Ilona Wiśniewska – autorka reportaży o Norwegii i Spitsbergenie – próbuje swoich sił w zupełnie innym gatunku literackim. Arktyczne lato, niedźwiedzie polarne i pełna przygód pogoń za kłusownikami.


Przyjaciel PółnocyTo miały być spokojne wakacje w towarzystwie ulubionej ciotki. Nietypowe, bo na dalekim Spitsbergenie, wśród reniferów, maskonurów i fiordów.
Dwunastoletni Daniel nie spodziewał się jednak, że lądując na arktycznej wyspie, wpadnie w sam środek afery kryminalnej!

Ktoś zabija niedźwiedzie polarne, a miejscowa policja nie potrafi ustalić sprawców. Czy w takiej sytuacji można być bezczynnym, szczególnie gdy ma się wolny czas, duszę odkrywcy i ciotkę dziennikarkę, która zna wyspę jak własną kieszeń?

Ilona Wiśniewska, autorka cenionych reportaży z dalekiej Północy, debiutuje powieścią dla młodych czytelniczek i czytelników, a niepowtarzalną atmosferę Spitsbergenu oddają malarskie ilustracje Mariusza Andryszczyka.

„Przyjaciel Północy” to powieść przygodowa dla nastoletnich czytelników w wieku 10-13 lat.

***

Żałuję, że ta książka nie powstała, kiedy sam byłem w wieku głównego bohatera – na pewno przeżywałbym jego przygody razem z nim. Polecam lodowato, jak na Arktykę przystało.
Mikołaj Golachowski, przyrodnik, podróżnik i pisarz

Ilona Wiśniewska – autorka książek reporterskich o dalekiej Północy („Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, „Hen. Na północy Norwegii” oraz „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”) i nauczycielka języka norweskiego. Przez pięć lat mieszkała na Spitsbergenie, teraz żyje w Tromsø, największym mieście północnej Norwegii, wraz z mężem Birgerem oraz kotami Raptusem i Puszkinem.

Mariusz Andryszczyk – projektant graficzny i ilustrator, wykładowca w Instytucie Projektowania Graficznego w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Od lat współpracuje z Wydawnictwem Agora, zilustrował m.in. „Lolka”, „Rutkę” i tytuły z serii „Szkoła Szpiegów”.

Ilona Wiśniewska
Przyjaciel Północy
Ilustracje: Mariusz Andryszczyk
Wydawnictwo Agora dla Dzieci
Premiera: 9 lutego 2022
 
 


Rozdział 1
Inna planeta


Nazywam się Daniel, mam dwanaście lat i właśnie pierwszy raz lecę samolotem bez rodziców. Dzieciaki w moim wieku jeszcze nie latają same, więc siedzę obok pani, której nigdy wcześniej nie widziałem, a której mama uścisnęła dłoń na lotnisku. Obiecałem dobrze się zachowywać, nie znikać bez słowa i słuchać poleceń. Problem w tym, że ta pani cały czas mówi i już nie wiem, czy to dlatego, że boi się latać samolotem, czy uważa, że młodsi ciągle potrzebują uwagi. Kupiła mi dwa lody, paczkę żelków i batonika na wypadek, gdybym miał być smutny. Teraz mdli mnie od tego słodkiego, ale siedzę cicho, bo przed chwilą zasnęła i wreszcie mogę udawać, że lecę zupełnie sam.
Śniło mi się to wiele razy. Że jestem na pokładzie, a pilot zaprasza mnie do siebie i pozwala przejąć stery. Widzimy ziemię z góry, załoga klepie mnie po ramieniu, ale nie pamiętam, czy i gdzie lądujemy, bo się budzę. Teraz już przebolałem, że ze spotkania z pilotem nic nie wyjdzie, więc obserwuję chmury. Gdybym nie najadł się słodkiego, pewnie widziałbym w nich śnieżną pustynię, a tak to przypominają watę cukrową. Nie lubię waty cukrowej. Raz jadłem w wesołym miasteczku, ale smakowała jak cukier z proszkiem do prania. Nie, nie jadłem nigdy proszku do prania. Tak mi się tylko powiedziało.
Mam nadzieję, że u cioci będzie coś do jedzenia.
Lecę na Spitsbergen, czyli na najbardziej północną na świecie wyspę, gdzie żyją ludzie i niedźwiedzie polarne. Ciocia mieszka tam i pracuje w gazecie od wielu lat, ale nie pamiętam od ilu. Na siódme urodziny dostałem od niej oprawione zdjęcia mieszkających tam zwierząt i do dziś wszystkie wiszą w moim pokoju. Nad łóżkiem są dwa: z lisem polarnym i foką, a na ścianie obok niedźwiedź i mors. Najdalej powiesiłem renifera, bo trochę mnie przerażają jego czarne oczy. Nie wiem, co jest nie tak z tym zdjęciem, ale staram się mu nie przyglądać. Ciocię to bawi, bo podobno ze wszystkich zwierząt w Arktyce renifer jest akurat jednym z najłagodniejszych. Mnie najbardziej interesują ptaki, a ciocia nieraz opowiadała, że na Spitsbergenie latem jest ich całe mnóstwo. Dlatego bardzo chciała, żebym ją odwiedził i sam się przekonał.
Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale to nie jest moja prawdziwa ciocia. To znaczy jest prawdziwa, z krwi i kości, ale nie jesteśmy rodziną. Mama zawsze powtarza, że przyjaciele mogą się stać rodziną i że ciocia jest jak jej siostra. Często się chichrają, chociaż nie zawsze rozumiem, o co im chodzi. Tata też nie rozumie, ale mówi, że one tak mają i już. Nie no, też się z nimi czasem wygłupiam, bo są zabawne. Wkurzam się tylko, kiedy opowiadają przy innych, jakim byłem słodkim niemowlakiem, i kiedy mówią do mnie „króliczku”.
W samolocie wszystkie miejsca są zajęte, a pasażer przede mną robi zdjęcia przez zaparowane okno. Z Oslo wylecieliśmy o dwudziestej trzydzieści i na miejsce mamy dotrzeć po czterech godzinach. Jest dwudziesta trzecia, a niebo zamiast ciemniejsze robi się coraz jaśniejsze. W ogóle nie chce mi się spać i zastanawiam się, czy to od tego, że słońce na dobre nie zaszło, a już wschodzi, czy dlatego, że jeszcze nigdy nie byłem tak daleko od domu. To musi być ten dzień polarny, o którym tyle słyszałem. Nie można spać i wszystko się człowiekowi miesza. Zimą podobno jest ciemno przez cztery miesiące, ale tu już pewnie ktoś zmyśla.
– Która godzina? – Moją opiekunkę wybudzają turbulencje, a ja jeszcze bardziej żałuję tego niestrawionego batonika.
Podaję czas, a ona uspokaja się, jakby w samolocie można było przegapić swoją stację.
– Chcesz cukierka?
Potrząsam głową.
Najbardziej to chciałbym już dolecieć. Cały rok czekałem na ten wyjazd.
Staram się nie myśleć o sobie jak o dziecku, ale młodym czas płynie wolniej niż dorosłym, więc to jakby czekać dwa lata.
Przedzieramy się przez chmury, rzuca nami jak na dziurawej drodze, ale stewardesa prosi, żeby się nie denerwować i podążać ciałem za ruchami samolotu. Serio tak mówi, więc kołyszemy się zapięci w pasy. To dziwne, ale wcale się nie boję. Obserwuję wyścig kropel wody na oknach, podczas gdy moja współpasażerka zaciska dłoń na oparciu. Nawet nie zdjęła rękawiczek. Gdyby pasażerowie mieli ogony, mogliby je teraz po kociemu podkulić pod siebie. Nawet to niemowlę z przodu przestało płakać. Nie można już iść do toalety i jakiś pan wraca na miejsce obrażony. Kiedy wylatujemy z chmur, wydaje mi się, że jednak śnię mój sen o pilotowaniu i właśnie dospałem do końca, bo ląd przypomina wielką pustynię. Podchodzimy do lądowania, a mnie się jeszcze bardziej coś nie zgadza w tym widoku za oknem.
Tu naprawdę nie ma drzew.

 
– Cześć, króliczku! – Ciocia czeka tuż przy wejściu i rzuca się mnie ściskać. Brr… Ja już nie jestem taki do ściskania. Ale jej pozwalam, co zrobić. – Wcale nie urosłeś!
– Jak to nie urosłem?! Trzy centymetry!
– Jasne, kogo ty chcesz nabrać? Pokaż stopę, jaki numer?
– Już prawie trzydzieści dziewięć. – Przymierzamy bokami nasze buty. Ja mam górskie, ona kalosze.
– To robimy wymianę! – śmieje się. – I jak się sprawował? – zwraca się do mojej opiekunki. – Bardzo dziękuję za pomoc.
– Uroczy chłopak.
Uroczy. Jasne. Niech mi jeszcze wręczy balonik. Pani skacze po walizkę, która wyjechała na taśmę, i pospiesznie się żegna, bo mąż już czeka. Musi lecieć, zaraz wsiadają na łódkę. Kiedy ciocia pyta na którą, tamta mówi, że nie wie.
– Przeżyłeś?
– Rozpłaczę się, jeśli zaproponujesz mi coś słodkiego. – Wybuchamy śmiechem.
Na zewnątrz przeszywa mnie lodowate powietrze. Jest koniec czerwca, początek wakacji, a ciocia mówi, że są tylko dwa stopnie na plusie. Wyjmuję puchową kurtkę i robi mi się trochę głupio na wspomnienie mamy, która upychała ją do plecaka, a ja ją wyśmiałem. Bo kto chodzi latem w zimowej kurtce?! Teraz zapinam zamek pod szyję, a ciocia wyciąga z kieszeni telefon.
– Tak, kochana, doleciał. Wymięty, ale zadowolony. Daniel, chcesz porozmawiać z mamą? – Kręcę głową. – Ubiera się, zadzwonimy jutro. Tylko chciałam dać znać, że wszystko w porządku, śpijcie dobrze, pa.
– A ty czemu z własną matką nie chcesz porozmawiać?
– No przecież widziałem ją rano.
Ciocia tarmosi mnie po włosach i zarzuca mi na głowę kaptur, żebym oszczędzał światło. Bardzo śmieszne. Wyswobadzam się i patrzę w kierunku świecącej na pomarańczowo kuli, która wznosi się tuż nad morzem. Góry mają płaskie szczyty, jakby ktoś je ściął nożem. W życiu czegoś takiego nie widziałem.
– To słońce naprawdę nie zajdzie?
– Zajdzie pod koniec sierpnia. – Ciocia odbiera ode mnie plecak i zarzuca go sobie na ramię. – Niestety, ani gwiazd, ani księżyca tu nie uświadczysz. Zsynchronizujmy zegarki, bo bez nich szybko stracimy rachubę, czy jest dzień, czy noc.
Właśnie minęła pierwsza w nocy. Idziemy na parking przed lotniskiem, gdzie stoi srebrna honda cioci. Wśród SUV-ów osobówka wygląda jak powiększony resorak z moich dziecięcych zabaw. Najbardziej lubiłem ustawiać auta jedno za drugim, żeby powstawał korek, najlepiej na stole, gdzie dorośli akurat coś jedli. Czasem któryś lądował w kałuży na talerzu po zupie, inny spadał w przepaść na podłogę, a jeszcze inny parkował w drugim daniu. Widać, że honda też jest po przejściach, bo ma pęknięte okno, lekko wgniecioną maskę i pełno zadrapań.
– Fajna. – Siadam na siedzeniu pasażera i zapinam pasy.
– Moja równolatka!
– Staruszka! – Odcinam się za te zignorowane trzy centymetry.
– Może i nie urosłeś, ale humor ci się wyostrzył.
Ciocia uruchamia silnik i wyjeżdża z parkingu bez patrzenia w lusterka.
– Nie zapinasz pasów?
– Nikt nie zapina. – Wrzuca trzeci bieg i przyspiesza do pięćdziesiątki. – Tu się nie zamyka ani domów, ani samochodów, a niektórzy nawet nie wyjmują kluczyków ze stacyjki. To bardzo praktyczne.
– I nikt tego samochodu nie ukradnie?
– Nawet jeśli, to daleko nie zajedzie na tej wyspie bez dróg. Witaj na Spitsbergenie! Już nie mogłam się ciebie doczekać, króliczku.
Wznoszę oczy do nieba, ale nic nie mówię. Niech jej będzie.
W nocnym słońcu droga wije się łagodnymi zakrętami. Ciocia opowiada o wszystkim, co mijamy, a ja jestem lekko oszołomiony. Tu stado pięciu koni, jedyne na Spitsbergenie, tam hałda węgla, dalej w porcie wielopiętrowy wycieczkowiec, a tutaj Longyearbyen („Long-jer-bijen” – wymawia, a ja w myślach dzielę to słowo na sylaby). Przyglądam się budynkom. Stoją na palach, zbudowane w ten sposób, że pod każdym jest przestrzeń, idealna do parkowania roweru albo hulajnogi. Mijamy domy ze spadzistymi dachami i balkonami, piętrowe bloki i podłużne baraki z metalowych kontenerów. Z daleka widać czerwony kościół, a zaraz potem brązowy budynek przypominający statek kosmiczny. Ciocia stwierdza, że to wszystko wygląda trochę jak inna planeta, chociaż tak się tylko mówi, bo przecież nikt z nas nie był na innej planecie.
– Znasz tu wszystkich? – pytam, kiedy mijamy rowerzystę ciągniętego przez dwa psy i niewiele starszą ode mnie dziewczynę, która wyjeżdża z podporządkowanej na quadzie.
– A gdzie tam! Znam pewnie połowę z ponad dwóch tysięcy mieszkańców, ale mam przyjaciół z każdego kontynentu.
– Z Australii też?
– Z Australii też. I z Grenlandii.
– Ej, Grenlandia to wyspa, nie kontynent – poprawiam ciocię.
– Wiem, wiem, tylko cię sprawdzam.
Z nią nigdy nie wiadomo, kiedy cię wkręca, a kiedy mówi poważnie.
– A dlaczego wy tu mieszkacie?
– Żeby tacy mądrale jak ty mogli odwiedzać swoje stare ciotki! – wybucha śmiechem.
– Ale serio. Po co ludzie się tu przenoszą? – nie odpuszczam.
– Dobre pytanie. Wiesz, każdy ma pewnie swój powód. Są tu naukowcy, którzy badają arktyczną przyrodę, górnicy, którzy wydobywają węgiel, albo dziennikarze jak ja, którzy starają się to wszystko zrozumieć i opisać. Wielu też tu podróżników, którzy po prostu szukają swojego miejsca na ziemi.
Jedziemy dalej i czuję, że mój żołądek jest skurczony jak rodzynek. Tak w ogóle to nie cierpię rodzynków. A szczególnie w serniku. Ale teraz zjadłbym cokolwiek. Nic nie mówię, bo już środek nocy, może trzeba będzie przeczekać do rana. Po drodze mijamy rzędy metalowych kojców, które ciocia nazywa psiarnią. Teraz, w nocy, psy śpią na dachach bud, nawet nie podnoszą wzroku. Podobno nie trzyma się ich w domu, bo robią dużo hałasu i lubią być w stadzie. Nie wiem, czy mnie to przekonuje. Mam w domu psa Rosę i nie chciałbym jej nigdy zamknąć w kojcu, mimo że szczeka na rowerzystów i nie można jej przemówić do rozsądku. Ciocia wyjaśnia, że tutaj psy to bardziej środek transportu niż przyjaciele i że zaprzęgami jeździ się w teren. Poza rowerzystą i quadem po drodze mijamy tylko trzy samochody: ciężarówkę i dwie osobówki. Ciocia uśmiecha się do wszystkich kierowców i podnosi rękę na powitanie.
– A tego znasz?
– Tego akurat nie. Ale tu witasz się z każdym. I wszyscy mówimy do siebie na ty.
– I to wypada?
– Tu wszystko wypada, króli…
Nie kończy zdania, bo dzwoni telefon. Odbiera i daje gwałtownie po hamulcach, aż samochód lekko znosi na bok, nie wspominając o moich kiszkach.
– To jest niewiarygodne! – Podnosi głos i nerwowo stuka palcami w kierownicę. – To już czwarty niedźwiedź, a wy nie możecie ustalić, kto za tym stoi?! Przecież tu nie zachodzi słońce, macie wyspę jak na dłoni! Wiecie, co każdy z nas je na kolację, a nie potraficie znaleźć tych drani?
W słuchawce słychać męski głos, ale nie rozumiem, co mówi.
– Co nas obchodzi zepsuty helikopter?! Ile dni możecie go naprawiać?! Napiszemy o tym w kolejnym numerze! I to na okładce!
Rozłącza rozmowę, rzuca telefon na tylne siedzenie i klnie pod nosem. Pewnie myśli, że tego nie usłyszę. A jednak.
– Ta praca mnie kiedyś wykończy – wzdycha.
– Co się stało?
– Od kilku tygodni ktoś na Spitsbergenie poluje na niedźwiedzie. Dzisiaj znowu znaleźli ślady po drugiej stronie fiordu, tuż za miastem.
– Jakie ślady?
– Kupę wnętrzności. Latem futro niedźwiedzi jest najcieńsze, ale i tak osiąga zawrotne ceny na czarnym rynku. Kłusownikom nie zależy na mięsie, tylko na futrze, więc zdejmują skórę na brzegu, odpływają i ślad się urywa. Ginie mniej więcej jeden misiek tygodniowo, a nasz jedyny policjant w mieście nie potrafi ustalić sprawców.
– I to on teraz dzwonił?
– Tak. – Ciocia kiwa głową i znowu odpala silnik.
– Mówiłaś zawsze, że niedźwiedzie są tutaj pod ochroną.
– Od prawie czterdziestu lat! Więc tym bardziej nie rozumiem, jak ktoś może je zabijać, żeby jakiś jeden z drugim nie powiem kto, bo nie będę przeklinać przy młodzieży, sobie powiesił futro na ścianie. Koszmar. A Jens, nasz policjant, mówi mi, że nie ma śladów. I wymawia się zepsutym helikopterem.
– To może ty ich znajdziesz?
– Chciałabym. Tylko co ja mogę? Nawet nie mam łódki.
No tak. Brak łódki to tutaj, jak się zdążyłem zorientować, duża przeszkoda. Ale może… gdyby… Zaczynam kombinować. Czuję dreszcz na plecach, zapominam o pustym brzuchu i zmęczeniu.
– Ciociuuu – zagajam. – Wiem, że przyleciałem tu oglądać ptaki i w ogóle… Ale skoro te niedźwiedzie są dla ciebie takie ważne, to może…
– Może co? – Odwraca się do mnie i śmiesznie unosi jedną brew.
– Gdybyś chciała, możemy sami spróbować się czegoś dowiedzieć.
– Chcesz się zabawić w detektywa? – Od razu mnie rozpracowuje.
Wzruszam ramionami.
– Skoro i tak mamy ruszyć w teren, równie dobrze możemy iść ich tropem. A nuż czegoś się dowiemy. – Próbuję nie dać po sobie znać, jak bardzo się wkręciłem. Przetestowałem już dawno temu na rodzicach, że taka metoda „niby nic” działa lepiej niż wymuszanie.
– Dzięki, że chcesz się tak poświęcić dla mnie i dla miśków, króliczku. – Ciocia uśmiecha się szeroko. – Ale to nie będzie konieczne. To dla nas za gruba sprawa. A zresztą przyjechałeś tu na wakacje.
– No tak. Masz rację – zgadzam się z nią. Choć w głowie mam sto powodów, dla których tym bardziej powinniśmy się nią zająć.
– Poza tym to by się raczej nie spodobało twoim rodzicom.
– Na pewno nie – przytakuję. I proszę w duchu, żeby ta strategia na grzecznego chłopca zadziałała.
Po kilku minutach ciszy jednak nie wytrzymuję.
– Chyba że nie powiemy im wszystkiego.
– A ty co, już taki dorosły, że masz sekrety przed rodzicami?
– No nie, ale…
– Daniel, takie rzeczy, że nastolatek ściga przestępców, dzieją się może w powieściach dla dzieci, ale nie naprawdę. Przed nami wspaniała podróż, zobaczysz. A tymczasem musisz odetchnąć i przede wszystkim coś zjeść.
– Super – mówię półgębkiem. A w myślach proszę: oby tylko to nie był ryż.
Chwilę później ciocia odbija w prawo, nie włączając kierunkowskazu, a ja chyba zaczynam rozumieć, że tu będzie inaczej niż w domu. I to nie tylko dlatego, że brakuje nocy, drzew i że ktoś poluje na niedźwiedzie.

 
Niedźwiedzia polarnego widziałem tylko raz w zoo na wycieczce szkolnej i pamiętam, że zwróciłem uwagę głównie na to, że miał mały wybieg i brudną wodę w bajorze. Nie wiem, chyba od zawsze było mi szkoda dużych zwierząt w klatkach, bo skoro urosły duże, to chyba potrzebują przestrzeni. Tamten niedźwiedź był gruby i smutny, patrzył tępo na zwiedzających, którzy go fotografowali. Sam też zrobiłem mu zdjęcie, a potem nałożyłem go na tło jednego z zimowych zdjęć cioci, żeby miał przestrzeń i zamarznięte morze. Nazwałem go Bamsen, co po norwesku znaczy niedźwiadek. Od dziecka umiem mówić w dwóch językach, bo mój tata jest Norwegiem. W każdą rocznicę ślubu podkreśla, że to miłość nakazała mu zostać w Polsce i że poza mamą najbardziej podobają mu się nasze łąki. Oświadczył się nawet pierścionkiem własnoręcznie zrobionym z polnego kwiatka, co mama kwituje westchnieniem aprobaty albo zażenowania, w zależności od humoru. Tacie chyba jest dobrze w mieście, chociaż czasem mówi, że czuje się jak ten niedźwiedź w klatce, bo zdarza się, że przez kilka dni nie widzi horyzontu. Ale nie jest ani gruby, ani tym bardziej smutny.
Nigdy już potem nie chciałem wrócić do zoo, więc nie wiem, jak Bamsen się ma i czy jeszcze żyje. Ciekawe, jak by sobie poradził, gdyby go nagle wypuścić na Spitsbergenie. Może on jako jedyny nie dałby się złapać, bo tak dobrze zna ludzkie zwyczaje? Może nauczyłby dzikich krewnych, jak wykiwać ludzi, a oni w zamian pokazaliby mu, jak się poluje na foki?

 
Ślizgamy się pod górę drogą z błota, podskakujemy na wertepach, a mojego burczenia nie zagłusza już nawet warkot silnika. Jesteśmy zupełnie sami w dolinie Todalen, jak ją nazywa ciocia. Na ostatnim podjeździe wrzuca jedynkę, buksuje kołami i parkuje na poboczu.
– No, jesteśmy. Jeszcze tylko pół kilometra marszu. – Bierze mój plecak i rusza przed siebie. – Jak byłeś malutki, nosiłam cię czasem po górach na barana. Jasne, że nie pamiętasz. Ważyłeś mniej więcej tyle co ten plecak.
Idziemy po czarnej, sypkiej ziemi, która okazuje się resztkami węgla, a potem ścieżką przez tundrę i kamienie. Zimny wicher nadal dmie, ale jest w tym coś przyjemnego. Słońce schowało się za góry, a ja staram się nadążać za ciocią, która skacze po kępkach trawy wystających z mokradeł. Nie trafiam na jedną i moje buty natychmiast nasiąkają zimną wodą.
– Tu nie ma zarazków, więc nie zachorujesz, nawet jeśli przemarzniesz. – Podaje mi dłoń, kiedy musimy przeskoczyć przez rzeczkę. Dalej na ziemi leżą długie deski, po których można przejść suchą stopą.

 
Chatka cioci ma kolor lodów waniliowych. Serio, tylko takie skojarzenie przychodzi mi do głowy. To pewnie głód przeze mnie przemawia. Wchodzimy do zagraconego przedsionka z niebieską podłogą, mnóstwem kurtek i narzędzi, a za nim do kuchni połączonej z pokojem, gdzie okna są wielkie, a podłoga żółta. W środku jest ciepło, widać dogasający żar w piecu. Na parapecie stoi szklany czerwony koń, a pod sufitem wisi drewniana skrzydlata krowa.
– Przywitaj się z Heleną. – Ciocia pociąga za sznurek przy skrzydłach, a krowa zaczyna latać. – Ja w tym czasie nałożę nam jedzenie. Zrobiłam dorsza z ryżem, lubisz?
A jednak. Nie wiem, co takiego jest w konsystencji ryżu, ale odrzuca mnie na sam widok.
– Tak, lubię – wybąkuję.
No co mam powiedzieć?
– To świetnie. A gotowaną rybę też zjesz, prawda?
Gotowaną? Jedyna ryba, jaką jem, to dobrze wysmażone paluszki rybne.
– Yhm – burczę, bo nie chcę skłamać.
– Doskonale. Wiesz, tutaj ryb się nie smaży, tylko właśnie podgotowuje. Na początku trudno mi było się do tego przyzwyczaić, ale widzę, że z tobą nie będzie problemu. Pewnie to te norweskie geny. Ty tak wszystko jesz, co?
– Z reguły – odpowiadam.
Zapytaj mamę, dodaję w myślach. Pięć razy w tygodniu naleśniki.
Siadamy do stołu w kuchni. To, co mam na talerzu, pachnie tak, jak się obawiałem, ale jestem już na tyle głodny, że ryż wyobrażam sobie jako drobny makaron. Nawet nie mam ochoty jak zwykle podzióbać w jedzeniu. Szybciej zjem, szybciej zapomnę, myślę i chwytam za widelec. Ale okazuje się, że ryż ryżem, ale ta ryba smakuje super. I nie ma ości. Ciocia wyjaśnia, że to dlatego, że to dorsz z najczystszego morza, a nie panga z chińskiej kałuży. Mówiąc to, podciąga rękawy swetra i odsłania bliznę na lewym przedramieniu: długą linię ze śladami po szwach. Przypominała mi zawsze szyny kolejowe, więc jak byłem mały, jeździłem po niej resorakami. Teraz już zbladła, ale nadal ją widać. Do niedawna wierzyłem, że to pamiątka po walce z niedźwiedziem, ale zwątpiłem rok temu, mniej więcej wtedy, gdy zrozumiałem, że za Świętego Mikołaja co roku przebierał się dziadek. Ciocia zresztą sama przyznała, że opowiadała bujdy i że tak naprawdę upadła na lodzie i zerwała ścięgno. Ale podobno czasem dorosłym sprzedaje tę historię dla żartu i niektórzy wierzą.
Śmieszna jest ta ciocia. Ma skośne niebieskie oczy i brązowe włosy, które zawsze wyglądają na potargane. Na czole ma guza, którego nabiła sobie w przedszkolu. To znaczy nie sama nabiła. Z koleżanką zrzucały z drzewa gruszki i ona jej przez przypadek przyłożyła deską w czoło. Guz cioci został na całe życie i ukrywa go pod grzywką. Zawsze powtarza, że marne to ukrywanie, bo w Arktyce ciągle wieje silny wiatr i rozwiewa włosy. Twierdzi też, że zawsze chciała mieć piegi i żebym jej odsypał trochę swoich.
– To co, teraz kupa czy spanie? – Zbiera talerze po jedzeniu, wkłada je do miski i zalewa wodą z wiadra. – Bo jeśli to pierwsze, muszę cię przedstawić Kopciuszkowi.
Co ona mówi? Znowu nie wiem, czy żartuje i kto to jest ten Kopciuszek. A do tego właśnie wyobrażam sobie szajkę myśliwych, którzy idą w stronę naszej chatki uzbrojeni po szyję, nie wiem w co, bo nie mam pojęcia, jak się poluje na niedźwiedzie, więc dla świętego spokoju odpowiadam:
– Kupa jutro. A spać nie idę. Obiecałaś, że pod twoim domem są renifery, więc będę na nie czekał.
Ciocia na to wręcza mi lornetkę i mówi:
– Wypatruj. A ja się położę tu na kanapie. Przed nami długi dzień.
Jest wpół do trzeciej w nocy i świeci słońce. Siedzę z lornetką w fotelu, obserwując góry i ogromną dolinę. Ze świstu wiatraka stojącego na zewnątrz wiadomo, że nadal wieje. Ciocia śpi, a ja nie zdążyłem zapytać, czy w tej dolinie są niedźwiedzie. Aż trudno uwierzyć, że minął dopiero dzień i jeszcze rano jadłem śniadanie w domu, ponad trzy tysiące kilometrów stąd. Patrzę przez lornetkę, ale nie widzę nic żywego. Zamiast tego przed oczami nagle przelatuje samolot, a pilot macha ręką, żebym wsiadał i przejął stery.

 
Wesprzyj nas