Prawdziwa historia Krystyny Chiger – żydowskiej dziewczynki, której w czasie wojny życie ocalił Leopold Socha – polski kanalarz ze Lwowa.


Dziewczynka w zielonym sweterkuLeopold Socha przez 14 miesięcy pomagał i dawał schronienie ukrywającej się w kanałach grupie uciekinierów z getta. To, co wydawało się okazją do zarobku, stało się jednak heroiczną walką o życie ludzkie…

Tytułowa dziewczynka to ośmioletnia Krysia, która opowiada o pobycie w lwowskim getcie i codzienności ukrycia w cuchnących kanałach. Jej historia jest pełna kontrastów – między przedwojennym, opływającym w luksusy życiem rodziny Chigerów, a miesiącami spędzonymi w ciemności, brudzie i wilgoci. Ta książka jest zadziwiającym i budzącym nadzieję dowodem na siłę ludzkiego charakteru.

Zielony sweterek istnieje do dziś. Jest eksponatem w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu.

Tę historię opowiada przejmujący film Agnieszki Holland „W ciemności”, wyprodukowany przez Studio Filmowe Zebra (w koprodukcji z Niemcami oraz Kanadą), z wybitną rolą Roberta Więckiewicza.

Krystyna Chiger, Daniel Paisner
Dziewczynka w zielonym sweterku
Przekład: Beata Dżon
Wydawnictwo Naukowe PWN
Premiera: 9 marca 2011
wydanie 2, uzupełnione o dalsze losy bohaterów – 9 grudnia 2021
 
 

WSTĘP

TAK, PAMIĘTAM

Pamięć to zabawna rzecz. Taka sprytna gierka, którą toczymy sami ze sobą, by podtrzymać związek z tym, kim byliśmy, co myśleliśmy, jak żyliśmy. Poprzerywana jak sen, powraca w okruchach i fragmentach. Jest odpowiedzią na zapominanie.
Pamiętam. Okruchy, fragmenty, ale i całe wydarzenia. Mój tata lubił powtarzać, że mam pamięć, która jest jak pułapka. „Krzysia będzie wiedzieć — mawiał. — Krzysia pamięta”. Nazywał mnie Krzysia. Wszyscy inni nazywali mnie Krysia. Ta różnica stanowiła o wszystkim.
Tak, pamiętam. Kiedy coś zobaczyłam, coś usłyszałam, coś przeżyłam, zachowywałam to na później. W jakimś schowku, do którego mogłam sięgnąć i przywołać z powrotem do pamięci. Wszystkie opowieści zostały popakowane i złożone w bezpiecznym schowku. Nawet teraz, kiedy większość osób, które pamiętam, odeszła, są przy mnie, jak gdyby nigdy mnie nie opuściły.
Wspomnienia wracają w języku polskim. Myślę po polsku, śnię po polsku, pamiętam po polsku. Wszystko przenika potem przez hebrajski i na końcu pojawia się po angielsku. Sama nie wiem, jak to się dzieje, ale tak właśnie jest. Czasami, by pomóc mi w zrozumieniu wspomnień, na tej drodze pojawia się język niemiecki i jidysz. Te wszystkie myśli, wspomnienia, wszystkie obrazy, dźwięki i zapachy, te wszystkie porozbijane cząstki walczą o moją uwagę, wołając, bym je pozbierała w całość i nadała im sens. Pamięć walki o przetrwanie mojej rodziny podczas II wojny światowej jest pamięcią dziecka, podtrzymywaną przez całe życie. Najpierw pojawiały się moje własne wspomnienia, ale wolałam oddać pierwszeństwo pamięci ojca, matki, nawet mojego małego braciszka. Do nich wszystkich dodałam refleksje pozostałych osób, które dzieliły nasze przeżycia, na równi z historiami, które przeczytałam. Owszem, byłam tylko dzieckiem, ale wszystko, co widziałam, co słyszałam, co przeżyłam, rozważałam wiele, wiele razy. I to właśnie jest zbiór wspomnień, który we mnie przetrwał.
Tak, pamiętam, jak to jest być małą dziewczynką we Lwowie, pełnym życia mieście z sześciuset tysiącami mieszkańców. Mawiało się o Lwowie, że to „mały Wiedeń”. To było miasto pełne krętych, brukowanych ulic, które sięgały majestatycznych kościołów i przestronnych dziedzińców, wypełnionych barwnymi kwiatami i ślicznymi fontannami. Miasto było polskie, zamieszkiwane przez dużą liczbę Żydów oraz Ukraińców. Przed wojną we Lwowie żyło sto pięćdziesiąt tysięcy Żydów. To było miejsce mojego dorastania, mojego dzieciństwa z jego wszystkimi dobrodziejstwami i nadziejami, które zostały gwałtownie przekreślone przez ignorancję i nietolerancję. Tam życie zmieniało się niezależnie od nas: najpierw pod sowiecką okupacją, która zagroziła naszej wolności, potem pod niemiecką okupacją, która zagroziła naszemu życiu. To tam właśnie szczęście i jasność zamieniły się w desperację i ciemność.

ROZDZIAŁ I
KOPERNIKA 12

Dorastałam jak księżniczka, niczym postać z bajkowej opowieści — przynajmniej przez jakiś czas. Urodziłam się 28 października 1935 roku we Lwowie, kiedy było to jedno z najbardziej pełnych życia miejsc w Polsce. Było magicznym miastem renesansu, tyle tylko, że nie najlepszym dla Żydów. Lwów liczył wówczas ponad 600 tysięcy mieszkańców, z czego 25 procent stanowili Żydzi.
My byliśmy Żydami, owszem, ale nie zanadto religijnymi. Przestrzegaliśmy Szabasu. Moja mama, Paulina Chiger, zawsze zapalała świece. Obchodziliśmy święto Paschy, ale nie chodziliśmy do bożnicy. Szliśmy tam tylko w Nowy Rok, Rosz Haszanah, resztę świąt celebrując w domu albo i wcale ich nie obchodząc. Zapalaliśmy świece Yartzeit na rocznicę śmierci, lecz bez modlitwy. Byliśmy Żydami bardziej z tradycji niż ze względu na wiarę. W naszym domu istniało jednak silne poczucie żydowskiej tożsamości, które wniosła rodzina mamy. Rodzina taty nie wierzyła w Boga. Uważali się za Żydów, równie mocno identyfikując się z żydowską tradycją, ale raczej na zasadzie dziedzictwa kultury niż religii. Byli socjalistami i komunistami. Bardziej zajmowały ich kwestie sprawiedliwości społecznej. Nie zgadzali się być obywatelami drugiej kategorii. Pogląd, że ludzie są stworzeni jako równi sobie, miał służyć w ich mniemaniu wyrównywaniu szans Żydów wśród innych narodowości. Już w przedwojennym Lwowie mieszkańcy żydowskiego pochodzenia byli gorzej traktowani, głównie przez Ukraińców. Dzisiaj się o tym nie mówi albo nie pamięta. Ale tak właśnie było. Tata opowiadał mi, że na głównych ulicach miasta ukraińscy chłopcy nagle doskakiwali do niego z żyletkami zamocowanymi na długich kijkach i cięli po ubraniu. Wspominał, że dla tych chłopców zastraszanie, poniżanie Żyda, który wszedł im w drogę, było świetną zabawą. Nie tylko takiej dyskryminacji ojciec doświadczył. To wspomnienie pozostało ze mną na zawsze.
Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedziałam, że mamy ogromne mieszkanie, że niczego mi nie brakuje — i to mi wystarczało. Miałam śliczne ubrania, piękne zabawki. Babcia ze strony mamy obdarowywała mnie prezentami prosto z Wiednia, gdzie jeździła po zamówienia dla swojego salonu z tekstyliami. Przywiozła mi kiedyś śliczny jedwabny szlafroczek, który, jak pamiętam, bez przerwy na siebie nakładałam. Ubrana w ten szlafroczek skakałam beztrosko po łóżku rodziców. Podczas tej zabawy towarzyszył mi wymyślony przyjaciel — Melek. Mój stały kompan. Ja do niego mówiłam, on odpowiadał. Melek dotrzymywał mi też towarzystwa w kanałach. Nie wiem, nie pamiętam dziś, jak wpadłam na pomysł fikcyjnego przyjaciela, skąd się wzięło to nonsensowne imię: „Melek”. Ono nic nie znaczy. To było po prostu imię — Melek. Kiedy tak skakaliśmy razem po łóżku rodziców, zaśmiewaliśmy się, Melek i ja.
Babcia przywoziła mi śliczne lalki. Dostałam też piękny domek dla lalek, taki z kuchnią i mebelkami. Miałam całe wyposażenie, każdy pokój był inaczej urządzony, pełen drobnych domowych sprzętów. Dzisiaj, jak przypuszczam, taki dom dla lalek kosztowałby tysiące dolarów. To była dla mnie najcenniejsza rzecz, jaką posiadałam. Zatapiałam się w świecie wyobraźni i przenosiłam do tego lalkowego domu, tworzyłam fantastyczne małe życia dla wymyślonych postaci, które tam mieszkały. Ci mieszkańcy nie byli Żydami czy chrześcijanami, Polakami, Ukraińcami, Rosjanami czy Węgrami. Oni byli po prostu ludźmi, tak zwyczajnie szczęśliwymi pośród ładnych przedmiotów, ładnych mebelków, z miłymi rodzinkami.
Wymyślałam sobie, że ten dom stanął przy którejś z zachwycających ulic Lwowa, niedaleko naszego mieszkania przy Kopernika 12, w najładniejszej części miasta. W tym miejscu ścieżki mojej fantazji spotykały się ze światem realnym. Nasz dom wciąż stoi przy ulicy Kopernika, która dziś jest mniej więcej taka sama, chociaż ciemniejsza, bardziej ponura. Różni się od obrazu przechowywanego w pamięci przez tyle lat. Obraz stracił wszystkie kolory. Drzewa stojące wzdłuż ulicy jakby już nie kwitły. A może kwitną, tylko ja nie umiem tego dostrzec. Dzieje się tak być może dlatego, że nie potrafię już patrzeć na to miasto oczami dziecka, które dawniej widziało piękno i szczęście. Być może dzieje się tak w wyniku tego, co się we Lwowie wydarzyło; przez to, że gwałtownie, z dnia na dzień, odebrano mojej rodzinie wszystko, począwszy od mieszkania. Mieliśmy cztery sypialnie i dużą jadalnię, do których wchodziło się z ładnego przedpokoju; mieliśmy kuchnię, dwie łazienki, dwa wejścia: jedno dla służby, drugie dla rodziny i gości. Na ulicę prowadziła kuta żelazna brama. Jeden z balkonów wychodził na główną ulicę, a drugi na podwórze. Światło dzienne, przez klatkę schodową i sklepiony sufit, padało oddzielnie na każde z wejść do mieszkań w kamienicy.
Było tam naprawdę jak w moim domku dla lalek, jak w wyobraźni. Czułam się niczym prawdziwa księżniczka mieszkająca w pałacu. Przez pewien czas byłam jedynym dzieckiem w rodzinie; nikogo i niczego poza mną rodzice nie obdarzali tak dużą uwagą. Wszystko przygotowywano specjalnie dla mnie. Miałam nianię, która nosiła wykrochmalony biały strój. Mieliśmy też dozorcę w tradycyjnym uniformie. W kredensie trzymaliśmy zastawę Rosenthala na trzydzieści dwie osoby; nie przypominam sobie, żeby kiedyś zasiadło do stołu w jadalni tylu gości. Opowiadam o tych szczegółach, bo różnica poziomu naszego życia przed wojną i tego, jakie wiedliśmy później, wydaje mi się istotna. Nie chodzi tu o chełpliwość, ale o możliwość porównania. Bez wątpienia żyło nam się dobrze. Mama zabierała mnie na zakupy do sklepu o nazwie „Mickey Mouse”, tam kupowała mi ubrania. Nie sądzę, by nazwa miała coś wspólnego z Waltem Disneyem. To był bardzo dobry sklep z odzieżą. Podczas wizyt stawiano mnie na wysokim stołku, wokół którego uwijała się obsługa. Miła pani dobierała rzeczy, dopasowywała je i przymierzała, po czym brała miarę, by przygotować stroje.
Tak się wtedy czułam — jak księżniczka. To było moje życie.
Trudno sobie wyobrazić, co się działo ze Lwowem podczas radzieckiej okupacji, jak bardzo był rozdarty pod niemiecką władzą, ale w pamięci zachowałam miasto piękne. Było tam tyle fascynujących rzeczy do oglądania, tyle do zrobienia, tyle wspaniałych dań do jedzenia, tyle możliwości dokoła. Upadek miasta, najpierw pod rządami Rosjan, potem pod okupacją Niemców, sprawiał wielki ból. A przecież to było miejsce pełne miłości, nadziei i szczęścia. Nawet dziecko mogło dostrzec przemianę. Niedaleko naszego domu znajdował się park, wystarczyło pójść kawałek ulicą. Chodziłam tam prawie każdego dnia, jeśli tylko pogoda była dość ładna, z moją nianią. Siedziała na ławce, kiedy bawiłam się z przyjaciółmi. Latem przez otwarte okna mieszkania zawsze można było usłyszeć śmiechy, dziecięce głosy. Bawiliśmy się na niewielkim podwórzu z tyłu kamienicy, zwykle aż do kolacji. Wtedy rozchodziliśmy się do domów. A zimą, kiedy spadł świeży śnieg, nasza ulica była cicha, spokojna i piękna — jak z pocztówki.
Tak, żyło mi się bardzo dobrze, poza tym, że nie przepadałam za nianią. To był mój jedyny frasunek. Niania była bardzo surowa, nigdy się nie śmiała. W naszej rodzinie wszyscy się śmiali, żartowali, a z nianią spędzałam czas w bardzo poważnym nastroju. W ogóle nie było mi do śmiechu. Pamiętam, że ciągle próbowała mnie karmić, a ja nie chciałam jeść — przy niej. Chomikowałam jedzenie w policzkach i wypluwałam, kiedy sądziłam, że nie patrzy. A może to był taki mój bunt wobec niani, bo przy mamie nigdy nie sprawiałam problemów z jedzeniem. Nie byłam też nieposłuszna wobec dozorczyni. Miała na imię Marysia, często mówiła: „Pani Chigerowa, nie rozumiem, co się dzieje. Kiedy niania ją karmi, wcale nie je, a z panią zjada wszystko w pięć minut”.
Moi rodzice byli właścicielami sklepu z tekstyliami przy ulicy Boimów, jednej z głównych żydowskich ulic Lwowa. Sklep nazywał się „Złote Tekstylia”. Większość właścicieli sklepów przy tej ulicy była narodowości żydowskiej. Powyżej sklepów znajdowały się mieszkania, zamieszkiwane też głównie przez Żydów. Do naszego sklepu przychodzili chrześcijanie, Ukraińcy, Polacy, Rosjanie, i nikt nie zastanawiał się nad narodowością. Klienci rodziców pochodzili ze wszystkich środowisk. Sklep cieszył się uznaniem. Mama pracowała w nim w pełnym wymiarze godzin, co nie było takie oczywiste w owym czasie, chociaż akurat dla mnie całkiem normalne. Tak po prostu było, taki był mój świat. Babcia ze strony mamy również tak pracowała, więc nie miałam powodu, by się nad tym zastanawiać. Dziadkowie zajmowali się handlem tekstyliami, a sklep rodziców był niejako rozwinięciem ich przedsiębiorstwa.
Ulubionym celem moich wyjść z nianią był właśnie sklep, czekałam na mamę, aż skończy pracę. Uwielbiałam sklep rodziców, gdzie było tyle niezwykłych tkanin, tyle różnych towarów, zapachów. A jakież pełne życia było to miejsce! Wokół olbrzymie bele materiałów, które klienci chcieli oglądać, mama ściągała je z półek, by pokazać im wzory z bliska. Rozpościerała tkaninę na długiej ladzie, po czym wygładzała dłonią materiał, by usunąć zmarszczenia. Jej ruchy były takie zdecydowane, takie profesjonalne. Czułam się wspaniale między tymi wszystkimi dorosłymi i tymi ładnymi tkaninami. Byłam dumna z mamy, kiedy obserwowałam ją przy pracy, kiedy poruszała się w charakterystyczny sposób, pomagając wybrać materiały i zaplanować zmiany w urządzeniu domów. Każdy z klientów był bardzo podekscytowany, wchodząc do sklepu moich rodziców. Te wizyty oznaczały dla nich same przyjemne rzeczy: nowe zasłony do okien albo nowe stroje na szczególne okazje. W sklepie rodziców ludzie mogli poczuć się szczęśliwi.
Czasami, już pod wieczór, wyczekiwałam na schodach sklepu, aż mama skończy pracę. Kiedyś mijała mnie pewna stała klientka. Pamiętam, jak zapytała, który kolor lubię najbardziej. Mówiła do mnie po imieniu, Krysia. Tak do mnie mówili wszyscy, poza tatą. On nazywał mnie Krzysia. To pierwsze było zwykłym zdrobnieniem pełnego imienia Krystyna. To drugie czymś niezwykłym. Mimo różnicy jednej literki, były to dwa zupełnie inne imiona. Odpowiedziałam tej pani, że lubię kolor żółty. Kiedy zrobiła zakupy, wychodząc ze sklepu ponownie mijała mnie na schodach i wręczyła kawałek żółtego materiału. To było takie maleńkie „coś”, czego mogłam użyć w moim domu dla lalek, takie maleńkie „coś”, co sprawiło, że się uśmiechnęłam.
Latem wyjeżdżaliśmy zwykle na wieś. Nie było to niczym niezwykłym pośród rodzin żydowskich ze Lwowa. Wynajmowaliśmy dom wspólnie z moją ciocią i jej rodziną. Każdego lata spędzaliśmy tak dwa miesiące. Tata jeździł stamtąd do Lwowa do pracy, mama zaś nie pracowała latem w sklepie. To była wspaniała odmiana. Gdziekolwiek spojrzałam, widziałam żółte słoneczniki. Jak okiem sięgnąć, morze olśniewająco żółtych słoneczników. Jakże kochałam te kwiaty! Większość czasu spędzałam, biegając tu i tam polami pełnymi słoneczników, znikałam pośród nich w świecie moich fantazji. Pamiętam, jak pewnego dnia miałam posprzątać wokół domu, ale mi się nie chciało. Kobieta, która wynajmowała nam dom na lato, zrugała mnie, nachyliła się i powiedziała: „Jeśli nie będziesz posłuszna, przyjdzie Baba-Jaga i cię zabierze”. Ta Baba-Jaga to wiedźma z bajek, którą straszono dzieci. Przeraziłam się, ale i tak jej nie posłuchałam. Nie zrobiłam porządków i poszłam się bawić. Bałam się, równocześnie byłam też zuchwała.
Ojciec nazywał się Ignacy Chiger. Nie sądzę, by cieszyła go praca w sklepie. Oczywiście, zapewniała wygodne życie, co doceniał, ale gdyby to od niego zależało, robiłby coś zupełnie innego. Był bardzo inteligentnym człowiekiem, wolnomyślicielem. Skończył filozofię i historię. Mógłby osiągnąć o wiele więcej, ale studiował w okresie, kiedy Żydzi zostali wykluczeni z pewnych zajęć, w ramach planu rządowego numerus clausus2. Jak widać, nawet przed II wojną światową życie polskich Żydów było bardzo trudne. Tata chciał zostać lekarzem, ale Żydzi nie mieli prawa wstępu na studia medyczne. Mógł wprawdzie wyjechać na studia za granicę, ale to też nie było proste. Studia z filozofii i historii były wystarczająco ciężkie, bo nikt nie chciał na wykładach siedzieć obok ojca. Możliwe, że nigdy nie zdobyłby tego wykształcenia, gdyby nie jego dobry przyjaciel Ukrainiec. Zachowywał się jak jego ochroniarz, broniąc przed młodymi ukraińskimi bandziorami, którzy znęcali się nad Żydami. Po studiach ojciec zaczął pracować, rozbudowując interes moich dziadków. Wydawało się to najlepszą realną szansą, więc wykorzystał ją i doprowadził sklep do wielkiego sukcesu. Sklep zapewniał dostatnie życie, nawet jeśli odbyło się to kosztem intelektualnego rozwoju ojca. Został właścicielem dobrze prosperującego interesu, kupcem, zamiast lekarzem czy znanym pisarzem. Ale nie porzucił intelektualnych poszukiwań, nieustannie czytał, uczył się, poznawał nowe idee, rozwijał się na swój sposób. To mu wystarczało. Miał wsparcie w rodzinie i nic nie było ważniejsze.
Wszystko układało się dobrze w tym naszym małym zakątku świata, w naszym zakątku Polski, aż nadszedł 1939 rok. W pierwszej połowie tego roku wydarzyło się coś wspaniałego, ale wkrótce potem coś strasznego, i te dwa wydarzenia zmieniły mój świat całkowicie. Wspaniałym wydarzeniem były narodziny mojego młodszego braciszka, Pawełka. Nazywaliśmy go Pinio. Urodził się 18 maja 1939 roku. W ten dzień przypadało święto kościelne i żebym nikomu nie przeszkadzała, rodzice wysłali mnie razem z naszą dozorczynią Marysią do miasta. Mama rodziła w domu, więc rodzice nie chcieli, bym przy tym była i odczuwała podenerwowanie wszystkich. Marysia zabrała mnie do parku, potem do kościoła, ona oczywiście nie była Żydówką. Chciała wziąć udział we mszy, ale wieszałam się jej na ramieniu, ciągnęłam z powrotem, czując, że próbuje mnie utrzymać z dala od czegoś ważnego, co właśnie dzieje się w domu. Nie miałam najmniejszego pojęcia o ciąży czy dziecku, ale znałam moich rodziców i z ich nastrojów wyczuwałam, że coś się dzieje. I że coś przede mną ukrywają. Kiedy w końcu wróciłyśmy, tata oświadczył, iż ma dla mnie prezent. Weszłam i zobaczyłam mamę z Piniem w objęciach. Aaa, pomyślałam, to tak do nas trafił: mama wyłożyła kostki cukru na dywan pod oknem, bocian przyleciał, zabrał cukier, a zostawił braciszka. Wierzyłam w to przez wiele lat.
Tego popołudnia oczekiwała mnie jeszcze jedna niespodzianka — piękny francuski pinczer, którego nazwaliśmy Puszek. Kiedy tłumaczę to imię na angielski, trudno oddać w pełni jego znaczenie — ma w sobie coś z gęsiego pierza, z puszystości świeżego śniegu. Nasz Puszek był taki malutki i bielutki, jak śnieżna kulka. Dołączył do dwóch żółciutkich kanarków, które mieszkały w klatce w salonie. Dzięki małemu dziecku i tym zwierzakom mieszkanie było pełne świergotu, głosów i ruchu, takiego radosnego hałasu! Ojciec przyniósł psiaka, żebym miała zajęcie, kiedy mama będzie skupiona na maluszku. Nie wiedział, jak się zachowam, czy będę zmartwiona pojawieniem się nowej osoby w rodzinie. Dlatego starał się sprawić mi przyjemność w sposób, jaki wydawał mu się najlepszy. Niepotrzebnie się martwił, ponieważ Pinio był sam w sobie wystarczającą radością. Chętnie zajęłam się dwiema nowymi „zabawkami”.
A potem, 1 września 1939 rano, nastąpiło coś strasznego. Pamiętam, że w pierwszych dniach września tata wziął mnie do okna i pokazał przelatujące nad nami niemieckie junkersy i messerschmitty. Powiedział wtedy: „To jest koniec”. Wyjaśniał mi, co się dzieje, jak hitlerowcy wywołali wojnę, jak zaatakowali zachodnie granice Polski, a teraz docierali już do obrzeży Lwowa3.
— Moja Krzysiu — powiedział ze smutkiem — to już jest koniec.
Poczułam się niepewnie, nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. Nie żebym się bała, ale czułam się niepewnie. Składałam w większe całości te cząstki i fragmenty opinii rodziców, wypowiadanych na temat nadchodzącej wojny przy kolacji czy lekturze gazet. Słuchałam pilnie, bo lubiłam wiedzieć, co się wokół mnie dzieje, ale byłam przecież tylko dzieckiem. Nie mogłam zdawać sobie sprawy, jaki odgłos towarzyszy wybuchom bomb. A brzmiało to tak, jakby pociski spadały tuż za naszym oknem, kiedy w rzeczywistości większość zniszczeń dotknęła inną część miasta. Wiele lat później dowiedziałam się o słynnym niemiecko-sowieckim pakcie o nieagresji. Zrozumiałam, że przeloty samolotów nad centrum miasta były tylko demonstracją siły, ponieważ sowiecki minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow i niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop ustalili, że wojska hitlerowskie nie wejdą do samego Lwowa. My oczywiście nie mieliśmy wówczas o tym pojęcia. Wiedzieliśmy jedynie, że Niemcy atakują i spieszyliśmy do piwnicy, naszego bunkra, by schronić się przed bombardowaniem.
Spędzałam tam czas z córką dozorczyni, Danusią, byłyśmy w podobnym wieku. Miała piękne blond włosy. Mieszkała na pierwszym piętrze. Kiedy bombardowanie cichło, szłam z jej rodziną do ich mieszkania po coś do zjedzenia. Mama zostawała w piwnicy z tatą i Pawełkiem, a mama Danusi w tym czasie robiła mi jajka sadzone, czyli smażone tylko z jednej strony — żółtkami do góry. Nigdy przedtem nie jadłam jajek smażonych w ten sposób, bardzo mi smakowały. Dla czterolatki odkrycie nowej potrawy miało ten sam wymiar, co doświadczenie bombardowania. Kiedy wróciłam do piwnicy, natychmiast opowiedziałam mamie o tych jajkach. Od tego momentu tak właśnie mi je przyrządzała. Każdy kęs przywoływał wspomnienia niemieckiej inwazji. Czyż nie jest to zabawna strona umysłu, że może tak powiązać wspomnienia różnych zmysłów, na zawsze?
Bombardowanie trwało dziesięć dni, ale my po kilku pierwszych dniach przeprowadziliśmy się do budynku babci. Jej piwnica była przestronniejsza. Nie widziałam nigdy wcześniej tak opustoszałych ulic. Tylko moja rodzina, może kilka innych grupek, idących w pospiechu w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Pomagałam pchać wózek z braciszkiem, taki angielski wózek dziecięcy z wielkimi kołami. Mama niosła jakieś rzeczy, tata też, do wózka z Pawłem też coś wpakowaliśmy. Po kilku dniach mogliśmy wrócić do naszego mieszkania na Kopernika. Po drodze słyszałam, jak rodzice zastanawiali się, jak może zmienić się nasze życie pod innymi rządami. Nie wiedziałam, co to znaczy te „inne rządy”, ale i tak nie brzmiało dobrze. Troski rodziców stały się moimi, nawet jeśli ich całkiem nie rozumiałam.
Pomimo wszystkich tych bombardowań nie zauważyliśmy wielu zniszczeń ani po drodze do domu dziadków, ani wracając stamtąd. Większość szkód dotknęła inną część miasta, ale dziś sądzę, że mama starała się prowadzić nas z daleka od tych ulic, przy których były zbombardowane budynki, żebym nie miała powodów do lęku. Odgłos bomb towarzyszył nam dzień w dzień przez długi czas, a ja nigdzie nie zobaczyłam śladu bombardowań. To możliwe, że jako dziecko nie byłam w stanie skojarzyć bomb i zniszczeń, ale wszystko zdawało się wyglądać, tak jak wyglądało zawsze. Byłam najbardziej szczęśliwa, kiedy w końcu bombardowanie ustało. Słuchałam tego, co mówią rodzice, i próbowałam sobie wyobrazić zmiany, które miały ich zdaniem nastąpić, chociaż wszystko na ulicach wyglądało raczej tak samo.
Cisza trwała zaledwie kilka dni, póki Niemcy i Rosjanie nie zadecydowali o podziale Polski4. To wywołało takie samo napięcie i niepewność jak wcześniej bombardowania. Hitler miał zająć zachodnią część Polski, a Stalin — część wschodnią, łącznie ze Lwowem. Ludzie wszędzie dyskutowali, co może być lepsze — niemieckie czy rosyjskie rządy. Niektórzy uważali, że lepiej byłoby trafić pod władzę niemiecką, gdyż Niemcy byli kulturalni, wykształceni, bardziej wyrafinowani. Ale równocześnie okrutni i bezwzględni. Wiadomo już było, jak Hitler obchodzi się z Żydami, w efekcie czego tysiące polskich Żydów uciekło z zachodnich części kraju na wschód. Życie pod niemieckimi rządami nie było dla nas możliwe. Nikt nie marzył również o życiu pod sowiecką władzą, ale trzeba było spróbować. Ludność żydowska we Lwowie wzrosła gwałtownie do prawie 200 tysięcy, dołączyli do nas bowiem uciekinierzy z miast zachodnich, takich jak Kraków czy Łódź.
Jasne, że Rosjanie nie byli najlepszym wyborem, o czym mogliśmy się wkrótce przekonać. Komunistyczne ideały brzmiały w teorii wspaniale, ale w praktyce bywały okrutne i bezwzględne. Nie, oni nie budowali obozów koncentracyjnych, by zlikwidować Żydów. Wystarczyło, że wysyłali transporty na Syberię, gdzie umierało się z głodu i zimna. Żydzi, chrześcijanie — to dla Sowietów nie miało znaczenia. Jeśli ktoś nie posiadał pieniędzy, nie był właścicielem jakiegoś interesu, jeśli nie pracował, był dla nich bezużyteczny. A nieprzydatnych wysyłano w białą dal. To był rosyjski sposób rządzenia. Konfiskowali wszelką własność materialną, wysiedlali ludzi z ich domów, nie pozwalali im cieszyć się wolnościami, które na krótko odzyskali. Mówiło się, że to wcale nie był dobry wybór. Lwowscy Żydzi czuli, że wraz z nadejściem Rosjan zostali skazani na jeszcze straszliwszy los.
Tata podchodził do naszej sytuacji ze swoistym poczuciem humoru, które jemu i mamie miało pomóc odnaleźć się w ciężkim położeniu. Nazywał Rosjan „naszymi nieproszonymi gośćmi”, ponieważ przyszli i zepsuli nam zabawę. Tata pisał: „Nazwali się naszymi wyzwolicielami, ponieważ wyzwolili nas ze wszystkiego”5.
Pierwszą zmianą, którą zauważyłam pod rządami sowieckimi, było to, że nie mieliśmy już niani i dozorczyni. Teraz weszliśmy w skład Rosji komunistycznej, gdzie wszyscy są równi. Staliśmy się klasą pracującą. Wszyscy powinniśmy równo cierpieć, równo się wysilać i równo przymierać głodem. Te kobiety nie mogły dłużej dla nas pracować w rolach służących. Z początku myślałam, że one nie lubiły naszej rodziny albo że czuły się przez nas źle traktowane. Cokolwiek to było, oznaczało, że mama nie mogła dłużej pracować, bo musiała zająć się mną i bratem. Ja akurat przyjęłam tę zmianę z radością. Lubiłam mieć mamę cały dzień w pobliżu. Opowiadała mi bajki przy kuchennym stole. Wymyślała je w trakcie mówienia, tak że następnego dnia zapominała, co opowiedziała wczoraj. Pytałam: „a co się stało z wilkiem?” albo „co się stało z małą dziewczynką?”. Chciałam wiedzieć, co dalej, a mama już zdążyła wszystko zapomnieć.
Inną wielką zmianą dla mnie było pójście do przedszkola. Od razu we wrześniu, kiedy bombardowanie się skończyło, a Rosjanie przejmowali władzę. Szkoła mieściła się dwa lub trzy budynki od naszego domu, w niej było przedszkole. Pierwszego dnia nie chciałam tam pójść. Płakałam, kiedy przyszłyśmy do szkoły, ale mama przekonała mnie, żebym została. Trzymałam się jej kurczowo przez pierwsze godziny, nie potrafiłam znieść tego, że może sobie pójść, ale w końcu poszła, jak wszystkie matki. Wciąż widzę tę salę — miejsce, gdzie musiałam powiesić płaszczyk, gdzie nauczyciel pokazywał nam zabawki, pamiętam buzie innych dzieci. Następnego dnia było nieco łatwiej, aż stało się normą. Mama odprowadzała mnie do szkoły, a tata odbierał po południu, poza jednym dniem, kiedy nie mógł. Wtedy zrobiła to mama. Ojciec wrócił tego wieczoru późno, był bardzo przygnębiony. Wszedł, a ja zobaczyłam, że płacze. „I po wszystkim”, powiedział, odkładając klucz od sklepu rodziców. „Straciliśmy wszystko. Zostało tylko to”.
Zniknęło jego poczucie humoru. Patrzyłam i patrzyłam, ale nie mogłam odnaleźć jego uśmiechu. Tata wiedział, że ten dzień kiedyś nastąpi, ale gdy nadszedł, okazało się, że nie był na to przygotowany. Z jednej strony miał świadomość całej sytuacji, a z drugiej jednak rzeczywistość go zaskoczyła. Przysłuchiwałam się, jak opowiadał mamie, co się wydarzyło. Przyszli rosyjscy urzędnicy i polecili, by wszystko im przekazał. Ojciec zdążył już poznać historie innych prywatnych właścicieli wysłanych na Syberię. Ich przestępstwo polegało na tym, że byli burżujami. Jeśli myślałby logicznie, uznałby za szczęście fakt, że puszczono go wolno do domu. Ale nie myślał logicznie.
Kilka dni wcześniej Rosjanie odebrali sklep moim dziadkom, którzy zatrudniali tam około piętnastu osób. Szczególnie przykre dla dziadków i taty było to, w jaki sposób pracownicy przyjęli zmianę właścicieli. Ich zachowanie dowodziło, jak szybko ludzie poddawali się praniu mózgów przez Rosjan i że sowiecka propaganda niszczyła nie tylko styl naszego życia, zatruwała także relacje między ludźmi. Tak się złożyło, że tata był obecny podczas kontroli rosyjskich urzędników w sklepie dziadków. Nie mógł w to uwierzyć, ale ci sami, do tej pory grzeczni pracownicy obrócili się teraz przeciw swoim niedawnym pracodawcom. A wszyscy byli bardzo dobrze traktowani i bardzo dobrze opłacani. Byli zapraszani do domu na obiady na równi z rodziną. A teraz, kiedy odbierano dziadkom ich własność, zdawali się być bardzo szczęśliwi. Gdy rosyjski inspektor wkroczył do sklepu, kazał wszystkim podnieść ręce. Pracownicy zostali przeszukani. Jedna z kobiet, studentka uniwersytetu, wskazała palcem na mojego ojca i spytała: „Czemu jego nie obszukacie?”. Z jakiegoś powodu został przeoczony. Był zesztywniały ze strachu, ponieważ miał przy sobie pistolet. Dziwnym trafem, ale rosyjski inspektor nie zwrócił uwagi na jej pytanie; ojcu się udało. Gdyby znaleźli przy nim broń, mogliby oskarżyć go o szpiegostwo i wsadzić do więzienia.
Nie wiedziałam, że ma pistolet. Wyjaśnił, że to dla obrony własnej przed Ukraińcami, którzy mieli bardzo głęboko zakorzenioną nienawiść wobec Żydów. Rosjanie zaś nienawidzili klasy wyższej. Jedni i drudzy byli wystarczająco źli.
Rodzice zatrudniali w sklepie tylko kilku pracowników. Żaden z nich nie zwrócił się przeciw swoim pracodawcom. Po zarekwirowaniu sklepu przez sowiecki rząd prawie wszyscy mogli nadal tu pracować. Tylko ojciec musiał szukać pracy gdzie indziej. A szukać musiał, bo jeśli ktoś w komunistycznej Rosji nie pracował, znaczyło, że wykorzystywał społeczeństwo. Znalazł pracę w piekarni, która akurat znajdowała się na parterze naszej kamienicy. To zajęcie okazało się prawie zbawieniem, kiedy Rosjanie zaczęli racjonować żywność. Po bochenek chleba czy trochę cukru stało się w długich kolejkach, a my nie musieliśmy czekać na pieczywo. Czasami ojciec przynosił dodatkowy bochenek, który potem udawało mu się wymienić na coś innego do jedzenia. Dość często podbierał też dodatkowy bochenek dla przyjaciół czy kogoś z rodziny, taka mała przysługa. Pewnego razu była dodatkowa dostawa cukru, jajek i innych produktów. Ojciec zorganizował kryjówkę dla nadwyżki tych dóbr w domu dozorcy, pana Galewskiego, taty Danusi. Dzięki temu obydwaj mieli teraz coś dodatkowego na sprzedaż albo wymianę. Tata zarabiał w piekarni tylko 400 rubli miesięcznie, to nie wystarczało na utrzymanie, dlatego poszukał jeszcze jednej pracy za 300 rubli. Ta kwota była niemal wystarczająca, by przeżyć, tylko że prawie ojca nie widywaliśmy. Pracował po czternaście godzin dziennie.
W ciągu kilku tygodni Rosjanie zreorganizowali całą wschodnią Polskę. Wszystkie prywatne przedsiębiorstwa we Lwowie zostały znacjonalizowane. Zadziwiająca dla ojca była sprawność, z jaką rosyjska machina biurokratyczna zdołała w tak krótkim czasie z kapitalistycznej Polski uczynić komunistyczną Rosję. To było jak sztuczka czarnej magii. Nad wszystkim czuwał NKWD, Polacy bardzo obawiali się jego agentów. Rosjanie również żyli w lęku przed NKWD. Wiedzieli o nas wszystko, śledzili wyjścia, wejścia, decydowali o tym, kto może zostać w mieście, a kto je musi opuścić. W jednej chwili kupcy prowadzili sklepy, w następnej trafiali na ulicę lub do więzienia. Każdy musiał pracować lub ryzykować zsyłkę na Syberię. Trzeba było wystawać w długich kolejkach i spotykać się z rosyjskimi urzędnikami, omawiać z nimi, do jakiej pracy kto się nadaje. Tata ciągle się obawiał, że mama zostanie gdzieś wysłana, bo nie pracowała. Musiała zostać w domu i zajmować się dwojgiem małych dzieci — to była przyczyna oczywista, ale Rosjanie nie zawsze zgadzali się z logicznymi argumentami.
Ja jednak byłam małą dziewczynką i nie miałam tych wszystkich zmartwień. Nie zajmowałam się zmianami, większości nawet nie zauważyłam. Oczywiście, nie podobało mi się napięcie, które zapanowało w naszej rodzinie, niepewność, która wkradła się w nasze życie, smutek, który mogłam czasami odczytać z twarzy mamy, ale tak naprawdę obchodziło mnie to, że miałam mamę prawie cały czas przy sobie. I miałam do towarzystwa wymyślonego przyjaciela Melka, i braciszka, i mojego pięknego francuskiego pinczera.
Od czasu do czasu, kiedy tylko godziny pracy ojcu pozwalały, przychodził po mnie do szkoły. Pewnego razu zaproponowałam, żebyśmy poszli do domu inną drogą. — Tak będzie krócej — stwierdziłam. Tata się uśmiechnął, gdyż pomysł bardzo mu się spodobał. Powiedział, że na tym właśnie polega problem sowieckich rządów — każdy robi, co mu każą. Nikt nie myśli samodzielnie. Nikt nie rozważa lepszej drogi.

 
Wesprzyj nas