnica? – skrzywił się Jacek. – To pewnie zwykła melina albo coś podobnego. Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam się w to wplątywać. Wracam do łóżka.
– Tchórz! – rzuciła Marta. – Tchórz i asekurant.
– Jeśli chcesz, wejdę tam z tobą. – Jacek wzruszył ramionami. – Tylko nie zwalaj potem na mnie, jak trafimy na jakichś przemytników albo złodziei.
– Ty jednak czytasz za dużo kryminałów dla dzieci – prychnęła Marta.
Mania wpatrywała się w nich szeroko otwartymi oczami. Nie pamiętała, że jeszcze poprzedniego dnia sama chciała się wedrzeć do zamkniętego pokoju i rozwiązać tajemnicę Jaskółki. Teraz ten pomysł wydawał jej się najzupełniej okropny. Zamknęła oczy w nadziei, że kiedy je otworzy, w cudowny sposób znajdzie się w łóżku obok mamy.
– A co z Mańką? – spytał Jacek. – Chyba trzeba odprowadzić ją na górę.
– Nie wygłupiaj się. – Marta machnęła ręką. – Przecież tylko sprawdzimy, czy otwarte.
Stanowczym krokiem podeszła do obłażących z farby drewnianych drzwi i nacisnęła krzywą mosiężną klamkę. Szarpnęła.
– Nie bój nic. – Jacek uspokajająco poklepał Manię, która stała obok niego z twarzą ukrytą w brzuchu Pieska. – Zamknięte.
Mania odsunęła Pieska i zerknęła w kierunku Marty.
I właśnie wtedy drzwi ustąpiły. Miękko i bezszelestnie otworzyły się na ogród, ukazując mroczne, zagracone wnętrze. Ze środka buchnął zatęchły zapach starego jedzenia, mokrej sierści i czegoś jeszcze… czegoś nieznanego, tajemniczego i groźnego.
Nawet Marta, która jeszcze przed chwilą gotowa była stawić czoło nieznanemu niebezpieczeństwu, teraz cofnęła się i zerknęła na rodzeństwo. Jacek zajrzał do niewielkiego korytarzyka.
– No, to nieźle ktoś się tutaj urządził – powiedział na widok walających się po spróchniałej podłodze starych szmat, butelek i zardzewiałych puszek po psiej karmie.
– Wchodzimy? – spytała Marta. Jej głos nie brzmiał już tak pewnie.
Jacek zachichotał:
– Przecież nie wycofamy się teraz, kiedy mamy szansę rozwiązać tajemnicę, z którą…
– Dobra, dobra, rozumiem – przerwała mu Marta.
Przesunęła czubkiem kapcia leżący w progu kłąb starych ubrań i weszła do środka. Jacek obejrzał się na Manię.
– Poczekasz na zewnątrz? – zapytał.
Pokręciła głową. Całą sobą czuła, że wchodzenie do dziwnie pachnącego wnętrza nie jest dobrym pomysłem, ale za nic na świecie nie zostałaby teraz sama. Uważnie stawiała stopy, żeby nie wdepnąć w nic obrzydliwego.
Kiedy wszyscy troje przebrnęli jakoś przez korytarzyk i weszli do pokoju, Mania wstrzymała oddech. W całym swoim pięcioletnim życiu jeszcze nie widziała czegoś takiego. Podłoga była usłana starymi kocami, poprutymi materacami i brudnymi ręcznikami. Pomiędzy nimi ktoś poustawiał kamienie – różnej wielkości i kształtu. Największe śmiało można było nazwać głazami. Piętrzące się pod nimi stosy wycmoktanych kości połyskiwały blado w mroku. Panowała duchota, a w powietrzu unosił się smród stęchlizny i brudu.
– A niech to zgniła makrela! – szepnął z podziwem Jacek. – Co to w ogóle jest?
Marta milczała. Wpatrywała się w niekształtny głaz stojący w kącie pod oknem. Wydawało jej się, że kiedy wchodzili, stał w trochę innym miejscu. Miała dziwne uczucie, że głaz żyje i patrzy na nich małymi, złośliwymi oczkami.
– To co? – ciągnął Jacek. – Rozejrzymy się trochę? Ciekawe, czy jest tu światło.
W tym momencie drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem. W przerażającej ciszy, która po tym zapadła, ktoś odezwał się dziwnym, chrzęszczącym głosem:
– Dumma barnen[7]. Po co wy tu przyszły? Teraz nie ma już odwrota…

 

 
Wesprzyj nas