“Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima” to opowieść o miłości, która rzadko kiedy bywa łatwa i prosta. Szczególnie miłość w czasie Powstania Styczniowego.


Spotkajmy się, zanim przyjdzie zimaW bitwie pod Żyrzynem Polacy zdobywają transport rosyjskich rubli. Żołnierz Jan Młynarski zachowuje jedną złotą monetę, by podzielić ją na połówki – jedną dla siebie, drugą dla ukochanej Oleńki Zaporewicz, z którą rozdzieliła go wojna.

Tak zaczyna się podróż kawałków złota przez czas i przestrzeń. Lwów w XIX wieku, Syberia, literacka Warszawa i artystyczny Paryż z przełomu wieków. Rozdzielone połówki monety przechodzą przez trzy pokolenia kobiet i mężczyzn z rodów Zaporewicz i Młynarskich. Schowane po kieszeniach lub dumnie prezentowane w medalionach, wraz z kolejnymi właścicielami są świadkami rewolucji bolszewickiej w Rosji, Wielkiej Wojny, odzyskania niepodległości Polski, narodzin faszyzmu w Niemczech i hitlerowskiej okupacji podczas II wojny światowej.

Czy połówki monety się kiedyś spotkają? Czy dalecy potomkowie Oleńki i Jana wreszcie odnajdą zagubioną w powstaniu miłość? I co ma wspólnego z carskim złotem współczesna już historia Moniki Wilczyńskiej, która nie pamięta niczego, co wydarzyło się w jej życiu przed 1994 rokiem?

Zbigniew Zborowski (ur. 1966) – autor sag historycznych („Trzy odbicia w lustrze”, „Pąki lodowych róż”), kryminałów („Skaza”, „Kręgi”, „Głos przeszłości”) i thrillera science fiction („Nowy drapieżnik”). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Często pracował jako dziennikarz pod przykrywką, wchodząc do hermetycznych środowisk i poznając panujące w nich zwyczaje. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do napisania każdej kolejnej książki. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.

Zbigniew Zborowski
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima

PRO­LOG

– Pani wcale nie przy­szła do mnie jako dzien­ni­karka. Nie cho­dzi o wywiad do pisma, prawda?
I co teraz? Żeby zyskać na cza­sie, Monika zało­żyła nogę na nogę i rozej­rzała się po gabi­ne­cie. Pod oknem stało biurko. Cięż­kie. Pew­nie maho­niowe. Albo z jakie­goś innego szla­chet­nego drewna. Sre­brzył się na nim jedy­nie otwarty lap­top z nad­gry­zio­nym jabłusz­kiem, pysz­niła ciężka lampa z brązu i wygięty w łuk orien­talny nóż do papieru. Poza tym nic nie zakłó­cało ide­al­nej gła­dzi blatu. Obok dostoj­nego mebla lśniła prze­szklona półka z książ­kami. Same angiel­skie tytuły, co drugi miał w nazwie słowo psy­cho­logy. Jej roz­mówca, dok­tor Dowgiłło, sie­dział naprze­ciw niej na wyście­ła­nym skórą krze­śle; takie samo zaj­mo­wała Monika. Na prawo od niej stała pokryta iden­tycz­nym mate­ria­łem sofka, a obok drew­niany tabo­re­cik. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie wisiał obraz przed­sta­wia­jący mar­twego powstańca stycz­nio­wego Wit­kie­wi­cza. Jeśli była to repro­duk­cja, to pie­kiel­nie dobra.
„Chcia­ła­bym mieć w domu taki porzą­dek” – wes­tchnęła w myślach, jak zwy­kle w takich chwi­lach czu­jąc ukłu­cie wyrzu­tów sumie­nia. Na szczę­ście nie­zbyt silne.
– No więc… – Dok­tor Dowgiłło zachę­ca­jąco zawie­sił głos.
Prze­nio­sła na niego spoj­rze­nie i od razu przy­ła­pała go na śli­zga­niu się wzro­kiem po jej tro­chę zbyt opię­tych dżin­sach. Opię­tych, bo przez cztery lata od uro­dze­nia Tosi toczyła nie­równy bój z wagą, która chyba zacięła się na sześć­dzie­się­ciu pię­ciu kilo. Za dużo! Ale to prze­cież nie powód, żeby gapić się na jej pupę! Zwłasz­cza gdy się ma piękny gabi­net i tytuł dok­tora psy­cho­lo­gii. To chyba do cze­goś zobo­wią­zuje?
Dowgiłło dostrzegł przy­ganę w jej oczach i lekko się spe­szył. Szyb­kim ruchem popra­wił koszulę z roz­pię­tymi non­sza­lancko dwoma guzi­kami. Nie­wy­soki, szczu­pły, wręcz drob­nej postury, ale bar­dzo ele­gancki męż­czy­zna w śred­nim wieku. Prze­ty­kane siwi­zną włosy, dobrze przy­cięte i uło­żone, podob­nie jak krótka bródka wzmac­nia­jąca owal nieco zbyt chu­dej twa­rzy. Spodnie w kant, skó­rzane buty w szpic, i ta koszula w cenie wier­szówki za roz­kła­dów­kowy arty­kuł. Do tego mary­narka zawie­szona na opar­ciu fotela za biur­kiem. Na nosie oku­lary w cien­kiej, mod­nej oprawce.
– Jest pani dzien­ni­karką mie­sięcz­nika, hm, „Kobieta taka jak ty”, czyż nie? – Sta­rał się wypeł­nić dzie­lącą ich ciszę. – I umó­wiła się pani ze mną na wywiad. Ale wyczu­wam… widzę po pro­stu, że pani szuka pomocy.
Dobra, już czas się przy­znać. Pod­pie­ra­nie się legi­ty­ma­cją pra­sową w zała­twie­niu pry­wat­nej sprawy było bła­ze­nadą. Tak to jest, gdy się słu­cha dobrych rad kole­żanki. Edyta prze­ko­ny­wała, żeby Monika – zanim podda się tera­pii – wyba­dała faceta, czy to aby nie jakiś szar­la­tan. W sumie powinna być zado­wo­lona, że została zde­ma­sko­wana. Teraz wystar­czy popro­sić o pomoc. Tylko czemu to takie trudne?
– Jaki ma pani pro­blem, Moniko? – Dok­tor Dowgiłło posta­no­wił jesz­cze bar­dziej skró­cić dzie­lący ich dystans, pochy­la­jąc się ku niej poufale. – Z czym nie może pani dać sobie rady, że szuka pani pomocy hip­no­ty­zera?
Wzięła głę­boki wdech i nagle poczuła, że ma straszną ochotę na papie­rosa. A prze­cież rzu­ciła dzie­sięć lat temu, kiedy tylko zaczęli się z Bog­da­nem sta­rać o dziecko! No, dosyć głu­pot. Nie może prze­sie­dzieć całego spo­tka­nia, mil­cząc jak sfinks. Nie jest stu­dentką, a on jej pro­fe­so­rem. I to nie jest sesja. A więc…
– Wizytę u pana zasu­ge­ro­wał mi psy­cho­log.
– O, ho, ho! A więc odwie­dziła już pani jakie­goś psy­cho­loga!
– Tak – potwier­dziła, zasta­na­wia­jąc się, czy jowialny ton dok­tora ozna­cza urazę, że nie przy­szła pro­sto do niego, czy radość z przy­wró­co­nej mię­dzy nimi łącz­no­ści.
– A jaka była dia­gnoza tego spe­cja­li­sty?
A więc jed­nak uraza.
– Stwier­dził u mnie PTSD. Zna­czy…
– Post-trau­ma­tic stress disor­der. Czyli zespół stresu poura­zo­wego. Znam ter­mi­no­lo­gię fachową. – Dok­tor chyba tro­chę za bar­dzo się puszył, ale jej było już wszystko jedno. – Można wie­dzieć, jakie ma pani objawy?
Monika odkryła ze zdzi­wie­niem, że zaci­ska i roz­pro­sto­wuje pię­ści. Mocno. Tak, że paznok­cie wbi­jały jej się w dło­nie.
– Nazwa­łam męża nadę­tym bufo­nem.
– Nadęty bufon. – Dowgiłło zda­wał się sma­ko­wać te dwa słowa.
– I dup­kiem.
– Ha! Nie­złe, choć dość pospo­lite! – Nie­mal kla­snął w dło­nie. – Tylko tyle?
– Pro­szę pana, ja to zro­bi­łam na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym teścio­wej! I jesz­cze rzu­ci­łam o ścianę fili­żanką odzie­dzi­czoną po jego babci.
– Dla­czego, na miły Bóg?
– No wła­śnie… – wes­tchnęła. – Wcze­śniej zupeł­nie sobie nie radzi­łam z naszą córeczką. Tosia pła­kała, a ja nie umia­łam jej uspo­koić. Bra­łam na kolana, prze­ma­wia­łam, robi­łam miny. Teścio­wie patrzyli z poli­to­wa­niem, a ona wrzesz­czała coraz gło­śniej.
– Pew­nie wyczu­wała pani zde­ner­wo­wa­nie…
– Chyba tak. Więc w końcu Bog­dan wyjął mi ją z rąk i pohuś­tał. Od razu uci­chła. Jego rodzice spoj­rzeli na mnie z wyż­szo­ścią szkol­nego peda­goga, a on dodał men­tor­skim tonem, że trzeba mieć podej­ście do dziecka. Wtedy pękłam.
– To się zda­rza. – Wzrok Dowgiłły śli­zgał się teraz po jej dekol­cie.
Co jest, u licha? Prze­cież ubrała się w dżinsy i swe­ter! Na pewno nie chciała być pro­wo­ku­jąca. Czemu ten facet nie może utrzy­mać wzroku na wodzy?
– Ale mnie to się zda­rza cią­gle – skwi­to­wała nie­za­mie­rze­nie ponu­rym gło­sem. – W dodatku coraz czę­ściej. Wybu­chy zło­ści, utrata kon­troli… Więc po tej afe­rze u jego rodzi­ców Bog­dan pora­dził, żebym poszła w końcu do psy­cho­loga. A ten zdia­gno­zo­wał PTSD. I zasu­ge­ro­wał hip­nozę, żeby poznać jego genezę.
– A jakie wła­ści­wie zda­rze­nie wywo­łało u pani ten trau­ma­tyczny uraz?
– No wła­śnie, kur­czę, nie wiem.
– A więc ule­gła pani wypad­kowi lub padła ofiarą prze­stęp­stwa, ale pani umysł wyparł to, co się działo w trak­cie zda­rze­nia. I za pomocą hip­nozy regre­syj­nej chce pani…
– Dok­to­rze, ja nawet nie wiem, czy to był wypa­dek, czy prze­stęp­stwo.
– Jak to? Zupeł­nie nic pani nie pamięta? – Po raz pierw­szy do głosu męż­czy­zny wkradł się nie­po­kój.
– Zupeł­nie nic.
– Długa jest ta luka?
– Dzie­sięć lat.
– Co?!
– Nie pamię­tam niczego, co działo się przed moimi dzie­sią­tymi uro­dzi­nami.
Ner­wo­wym szarp­nię­ciem dok­tor roz­piął trzeci guzik.
„Trudny przy­pa­dek, tak się chyba okre­śla pacjen­tów takich jak ja” – zdą­żyła pomy­śleć, zanim Dowgiłło zadał kolejne pyta­nie:
– A rodzice? Nie spy­tała ich pani, co się działo, gdy była pani małym dziec­kiem?
– Rzecz w tym, że ich nie znam. Pierw­sze moje wspo­mnie­nie to to, jak się budzę w szpi­talu z zaban­da­żo­waną głową. A przy moim łóżku nikogo nie ma.
– Ktoś panią ude­rzył?
– Ktoś mnie postrze­lił. Z czaszki wyjęto mi kulę. To ona wywo­łała amne­zję. Nie wie­dzia­łam, jak się nazy­wam ani gdzie miesz­kam. Nic. Pustka. Po wyle­cze­niu tra­fi­łam więc do sie­ro­cińca jako NN, czyli w ter­mi­no­lo­gii poli­cyj­nej nazwi­sko nie­znane. Tam dosta­łam imię Monika i nazwi­sko Nie­po­mna. Pew­nie jako żart, że nic nie pamię­tam. Ha, ha.
– Rany, kto mógł strze­lać do dziecka?!
– Nie wiem, sprawcy ni­gdy nie zła­pano. Nikt też mnie nie szu­kał, nie figu­ro­wa­łam na liście osób zagi­nio­nych. Jak­bym w ogóle nie ist­niała przed tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym rokiem.
W ste­ryl­nie czy­stym gabi­ne­cie oświe­tlo­nym sączą­cym się ze ścien­nych kin­kie­tów świa­tłem zapa­dła nie­zręczna cisza.
– To jak? Pomoże mi pan cof­nąć się do prze­szło­ści?
– Cóż… hm, tak. Wła­ści­wie to sam jestem zain­try­go­wany pani… przy­pad­kiem.
– Tylko jedna prośba, dok­to­rze.
– Jaka, pani Moniko?
– Gdy będę w hip­no­zie, niech się już pan wię­cej nie gapi na mój tyłek. I rączki przy sobie.

* * *

– Obudź się! No obudź się, cho­lera jasna! – Do świa­do­mo­ści Moniki, gęstej i lep­kiej niczym melasa, wdzie­rał się płacz­liwy ton jakie­goś faceta.
Zamru­gała powie­kami. Potrzą­snęła głową. I naresz­cie obraz widziany przez oczy zaczął docie­rać do jej mózgu. Od razu tego poża­ło­wała.
– Obudź się, kobieto!!! – Głos dok­tora Dowgiłły wibro­wał na naj­wyż­szych tonach histe­rii.
Ten drobny, niż­szy od niej o pół głowy męż­czy­zna był prze­ra­żony. Powoli rozej­rzała się wokół.
Kur­czę, dla­czego gabi­net jest zruj­no­wany?
Skóra na sofie, na któ­rej dok­tor kazał jej się poło­żyć przed wpro­wa­dze­niem w hip­nozę, była pocięta, a gąbka wewnątrz poszar­pana. Blat biurka wyglą­dał jak tafla lodo­wi­ska po meczu hoke­jo­wym. Lap­top gdzieś znik­nął. To samo lampa. Nie! Oba przed­mioty wylą­do­wały roz­trza­skane pod ścianą, na któ­rej wciąż wisiał obraz Wit­kie­wi­cza. Tyle że roz­pła­tany na krzyż. Naj­go­rzej jed­nak przed­sta­wiała się półka z książ­kami. Leżała prze­wró­cona, szkło roz­pry­sło się na tysiące lśnią­cych drzazg, a dumne naukowe tomy zaście­łały pod­łogę.
– Kto to zro­bił? – szep­nęła, patrząc w roz­sze­rzone prze­ra­że­niem oczy hip­no­ty­zera.
Zamiast odpo­wie­dzieć, cof­nął się tylko o krok. Jakby zna­lazł się w klatce tygrysa. Monika opu­ściła wzrok. I zoba­czyła, że trzyma w ręku zakrzy­wiony nóż do papieru.
– To ja?!
Dowgiłło prze­łknął ślinę, a jego chuda grdyka pod­je­chała w górę i opa­dła w dół. Wciąż czujny i wystra­szony, poki­wał głową.
– Pro­szę stąd iść – szep­nął.
– Ale… Co się stało?
– Wynoś się stąd! Wariatko. Ja… – Głos mu się zała­mał, jakby miał zaszlo­chać. – Ja nie chcę mieć z tym nic wspól­nego!

CZĘŚĆ I
OLEŃKA

Roz­dział 1
Dwór w Gołu­bi­czach na Wileńsz­czyź­nie
Sier­pień 1863 roku

Panna Alek­san­dra Zapo­re­wicz usły­szała dobie­ga­jący z zewnątrz tętent kopyt i wyj­rzała przez otwarte na oścież okno. Od razu roz­po­znała ojca galo­pu­ją­cego na swoim ulu­bio­nym karym ogie­rze. Pędził w tuma­nie kurzu sze­roką alejką, która pro­wa­dziła przez ogród fran­cu­ski do trzech stopni przed głów­nym wej­ściem do dworu.
– Boże, chyba nic się nie stało? – Jej matka, kobieta w wieku bal­za­kow­skim, zła­pała się za pierś, omal nie upusz­cza­jąc fili­żanki z saskiej por­ce­lany.
Nieco ope­ret­kowy gest natych­miast pode­rwał na równe nogi rezy­denta, pana Sta­ni­sława de Villeʼa, który w trzech susach poko­nał salon oraz sień i zatrzy­mał się dopiero pod wspar­tym czte­rema kolum­nami por­ty­kiem nad dwu­skrzy­dło­wym wej­ściem. Oleńka sko­czyła za nim.
– Jest mama? – spy­tał Hen­ryk Zapo­re­wicz, zgrab­nie zeska­ku­jąc z wierz­chowca. Mimo doj­rza­łego wieku, czter­dzie­stu lat, był nad­spo­dzie­wa­nie sprawny i gibki.
– Wszystko w porządku, papo? – odpo­wie­działa Oleńka pyta­niem.
– Pani Helena została w salo­nie – pospie­szył z wyja­śnie­niem rezy­dent.
Hen­ryk poufa­łym gestem rzu­cił mu wodze, ale zaraz potem – jakby dla zła­go­dze­nia tego dość nie­sto­sow­nego zacho­wa­nia – pokle­pał go przy­jaź­nie w ramię. Następ­nie poko­nał schodki i uśmie­cha­jąc się do naj­star­szej córki, wkro­czył w chłodny cień dużego domu z dwu­spa­do­wym dachem.
– Żni­wia­rzom koń­czy się popi­wek! – zagrzmiał, zanim jesz­cze wkro­czył do salonu. – Znaj­dzie się jesz­cze jakaś beczka w piw­nicy? Bo jeśli nie, to jak te zaścian­kowe sknery Mły­nar­scy będziemy musieli poić żeń­ców wodą z octem!
Pani Helena wstała sztywno z fotela, wład­czym ruchem odsta­wiła fili­żankę z nama­lo­waną na niej sceną łowiecką i bez słowa skie­ro­wała się do kuchni. Jej ciężka suk­nia zasze­le­ściła, zamia­ta­jąc ide­al­nie czy­stą dębową pod­łogę.
– Niech Andzia zawoła parob­ków i każe im wyto­czyć z dołu kolejną beczkę! Albo i od razu dwie – dobiegł z głębi domu jej opa­no­wany głos. – Te chłopy piją popi­wek jak wenecka gąbka wodę!
Ojciec i córka popa­trzyli po sobie z roz­ba­wie­niem. Hen­ryk pod­krę­cił nawet prze­ty­ka­nego już lekko siwi­zną wąsa. Na głos nie wypa­dało wyśmie­wać dwor­skich manier pani domu, ale jej wynio­słość tro­chę nie paso­wała do wiej­skiej gorączki żniw, która opa­no­wała mają­tek. Pogoda była ide­alna, na roze­dr­ga­nym upa­łem nie­bie ani jed­nej chmurki, pola aż raziły zło­tem kło­sów. Lecz jutro, a może nawet już tej nocy, spo­dzie­wano się burzy. Trzeba było się spie­szyć ze zbio­rem psze­nicy i to nor­malne, że w dusz­nym i cięż­kim skwa­rze zapa­mię­tale macha­jący kosami chłopi muszą coś pić.
– Każ im wynieść jesz­cze kilka kwa­te­rek wódki! – zawo­łał dzie­dzic nie­mal pro­szą­cym tonem w ślad za panią Heleną. – Zasłu­żyli na coś wię­cej niż sło­dowa lemo­niadka.
– No, jak tam sobie chcesz – odkrzyk­nęła raczej bez entu­zja­zmu pani domu. – Żeby tylko znów przo­dow­nika nie pobili. Wiesz, jacy oni są po gorzałce.
– Może pojadę z panem? Pomogę w czymś? – zapro­po­no­wał bez prze­ko­na­nia pan de Ville.
Był to zubo­żały szlach­cic z Mazow­sza albo i z Kujaw, któ­rego przy­jęli pod swój dach jesz­cze wio­sną. Ani to kuzyn, ani powi­no­waty, ale wia­domo – her­bowy musi pomóc w potrze­bie dru­giemu her­bo­wemu. Tym bar­dziej że de Ville miał podobno coś wspól­nego z fran­cu­skim hra­bią znad Loary o tym samym nazwi­sku. Tak przy­naj­mniej dawał do zro­zu­mie­nia po trze­cim kie­liszku pędzo­nej w dwor­skiej gorzelni starki.
– Nie, zostań w cie­niu, mło­dzień­cze. – Pan Hen­ryk znowu pozwo­lił sobie na poufa­łość. – Dzi­siaj, przed burzą, na polu wyjąt­kowy skwar. – A potem, wycho­dząc już na dwór, odwró­cił się i krzyk­nął za sie­bie: – Każę pod­je­chać wozem po te beczki! Dzię­kuję, Heleno!
Po chwili znów zadud­niły kopyta, a Sta­ni­sław i Oleńka zostali na scho­dach sami.
– Przej­dziemy się? Do sadu i z powro­tem – zapro­po­no­wał.
– Nawet do rzeczki! – odpo­wie­działa i z ochotą podała mu ramię, a drugą ręką się­gnęła po para­solkę.
Kiedy wyszli z dworu – spo­rego dwu­skrzy­dło­wego domu z bie­lo­nego drewna, spię­tego w środ­ko­wej czę­ści wspar­tym na kolum­nach por­ty­kiem i solid­nym wyku­szem z pół­okrą­głym oknem – wkro­czyli na zalany zło­tym świa­tłem traw­nik ogrodu fran­cu­skiego. Z nieba lał się taki żar, że nawet pta­ków nie było sły­chać. I tylko nad kwiet­ni­kami brzę­czały psz­czoły i trzmiele, a róże pach­niały bar­dziej osza­ła­mia­jąco niż zawsze, wycią­ga­jąc płatki ku pło­ną­cemu w błę­ki­cie słońcu. Zamiast od razu roz­ło­żyć para­solkę, Oleńka krę­ciła nią kółka i piru­ety. W sercu czułą dziwną lek­kość i pod­nie­ce­nie, bo oto chyba po raz pierw­szy była z imć panem Sta­siem sam na sam. I szli sobie pod rękę na spa­ce­rek. Dobrze, że mama tego nie widziała! Zaraz zresztą, mija­jąc kwiet­nik i w pary­skim stylu przy­cięty klomb, wkro­czyli w cień rzu­cany przez potężne pla­ta­nowce, za któ­rych szpa­le­rem roz­cią­gał się wielki sad, pełen sta­rych jabłoni i gru­szy.
– Piękne lato – zauwa­żył nie­zbyt ory­gi­nal­nie pan de Ville.
Oleńka zer­k­nęła na niego z ukosa. Wysoki, ale szczu­pły, wręcz kru­chy męż­czy­zna o ciem­nych wło­sach zacze­sa­nych z prze­dział­kiem, z cien­kim fran­cu­skim wąsi­kiem nad górną wargą. Star­szy od niej o cztery lata, uprzejmy i dobrze wycho­wany. Intry­go­wał ją. Mówiono o nim, że stra­cił mają­tek po tym, jak się zako­chał w Aka­szy, Cygance z wędrow­nej trupy. Ponoć zapro­sił do swego domu cały jej tabor, poił, kar­mił, prze­pi­jał z pro­stymi masz­ta­le­rzami – ku zgor­sze­niu sąsia­dów i dobro­dzieja pro­bosz­cza. Powia­dano, że za jeden poca­łu­nek śnia­dej pięk­no­ści roz­da­wał turec­kie sio­dła i pol­skie rzędy odzie­dzi­czone po przod­kach. Że tak był w nią zapa­trzony, iż się nie spo­strzegł, jak roz­kra­dziono mu mie­nie, a sprytni kupcy powy­sta­wiali kre­dyty pod zastaw ziemi. I kiedy jesie­nią tabor znów ruszył w drogę, zli­cy­to­wano jego mają­tek, który otrzy­mał w spadku po kolej­nych dum­nych poko­le­niach de Ville’ów.
„Jeśli to prawda, męż­czy­zna z niego nie­zbyt mądry, ale za to roman­tyk…” – pomy­ślała. I zaraz oprzy­tom­niała, upo­mi­na­jąc się w duchu, że prze­cież jest już po zarę­czy­nach z Jan­kiem Mły­nar­skim, pani­czem z sąsiedz­twa. Tylko że szybka cere­mo­nia dzień przed wyru­sze­niem jego oddziału do powsta­nia odbyła się w stycz­niu – a więc pół roku temu. „Wrócę, zanim nadej­dzie kolejna zima” – powie­dział wtedy. Pół roku… to sporo dla kogoś, kto ma dopiero szes­na­ście lat. Obraz Janka, rów­nie wyso­kiego jak de Ville, ale znacz­nie oka­zal­szej postury, nieco się w jej oczach zatarł. Tak, pamię­tała jego zawa­diacki uśmiech spod wąsa i skrzy­pie­nie śniegu pod kopy­tami, kiedy odjeż­dżał. Ale te wszyst­kie żar­liwe słowa o Pol­sce, Bogu, Hono­rze i Sła­wie, któ­rymi wtedy roz­pa­lał ją do czer­wo­no­ści, teraz, kiedy była star­sza, jakoś przy­bla­kły, a nawet – o zgrozo! – wyda­wały się troszkę naiwne.
– Co pan powie­dział? – Nagle zdała sobie sprawę, że Sta­ni­sław nie poprze­stał na wyra­że­niu zachwytu nad pięk­nym latem i mówi dalej coś, co puściła mimo uszu.
– Powie­dzia­łem, że cudow­nie by było wybrać się jed­no­konną linijką na prze­jażdżkę – powtó­rzył.
Czy się prze­sły­szała? Czy pro­po­no­wał jej wła­śnie wypad tylko we dwoje? Może nie sły­szał, że była już zarę­czona? Nie, nie­moż­liwe. O Janie nie mówiło się co prawda we dwo­rze zbyt gło­śno – wia­domo, Moskale wszę­dzie mieli szpicli – ale mariaż szlach­cianki, jed­nej z naj­lep­szych par­tii stąd aż do Wilna z jedy­nym spad­ko­biercą zna­mie­ni­tego, choć nieco pod­upa­dłego rodo­wego nazwi­ska i rów­nie pod­upa­dłego majątku? To nie mogło nie być tema­tem plo­tek. Trzeba być głu­chym, żeby nie zło­wić ich uchem, jeśli miesz­kało się tutaj od wio­sny!
– Lepiej pojedźmy czte­ro­kon­nym kabrio­le­tem – spro­sto­wała z uśmie­chem, wyzwa­la­jąc się z uści­sku jego ramie­nia – w któ­rym oprócz nas zmiesz­czą się papa, mama i Andzia!
– Aż tak się mnie pani boi? – Sta­ni­sław zatrzy­mał się, prze­szy­wa­jąc ją spoj­rze­niem ciem­nych oczu.
Oleńka poczuła się nie­swojo. Ale w taki przy­jemny, słodko omdle­wa­jący spo­sób.
– Może bar­dziej boję się sie­bie? – Zaśmiała się ner­wowo.
– Pani Oleńko, ja… – De Ville postą­pił o krok i chyba chciał ją objąć, ale…
Pach! Para­solka nie­mal wybu­chła mu z trza­skiem w twarz.
– Rze­czy­wi­ście, słońce pali dziś mocno – uspra­wie­dli­wiła się i unio­sła ambrelkę nad głowę.
De Ville nie odpo­wie­dział. Szedł w mil­cze­niu przed sie­bie i mocno zaci­skał szczęki.
– Ja wiem – wyce­dził w końcu, zatrzy­mu­jąc się w pla­mie cie­nia rzu­ca­nego przez kil­ku­dzie­się­cio­let­nią śliwę. – Mówiono mi. Szep­tem. Po kątach.
– Co takiego? – Oleńka czuła, jak krew odpływa jej z twa­rzy.
– Pani czeka na tego… war­choła.
– Powstańca – popra­wiła z naci­skiem.
– War­choła, bo całe to ich powsta­nie naro­dowe to zwy­kłe war­chol­stwo i roz­bój. Sły­szała pani? Zale­d­wie tydzień temu, ósmego dnia sierp­nia pod Żyrzy­nem, oddział pew­nego watażki zwa­nego Kru­kiem napadł na rzą­dowy trans­port pie­nię­dzy idący z War­szawy w głąb Rosji.
Zro­biło się jej słabo. Ledwo się powstrzy­mała, żeby nie oprzeć się o drzewo. Kruk… To pseu­do­nim pod­puł­kow­nika Hey­den­re­icha, dowódcy Janka…
De Ville nie zwró­cił uwagi na jej bla­dość i w zacie­trze­wie­niu pero­ro­wał dalej:
– Mie­nią się patrio­tami, a postą­pili jak przy­drożni zbóje. Poza­bi­jali rosyj­skich żoł­nie­rzy, podobno poło­żyli ich tam poko­tem pra­wie dwie setki! I wzięli ogromny łup. Ponoć dwie­ście tysięcy rubli. W zło­cie i bank­no­tach.
Oleńka, choć jesz­cze przed chwilą z tru­dem – a nawet gorzej, bo z iry­ta­cją – przy­wo­ły­wała wspo­mnie­nie chłopca, który na początku roku bła­gał ją o rękę, teraz poczuła dziwne roz­rzew­nie­nie i nie­po­kój.
– A powstańcy?
– Co powstańcy? – powtó­rzył de Ville, nie­mal nie masku­jąc zło­ści.
– Dużo ich zgi­nęło?
Dopiero teraz zmie­rzył ją uważ­nym spoj­rze­niem. Potem wypro­sto­wał się, obcią­gnął sur­dut, wes­tchnął i oznaj­mił sztyw­nym tonem:
– Nie. Ich padło led­wie dzie­się­ciu, czy coś koło tego. Wielki suk­ces. Można tak powie­dzieć.

* * *

Wie­czór tego samego dnia był nad­zwy­czaj­nie cie­pły i parny. Choć więc w ogro­dzie grały świersz­cze, w pla­ta­nach pohu­ki­wały sowy, a z odle­głego lasu docho­dziło prze­cią­głe zawo­dze­nie wilka, dla każ­dego było jasne, że szy­kuje się zmiana pogody. Nad­cho­dziła burza.
Pan Hen­ryk Zapo­re­wicz był roz­draż­niony – nie zebrał dzi­siaj całej psze­nicy. Pani Helena, dobrze zna­jąc męża, sta­rała się zatem, by wie­czór był ele­gancki i uro­czy­sty. Nie kazała służ­bie zapa­lać zwy­kłych, skwier­czą­cych i migo­czą­cych łojó­wek. Przy­naj­mniej nie na poko­jach. W kuchni, w izbach Andzi, sta­rego kamer­dy­nera Kle­ofasa i cze­la­dzi – ow­szem. Ale do kola­cji przy­nie­siono świece woskowe, odle­wane z surowca z wła­snej pasieki. A na samym stole pysz­nił się srebrny kan­de­labr obsa­dzony kupio­nymi w Wil­nie, a spro­wa­dzo­nymi aż z Peters­burga świe­cami ste­ary­no­wymi. Takich nie trzeba było co chwilę przy­ci­nać, a ich pło­mień nie drgnął, chyba że w prze­ciągu. Duszne, cięż­kie powie­trze było jed­nak nie­ru­chome.
Sie­dzieli przy stole, na któ­rym główną rolę grała szynka w razo­wym cie­ście, pie­czona w piecu chle­bo­wym i oto­czona kom­pa­nią potraw mniej­szego kali­bru i auto­ra­mentu. Stały tam ciężka waza chłod­nika litew­skiego, pół­mi­ski wypeł­nione cie­lę­ciną i krąż­kami wędzo­nej w komi­nie kieł­basy, tale­rze z usta­wio­nymi w pira­midę kulami żół­tego sera, przy­go­to­wa­nego na spro­wa­dza­nej aż ze Szwaj­ca­rii pod­puszczce i codzien­nie maso­wa­nego w piw­niczce przez Andzię i Kle­ofasa, a cza­sem też Oleńkę i jej dwie młod­sze sio­stry – bliź­niaczki Laurę i Klarę. Były jesz­cze gorące pszenne bułeczki, chleb żytni oraz razowy i zasma­żane ziem­niaczki. Same fry­kasy! Zwy­kły sal­ce­son, kaszankę i flaki pozwo­lono jeść w kuchni służ­bie.
Mimo tych wik­tu­ałów i luk­su­sów pan Hen­ryk ner­wowo przy­gry­zał wąsa i popa­try­wał na swego rezy­denta z led­wie skry­waną iry­ta­cją. Sta­ni­sław jed­nak nie­wiele sobie z tego robił, zdą­żył się bowiem przy­zwy­czaić do humo­rów pana domu. Zaba­wiał naj­star­szą z Zapo­re­wi­cza­nek roz­mową, jakby chciał przy­kryć nie­przy­jemne wra­że­nie wywo­łane ran­kiem, kiedy nazwał powstań­ców zbó­jami.
– My tu pasiemy brzu­chy, a oni tam gło­dują – burk­nął pan Hen­ryk i nie musiał doda­wać nic wię­cej.
Wszy­scy wie­dzieli, że ma na myśli tych, któ­rzy poszli wal­czyć z Moska­lami. Zimą i on się wyry­wał, ale pani Helena spo­koj­nie, acz sta­now­czo obja­śniła mu, że nie godzi się zosta­wiać we dwo­rze czte­rech kobiet, a wła­ści­wie kobiety i trzech dziew­czą­tek. Spa­so­wał więc i o powsta­niu nie mówił za dużo. Tylko cza­sem przy­ga­dał Sta­ni­sła­wowi o znie­wie­ścia­łych męż­czy­znach, co to sza­bli się boją, albo jak teraz ganił zbyt wystawne życie.
Trzeba było jed­nak uczci­wie przy­znać, że wojna z car­skim impe­rium jakoś nie rzu­cała się w Gołu­bi­czach w oczy. Żad­nych walk nikt tutaj nie widział. Tylko cza­sem drogą na Wilno prze­mknęła sot­nia Koza­ków lub szwa­dron ruskich dra­go­nów. Widy­wano też jadące w prze­ciw­nym kie­runku kibitki, a w nich zaku­tych w kaj­dany mło­dzień­ców. Żal było patrzeć na ich puste, pełne roz­pa­czy oczy. I na ich nad­garstki i kostki, obtarte do żywego w spię­tych przez kowala oko­wach. A zresztą – od maja tych trans­por­tów już nie było. Po dwo­rach szep­tano, że to sprawka nowego guber­na­tora rezy­du­ją­cego w Wil­nie, Micha­iła Muraw­jowa, który kazał schwy­ta­nych bun­tow­ni­ków wie­szać na miej­scu. Brrr. Zgroza.
Poza tym życie we dwo­rze toczyło się jak zawsze. Szcze­gól­nie w cza­sie żniw. Roboty w polu było dużo, plon był na szczę­ście obfity i tylko zie­miań­stwo rza­dziej urzą­dzało polo­wa­nia, bo gonić kłu­sem z flintą przez łąki i wykroty, kiedy tam nasi giną w słusz­nej spra­wie, to i jakoś nie­pa­trio­tycz­nie, i tro­chę strach, że na odgłos puka­wek przy­ga­lo­pują Kozacy lub Czer­kiesi. A ci nie umieli doce­nić uprzej­mej gościny. Żarli, pili, hań­bili słu­żebne, a bywało – o zgrozo! – że i szla­chet­nie uro­dzone panny.
Oleńka ode­rwała spoj­rze­nie od gorą­cych i ciem­nych jak wil­cze jagody oczu pana Staszka. Rezy­dent zawsze bar­dzo się sta­rał jej przy­po­do­bać, ale od czasu incy­dentu z para­solką w sadzie zro­bił się wręcz natar­czywy. Naj­gor­sze jed­nak, że jakoś to jej nie prze­szka­dzało. Ba! Nawet impo­no­wały jej te jego zaloty. I jesz­cze czuła coś… coś dziw­nego. Takie nie­po­jęte roz­le­ni­wie­nie połą­czone z febrą i ude­rze­niami gorąca do głowy. Może to jakaś cho­roba?
Wła­śnie się nad tym zasta­na­wiała, gdy za oknami zami­go­tały pochod­nie. Jacyś konni jechali do dworu! Laura i Klara pisnęły, pani Helena zbla­dła, dzie­dzic zerwał się od stołu i rozej­rzał za dwu­rurką.
– Mły­nar­scy! Mły­nar­scy jadą! – zawo­łał kamer­dy­ner Kle­ofas, wpa­da­jąc do sto­ło­wego.
Pan Hen­ryk od razu się odprę­żył.
– Ech, te wojenne czasy… – wes­tchnął ni to ze smut­kiem, ni z nostal­gią i ruszył przez sień powi­tać gości.
Wszy­scy przy stole zer­k­nęli po sobie. Sąsie­dzi zza rzeczki nie byli tutaj czę­sto widy­wani. I to pomimo pospiesz­nych zarę­czyn ich Janka i Oleńki. Zie­miań­skie rody od kilku poko­leń były skłó­cone. Tamci nazy­wali Zapo­re­wi­czów pro­stymi Litwi­nami, ci odwdzię­czali się, mówiąc, że Mły­nar­scy to szlachta zaścian­kowa, co herb pode­brała magnac­kim rodom. Rodzinne legendy i domowe księgi pro­wa­dzone w oby­dwu dwo­rach wspo­mi­nały coś nawet o daw­nych wza­jem­nych zajaz­dach i pogro­mach, ale pod ruskim zabo­rem mię­dzy sąsia­dami zapa­no­wał napięty wpraw­dzie, ale jed­nak pokój. Nic więc dziw­nego, że w innych mająt­kach nazy­wano ich naj­star­sze dzieci Romeo i Julia!
– Bóg w dom! – zagrzmiał pan Hen­ryk, pro­wa­dząc do sto­ło­wego postaw­nego Samu­ela Mły­nar­skiego z impo­nu­jącą brodą, która się­gała mu nie­mal do pasa, i jego niską, ale pękatą mał­żonkę. – Sia­daj­cie! Zjedz­cie z nami kola­cję! Andzia! Przy­nieś śli­wo­wicy!
– A napiję się, chęt­nie – sap­nął Mły­nar­ski, sado­wiąc się na krze­śle, które pod jego cię­ża­rem nie­po­ko­jąco zatrzesz­czało. – Oka­zja jest! – dodał i zer­k­nął podejrz­li­wie na de Ville’a.
– Możesz pan roz­ma­wiać przy naszym Staszku – pospie­szył z wyja­śnie­niami pan Hen­ryk. – To przy­ja­ciel domu.
– A więc… Za wik­to­rię żyrzyń­ską! – zagrzmiał Mły­nar­ski, wzno­sząc toast. – Pew­nie już sły­sze­li­ście, jak kom­pa­nia pod­puł­kow­nika Hey­den­re­icha wybiła pra­wie dwie setki Moskali, a do nie­woli wzięła nie­mal trzy­stu! Ich dowódca, porucz­nik Lau­dań­ski, sal­wo­wał się ucieczką w pod­sko­kach. List dosta­łem… – dodał ze wzru­sze­niem. – Od syna. – Tu spoj­rzał na Oleńkę i powie­dział: – Dam ci prze­czy­tać.
– Ha! – Pan Hen­ryk aż kla­snął w dło­nie. – Wojna już długo nie potrwa!
– Wia­domo! – zatrą­bił znów niczym surmy bojowe Mły­nar­ski. – Jak tylko Hey­den­re­ich przej­dzie ze swo­imi do Gali­cji i tam wznieci powsta­nie prze­ciw Habs­bur­gom, będzie po zabo­rach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!
Spoj­rzał zasko­czony na żonę i zaraz się zre­flek­to­wał:
– A, tak! To tajem­nica woj­skowa. W kon­fi­den­cji Janek mi o tym napi­sał. Więc i wy – poto­czył spoj­rze­niem po sie­dzą­cych przy stole – zacho­waj­cie tę wia­do­mość w sekre­cie.
Oleńka zer­k­nęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wysko­czył z tymi swo­imi poglą­dami na temat powsta­nia! Na szczę­ście Sta­szek mil­czał. A nawet zda­wał się z uwagą wsłu­chi­wać w rewe­la­cje przy­nie­sione przez Samu­ela Mły­nar­skiego.

 
Wesprzyj nas