Książka “Latarnicy” Emmy Stonex, inspirowana niesamowitą i prawdziwą historią zniknięcia trzech pracowników latarni morskiej, łączy elementy powieści grozy, kryminału i psychologicznego thrillera.


Pod koniec grudnia 1972 roku do latarni morskiej Maiden Rock, zbudowanej na skalistej wysepce 15 mil morskich od brzegu, przypływa łódź ze zmiennikiem dla kończącego swoją zmianę Billa Walkera, jednego z liczącej trzech mężczyzn załogi latarni. Okazuje się jednak, że drzwi latarni są zaryglowane od wewnątrz, a Walker, główny latarnik Arthur Black i najmłodszy stażem Vincent Bourne zniknęli bez śladu. Pozostał tylko nakryty do kolacji stół, zegary zatrzymane na tej samej godzinie i wpis w dzienniku pogodowym, w którym główny latarnik zanotował sztorm wokół wieży – jednak niebo, co trudne do wytłumaczenia, było bezchmurne.

Dwadzieścia lat później młody pisarz Dan Sharp, autor morskich opowieści przygodowych, próbując rozwikłać zagadkę zniknięcia latarników, przeprowadza rozmowy z ich żonami. “Wierzę, że każdą zagadkę da się rozwiązać, to tylko kwestia szukania w odpowiednich miejscach. Założę się, że gdzieś tam ktoś na pewno wie więcej, niż chce powiedzieć” – stwierdza optymistycznie Sharp. Tak rozpoczyna się powieść Emmy Stonex “Latarnicy”.

Przed Danem stoi niełatwe zadanie dotarcia do prawdy, przebicie się przez mur wspomnień wypieranych z pamięci i niechęci do roztrząsania starych spraw. Dumna i pragmatyczna Helen, nerwowa, przygnębiona gospodyni domowa Jenny i znękana życiem Michelle, niegdysiejsza dziewczyna Vincenta, przez ostatnie dwadzieścia lat trzymały się na dystans. Każda broni reputacji swojego mężczyzny i ma własne powody, by milczeć. Narracja powieści krąży wokół głównego wątku rekonstrukcji wydarzeń, które nastąpiły wewnątrz odciętej od świata latarni morskiej.

Autorka pisząc o nich przeplata indywidualne historie poszczególnych mężczyzn z relacjami kobiet z ich życia wtedy, teraz i w międzyczasie. Ze strzępów informacji powoli ujawnianych przez rozmówców Dana zaczyna wyłaniać się coraz bardziej wyraźny obraz ostatnich dni przed tajemniczym zniknięciem latarników.

Emma Stonex pomysł swojej powieści oparła na prawdziwym wydarzeniu – tajemniczym zniknięciu trzech pracowników latarni w archipelagu Hebrydów w 1900 roku. Stonex bardzo udanie połączyła fakty, wyniki badań naukowych dotyczących psychologicznych aspektów długotrwałego przebywania w warunkach odosobnienia w małej grupie współpracowników i fikcyjne losy swoich bohaterów – co w efekcie dało przejmującą opowieść z elementami thrillera psychologicznego, powieści grozy i historii kryminalnej.

Stonex pokazuje narastające szaleństwo w ograniczonej przestrzeni subtelnie i inteligentnie, nie tracąc przy tym z oczu paraliżującej, ponurej codzienności i życia pod stałą, nieznośną presją wspomnień.

“Latarnicy” to doskonała proza, realistycznie przedstawiająca wewnętrzne życie mężczyzn skazanych na siebie przez długie tygodnie i kobiet, samotnie czekających na powrót mężów i narzeczonych, ujawniająca ich udręki i marzenia, oczekiwanie na bycie razem lub wręcz przeciwnie – na powrót do latarni. Powieść przeciwstawia intensywność i niebezpieczeństwa wzniosłego świata latarni morskiej przeciwko banalnej prozie życia na brzegu, z płaczem dzieci, psującym się jedzeniem i zmęczeniem codziennymi obowiązkami. Opisy wilgotnego, przesyconego zapachem słonej wody, pozbawionego okien wnętrza Latarni, zmieniającego się morza, snującej się mgły i nagłych, nienaturalnych dźwięków wydobywających się nie wiadomo skąd, znakomicie oddają atmosferę miejsca, odosobnienia i stanów psychicznych latarników. Stonex pokazuje narastające szaleństwo w ograniczonej przestrzeni subtelnie i inteligentnie, nie tracąc przy tym z oczu paraliżującej, ponurej codzienności i życia pod stałą, nieznośną presją wspomnień.

Świat, który pokazuje Emma Stonex – to z jednej strony świat niewypowiedziany, niezbadany i nieprzewidywalny, latami głęboko skrywany w umyśle, z drugiej świat przerażająco namacalny, zbudowany na kłamstwach, represjach i pragnieniu zemsty. Nie tylko zagadka zniknięcia latarników jest tutaj źródłem grozy i narastającego napięcia, ale też skomplikowane relacje pomiędzy ich trzema kobietami. Pełna wdzięku Helen wiernie pielęgnująca pamięć o mężu, szara i trzymająca się na uboczu Jenny, która chce to wszystko zostawić za sobą i Michelle, która była bardzo młoda, kiedy poznała Vince’a a potem zbudowała sobie nowe życie, to kobiety, które przez lata łączyła nieufność i nienawiść, pojawiające się na przemian z agresją i wzajemnym obarczaniem poczuciem winy wobec niewiedzy na temat tego, co naprawdę zdarzyło się w latarni.

Emma Stonex powoli odkrywa kolejne fragmenty historii, wie, jak głęboko wciągnąć czytelnika w opowieść, tak by sam odczuł, podobnie jak bohaterowie, klaustrofobię, gęstniejącą atmosferę i czające się wokół niebezpieczeństwo. Proza Stonex jest niczym morze wokół Maiden Rock – piękna, nieprzewidywalna, a przy tym często ciężka i złowroga, jak sztorm lub nieunikniona katastrofa. Agnieszka Kantaruk

Emma Stonex, Latarnicy, Przekład: Agata Ostrowska, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 24 listopada 2021
 
 

Emma Stonex
Latarnicy
Przekład: Agata Ostrowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 24 listopada 2021
 
 

OD AUTORKI
W grudniu 1900 roku z odciętej od świata skalistej wyspy Eilean Mòr w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych zniknęło trzech latarników: Thomas Marshall, James Ducat i Donald MacArthur. Latarnicy to powieść zainspirowana tym wydarzeniem, napisana z szacunkiem dla pamięci jego uczestników, ale ponieważ jest fikcją, nie oddaje biografii ani charakterystyki bohaterów.

I
1972

1
ZMIANA

Jory odsuwa zasłony. Dzień jest jasny, choć szary, radio gra piosenkę, którą mgliście kojarzy. Słucha serwisu informacyjnego, wiadomości o dziewczynce zaginionej z przystanku autobusowego gdzieś na północy, popija mocną herbatę z kubka. Biedna matka na pewno odchodzi od zmysłów. Krótkie włosy, krótka spódniczka, wielkie oczy – tak wyobraża sobie drżącą z zimna dziewczynkę i pusty przystanek autobusowy, na którym ktoś powinien był stać, oczyma duszy widzi, jak macha albo tonie, autobus zbliża się i jedzie dalej, niczego nieświadomy, a asfalt lśni czernią od deszczu.
Morze jest spokojne, niby szkliste, jak zawsze po okresie złej pogody. Jory otwiera okno – świeże powietrze zdaje się niemal ciałem stałym, można by je kroić, grzechocze między chatkami rybackimi niczym kostka lodu w szklance z drinkiem. Nie ma to jak zapach morza, nic nie może się z nim równać: solankowy, czysty jak trzymany w lodówce ocet. Dzisiaj nie wydaje żadnego dźwięku. Jory zna morza głośne i ciche, rozkołysane i gładkie jak lustro, morza, na których łódka zdaje się ostatnim przebłyskiem ludzkości na fali tak wściekłej i zdeterminowanej, że zaczynasz wierzyć w rzeczy, w które nie wierzysz, na przykład że morze znajduje się w pół drogi między niebem a piekłem, czy jak zwał to, co leży wysoko nad nami, i to, co czai się w głębinach. Pewien rybak powiedział mu kiedyś, że morze ma dwie twarze. Trzeba zaakceptować obie, stwierdził, dobrą i złą, i od żadnej nigdy się nie odwracać.
Dzisiaj, po długim czasie, morze jest po ich stronie. Dzisiaj to zrobią.
To on decyduje, czy łódź może wypłynąć. Nawet jeśli o dziewiątej rano jest sprzyjający wiatr, nie wiadomo, czy o dziesiątej się to nie zmieni, a warunki w porcie są zawsze dziesięć razy lepsze niż przy latarni – jeśli przy brzegu fale mają, powiedzmy, półtora metra, to wokół niej osiągają piętnaście metrów.
Nowy chłopak ma koło dwudziestki, żółte włosy i nosi okulary z grubymi soczewkami. Za szkłami jego oczy wydają się małe, nerwowe; przywodzi Jory’emu na myśl stworzonko żyjące w klatce wysypanej trocinami. Stoi na pirsie w sztruksowych dzwonach, wystrzępione końce nogawek pociemniały od wody morskiej. Wczesnym rankiem na nabrzeżu jest cicho i prawie pusto, ktoś wyprowadza psa, mleczarz wypakowuje butelki ze skrzynki. Lodowate zawieszenie między Gwiazdką a Nowym Rokiem.
Jory razem z ekipą ładuje dobra przywiezione przez chłopaka – czerwone kartony z Tridentu zawierające zapasy na dwa miesiące: ubrania i jedzenie, świeże mięso, owoce, prawdziwe mleko (nie w proszku), gazetę, puszkę herbaty, tytoń Golden Virginia – i porządnie przywiązują je do pokładu łodzi, zabezpieczając plandeką. Latarnicy się ucieszą; od czterech tygodni żyli konserwami i artykułami z wydania „Maila” z dnia ostatniej dostawy zapasów.
Na płyciźnie woda czka wodorostami, siorbie i chlupocze wokół łodzi. Chłopak wdrapuje się na pokład, ma mokre tenisówki, jak ślepiec kurczowo łapie się burt. Pod pachą trzyma przewiązaną sznurkiem paczkę z rzeczami osobistymi – książki, magnetofon, taśmy, czymkolwiek będzie zabijał czas na miejscu. Najprawdopodobniej student: ostatnimi czasy do Tridentu zgłasza się sporo studentów. Pewnie jakiś muzyk, kompozytor, tekściarz, wygląda na takiego. Będzie tkwił w latarni, myśląc sobie: tak trzeba żyć. Potrzebują jakiegoś zajęcia, zwłaszcza na wieżach – nie można przez cały czas biegać w górę i w dół po schodach. Dawno temu Jory poznał latarnika, który budował statki w butelce; zręczny rzemieślnik pracował nad nimi przez cały pobyt na wyspie, a pod koniec mógł się pochwalić pięknymi okazami. Potem jednak zainstalowali im telewizję i facet to rzucił – dosłownie wywalił cały warsztat przez okno do morza i od tamtej pory w każdej wolnej chwili gapił się w ekran.
– Długo pan tu pracuje? – pyta nowy.
Jory odpowiada, że owszem, zaczął, kiedy jego jeszcze nie było na świecie.
– Już prawie nie wierzyłem, że nam się uda – ciągnie chłopak. – Czekałem od wtorku. Znaleźli mi kwaterę w wiosce, całkiem przyjemną, ale nie aż tak, żebym chciał zostać tam na dłużej. Codziennie wyglądałem przez okno i zastanawiałem się, kiedy wreszcie wypłyniemy. Cholerny sztorm. Szczerze mówiąc, nie mogę sobie wyobrazić, jak tam będzie, kiedy znowu popsuje się pogoda. Podobno człowiek nie wie, co to prawdziwy sztorm, dopóki nie przeżyje go na morzu, nie poczuje, jakby latarnia miała się pod nim lada chwila zawalić i runąć do wody.
Nowi zawsze dużo gadają. To z nerwów, myśli Jory, młody boi się przeprawy, że wiatr może się zmienić i utrudnić przybicie do wyspy, że może nie dogada się z załogą latarni, zastanawia się, jaki będzie szef. To jeszcze nie jest latarnia tego chłopaka i prawdopodobnie nigdy nią nie będzie. Nadetatowcy przychodzą i odchodzą, raz latarnia lądowa, innym razem na skałach, rzucają nimi po całym kraju. Jory poznał ich już dziesiątki, palili się, żeby zacząć, zauroczeni romantyczną wizją, ale rzeczywistość ma w sobie niewiele romantyzmu. Trzech facetów w latarni otoczonej morzem. Nie ma w tym nic szczególnego: trzech mężczyzn i dużo wody. Trzeba szczególnego charakteru, żeby wytrzymać tak długie zamknięcie. Samotność. Izolacja. Monotonia. W promieniu wielu kilometrów nic tylko morze, morze, morze. Zero przyjaciół. Zero kobiet. Jedynie pozostała dwójka, dzień w dzień, bez drogi ucieczki – to może doprowadzić do obłędu.
Na zmiennika czeka się zwykle wiele dni, czasem nawet długie tygodnie. Kiedyś łódka z dostawą zaginęła i jeden z latarników tkwił tam przez cztery miesiące.
– Przyzwyczaisz się do pogody – mówi chłopakowi.
– Oby!
– Poza tym i tak masz lepiej niż ten pechowiec, który będzie wracał na ląd.
Załoga siedzi skupiona na rufie, pustym wzrokiem spoglądając na morze, paląc i rozmawiając niewyraźnie, wilgotne palce moczą im papierosy. Można by umieścić ich na obrazie, surowym pejzażu morskim, namalowanym niedbałymi pociągnięciami pędzla nakładającego grubą warstwę farby olejnej.
– Na co czekamy? – woła jeden z członków załogi. – W końcu fale się zmienią, zanim zdążymy wypłynąć.
Jest też z nimi technik, musi naprawić radio. Zwykle w dzień zmiany skontaktowaliby się z latarnią już z pięć razy, ale sztorm uszkodził nadajnik.
Jory kończy przykrywać kartony, odpala silnik i wypływają, łódka podskakuje na falach niczym stateczek w wannie. Stado mew skrzeczy na oblepionym małżami głazie, niebieski trawler pyka leniwie, dopływając do lądu. W miarę jak oddalają się od linii brzegowej, woda ożywa, rozkołysane zielone fale pienią się i rozpływają. Jeszcze dalej kolory ciemnieją, morze przybiera barwę oliwkową, a niebo robi się złowieszczo ciemnoszare. Woda rozbija się na dziobie, grzywacze wzbierają i rozpraszają się. Jory żuje końcówkę skręcanego papierosa, który trochę mu się zgniótł w kieszeni, ale nadal w miarę nadaje się do palenia, nie odrywa oczu od horyzontu, w ustach ma dym. Uszy bolą go z zimna. Wysoko w górze jakiś biały ptak zatacza okręgi na rozległym brunatnozielonym niebie.
Przez mgłę udaje mu się dojrzeć Maiden – samotną iglicę, dostojną, odległą. Stoi ponad dwadzieścia kilometrów od brzegu. Jory wie, że latarnicy wolą być dalej od lądu, żeby jego widok nie przypominał im o domu.
Chłopak siedzi tyłem do latarni – dziwny początek, myśli Jory, plecami do celu podróży. Skubie zadrapanie na kciuku. Ma miękkie rysy, wygląda, jakby było mu niedobrze, jest jeszcze niewtajemniczony. No ale każdy marynarz musi w końcu zacząć.
– Byłeś kiedyś na wieży, synku?
– Pracowałem na Trevose, potem na St Catherine’s.
– Ale na wieży nigdy?
– Nie, nigdy.
– Trzeba mieć mocny żołądek – mówi Jory. – I umieć się dogadywać z ludźmi, nieważne, jacy są.
– Z tym nie będę miał problemu.
– Na pewno. Główny latarnik to porządny gość, to bardzo ważne.
– A pozostali?
– Słyszałem, że trzeba uważać na nadetatowca. Ale to chyba twój rówieśnik, więc na pewno się dogadacie.
– A co z nim?
Jory uśmiecha się na widok wyrazu twarzy chłopaka.
– Nie rób takich min. W robocie zawsze krążą plotki, ale przecież nie wszystkie są prawdziwe.
Pod nimi morze kołysze się i burzy, czarne masy wody przewalają się, chlapią i chłoszczą. Bryza prześlizguje się po powierzchni wody, mącąc jej powierzchnię. Przy dziobie eksploduje chmura drobnych kropelek, fale robią się coraz cięższe i zagadkowo głębokie. Kiedy Jory był mały i pływali promem z Lymington do Yarmouth, zawsze wychylał się za barierki i podziwiał morze, jak zmienia się zupełnie mimochodem, praktycznie niezauważalnie, jak opada szelf i ląd pozostaje już tylko wspomnieniem, a gdyby wypadł za burtę, do dna brakowałoby mu kilkudziesięciu metrów. Pływałby z belonami i mustelami – dziwacznymi, rozdętymi, migoczącymi kształtami o miękkich, wszędobylskich mackach i oczach jak zmętniałe marmurki.
Latarnia się przybliża, kreska zmieniła się w słupek, słupek przypomina sterczący palec.
– Oto i ona. Maiden Rock.
Teraz widzą już ślady wody morskiej wokół podstawy wieży, piętno gwałtownych zjawisk atmosferycznych odciśnięte przez dziesięciolecia władania żywiołu. Choć przeżył to już wiele razy, zbliżanie się do Królowej Latarni Morskich wywołuje w Jorym charakterystyczną mieszankę emocji – czuje się zbesztany, nieistotny, może lekko wystraszony. Maiden, wysokie na pięćdziesiąt metrów dzieło wiktoriańskiej inżynierii, góruje bladym strzelistym pięknem nad linią horyzontu, niewzruszony bastion, strażniczka bezpieczeństwa marynarzy.
– Jedna z najstarszych – ciągnie Jory. – Rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci. Dwa razy się zawaliła, zanim w końcu zapłonął ogień. Mówi się, że przy paskudnej pogodzie, kiedy wiatr wciska się między skały, wydaje szczególny odgłos, jak zawodząca kobieta.
Z szarówki wypełzają detale budowli – okna latarni, betonowy pierścień odsadzki i wąski pas metalowych szczebli, tak zwanych psich schodków, prowadzących pionowo w górę do wejścia.
– Zauważyli nas już?
– Na pewno.
Jednak wypowiadając te słowa, Jory szuka wzrokiem sylwetki, którą spodziewał się zobaczyć czekającą na nich u podnóża latarni – głównego latarnika w granatowym mundurze i białej czapce garnizonowej albo jego pomocnika, machających zapraszająco. Z pewnością obserwowali wodę już od wschodu słońca.
Uważnie lustruje wzrokiem kocioł wokół podstawy latarni, rozważając najlepsze podejście do lądu – podpłynąć dziobem czy rufą, rzucić kotwicę czy zostawić luzem. Lodowata woda tryska spomiędzy labiryntu zatopionych skał; kiedy fala wzbiera, głazy znikają; kiedy opada, wynurzają się niczym czarne lśniące trzonowce. Ze wszystkich wież najtrudniej podpłynąć do Bishop, Wolf i Maiden, a gdyby miał sam wybrać zwyciężczynię tego rankingu, postawiłby właśnie na Maiden. Według żeglarskich legend miano ją zbudować na szczękach skamieniałego potwora morskiego. Budowa pochłonęła życie wielu robotników, a na rafie zginął niejeden marynarz, który zboczył ze szlaku. Nie przepada za obcymi, nie jest gościnna.
Jory nadal nie widzi jednak żadnego z latarników. Nie dostaną chłopaka, jeśli ktoś z lądu nie będzie obsługiwał osprzętu do cumowania. Przy takiej sile pływu będzie nimi rzucało na zmianę trzy metry w górę i trzy metry w dół, lina może w każdej chwili pęknąć i jego człowiek skończy w zimnej kąpieli. Niebezpieczne rozrywki, ale tak to już jest z latarnianymi wieżami. Szczurom lądowym morze wydaje się czymś stałym, ale Jory wie, że to tylko złudzenie: morze jest kapryśne, nieprzewidywalne i może łatwo dorwać nieprzygotowaną ofiarę.
– Gdzie oni są?
Krzyk członka załogi ledwie przebija się przez huk wody.
Jory sygnalizuje, że popłyną naokoło. Chłopak zrobił się zielony. Technik też. Jory powinien ich pokrzepić, ale sam nie czuje się zbyt pewnie. Przez wszystkie te lata nigdy nie musiał płynąć na tyły Maiden.
Przytłacza ich skala latarni, strzelistej wieży z litego granitu. Jory wyciąga szyję, żeby dojrzeć drzwi wejściowe – dwadzieścia metrów nad ziemią, z solidnego spiżu i bezczelnie zamknięte.
Załoga robi hałas – nawołują latarników i ostro dmuchają w gwizdki. Wysoko, jeszcze wyżej, wieża zwęża się ku niebu, a niebo z kolei zerka na ich malutką, bezładnie miotaną łódeczkę. I znowu ten ptak, ten, który za nimi leciał. Zatacza kręgi, wykrzykując wiadomość, której nie rozumieją. Chłopak przechyla się przez burtę i zwraca śniadanie.
Unoszą się, opadają. Czekają i czekają.
Jory wciąż patrzy na wieżę górującą nad swoim własnym cieniem i słyszy już tylko fale, huk i gulgot piany, chlupot i pluskanie wody na skałach, a w głowie ma jedynie tamtą zaginioną dziewczynkę, o której słyszał rano w radiu, i przystanek, pusty przystanek autobusowy, i bezlitosny siekący deszcz.

2
DZIWNE ZDARZENIE W LATARNI MORSKIEJ

„The Times”, niedziela, 31 grudnia 1972 roku

Do kierownictwa Trident House dotarła informacja o zniknięciu trzech zatrudnionych przez firmę latarników z latarni morskiej Maiden, około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Land’s End. Zaginieni to główny latarnik Arthur Black, jego pomocnik William (Bill) Walker oraz nadetatowy latarnik Vincent Bourne. Odkrycia dokonała wczoraj załoga łodzi, która przywiozła zmiennika i miała zabrać pana Walkera na ląd.
Jak dotychczas nie pojawiły się żadne informacje wskazujące na potencjalne miejsce pobytu zaginionych osób, nie wydano też oficjalnego oświadczenia. Rozpoczęło się śledztwo.

3
DZIEWIĘĆ PIĘTER

Dobicie do brzegu zajmuje im wiele godzin. Kilkunastu mężczyzn wspina się po psich schodkach, na języku czują smak soli i strachu, uszy mają zamarznięte, dłonie skostniałe i zakrwawione.
Kiedy w końcu docierają do drzwi, te okazują się zamknięte od środka. Stalową płytę, odporną na roztrzaskujące się fale i huraganowe wiatry, trzeba teraz wyważyć siłą mięśni i łomów.
Potem jeden z członków załogi dostaje dreszczy, trzęsie się blady jak śmierć, częściowo z wyczerpania, a częściowo z powodu robaka niepokoju, który zżerał go od środka, odkąd nikt nie wyszedł na spotkanie łodzi Jory’ego Martina, od kiedy Trident House kazał im tam płynąć.
Trzech wchodzi do wieży. Wewnątrz jest ciemno, unosi się stęchły zapaszek, typowy dla zamieszkanych stacji morskich z zabitymi na głucho oknami. W magazynie nie ma wiele do oglądania: zwaliste kształty ukryte w półmroku, zwoje liny, koło ratunkowe, szalupa podwieszona do góry dnem. Nic nie zostało naruszone.
Sztormiaki latarników wiszą w cieniu jak ryby złapane na haczyk. Ich imiona zostają wykrzyczane przez okrągły otwór w suficie, posłane w górę spiralnymi schodami:
Arthur. Bill. Vincent. Vince, jesteś tu? Bill?
To dość upiorne, jak ich żywe głosy wybrzmiewają w ciszy, solidnej ciszy, nieprzyzwoicie głośne. Mężczyźni nie spodziewają się odpowiedzi. Ci z Tridentu twierdzili, że to akcja poszukiwawczo-ratunkowa, ale oni dobrze wiedzą, że szukają ciał. Nadzieja, że latarnicy po prostu uciekli, umarła w chwili, gdy drzwi okazały się zamknięte na klucz. Muszą gdzieś tu być, w środku.
Przywieźcie ich po cichu, mówili w Tridencie. Dyskretnie. Znajdźcie jakiegoś szypra, który umie trzymać język za zębami. Nie róbcie zamieszania, żadnych scen, nikt nie musi o tym wiedzieć. I sprawdźcie, czy latarnia dobrze działa, na litość boską, niech ktoś to sprawdzi.
Trzech mężczyzn wspina się jeden za drugim. Ściana na kolejnym poziomie jest obwieszona detonatorami i ładunkami do armatek mgielnych. Żadnych śladów walki. Każdy z mężczyzn myśli o domu, o żonie, o dzieciach, jeśli jakieś ma, o cieple kominka i dotyku dłoni na plecach: „Długi dzień, skarbie?”. Wieża to nie jest miejsce dla rodzin. Wieża zna tylko trzech latarników: trzech martwych latarników, których ciała są tu gdzieś ukryte. Gdzie znajdą zwłoki? W jakim będą stanie?
Docierają na trzecie piętro, do zbiorników z parafiną, potem na czwarte, gdzie trzyma się olej do palnika. Jeden z mężczyzn znowu woła, głównie po to, żeby przerwać złowróżbną ciszę. Nic nie świadczy o pośpiesznym opuszczeniu latarni, nie ma śladów ucieczki, nic, co wskazywałoby, że latarnicy się gdzieś udali.
Ze składu oleju kierują się na klatkę schodową, żeliwną spiralę przyklejoną do ściany wewnętrznej, prowadzącą na samą górę, do laterny. Poręcz lśni. Latarnicy reprezentują specyficzny typ człowieka – mają obsesję na punkcie dokładnego sprzątania, polerowania, pucowania, glansowania. Nie ma na świecie miejsca czystszego niż latarnia morska. Mężczyźni szukają na mosiężnej powierzchni odcisków palców, ale żadnych nie widać: z powodu tej właśnie pieczołowitości latarnicy nigdy nie dotykają poręczy. Choć gdyby któryś z nich się śpieszył, gdyby się potknął i złapał ją dla odzyskania równowagi, gdyby się zapomniał z powodu jakichś strasznych wydarzeń… Ale wszystko wydaje się w zupełnym porządku.
Kroki mężczyzn dudnią niczym żałobny bęben, głęboko i nieubłaganie. Już zaczynają tęsknić za bezpiecznym pokładem łodzi i obietnicą stałego lądu.
Oto i kuchnia. Trzy i pół metra średnicy, na środku rura, w której poruszają się obciążniki sterujące przesłoną lampy. Na ścianie trzy szafki, a w nich elegancko poustawiane puszki z żywnością: pieczona fasolka, bób, ryż, zupy, kostki rosołowe, mielonka, peklowana wołowina, pikle. Na blacie stoi nieotwarty słoik frankfurterek upakowanych ciasno niczym tkanka w laboratoryjnej probówce. Pod oknem jest zlew – czerwony kurek od deszczówki, srebrny od czystej, świeżej wody – i miednica do zmywania naczyń zostawiona do wyschnięcia. W przestrzeni między ścianą wewnętrzną a murem, na półkach wykorzystywanych przez latarników w charakterze spiżarni, leży samotna pomarszczona cebula. Nad zlewozmywakiem wisi szafka z lustrzanymi drzwiczkami, bo to pomieszczenie pełni również funkcję łazienki – wewnątrz mężczyźni znajdują szczoteczki do zębów, grzebienie, jeden flakon old spice’a i jeden tabaca. Obok komoda ze sztućcami, talerzami i kubkami, wszystko porządnie poukładane, jak można się było spodziewać. Zegar wiszący na ścianie zatrzymał się na ósmej czterdzieści pięć.
– Co to…? – pyta mężczyzna z wąsami.
Stół przygotowano do posiłku, który nie został spożyty. Dwa nakrycia, nie trzy – przy każdym nóż, widelec i talerz czekający na jedzenie. Dwa puste kubki. Sól i pieprz. Tubka musztardy i umyta popielniczka. Blat z laminatu, w kształcie półksiężyca, okala ściśle rurę na środku; pod spodem ławka i dwa krzesła – z jednego wyłazi wypełnienie, drugie stoi krzywo, jakby ktoś wstał z niego w pośpiechu.
Drugi mężczyzna, ten z zaczeską, sprawdza piekarnik, czy coś się nie podgrzewa, ale kuchenka jest zimna i pusta. Przez okno słyszą westchnienia morza obmywającego skały w dole.
– Nie mam pojęcia – mówi, nie tyle odpowiadając na pytanie, ile przyznając się do ogólnej, przerażającej niewiedzy.
Mężczyźni zerkają na sufit.
W latarni morskiej nie ma się gdzie schować, w tym rzecz. W każdym pomieszczeniu, od dołu do góry, można zrobić dwa kroki do rury z ciężarkami i kolejne dwa do przeciwległej ściany.
Wchodzą wyżej, do sypialni. Trzy koje w kształcie banana, dopasowane do okrągłych ścian, wszystkie z rozsuniętymi zasłonkami. Łóżka są skrupulatnie posłane, prześcieradła mocno naciągnięte, poduszki i koce wielbłądziej barwy szorstkie w dotyku. Na górze znajdują się jeszcze dwa krótsze łóżka dla gości i drabinka, po której można się do nich dostać. Pod schodami wnęka na schowek, zasłonięta kotarą. Ten z zaczeską odsuwa ją, wstrzymując oddech, ale jego oczom ukazuje się tylko skórzana kurtka i dwie koszule na wieszakach.
Siódme piętro, trzydzieści metrów nad poziomem morza. W salonie stoi telewizor i trzy wysiedziane fotele z ramą z giętego drewna. Na podłodze przy największym fotelu – domyślają się, że należącym do głównego latarnika – stoi filiżanka z resztką zimnej herbaty na dnie. Za rurą z obciążnikami biegnie inny przewód z dołu. Może główny latarnik mógłby teraz do nich zejść; siedzi w laternie, czyści lampę. Pozostali też tam są, na galerii. Sorry, nie słyszeli.
Tutaj zegar na ścianie pokazuje tę samą godzinę, zatrzymaną w czasie. Za kwadrans dziewiątą.
Do pomieszczenia obsługi prowadzą podwójne drzwi. Teoretycznie trupy mogłyby tam leżeć – przestrzeń między drzwiami powstrzymałaby smród rozkładu. Jednak, tak jak się już spodziewali, i tutaj nikogo nie ma. Zaczyna im się kończyć wieża. Została już tylko laterna. Przeszukali dziewięć pięter i wszystkie puste. Oto i ona, na samej górze, latarnia Maiden – potężna lampa gazowa obudowana soczewkami delikatnymi niczym ptasie skrzydła.
– Nic więcej nie ma. Zniknęli.
Na horyzoncie pojawiają się pierzaste chmury. Wiatr zmienia kierunek, tworzy na falach białe grzbiety. Jakby tych latarników w ogóle nigdy tam nie było. Albo to, albo wdrapali się na szczyt i po prostu odlecieli.

II
1992

4
ZAGADKA

„Independent”, poniedziałek, 4 maja 1992 roku

PISARZ CHCE ROZWIKŁAĆ TAJEMNICĘ MAIDEN ROCK

Autor powieści przygodowych Dan Sharp wyrusza na misję w poszukiwaniu prawdy kryjącej się za jedną z najbardziej zagadkowych historii naszych czasów. Sharp, który ma na koncie marynistyczne bestsellery, takie jak Oko cyklonu, Cicha woda i Trafiony, zatopiony, wychował się nad morzem i już od dawna fascynowało go to niewyjaśnione zniknięcie. Po raz pierwszy miałby podjąć się napisania książki niefabularnej. – Od dziecka ciekawiła mnie ta historia. Chciałbym rzucić nowe światło na sprawę Maiden Rock, porozmawiać z uczestnikami tamtych wydarzeń – mówi pisarz.
Dwadzieścia lat temu, zimą 1972 roku, trzech latarników zniknęło z wieży morskiej w Kornwalii, kilkadziesiąt kilometrów od Land’s End. Zostały po nich intrygujące ślady: drzwi zamknięte na klucz od środka, dwa zegary zatrzymane na tej samej godzinie i stół nakryty do posiłku. W dzienniku pogodowym główny latarnik zanotował sztorm wokół wieży – jednak niebo, co trudne do wytłumaczenia, było bezchmurne.
Jakiż dziwny los spotkał tych nieszczęśników? Tego właśnie zamierza się dowiedzieć Sharp. – W tej historii jest wszystko, czego szuka powieściopisarz: dramatyzm, tajemnica, morskie niebezpieczeństwo. Tyle że to nie fikcja – dodaje. – Wierzę, że każdą zagadkę da się rozwiązać, to tylko kwestia szukania w odpowiednich miejscach. Założę się, że gdzieś tam ktoś na pewno wie więcej, niż chce powiedzieć.

5
HELEN

No to zaczynamy, pomyślała, patrząc, jak mężczyzna kawałek dalej parkuje samochód, butelkowozielonego morrisa minora z rurą wydechową sterczącą z tyłu jak przekrzywiona fajka. Helen zastanawiała się, dlaczego on czymś takim jeździ. Musi być przecież bogaty, jeśli wierzyć informacjom o jego książkach: pierwsze miejsca na listach bestsellerów i tak dalej.
Od razu go zauważyła, chociaż przez telefon nie podał żadnego opisu. Może powinna była go o to poprosić, bo przecież trzeba uważać z wpuszczaniem obcych do domu. Ale to musiał być on. Miał na sobie granatową dwurzędową kurtkę marynarską, a na twarzy przyklejony na stałe wyraz skupienia i namysłu, jakby całymi dniami ślęczał nad naukowymi rękopisami, które nie chciały zdradzić mu swoich tajemnic. Był młodszy, niż się spodziewała, nie miał nawet czterdziestki.
– Odczep się – powiedziała Helen nieuważnie, czując muśnięcie psich wąsów na dłoni. – Potem cię wyprowadzę. – Pójdzie do lasku, przegoni ją przez mokrą, lepką ściółkę. Uspokoiła ją ta wizja, myśl, że będzie coś „potem”.
Pisarz nosił parcianą torbę, Helen oczyma duszy widziała, że jest pełna paragonów i zapalniczek; wyobrażała sobie, że facet nigdy nie ścieli łóżka i pozwala kotom spać na kuchennym blacie. Na śniadanie zjadł pewnie płatki Weetabix, wysypane do miseczki z rozerwanego kartonu, ale skończyło mu się mleko, więc zalał je wodą z kranu. Zapalił papierosa, pogrążając się w rozmyślaniach o Maiden Rock i notując pytania, które chciał jej zadać.
Po tylu latach nadal to robiła. Dokonywała oceny na oko, zanim miała okazję skorzystać z innych zmysłów, poddawała temu testowi każdą nowo poznaną osobę. Czy ta osoba kogoś straciła tak jak ona? Czy rozumie, jak to jest? Czy stoi po tej samej stronie okna co ona, czy po przeciwnej, niewiarygodnie odległej? Uznała, że w jego przypadku nie ma to większego znaczenia – w końcu pisarz może sobie wyobrazić uczucie straty.
Ale czy na pewno? Helen była dość sceptyczna, czy rzeczywiście uda mu się wyobrazić sobie niewyobrażalne. Dla niej to uczucie było spadaniem. Nieważkością. Niedowierzaniem. Czekaniem, aż ktoś ją złapie, ale nikt nie łapał, ciągnęło się to przez wiele lat i spadała, i nie pojawiały się żadne rozwiązania, brakowało jasności i poczucia domknięcia, zakończenia jakiegoś etapu. W psychologii określa się to angielskim terminem closure, ostatnimi czasy bardzo modnym i nadużywanym przez wszystkich, którym posypał się związek albo stracili pracę, a ona zawsze wtedy myślała, że z takimi zdarzeniami stosunkowo łatwo sobie poradzić; nie spychały człowieka w przepaść bez dna. A tak właśnie było stracić kogoś, kto rozpłynął się w powietrzu. Żadnego śladu, żadnej przyczyny, żadnej wskazówki. Jak mógłby to wszystko zrozumieć Dan Sharp interesujący się okrętami wojennymi, bronią i pijakami z doków?
Marzyła o tym, by nawiązać kontakt z innymi osobami takimi jak ona: rozpoznać ich i w zamian także zostać rozpoznaną. Potrafiłaby wyczytać stratę z ich twarzy, to nie takie oczywiste, jakąś gorycz czy rezygnację, te upiory, od których już tak długo starała się uwolnić. Powiedziałaby: „Rozumiesz, prawda? Ty rozumiesz”, nie wiadomo, co usłyszałaby w odpowiedzi, ale jeśli nie miałoby wyniknąć z tego nic dobrego, jakaś życzliwość i zrozumienie, to po co to wszystko?
Tymczasem upiory nadal czaiły się między ubraniami w szafie, dostawała dreszczy, kiedy ubierała się rano, albo widywała je przykucnięte w kątach, skubiące skórę z kciuków. Nie miała pewności, mówili terapeuci (dawno już u żadnego nie była), a pewność to choćby milimetr, o który można się zaczepić końcami paznokci.
No to idzie, otwiera już furtkę. Zamknął ją za sobą, nie bez trudności, bo zasuwka zardzewiała. Radio w kuchni grało Scarborough Fair; Helen czuła się nieco otumaniona melancholijną piosenką, wzmiankami o morskiej toni i batystowej koszuli, raczej gorzką niż słodką historią prawdziwej miłości. Od czasu do czasu pojawiały się jej w głowie dzikie myśli na temat Arthura i pozostałych, ale w zasadzie nauczyła się je okiełznywać. Jakież tajemnice mogłaby zdradzić latarnia morska? Ich sekrety zostały pochowane pod wodą, tak jak jej.
Helen pamiętała męża we fragmentach, unosiły się na wietrze niczym liście wpadające do kuchni przez tylne wyjście. Czasem udawało jej się jedno takie wspomnienie złapać i porządnie mu się przyjrzeć, ale zwykle tylko patrzyła na te liście, unoszone przez wiatr wokół jej stóp, i zastanawiała się, jakim cudem znajdzie w sobie energię, żeby je pozamiatać.
Po stracie świat się wcale nie zmienił. Nadal powstawały piosenki. Czytano książki. Wojny toczyły się dalej. Pary kłóciły się nad wózkami przed Tesco, po czym wsiadały do samochodu, mocno trzaskając drzwiami. Życie się odradzało, wciąż od nowa, bez cienia współczucia. Czas płynął swoim zwykłym rytmem, przypływy i odpływy, początki i końce, rozsądne progresje, które wszystko stabilizowały, ani myśląc o gwizdaniu w lesie na obrzeżach miasteczka. Zaczęło się jako gwizd wydobywający się z suchych warg. Przez lata się wyostrzył, przerodził w pogodny, nieprzerwany dźwięk.
Rozległ się i teraz, wraz z dźwiękiem dzwonka. Helen wsadziła ręce do kieszeni kardiganu i zaczęła się bawić paproszkami. Lubiła to uczucie, kiedy wciskała utoczoną kulkę pod sam paznokieć – ból, ale niezupełnie bolesny.

 
Wesprzyj nas