Doktor David Schneider odkrywa przed czytelnikami niezwykłą historię medycyny oraz jej związki z nauką, filozofią i polityką.


Historia współczesnej medycynyPrzez 295 pokoleń człowiek, który zachorował, musiał polegać przede wszystkim na sobie. Dopiero od 5 pokoleń możemy liczyć na skuteczną pomoc ze strony lekarzy, a tylko ostatnie dwa pokolenia mogą korzystać z osiągnięć medycyny współczesnej i rewolucji implantów.

Doktor David Schneider odkrywa przed czytelnikami niezwykłą historię medycyny oraz jej związki z nauką, filozofią i polityką. Podkreśla nieustanny rozwój tej dziedziny, zwłaszcza w kontekście nowych technologii – wciąż na nowo odkrywamy zarówno praktykę chirurgiczną, jak i charakter przedmiotów wszczepianych w nasze ciała.

Książka doktora Schneidera to niesamowita opowieść o losach odważnych pionierów medycyny, punktach przełomowych w rozwoju tej dziedziny, przeplatana anegdotami z własnej praktyki lekarskiej i stawiająca ważne pytania o przyszłość.

Autor prowadzi nas ścieżkami różnych dziedzin nauki i wielu kultur, snując fascynującą narrację historyczną. Poznajemy historię wynalezienia chirurgii napisaną błyskotliwym językiem, pouczającą, erudycyjną i jednocześnie pełną czarnego humoru.

***

Pouczająca, zabawna i nie sposób ją odłożyć.
„Library Journal”

Zuchwała i zniewalająca, błyskotliwa i pełna informacji. Zawsze znakomita i często pełna czarnego humoru.
„The Wall Street Journal”

Doktor David Schneider to jeden z najlepszych chirurgów łokcia i barku na świecie, który ocalił karierę niejednego sportowca. Jest absolwentem University of Kansas School of Medicine, pasjonatem i wykładowcą historii medycyny. Publikował w wielu prestiżowych czasopismach, m.in. „New England Journal of Medicine” czy „Journal of Orthopaedic Research”. Jego wystąpienia cieszą się popularnością na całym świecie, jest również częstym gościem w lokalnych programach radiowych i telewizyjnych. Jako teoretyk i praktyk, zarówno w swoich wykładach jak i w pierwszej książce, doktor Schneider podkreśla wagę innowacji i nowych technologii w rozwoju medycyny i chirurgii.

David Schneider
Historia współczesnej medycyny
Renesans, wynalezienie chirurgii i rewolucja implantów.
Przekład: Grzegorz Łuczkiewicz
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera: 10 listopada 2021
 
 

Słowo wstępne

– Doktorze Schneider, mówi Karen Lambert, dzwonię z Belize. Kilka lat temu naprawił mi pan bark, a teraz zdarzył się okropny, nagły wypadek.
Trzaski w telefonie i zanikający głos mojej rozmówczyni potwierdzały, że dzwoni z Ameryki Środkowej.
– Jesteśmy z mężem na wycieczce ekoturystycznej i dwa dni temu, gdy byliśmy w parku linowym, jego uprząż się zerwała i spadł z sześciu metrów. Zwichnął łokieć, a z ramienia wystawały złamane kości.
Karen wyjaśniła, że Marka, jej męża, przewieziono do małego szpitala w pobliskim mieście, a jej nie pozwolono się z nim zobaczyć, choć minęło już czterdzieści osiem godzin od przyjęcia. Miejscowy lekarz zaopatrzył łokieć (nastawiając staw i złamane kości), lecz nie wykonał operacji. Zrozpaczona Karen błagała, bym pomógł wyciągnąć jej męża z tej prymitywnej lecznicy i przetransportować go do Stanów Zjednoczonych.
Ja i mój zespół od razu wkroczyliśmy do akcji i we współpracy z lokalną firmą lotniczego transportu sanitarnego zorganizowaliśmy przerzut pacjenta następnego dnia do Denver prywatnym odrzutowcem z pielęgniarkami na pokładzie. Na międzynarodowym lotnisku w Denver oczekiwał na niego ambulans, którym pośpiesznie przewieziono go do mojego specjalistycznego centrum urazowego, gdzie o drugiej w nocy byliśmy gotowi do przeprowadzenia nagłej operacji.
Przez cały dzień nastawiałem się na najgorsze. Martwiłem się o groźne dla życia zakażenie i nie miałem wątpliwości, że utrata ramienia jest jak najbardziej możliwa. Miałem nadzieję, że w najlepszym razie zdołamy zminimalizować trwałą niepełnosprawność i utrzymać w rozsądnym zakresie funkcjonalność kończyny. Kiedy spotkałem się z Markiem i Karen w sali przedoperacyjnej, oboje wyglądali, co zrozumiałe, na wyczerpanych fizycznie i emocjonalnie. Mark leżał na noszach w białej koszuli szpitalnej; Karen wciąż była w koszulce opatrzonej logo biura podróży, szortach khaki i turystycznych sandałach. Właśnie miałem rozpocząć swoją „wielką mowę” o tym, że zrobimy wszystko, by uratować ramię Marka, gdy ten rzucił mi znużone spojrzenie i oznajmił: – Muszę grać tego lata w softball i nie chcę blizn.
Osłupiały, starałem się sprowadzić go na ziemię i uświadomić mu, z jak poważnymi konsekwencjami musi się liczyć. Nic z tego. Mark porównywał swoją obecną sytuację z udaną rekonstrukcją i stabilizacją barku Karen. Wspomniałem, że ledwie sto lat temu wskaźnik śmiertelności w wypadku „złamań otwartych” wynosił 80 procent, próbowałem przedstawić mu złożoną naturę więzadeł, ścięgien i mięśni utrzymujących staw łokciowy oraz problemy, jakie się łączą z operowaniem koszmarnych ran szarpanych, lecz na próżno. Wprawdzie podobał mi się optymizm Marka, jednak martwiło mnie, że nie zdaje sobie sprawy z ryzyka poważnych komplikacji i z tego, że jego ramię z pewnością nie będzie już takie jak dawniej.
Tylko dzięki cudownemu uśmiechowi losu operacja powiodła się znakomicie. Mark nie umarł, nie stracił ręki, a ostatecznie okazało się (nie wiedzieć czemu), że zachował jej świetną funkcjonalność i uniknął niepełnosprawności. Nawet blizny były prawie niewidoczne.
Podczas ostatniej wizyty kontrolnej Marka (przyszedł po meczu softballowym) wspominaliśmy jego wypadek i ocenialiśmy ostateczny wynik leczenia. Próbowałem po raz ostatni wskazać mu, jak niewiele dzieliło go od utraty ręki i że jeszcze całkiem niedawno takie obrażenia prawie na pewno doprowadziłyby go do śmierci. Mark jest inżynierem lotnictwa i astronautyki, jak wielu mężczyzn u nas w Boulder w stanie Kolorado, i pomimo wielkiej inteligencji tak jak inni nie ma pojęcia o współczesnej chirurgii. W gruncie rzeczy prawie nikt, z chirurgami włącznie, nie widzi jej we właściwej perspektywie. Tak więc gdy analizowałem postępy jego leczenia i porównywałem je z tym, jak przebiegałoby ono przed ledwie siedemdziesięciu pięciu laty, Mark był wstrząśnięty, gdy się dowiedział, że przed drugą wojną światową nie było takich rzeczy jak płytki i śruby chirurgiczne czy nawet antybiotyki. Nie tak dawno temu nikt nie wierzył w zarazki. Choć pierwsze środki znieczulające odkryto w połowie XIX wieku, zabiegi chirurgiczne wciąż były skrajnie niebezpieczne aż do czasu, gdy niewielka grupa lekarzy i naukowców zdołała dowieść, że maleńkie organizmy w niewidoczny sposób zamieszkujące nasz świat są przyczyną zakażeń. Wiedza ta zapoczątkowała rewolucję w medycynie i chirurgii, a jej pierwszym tryumfem było przekonanie chirurgów do mycia rąk przed operacją.
Musiało minąć siedemdziesiąt bolesnych lat od zaakceptowania teorii zarazków do opracowania antybiotyków. W tym okresie chirurgia powoli się rozwijała, lecz dla naszych współczesnych oczu jej zakres i skuteczność pozostawały mocno ograniczone. Jednakże cała seria wynalazków – opracowanie polimerów, tranzystorów, nowoczesnych stopów i antybiotyków – w połączeniu z ustanowieniem systemu prywatnych i publicznych ubezpieczeń zdrowotnych stworzyły współczesną chirurgię taką, jaką znamy dzisiaj.
Chirurgia implantów – wymiana stawów, wszczepianie stentów, chirurgia soczewek oka i przetoki neurochirurgiczne – stała się możliwa dopiero przed około pięćdziesięciu laty. Implanty, których całe miliony wszczepia się co roku na całym świecie, były nie do pomyślenia jakieś sto lat temu, ale ten współczesny mariaż nauki, sztuki, nieposkromionej pychy, wyobraźni, szaleństwa, brawury i cierpliwości doprowadził do prawdziwej rewolucji implantów.
Istnieje wiele encyklopedii chirurgii i kompendiów biografii chirurgów. Kilka książek napisanych w ostatnich dziesięcioleciach barwnie przedstawia sylwetki paru buntowników i pionierów, którzy przyczynili się do ukształtowania naszego współczesnego świata. Brakuje natomiast narracji wiążącej te żywoty, splatającej opowieści i wyjaśniającej, „jak doszliśmy do chwili, w której jesteśmy teraz”.
W książce tej staram się więc opowiedzieć historię wynalezienia chirurgii.
We współczesnej historiografii przyjęło się zakładać, że w istocie nie ma żadnych „samotnych geniuszy” i niemal wcale nie zdarzają się momenty prawdziwie przełomowe. Jeśli chodzi o chirurgię, to po prostu nieprawda. W jej dziejach, wyraźniej niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie, widzimy wielu wirtuozów, którzy w swym niedocenianym geniuszu spoglądali dalej, kwestionowali status quo i ulżyli doli ludzkości. Oto ich historie.

Wprowadzenie

Życie krótkie, sztuka (lekarska) długa, sposobność przemijająca, doświadczenie złudne, wyrokowanie trudne. Atoli nie tylko sam lekarz winien spełniać to, co potrzeba, ale także sam chory i osoby otaczające i stosunki zewnętrzne1.
Hippokrates, Aforyzmy, część 1

Jest faktem, że ten, którego celem jest wiedzieć coś lepiej niż tłum, musi dalece przewyższać wszystkich innych zarówno pod względem charakteru, jak i wcześniejszego wyszkolenia2.
Galen, O siłach naturalnych

Jako młodszy rezydent specjalizujący się w chirurgii ręki spędzałem więcej czasu, zajmując się pacjentami w salach szpitalnych i pokoju zabiegowym, niż w sali operacyjnej. Było to szaleńcze lato z mnóstwem „replantów” (zabiegów przyszywania palców po wypadkach w fabrykach czy tartakach oraz po nieszczęśliwych podwórkowych zabawach sztucznymi ogniami). Do naszego centrum urazowego samolotami i karetkami przybywali z całego regionu pacjenci mający nadzieję, że uratujemy im ręce.
Przed dwoma dniami pewien chłopiec, mały amisz, uległ wypadkowi w obejściu i stracił trzy palce. Gabriel ma pięć lat i nie mówi po angielsku – to dość typowe w środkowej Pensylwanii, gdzie zdarza się, że dzieci dorastają w izolowanej wspólnocie zachowującej proste zwyczaje z minionej epoki. Właściwie nikt z jego rodziny nie potrafi się z nami dobrze porozumieć. Miałem już wcześniej paru pacjentów ze wspólnot amiszów i ortodoksyjnych menonitów, którzy swobodnie władali angielskim, lecz niektóre odłamy amiszów właściwie nie zerwały ze swoim dolnoniemieckim dialektem.
Moim zadaniem tego ranka jest zmiana pijawek na palcach Gabriela. Właśnie tak. Trąci to niewątpliwie średniowieczem, ale we współczesnej medycynie pijawki wciąż odgrywają pewną rolę. Kiedy chirurg ręki przyszyje już palce, co obejmuje – bagatela – ustawienie i stabilizację kości, pozszywanie ścięgien oraz zszycie nerwów i naczyń krwionośnych mikroskopijnymi szwami, musi monitorować przepływ krwi tętnicami i żyłami, by się upewnić, że palec się przyjmie. Pijawek używa się ze względu na ich zdumiewającą zdolność wydzielania z gruczołów ślinowych hirudyny, naturalnego środka przeciwkrzepliwego, co ułatwia im hematofagię, czyli trawienie krwi. Przystawienie pijawki lekarskiej do palca udrażnia naczynia krwionośne, zwiększając szansę jego przyjęcia się. Pijawka pęcznieje od pokarmu, a gdy jest całkowicie nasycona, trzeba ją wymienić na wygłodniałą koleżankę, by kontynuować te zbawienne dla palca bachanalia.
Gdy wchodzę do pokoju Gabriela, wita mnie podmuch gorącego jak w piecu powietrza z wyraźną nutą obornika. Aby zwiększyć wazodylatację palców (rozszerzanie się naczyń krwionośnych), utrzymujemy w salach pacjentów temperaturę 35 stopni Celsjusza. W pokoju jest ponad dwadzieścia osób, sami amisze: mężczyźni z charakterystycznymi brodami w stylu Abe’a Lincolna, w czarnych wełnianych spodniach na szelkach i białych koszulach, kobiety w czepkach i powłóczystych granatowych sukniach po kostki. Od razu więc sobie przypominam, że przecież większość amiszów kąpie się raz na tydzień, a kombinacja ciemnych ubrań z ciężkiej wełny, skwarnego i parnego pensylwańskiego lata oraz pracy w gospodarstwie sprawia, że cały pokój cuchnie – nawet jak dla mnie, syna weterynarza od dużych zwierząt.
Przyniosłem słoik świeżych pijawek – chudych, ciemnych robakowatych stworzeń. Gabriel zachowuje stoicki spokój, gdy pochylam się nad jego ręką ukrytą w potężnym opatrunku, trzykrotnie większym od rękawicy bokserskiej. Kiedy zdejmuję kolejne warstwy białej bawełny, wszyscy zgromadzeni podchodzą bliżej i się nad nami nachylają; wydaje się, że tylko ja pocę się w piekarniku, w jaki zamienił się pokój numer 765. Po usunięciu ostatniej warstwy gazy wszyscy wpatrujemy się w trzy olbrzymie pijawki, po jednej na każdym palcu. Są karmazynowe i czarne jak chiński tusz, nieruchome i opite krwią. Wyglądają, jakby za chwilę miały eksplodować. Zaczynam odciągać pierwszego pasożyta, ale on się nie daje. Przez tłumek przebiega dreszcz oczekiwania: nade mną wisi dwadzieścia twarzy i dolatuje mnie ostry zapach mieszaniny świńskiego, końskiego i krowiego obornika z nutami melasy, scrapples (pasztetu z resztek wieprzowiny i mąki kukurydzianej) oraz chow-chow (słodkiej marynowanej zakąski). Robi mi się niedobrze.
Ciągnę nieco silniej i udaje mi się wreszcie oderwać od palca Gabriela małego wampira, co zgromadzenie przyjmuje z westchnieniem ulgi. Powtarzam całą procedurę jeszcze dwukrotnie, a z ranek po ukąszeniach pijawek sączy się krew. Następnie sięgam do słoiczka i wyciągam z niego po jednym oślizłym stworzeniu, by przystawić je do palców pacjenta. Ślimakowaty stwór wije się przez chwilę, po czym zajmuje swoją pozycję i mocno przywiera do ciała. Gabriel przez cały ten czas pozostaje bez ruchu, ale znów nawiązujemy kontakt wzrokowy. Nie mamy wspólnych słów wykraczających poza proste pozdrowienie, lecz mimo to razem kontynuujemy w tej chwili liczącą tysiące lat tradycję medyczną – sztukę upuszczania krwi.
Choć w Stanach Zjednoczonych już się jej nie praktykuje, wciąż są na świecie miejsca, gdzie upuszcza się krew w ten sam sposób jak 2500 lat temu, u samych początków medycyny. Moi lekarscy przodkowie jeszcze przed stu laty nie mogliby nawet marzyć o przyszywaniu palców u ręki. Byli jednak głęboko przywiązani do koncepcji, że pijawki odsysają „złą krew”.

*

Na lewym brzegu Sekwany, w labiryncie paryskiej Dzielnicy Łacińskiej, mieszczą się dziesiątki budynków związanych z Sorboną, wśród nich Piąty Uniwersytet Paryski Kartezjusza. Ten znajdujący się przy ulicy l’École de Médecine największy budynek uniwersytecki to siedemnastowieczny, zdobiony kolumnami gmach mieszczący fascynujące muzeum i bibliotekę. Wewnątrz, na końcu korytarza, stoi naturalnej wielkości kamienny posąg przedstawiający otuloną woalem kobietę, która lekko unosi zasłonę okrywającą jej twarz i górną część ciała, ukazując łagodne oblicze i nagie piersi. Rzeźba nosi tytuł La Nature se dévoilant à la Science, czyli Natura odkrywająca się przed Nauką.
Ta znajdująca się w siedzibie wspaniałej wiedzy rzeźba ujmuje samą istotę naukowego programu renesansu i rewolucji przemysłowej, która nakazywała ludzkości usuwać nieprzejrzystą zasłonę skrywającą niezwykłe piękno przyrody. Minęły setki lat od filozoficznej i artystycznej rewolucji starożytnej Grecji, kiedy jednak mroki średniowiecza ustąpiły światłu wiedzy, w całej Europie rozbudziła się na nowo oświecona ciekawość. Wiek XV był okresem badań, innowacji i wynajdywania na nowo komunikacji wykorzystującej nową technologię – podobnie jak to się dzieje dzisiaj3. Postacie takie jak Leonardo da Vinci, Krzysztof Kolumb czy Johannes Gutenberg obaliły status quo, a w ostatnich dziesięcioleciach uczynili to Steve Jobs, Elon Musk, Jack Dorsey czy Mark Zuckerberg – i za każdym razem nie obyło się bez kontrowersji.
Renesans jest dogodnym punktem wyjścia, gdy chce się prześledzić źródła współczesnych odkryć w medycynie, po części dlatego, że tak niewiele się w niej zmieniło od czasów Hippokratesa do wieku XV. Nawet wtedy, gdy świat zachodni budził się z długiego, tysiącletniego snu, zasięganie porady lekarza wciąż w zasadzie nie miało sensu, a oddanie się pod opiekę najmądrzejszego nawet doktora mogło być groźniejsze od samej choroby. Jak to pięknie udokumentował David Wootton w książce Bad Medicine, w każdej epoce przed rokiem 1865 pacjent cierpiący na niemal dowolne schorzenie miał się o wiele lepiej, jeśli zostawiono go samemu sobie, z dala od „opieki” lekarza.
Tak więc w rzeczywistości dwie wybitne postacie zachodniej medycyny, Hippokrates i Galen, w bardzo małym stopniu przyczyniły się do poprawy losu mężczyzn i kobiet oddawanych od niemal dwóch tysięcy lat pod opiekę lekarzy ukształtowanych przez ich filozofię. Z pewnością też nie wniosły n i c do praktyki chirurgii. Mimo to trzeba sobie koniecznie uświadomić, że ci ojcowie medycyny – nawet jeśli jak Oz Wielki i Potężny pociągali jedynie za sceną za mnóstwo dźwigni – wywarli ogromny wpływ na wszystkich lekarzy Zachodu w ciągu dwóch tysięcy lat, a zatem ich teorie mają znaczenie.
Zamierzam w tej pracy zbadać ewolucję rozumienia sposobu funkcjonowania ciała i pojawiania się choroby oraz cudowne niemal metody pozwalające chirurgom XXI wieku reanimować, rekonstruować, a nawet kształtować na nowo istoty ludzkie. Nie poświęcę wiele uwagi badaniu starożytnej medycyny azjatyckiej ani ustnym tradycjom uzdrowicieli działających w społeczeństwach pierwotnych. Starożytni szamani miewali zaskakujące wyobrażenia na temat organizmu człowieka, jednak poglądy, które utknęły w ślepym zaułku bądź nie mają żadnej podbudowy intelektualnej, nie są przedmiotem zainteresowania w tej książce. Ogniskuje się ona na zasadniczych przełomowych wydarzeniach, które doprowadziły do wynalezienia chirurgii – od wynalezienia samej nauki po odkrycie komórek, zarazków, nowoczesnych materiałów – oraz na ocenie jej wyników.
Stephen Greenblatt w swojej pasjonującej książce Zwrot przedstawia historię mitycznego niemal poematu O naturze rzeczy epikurejskiego poety Lukrecjusza. Dzieło to, zagubione już w starożytności, zapamiętano ze względu na jego przenikliwość i artyzm, jednak w średniowieczu nikt nigdy go nie przeczytał. Pozostały jedynie opowieści o jego wspaniałości, niczym legendy o Kolosie Rodyjskim czy wiszących ogrodach Semiramidy. Poemat znikł na 1500 lat, po czym w 1417 roku pewien włoski kopista i łowca ksiąg Poggio Bracciolini odkrył go w jakimś klasztorze w Niemczech.
Poggio zaszył się w klasztorze na trzy tygodnie, skopiował z prastarego papirusu 7400 wierszy łacińskich i powrócił do Rzymu ze swoim skarbem. Parę dziesięcioleci później Gutenberg wynalazł prasę drukarską i wkrótce kopie poematu Lukrecjusza drukowano i puszczano w obieg w całym świecie zachodnim. Odkrycie O naturze rzeczy miało swój udział w powstaniu współczesnego świata, umożliwiło „stopniowe przejście od zainteresowania aniołami i demonami, od kwestii niematerialnych do spraw tego świata; zrozumienie, że ludzie są z tego samego materiału co wszystko inne i stanowią część naturalnego porządku; eksperymentowanie bez lęku, że narusza się zazdrośnie strzeżone Boże sekrety, […] legitymizację dążenia do przyjemności i unikania bólu; […] odnalezienie śmiertelnego świata”4. Choć trudno wskazać wszystkie źródła epoki renesansu, poemat ten wraz ze swoimi przełomowymi twierdzeniami niewątpliwie przyczynił się do tego, że świat „zwrócił się” ku współczesności.
Co sprawia, że dzieło to jest tak radykalne? Lukrecjusz twierdzi przede wszystkim, że wszystko jest zbudowane z niewidocznych cząsteczek. Postuluje dalej, że cząsteczki te są wieczne (stanie się to podstawowym założeniem Antoine’a Lavoisiera, jednego z ojców chemii). George Santayana, filozof z Uniwersytetu Harvarda, nazwał to „najwybitniejszą koncepcją, jaką kiedykolwiek stworzyła ludzkość”5. Nasz poeta mówi na dodatek, że istoty ludzkie nie są wyjątkowe, że uczestniczymy w pierwotnej bitwie o przetrwanie, że nie ma życia pozagrobowego, religia jest okrutna, a najwyższym celem życia jest zwiększenie przyjemności i zmniejszenie cierpienia. Twierdzenia rzeczywiście radykalne. Można zrozumieć, dlaczego były tak obrazoburcze, gdy na nowo ogłoszono je pod koniec średniowiecza. Jak powiedział Gustave Flaubert: „Gdy bogowie przestali istnieć, a Chrystus jeszcze nie nadszedł, był taki niepowtarzalny moment w historii, gdzieś pomiędzy Cyceronem a Markiem Aureliuszem, kiedy człowiek został sam”6. Rozważania te miały się przyczynić do przekształcenia astrologii w astronomię, alchemii w chemię, a w końcu kosmologię Arystotelesa w fizykę Newtona.

 
Wesprzyj nas