“Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima” to opowieść o miłości, która rzadko kiedy bywa łatwa i prosta. Szczególnie miłość w czasie Powstania Styczniowego.
W bitwie pod Żyrzynem Polacy zdobywają transport rosyjskich rubli. Żołnierz Jan Młynarski zachowuje jedną złotą monetę, by podzielić ją na połówki – jedną dla siebie, drugą dla ukochanej Oleńki Zaporewicz, z którą rozdzieliła go wojna.
Tak zaczyna się podróż kawałków złota przez czas i przestrzeń. Lwów w XIX wieku, Syberia, literacka Warszawa i artystyczny Paryż z przełomu wieków. Rozdzielone połówki monety przechodzą przez trzy pokolenia kobiet i mężczyzn z rodów Zaporewicz i Młynarskich. Schowane po kieszeniach lub dumnie prezentowane w medalionach, wraz z kolejnymi właścicielami są świadkami rewolucji bolszewickiej w Rosji, Wielkiej Wojny, odzyskania niepodległości Polski, narodzin faszyzmu w Niemczech i hitlerowskiej okupacji podczas II wojny światowej.
Czy połówki monety się kiedyś spotkają? Czy dalecy potomkowie Oleńki i Jana wreszcie odnajdą zagubioną w powstaniu miłość? I co ma wspólnego z carskim złotem współczesna już historia Moniki Wilczyńskiej, która nie pamięta niczego, co wydarzyło się w jej życiu przed 1994 rokiem?
Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych („Trzy odbicia w lustrze”, „Pąki lodowych róż”), kryminałów („Skaza”, „Kręgi”, „Głos przeszłości”) i thrillera science fiction („Nowy drapieżnik”). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Często pracował jako dziennikarz pod przykrywką, wchodząc do hermetycznych środowisk i poznając panujące w nich zwyczaje. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do napisania każdej kolejnej książki. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 marca 2021
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima
PROLOG
– Pani wcale nie przyszła do mnie jako dziennikarka. Nie chodzi o wywiad do pisma, prawda?
I co teraz? Żeby zyskać na czasie, Monika założyła nogę na nogę i rozejrzała się po gabinecie. Pod oknem stało biurko. Ciężkie. Pewnie mahoniowe. Albo z jakiegoś innego szlachetnego drewna. Srebrzył się na nim jedynie otwarty laptop z nadgryzionym jabłuszkiem, pyszniła ciężka lampa z brązu i wygięty w łuk orientalny nóż do papieru. Poza tym nic nie zakłócało idealnej gładzi blatu. Obok dostojnego mebla lśniła przeszklona półka z książkami. Same angielskie tytuły, co drugi miał w nazwie słowo psychology. Jej rozmówca, doktor Dowgiłło, siedział naprzeciw niej na wyściełanym skórą krześle; takie samo zajmowała Monika. Na prawo od niej stała pokryta identycznym materiałem sofka, a obok drewniany taborecik. Na przeciwległej ścianie wisiał obraz przedstawiający martwego powstańca styczniowego Witkiewicza. Jeśli była to reprodukcja, to piekielnie dobra.
„Chciałabym mieć w domu taki porządek” – westchnęła w myślach, jak zwykle w takich chwilach czując ukłucie wyrzutów sumienia. Na szczęście niezbyt silne.
– No więc… – Doktor Dowgiłło zachęcająco zawiesił głos.
Przeniosła na niego spojrzenie i od razu przyłapała go na ślizganiu się wzrokiem po jej trochę zbyt opiętych dżinsach. Opiętych, bo przez cztery lata od urodzenia Tosi toczyła nierówny bój z wagą, która chyba zacięła się na sześćdziesięciu pięciu kilo. Za dużo! Ale to przecież nie powód, żeby gapić się na jej pupę! Zwłaszcza gdy się ma piękny gabinet i tytuł doktora psychologii. To chyba do czegoś zobowiązuje?
Dowgiłło dostrzegł przyganę w jej oczach i lekko się speszył. Szybkim ruchem poprawił koszulę z rozpiętymi nonszalancko dwoma guzikami. Niewysoki, szczupły, wręcz drobnej postury, ale bardzo elegancki mężczyzna w średnim wieku. Przetykane siwizną włosy, dobrze przycięte i ułożone, podobnie jak krótka bródka wzmacniająca owal nieco zbyt chudej twarzy. Spodnie w kant, skórzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wierszówki za rozkładówkowy artykuł. Do tego marynarka zawieszona na oparciu fotela za biurkiem. Na nosie okulary w cienkiej, modnej oprawce.
– Jest pani dziennikarką miesięcznika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Starał się wypełnić dzielącą ich ciszę. – I umówiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczuwam… widzę po prostu, że pani szuka pomocy.
Dobra, już czas się przyznać. Podpieranie się legitymacją prasową w załatwieniu prywatnej sprawy było błazenadą. Tak to jest, gdy się słucha dobrych rad koleżanki. Edyta przekonywała, żeby Monika – zanim podda się terapii – wybadała faceta, czy to aby nie jakiś szarlatan. W sumie powinna być zadowolona, że została zdemaskowana. Teraz wystarczy poprosić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?
– Jaki ma pani problem, Moniko? – Doktor Dowgiłło postanowił jeszcze bardziej skrócić dzielący ich dystans, pochylając się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hipnotyzera?
Wzięła głęboki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papierosa. A przecież rzuciła dziesięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bogdanem starać o dziecko! No, dosyć głupot. Nie może przesiedzieć całego spotkania, milcząc jak sfinks. Nie jest studentką, a on jej profesorem. I to nie jest sesja. A więc…
– Wizytę u pana zasugerował mi psycholog.
– O, ho, ho! A więc odwiedziła już pani jakiegoś psychologa!
– Tak – potwierdziła, zastanawiając się, czy jowialny ton doktora oznacza urazę, że nie przyszła prosto do niego, czy radość z przywróconej między nimi łączności.
– A jaka była diagnoza tego specjalisty?
A więc jednak uraza.
– Stwierdził u mnie PTSD. Znaczy…
– Post-traumatic stress disorder. Czyli zespół stresu pourazowego. Znam terminologię fachową. – Doktor chyba trochę za bardzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wiedzieć, jakie ma pani objawy?
Monika odkryła ze zdziwieniem, że zaciska i rozprostowuje pięści. Mocno. Tak, że paznokcie wbijały jej się w dłonie.
– Nazwałam męża nadętym bufonem.
– Nadęty bufon. – Dowgiłło zdawał się smakować te dwa słowa.
– I dupkiem.
– Ha! Niezłe, choć dość pospolite! – Niemal klasnął w dłonie. – Tylko tyle?
– Proszę pana, ja to zrobiłam na przyjęciu urodzinowym teściowej! I jeszcze rzuciłam o ścianę filiżanką odziedziczoną po jego babci.
– Dlaczego, na miły Bóg?
– No właśnie… – westchnęła. – Wcześniej zupełnie sobie nie radziłam z naszą córeczką. Tosia płakała, a ja nie umiałam jej uspokoić. Brałam na kolana, przemawiałam, robiłam miny. Teściowie patrzyli z politowaniem, a ona wrzeszczała coraz głośniej.
– Pewnie wyczuwała pani zdenerwowanie…
– Chyba tak. Więc w końcu Bogdan wyjął mi ją z rąk i pohuśtał. Od razu ucichła. Jego rodzice spojrzeli na mnie z wyższością szkolnego pedagoga, a on dodał mentorskim tonem, że trzeba mieć podejście do dziecka. Wtedy pękłam.
– To się zdarza. – Wzrok Dowgiłły ślizgał się teraz po jej dekolcie.
Co jest, u licha? Przecież ubrała się w dżinsy i sweter! Na pewno nie chciała być prowokująca. Czemu ten facet nie może utrzymać wzroku na wodzy?
– Ale mnie to się zdarza ciągle – skwitowała niezamierzenie ponurym głosem. – W dodatku coraz częściej. Wybuchy złości, utrata kontroli… Więc po tej aferze u jego rodziców Bogdan poradził, żebym poszła w końcu do psychologa. A ten zdiagnozował PTSD. I zasugerował hipnozę, żeby poznać jego genezę.
– A jakie właściwie zdarzenie wywołało u pani ten traumatyczny uraz?
– No właśnie, kurczę, nie wiem.
– A więc uległa pani wypadkowi lub padła ofiarą przestępstwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trakcie zdarzenia. I za pomocą hipnozy regresyjnej chce pani…
– Doktorze, ja nawet nie wiem, czy to był wypadek, czy przestępstwo.
– Jak to? Zupełnie nic pani nie pamięta? – Po raz pierwszy do głosu mężczyzny wkradł się niepokój.
– Zupełnie nic.
– Długa jest ta luka?
– Dziesięć lat.
– Co?!
– Nie pamiętam niczego, co działo się przed moimi dziesiątymi urodzinami.
Nerwowym szarpnięciem doktor rozpiął trzeci guzik.
„Trudny przypadek, tak się chyba określa pacjentów takich jak ja” – zdążyła pomyśleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pytanie:
– A rodzice? Nie spytała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dzieckiem?
– Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierwsze moje wspomnienie to to, jak się budzę w szpitalu z zabandażowaną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.
– Ktoś panią uderzył?
– Ktoś mnie postrzelił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywołała amnezję. Nie wiedziałam, jak się nazywam ani gdzie mieszkam. Nic. Pustka. Po wyleczeniu trafiłam więc do sierocińca jako NN, czyli w terminologii policyjnej nazwisko nieznane. Tam dostałam imię Monika i nazwisko Niepomna. Pewnie jako żart, że nic nie pamiętam. Ha, ha.
– Rany, kto mógł strzelać do dziecka?!
– Nie wiem, sprawcy nigdy nie złapano. Nikt też mnie nie szukał, nie figurowałam na liście osób zaginionych. Jakbym w ogóle nie istniała przed tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym rokiem.
W sterylnie czystym gabinecie oświetlonym sączącym się ze ściennych kinkietów światłem zapadła niezręczna cisza.
– To jak? Pomoże mi pan cofnąć się do przeszłości?
– Cóż… hm, tak. Właściwie to sam jestem zaintrygowany pani… przypadkiem.
– Tylko jedna prośba, doktorze.
– Jaka, pani Moniko?
– Gdy będę w hipnozie, niech się już pan więcej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.
– Obudź się! No obudź się, cholera jasna! – Do świadomości Moniki, gęstej i lepkiej niczym melasa, wdzierał się płaczliwy ton jakiegoś faceta.
Zamrugała powiekami. Potrząsnęła głową. I nareszcie obraz widziany przez oczy zaczął docierać do jej mózgu. Od razu tego pożałowała.
– Obudź się, kobieto!!! – Głos doktora Dowgiłły wibrował na najwyższych tonach histerii.
Ten drobny, niższy od niej o pół głowy mężczyzna był przerażony. Powoli rozejrzała się wokół.
Kurczę, dlaczego gabinet jest zrujnowany?
Skóra na sofie, na której doktor kazał jej się położyć przed wprowadzeniem w hipnozę, była pocięta, a gąbka wewnątrz poszarpana. Blat biurka wyglądał jak tafla lodowiska po meczu hokejowym. Laptop gdzieś zniknął. To samo lampa. Nie! Oba przedmioty wylądowały roztrzaskane pod ścianą, na której wciąż wisiał obraz Witkiewicza. Tyle że rozpłatany na krzyż. Najgorzej jednak przedstawiała się półka z książkami. Leżała przewrócona, szkło rozprysło się na tysiące lśniących drzazg, a dumne naukowe tomy zaściełały podłogę.
– Kto to zrobił? – szepnęła, patrząc w rozszerzone przerażeniem oczy hipnotyzera.
Zamiast odpowiedzieć, cofnął się tylko o krok. Jakby znalazł się w klatce tygrysa. Monika opuściła wzrok. I zobaczyła, że trzyma w ręku zakrzywiony nóż do papieru.
– To ja?!
Dowgiłło przełknął ślinę, a jego chuda grdyka podjechała w górę i opadła w dół. Wciąż czujny i wystraszony, pokiwał głową.
– Proszę stąd iść – szepnął.
– Ale… Co się stało?
– Wynoś się stąd! Wariatko. Ja… – Głos mu się załamał, jakby miał zaszlochać. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
CZĘŚĆ I
OLEŃKA
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie
Sierpień 1863 roku
Panna Aleksandra Zaporewicz usłyszała dobiegający z zewnątrz tętent kopyt i wyjrzała przez otwarte na oścież okno. Od razu rozpoznała ojca galopującego na swoim ulubionym karym ogierze. Pędził w tumanie kurzu szeroką alejką, która prowadziła przez ogród francuski do trzech stopni przed głównym wejściem do dworu.
– Boże, chyba nic się nie stało? – Jej matka, kobieta w wieku balzakowskim, złapała się za pierś, omal nie upuszczając filiżanki z saskiej porcelany.
Nieco operetkowy gest natychmiast poderwał na równe nogi rezydenta, pana Stanisława de Villeʼa, który w trzech susach pokonał salon oraz sień i zatrzymał się dopiero pod wspartym czterema kolumnami portykiem nad dwuskrzydłowym wejściem. Oleńka skoczyła za nim.
– Jest mama? – spytał Henryk Zaporewicz, zgrabnie zeskakując z wierzchowca. Mimo dojrzałego wieku, czterdziestu lat, był nadspodziewanie sprawny i gibki.
– Wszystko w porządku, papo? – odpowiedziała Oleńka pytaniem.
– Pani Helena została w salonie – pospieszył z wyjaśnieniem rezydent.
Henryk poufałym gestem rzucił mu wodze, ale zaraz potem – jakby dla złagodzenia tego dość niestosownego zachowania – poklepał go przyjaźnie w ramię. Następnie pokonał schodki i uśmiechając się do najstarszej córki, wkroczył w chłodny cień dużego domu z dwuspadowym dachem.
– Żniwiarzom kończy się popiwek! – zagrzmiał, zanim jeszcze wkroczył do salonu. – Znajdzie się jeszcze jakaś beczka w piwnicy? Bo jeśli nie, to jak te zaściankowe sknery Młynarscy będziemy musieli poić żeńców wodą z octem!
Pani Helena wstała sztywno z fotela, władczym ruchem odstawiła filiżankę z namalowaną na niej sceną łowiecką i bez słowa skierowała się do kuchni. Jej ciężka suknia zaszeleściła, zamiatając idealnie czystą dębową podłogę.
– Niech Andzia zawoła parobków i każe im wytoczyć z dołu kolejną beczkę! Albo i od razu dwie – dobiegł z głębi domu jej opanowany głos. – Te chłopy piją popiwek jak wenecka gąbka wodę!
Ojciec i córka popatrzyli po sobie z rozbawieniem. Henryk podkręcił nawet przetykanego już lekko siwizną wąsa. Na głos nie wypadało wyśmiewać dworskich manier pani domu, ale jej wyniosłość trochę nie pasowała do wiejskiej gorączki żniw, która opanowała majątek. Pogoda była idealna, na rozedrganym upałem niebie ani jednej chmurki, pola aż raziły złotem kłosów. Lecz jutro, a może nawet już tej nocy, spodziewano się burzy. Trzeba było się spieszyć ze zbiorem pszenicy i to normalne, że w dusznym i ciężkim skwarze zapamiętale machający kosami chłopi muszą coś pić.
– Każ im wynieść jeszcze kilka kwaterek wódki! – zawołał dziedzic niemal proszącym tonem w ślad za panią Heleną. – Zasłużyli na coś więcej niż słodowa lemoniadka.
– No, jak tam sobie chcesz – odkrzyknęła raczej bez entuzjazmu pani domu. – Żeby tylko znów przodownika nie pobili. Wiesz, jacy oni są po gorzałce.
– Może pojadę z panem? Pomogę w czymś? – zaproponował bez przekonania pan de Ville.
Był to zubożały szlachcic z Mazowsza albo i z Kujaw, którego przyjęli pod swój dach jeszcze wiosną. Ani to kuzyn, ani powinowaty, ale wiadomo – herbowy musi pomóc w potrzebie drugiemu herbowemu. Tym bardziej że de Ville miał podobno coś wspólnego z francuskim hrabią znad Loary o tym samym nazwisku. Tak przynajmniej dawał do zrozumienia po trzecim kieliszku pędzonej w dworskiej gorzelni starki.
– Nie, zostań w cieniu, młodzieńcze. – Pan Henryk znowu pozwolił sobie na poufałość. – Dzisiaj, przed burzą, na polu wyjątkowy skwar. – A potem, wychodząc już na dwór, odwrócił się i krzyknął za siebie: – Każę podjechać wozem po te beczki! Dziękuję, Heleno!
Po chwili znów zadudniły kopyta, a Stanisław i Oleńka zostali na schodach sami.
– Przejdziemy się? Do sadu i z powrotem – zaproponował.
– Nawet do rzeczki! – odpowiedziała i z ochotą podała mu ramię, a drugą ręką sięgnęła po parasolkę.
Kiedy wyszli z dworu – sporego dwuskrzydłowego domu z bielonego drewna, spiętego w środkowej części wspartym na kolumnach portykiem i solidnym wykuszem z półokrągłym oknem – wkroczyli na zalany złotym światłem trawnik ogrodu francuskiego. Z nieba lał się taki żar, że nawet ptaków nie było słychać. I tylko nad kwietnikami brzęczały pszczoły i trzmiele, a róże pachniały bardziej oszałamiająco niż zawsze, wyciągając płatki ku płonącemu w błękicie słońcu. Zamiast od razu rozłożyć parasolkę, Oleńka kręciła nią kółka i piruety. W sercu czułą dziwną lekkość i podniecenie, bo oto chyba po raz pierwszy była z imć panem Stasiem sam na sam. I szli sobie pod rękę na spacerek. Dobrze, że mama tego nie widziała! Zaraz zresztą, mijając kwietnik i w paryskim stylu przycięty klomb, wkroczyli w cień rzucany przez potężne platanowce, za których szpalerem rozciągał się wielki sad, pełen starych jabłoni i gruszy.
– Piękne lato – zauważył niezbyt oryginalnie pan de Ville.
Oleńka zerknęła na niego z ukosa. Wysoki, ale szczupły, wręcz kruchy mężczyzna o ciemnych włosach zaczesanych z przedziałkiem, z cienkim francuskim wąsikiem nad górną wargą. Starszy od niej o cztery lata, uprzejmy i dobrze wychowany. Intrygował ją. Mówiono o nim, że stracił majątek po tym, jak się zakochał w Akaszy, Cygance z wędrownej trupy. Ponoć zaprosił do swego domu cały jej tabor, poił, karmił, przepijał z prostymi masztalerzami – ku zgorszeniu sąsiadów i dobrodzieja proboszcza. Powiadano, że za jeden pocałunek śniadej piękności rozdawał tureckie siodła i polskie rzędy odziedziczone po przodkach. Że tak był w nią zapatrzony, iż się nie spostrzegł, jak rozkradziono mu mienie, a sprytni kupcy powystawiali kredyty pod zastaw ziemi. I kiedy jesienią tabor znów ruszył w drogę, zlicytowano jego majątek, który otrzymał w spadku po kolejnych dumnych pokoleniach de Ville’ów.
„Jeśli to prawda, mężczyzna z niego niezbyt mądry, ale za to romantyk…” – pomyślała. I zaraz oprzytomniała, upominając się w duchu, że przecież jest już po zaręczynach z Jankiem Młynarskim, paniczem z sąsiedztwa. Tylko że szybka ceremonia dzień przed wyruszeniem jego oddziału do powstania odbyła się w styczniu – a więc pół roku temu. „Wrócę, zanim nadejdzie kolejna zima” – powiedział wtedy. Pół roku… to sporo dla kogoś, kto ma dopiero szesnaście lat. Obraz Janka, równie wysokiego jak de Ville, ale znacznie okazalszej postury, nieco się w jej oczach zatarł. Tak, pamiętała jego zawadiacki uśmiech spod wąsa i skrzypienie śniegu pod kopytami, kiedy odjeżdżał. Ale te wszystkie żarliwe słowa o Polsce, Bogu, Honorze i Sławie, którymi wtedy rozpalał ją do czerwoności, teraz, kiedy była starsza, jakoś przyblakły, a nawet – o zgrozo! – wydawały się troszkę naiwne.
– Co pan powiedział? – Nagle zdała sobie sprawę, że Stanisław nie poprzestał na wyrażeniu zachwytu nad pięknym latem i mówi dalej coś, co puściła mimo uszu.
– Powiedziałem, że cudownie by było wybrać się jednokonną linijką na przejażdżkę – powtórzył.
Czy się przesłyszała? Czy proponował jej właśnie wypad tylko we dwoje? Może nie słyszał, że była już zaręczona? Nie, niemożliwe. O Janie nie mówiło się co prawda we dworze zbyt głośno – wiadomo, Moskale wszędzie mieli szpicli – ale mariaż szlachcianki, jednej z najlepszych partii stąd aż do Wilna z jedynym spadkobiercą znamienitego, choć nieco podupadłego rodowego nazwiska i równie podupadłego majątku? To nie mogło nie być tematem plotek. Trzeba być głuchym, żeby nie złowić ich uchem, jeśli mieszkało się tutaj od wiosny!
– Lepiej pojedźmy czterokonnym kabrioletem – sprostowała z uśmiechem, wyzwalając się z uścisku jego ramienia – w którym oprócz nas zmieszczą się papa, mama i Andzia!
– Aż tak się mnie pani boi? – Stanisław zatrzymał się, przeszywając ją spojrzeniem ciemnych oczu.
Oleńka poczuła się nieswojo. Ale w taki przyjemny, słodko omdlewający sposób.
– Może bardziej boję się siebie? – Zaśmiała się nerwowo.
– Pani Oleńko, ja… – De Ville postąpił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…
Pach! Parasolka niemal wybuchła mu z trzaskiem w twarz.
– Rzeczywiście, słońce pali dziś mocno – usprawiedliwiła się i uniosła ambrelkę nad głowę.
De Ville nie odpowiedział. Szedł w milczeniu przed siebie i mocno zaciskał szczęki.
– Ja wiem – wycedził w końcu, zatrzymując się w plamie cienia rzucanego przez kilkudziesięcioletnią śliwę. – Mówiono mi. Szeptem. Po kątach.
– Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Pani czeka na tego… warchoła.
– Powstańca – poprawiła z naciskiem.
– Warchoła, bo całe to ich powstanie narodowe to zwykłe warcholstwo i rozbój. Słyszała pani? Zaledwie tydzień temu, ósmego dnia sierpnia pod Żyrzynem, oddział pewnego watażki zwanego Krukiem napadł na rządowy transport pieniędzy idący z Warszawy w głąb Rosji.
Zrobiło się jej słabo. Ledwo się powstrzymała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseudonim podpułkownika Heydenreicha, dowódcy Janka…
De Ville nie zwrócił uwagi na jej bladość i w zacietrzewieniu perorował dalej:
– Mienią się patriotami, a postąpili jak przydrożni zbóje. Pozabijali rosyjskich żołnierzy, podobno położyli ich tam pokotem prawie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwieście tysięcy rubli. W złocie i banknotach.
Oleńka, choć jeszcze przed chwilą z trudem – a nawet gorzej, bo z irytacją – przywoływała wspomnienie chłopca, który na początku roku błagał ją o rękę, teraz poczuła dziwne rozrzewnienie i niepokój.
– A powstańcy?
– Co powstańcy? – powtórzył de Ville, niemal nie maskując złości.
– Dużo ich zginęło?
Dopiero teraz zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Potem wyprostował się, obciągnął surdut, westchnął i oznajmił sztywnym tonem:
– Nie. Ich padło ledwie dziesięciu, czy coś koło tego. Wielki sukces. Można tak powiedzieć.
Wieczór tego samego dnia był nadzwyczajnie ciepły i parny. Choć więc w ogrodzie grały świerszcze, w platanach pohukiwały sowy, a z odległego lasu dochodziło przeciągłe zawodzenie wilka, dla każdego było jasne, że szykuje się zmiana pogody. Nadchodziła burza.
Pan Henryk Zaporewicz był rozdrażniony – nie zebrał dzisiaj całej pszenicy. Pani Helena, dobrze znając męża, starała się zatem, by wieczór był elegancki i uroczysty. Nie kazała służbie zapalać zwykłych, skwierczących i migoczących łojówek. Przynajmniej nie na pokojach. W kuchni, w izbach Andzi, starego kamerdynera Kleofasa i czeladzi – owszem. Ale do kolacji przyniesiono świece woskowe, odlewane z surowca z własnej pasieki. A na samym stole pysznił się srebrny kandelabr obsadzony kupionymi w Wilnie, a sprowadzonymi aż z Petersburga świecami stearynowymi. Takich nie trzeba było co chwilę przycinać, a ich płomień nie drgnął, chyba że w przeciągu. Duszne, ciężkie powietrze było jednak nieruchome.
Siedzieli przy stole, na którym główną rolę grała szynka w razowym cieście, pieczona w piecu chlebowym i otoczona kompanią potraw mniejszego kalibru i autoramentu. Stały tam ciężka waza chłodnika litewskiego, półmiski wypełnione cielęciną i krążkami wędzonej w kominie kiełbasy, talerze z ustawionymi w piramidę kulami żółtego sera, przygotowanego na sprowadzanej aż ze Szwajcarii podpuszczce i codziennie masowanego w piwniczce przez Andzię i Kleofasa, a czasem też Oleńkę i jej dwie młodsze siostry – bliźniaczki Laurę i Klarę. Były jeszcze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasmażane ziemniaczki. Same frykasy! Zwykły salceson, kaszankę i flaki pozwolono jeść w kuchni służbie.
Mimo tych wiktuałów i luksusów pan Henryk nerwowo przygryzał wąsa i popatrywał na swego rezydenta z ledwie skrywaną irytacją. Stanisław jednak niewiele sobie z tego robił, zdążył się bowiem przyzwyczaić do humorów pana domu. Zabawiał najstarszą z Zaporewiczanek rozmową, jakby chciał przykryć nieprzyjemne wrażenie wywołane rankiem, kiedy nazwał powstańców zbójami.
– My tu pasiemy brzuchy, a oni tam głodują – burknął pan Henryk i nie musiał dodawać nic więcej.
Wszyscy wiedzieli, że ma na myśli tych, którzy poszli walczyć z Moskalami. Zimą i on się wyrywał, ale pani Helena spokojnie, acz stanowczo objaśniła mu, że nie godzi się zostawiać we dworze czterech kobiet, a właściwie kobiety i trzech dziewczątek. Spasował więc i o powstaniu nie mówił za dużo. Tylko czasem przygadał Stanisławowi o zniewieściałych mężczyznach, co to szabli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.
Trzeba było jednak uczciwie przyznać, że wojna z carskim imperium jakoś nie rzucała się w Gołubiczach w oczy. Żadnych walk nikt tutaj nie widział. Tylko czasem drogą na Wilno przemknęła sotnia Kozaków lub szwadron ruskich dragonów. Widywano też jadące w przeciwnym kierunku kibitki, a w nich zakutych w kajdany młodzieńców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne rozpaczy oczy. I na ich nadgarstki i kostki, obtarte do żywego w spiętych przez kowala okowach. A zresztą – od maja tych transportów już nie było. Po dworach szeptano, że to sprawka nowego gubernatora rezydującego w Wilnie, Michaiła Murawjowa, który kazał schwytanych buntowników wieszać na miejscu. Brrr. Zgroza.
Poza tym życie we dworze toczyło się jak zawsze. Szczególnie w czasie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczęście obfity i tylko ziemiaństwo rzadziej urządzało polowania, bo gonić kłusem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusznej sprawie, to i jakoś niepatriotycznie, i trochę strach, że na odgłos pukawek przygalopują Kozacy lub Czerkiesi. A ci nie umieli docenić uprzejmej gościny. Żarli, pili, hańbili służebne, a bywało – o zgrozo! – że i szlachetnie urodzone panny.
Oleńka oderwała spojrzenie od gorących i ciemnych jak wilcze jagody oczu pana Staszka. Rezydent zawsze bardzo się starał jej przypodobać, ale od czasu incydentu z parasolką w sadzie zrobił się wręcz natarczywy. Najgorsze jednak, że jakoś to jej nie przeszkadzało. Ba! Nawet imponowały jej te jego zaloty. I jeszcze czuła coś… coś dziwnego. Takie niepojęte rozleniwienie połączone z febrą i uderzeniami gorąca do głowy. Może to jakaś choroba?
Właśnie się nad tym zastanawiała, gdy za oknami zamigotały pochodnie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbladła, dziedzic zerwał się od stołu i rozejrzał za dwururką.
– Młynarscy! Młynarscy jadą! – zawołał kamerdyner Kleofas, wpadając do stołowego.
Pan Henryk od razu się odprężył.
– Ech, te wojenne czasy… – westchnął ni to ze smutkiem, ni z nostalgią i ruszył przez sień powitać gości.
Wszyscy przy stole zerknęli po sobie. Sąsiedzi zza rzeczki nie byli tutaj często widywani. I to pomimo pospiesznych zaręczyn ich Janka i Oleńki. Ziemiańskie rody od kilku pokoleń były skłócone. Tamci nazywali Zaporewiczów prostymi Litwinami, ci odwdzięczali się, mówiąc, że Młynarscy to szlachta zaściankowa, co herb podebrała magnackim rodom. Rodzinne legendy i domowe księgi prowadzone w obydwu dworach wspominały coś nawet o dawnych wzajemnych zajazdach i pogromach, ale pod ruskim zaborem między sąsiadami zapanował napięty wprawdzie, ale jednak pokój. Nic więc dziwnego, że w innych majątkach nazywano ich najstarsze dzieci Romeo i Julia!
– Bóg w dom! – zagrzmiał pan Henryk, prowadząc do stołowego postawnego Samuela Młynarskiego z imponującą brodą, która sięgała mu niemal do pasa, i jego niską, ale pękatą małżonkę. – Siadajcie! Zjedzcie z nami kolację! Andzia! Przynieś śliwowicy!
– A napiję się, chętnie – sapnął Młynarski, sadowiąc się na krześle, które pod jego ciężarem niepokojąco zatrzeszczało. – Okazja jest! – dodał i zerknął podejrzliwie na de Ville’a.
– Możesz pan rozmawiać przy naszym Staszku – pospieszył z wyjaśnieniami pan Henryk. – To przyjaciel domu.
– A więc… Za wiktorię żyrzyńską! – zagrzmiał Młynarski, wznosząc toast. – Pewnie już słyszeliście, jak kompania podpułkownika Heydenreicha wybiła prawie dwie setki Moskali, a do niewoli wzięła niemal trzystu! Ich dowódca, porucznik Laudański, salwował się ucieczką w podskokach. List dostałem… – dodał ze wzruszeniem. – Od syna. – Tu spojrzał na Oleńkę i powiedział: – Dam ci przeczytać.
– Ha! – Pan Henryk aż klasnął w dłonie. – Wojna już długo nie potrwa!
– Wiadomo! – zatrąbił znów niczym surmy bojowe Młynarski. – Jak tylko Heydenreich przejdzie ze swoimi do Galicji i tam wznieci powstanie przeciw Habsburgom, będzie po zaborach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!
Spojrzał zaskoczony na żonę i zaraz się zreflektował:
– A, tak! To tajemnica wojskowa. W konfidencji Janek mi o tym napisał. Więc i wy – potoczył spojrzeniem po siedzących przy stole – zachowajcie tę wiadomość w sekrecie.
Oleńka zerknęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wyskoczył z tymi swoimi poglądami na temat powstania! Na szczęście Staszek milczał. A nawet zdawał się z uwagą wsłuchiwać w rewelacje przyniesione przez Samuela Młynarskiego.