W wartkiej akcji i bogatym świecie “Wiecznomroku” Ross MacKenzie przemycił całkiem poważną refleksję, czym są lojalność, odwaga oraz nadużycia władzy.
„Przyjdą po ciebie, dzieweczko. Kobieta o fałszywej twarzy i mężczyzna, który nie rzuca cienia”.
Larabelle Lisica jest sierotą i jak daleko sięga pamięcią, jej sposobem na życie było przeczesywanie kanałów w poszukiwaniu skarbów.
Dziewczyna stara się nie wychylać – to najlepsza strategia przetrwania w mieście, którego ulicami maszerują pozbawieni skrupułów – i podobno duszy – białodzieje, a mieszkańcy żyją w strachu przed dziką magią praktykowaną przez znienawidzone jędzuchy.
Wszystko zmienia się w dniu, gdy w ręce Lary wpada tajemnicza drewniana szkatułka. To nieoczekiwane znalezisko wywraca jej życie do góry nogami – dziewczyna zostaje wciągnięta w wir zdarzeń, których nie rozumie, musi stawić czoła potężnej magii i śmiertelnemu niebezpieczeństwu.
A po piętach cały czas depcze jej ktoś, kto… nie rzuca cienia.
“Wiecznomrok” – porywający od pierwszego zdania, w równym stopniu zachwyca, co przeraża.
M.G. Leonard
Szalona i wyjątkowa przygoda, skrząca się magią i wysławiająca potęgę przyjaźni.
Peter Bunzl
Brawa za stworzenie świata, w którym zło i przemoc wydają się realne, a postacie pełne życia i wielowymiarowe. Ta książka przyprawia o szybsze bicie serca.
„Daily Mail”
W wartkiej akcji i bogatym świecie autor przemycił całkiem poważną refleksję, czym są lojalność, odwaga oraz nadużycia władzy.
„The Independent”
Ross MacKenzie od dziecka miał smykałkę do snucia fascynujących opowieści. Pierwszym utworem na jego koncie było obrazkowe opowiadanie o głodnym krokodylu Colinie, które spisał w szkolnym notesie, gdy miał siedem lat. Powieść dorosłego Rossa The Nowhere Emporiu została uhonorowana m.in. Scottish Children’s Book Award. Ross zajmuje się też projektowaniem graficznym. Mieszka z rodziną niedaleko Glasgow, jednak dużo czasu spędza w zupełnie innych światach…
Wiecznomrok
Przekład: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 13 października 2021
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Wiecznomrok
CIENISTY JACK
Razu pewnego był sobie mężczyzna mroczny niczym świat o północy. Nazywał się Cienisty Jack. Pasowało mu takie imię – nosił ciemne ubrania, włosy też miał ciemne. Jego oczy były niczym dwa jeziora pełne cienia. Tamtej nocy zaś, gdy kluczył w labiryncie uliczek dzielnicy slumsów i gdy nasza opowieść ma swój początek, było w nim coś jeszcze mroczniejszego – jego zamiary.
Krótki spacer drewnianym mostkiem zaprowadził go do wyjątkowo odrażającego zakątka, oddzielonego wodą od reszty slumsów. W tutejszych popadających w ruinę domostwach królowały ciasnota i straszliwy brud. Wezbrana po deszczu rzeka o smoliście czarnej wodzie niosła na powierzchni warstwę zielska i brudnej piany. Trudno tu było o ulice z prawdziwego zdarzenia, boczne alejki czy dziedzińce. Ich miejsce zajęły wszechobecne kanały i zalane rowy, przy których na drewnianych palach stawiano chwiejne budynki, by uchronić się przed wszędobylską wodą, która teraz, w strugach niekończącej się ulewy, zdawała się podnosić z każdą chwilą.
Miejsce to nazywano Diablą Wyspą. Wprawdzie godzina była już późna, lecz nawet o tej porze widywało się tu grupki odzianych w długie płaszcze sylwetek kołyszących się w drewnianych łodziach, a w najmroczniejszych zakątkach dzielnicy przesuwały się jakieś rozmyte kształty. Jednak mieszkańcy Diablej Wyspy nie interesowali się Cienistym Jackiem.
Mężczyzna zaciągnął się głęboko wilgotnym powietrzem, smakując wonie śmierci, brudu i choroby.
– Ach, zatem tu się schowałaś – mruknął do siebie.
Ruszył uliczką i po chwili stanął na brzegu kanału. Znów wciągnął powietrze do płuc. Z niedaleka przypłynęły do niego dźwięki kłótni, która rychło przerodziła się w bójkę. Zaraz potem znów zapadła cisza. Gdzieś na drugim brzegu w szarówce zamrugał ogienek lampy. Jack wytężył wzrok i po chwili zobaczył, jak ktoś, jakaś godna pożałowania postać, podchodzi do pozbawionego szyb okna i wychlustuje na zewnątrz do wody nieczystości z kubła.
Ruchy Cienistego Jacka były błyskawiczne i płynne.
W okamgnieniu miejsce, w którym stał jeszcze przed chwilą, znów ziało pustką, a czarny kruk wielkości orła wzbił się do lotu. Ptaszysko zataczało kręgi na niebie, bacznie obserwując kręte kanały i popadające w ruinę domki Diablej Wyspy. Wreszcie kruk zanurkował i przycupnął na parapecie okna jednego z budynków. Wskoczył do wnętrza zawilgoconego mieszkania i przemienił się znów w mężczyznę odzianego w mroczny płaszcz, czemu towarzyszył dźwięk przywodzący na myśl szelest ciemnego aksamitu. Pokój był bardzo ubogo urządzony: proste łóżko i drewniane krzesło stojące pod niewielkim oknem. W pierwszej chwili pomieszczenie sprawiało wrażenie pustego, jednak Cienisty Jack wyraźnie słyszał bicie serca – szybkie, zdradzające strach.
– Oboje wiemy, że tu jesteś, Jenny Zimo – odezwał się niskim, złowróżbnym głosem. – Zdajesz sobie sprawę, czym jestem. Twoje sztuczki na nic się nie zdadzą w konfrontacji ze mną. Słyszę, jak bije ci serce. Słyszę, jak wielkie jest twoje przerażenie. I słusznie, powinnaś być przera…
Urwał w pół słowa, ponieważ po drugiej stronie pokoju powietrze nagle zafalowało i w tej samej chwili pojawiła się przed nim kobieta. Wyglądało to tak, jakby wcześniej jej ciało skrywało się pod płaszczem uszytym z widzialnej tkanki świata, który teraz po prostu zrzuciła z ramion. Jenny Zima uniosła drżącą dłoń. W palcach ściskała cienki patyk. Był on dość niezwykły: wyposażony został, niczym rewolwer, w magazynek bębnowy, jednak zamiast nabojów w jego komorach tkwiły maleńkie buteleczki. W ich wnętrzu żarzyło się kolorowe światło.
Cienisty Jack dotknął palcami rękawa płaszcza i zdjął z niego jakiś pyłek. Przez chwilę przypatrywał mu się uważnie, po czym pstryknięciem strzepnął na bok.
– Nie uśmiercisz mnie za pomocą swoich czarów. Tuzin spośród was już próbowało i wszystkie poniosły klęskę.
Wykonał nieznaczny ruch w stronę kobiety; ta uniosła różdżkę. Magia uwięziona w buteleczkach zamigotała ostrzegawczo.
– Jeszcze jeden krok, a rozwalę tobą tę ścianę! – wycedziła Jenny przez zaciśnięte zęby.
Cienisty Jack podniósł na nią spojrzenie.
– Posłuchaj… Oboje wiemy, że ta podróż dobiegła właśnie końca. Jenny, zostałaś sama. Nie masz gdzie się schronić, bo wszędzie cię odszukam. Uciekałaś tak długo… Na pewno jesteś śmiertelnie zmęczona. – Jego głos przybrał kojący ton. – Wyobraź sobie, jak cudownie się poczujesz, gdy nareszcie uwolnisz się od brzemienia, które dźwigasz. Jenny, oddaj mi Czar Sądnego Dnia, a wszystkie twoje cierpienia się skończą.
Myśli kobiety zdradziły ją – jej dłoń instynktownie powędrowała do miejsca na płaszczu, gdzie schowała swój najcenniejszy skarb.
Ich spojrzenia się spotkały.
Cienisty Jack skoczył do przodu.
Wszystko to wydarzyło się w ułamku sekundy: Jenny Zima machnęła różdżką w stronę napastnika i jedna z buteleczek rozbłysła niczym nowiutka złota moneta w blasku słońca. Koniuszek różdżki zapłonął i w tym samym momencie pocisk oślepiającego światła ugodził Jacka w pierś. Impet uderzenia był potężny, mężczyzna poleciał do tyłu, zderzył się z zawilgoconą ceglaną ścianą i roztrzaskał ją. Spadał, leciał w dół.
Jenny odprowadzała go wzrokiem. Dopiero gdy ciało Jacka z chlupotem wpadło do wody, ten gwałtowny dźwięk wytrącił ją z dziwnego stanu przypominającego trans. Obróciła się na pięcie i pognała w dół po schodach. Wypadła na siekący deszcz, pokonała alejkę i wąską kładkę, pod którą kotłowała się czarna kipiel wezbranej rzeki. Wbiegła w krótką uliczkę, potknęła się, zatoczyła. Po chwili odzyskała równowagę i kontynuowała paniczną ucieczkę. W końcu dotarła do mostu przy Bramie Diabła i wkroczyła do miasta.
Nie miała żadnego planu, nie wiedziała, gdzie mogłaby się ukryć. Deszcz i wiatr smagały ją po twarzy i ramionach, lodowate i bezlitosne. Mokre włosy lepiły się do czoła. Skręciła na rogu i pobiegła wąską krętą uliczką. Drogę zagrodziła jej grupka pijaków. Roztrąciła ich i pognała dalej, ścigana ich wrzaskami i złorzeczeniami. Biegła, dopóki w płucach nie poczuła ognia, dopóki nogi jej nie zesztywniały, a każdy oddech nie przypominał sztyletu zatapianego w piersi. Przystanęła dopiero w ciemnej, opustoszałej bocznej alejce odchodzącej od ulicy Mlecznej. Upadła na kolana w kałuży i dysząc ciężko, próbowała złapać oddech. Wiedziała jednak, że nie ma czasu na odpoczynek. Zmusiła się, by wstać. Poszukała spojrzeniem najbliższej studzienki kanalizacyjnej.
Wycelowała w nią różdżkę. Jedna z buteleczek w bębnie magazynka rozbłysła, wystrzelił z niej jaskrawy czar i trafił w metalową pokrywę. Już po chwili w ziemi ziała czarna dziura. Tunelem ciągnącym się pod ulicą walił rwący strumień, znad którego unosiły się obłoki pary. Wystarczyło jedno spojrzenie i stało się jasne, że gdyby postanowiła uciekać kanałami, niechybnie by utonęła.
Wtem kątem oka zarejestrowała jakiś ruch w górze, na wysokości dachów. Olbrzymi kruk krążący po burzowym niebie obniżył lot i przysiadł na dachówkach. Rozpostarł skrzydła, zakołysał się i nagle, w wirze deszczu i mgły, przybrał ludzką postać – Cienistego Jacka.
Jenny momentalnie uniosła różdżkę i wystrzeliła czar w kierunku prześladowcy. Jack zdołał się jednak uchylić. Zrozpaczona posłała kolejny pocisk, i jeszcze jeden. Strzelała, dopóki nie opróżniła wszystkich buteleczek w magazynku.
– Skończyły ci się czary – zauważył beznamiętnie Cienisty Jack.
Wysunął przed siebie rękę i rozpostarł palce. Ku jego zdumieniu Jenny sięgnęła za pazuchę i po chwili w jej dłoni pojawiła się niewielka szkatułka z lśniącego drewna. Jack nie wierzył własnym oczom – po tylu latach spoglądał na Czar Sądnego Dnia, artefakt będący jego przepustką do wolności.
Wyciągnął po niego rękę.
Jenny Zima splunęła mu w twarz, po czym błyskawicznie obróciła się i cisnęła puzderko do kanału.
– Ty jędzucho!
Pięść Cienistego Jacka trafiła w bok jej czaszki; Jenny bezwładnie osunęła się na ziemię. Mężczyzna wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w rwącą rzekę deszczówki. Kiedy się odwrócił, zauważył, że kobieta gorączkowo szuka czegoś w schowkach u pasa. W końcu wysupłała buteleczkę i próbowała umieścić ją w magazynku różdżki. Jednak Jack był szybszy – jednym kopnięciem wytrącił jej z ręki zarówno różdżkę, jak i pocisk.
Kiedy stanął nad Jenny, wydało mu się, że coś błysnęło na jej ciele. Schylił się i odszukał palcami delikatny łańcuszek, który nosiła na szyi. Pociągnął, rozrywając go, i już po chwili na dłoń opadł mu drewniany wisiorek. Miał kształt łzy, a na powierzchni wyryto jakiś dziwny znak. Wydał się Jackowi prosty, wręcz prymitywny, niczym dzieło dziecka. Rysunek przedstawiał ptaka w locie.
Cienisty Jack przypatrywał się symbolowi. Wreszcie sięgnął do jednej z wielu kieszeni długiego czarnego płaszcza, a gdy rozpostarł palce, w jego dłoni spoczywało jedenaście identycznych wisiorków.
– Twój jest ostatni – stwierdził, dodając wisiorek Jenny do reszty kolekcji. – Wielka szkoda, że jeden spośród trzynastu uległ zniszczeniu. Wiele bym dał za komplet. – Zacisnął długie palce wokół zdobyczy i wrzucił wisiorki z powrotem do kieszeni. – Jenny Zimo, chcę, żebyś wiedziała, że niektóre twoje towarzyszki nie stawiały zbyt zaciętego oporu, gdy składałem im wizytę. W gruncie rzeczy nie musiałem nawet uciekać się do perswazji. Parę błagało mnie o litość, inne były gotowe pójść na układ. Bez trudu uzyskałem od nich imiona i miejsca. I w końcu pozostałaś mi tylko ty.
Jenny przypatrywała się mężczyźnie. Mokre rude włosy zasłaniały jej oczy. Na twarzy krew z pękniętej wargi mieszała się z deszczem i ze łzami.
– W starych legendach dżinny zawsze są przedstawiane jako potężne istoty – odezwała się. – To cię od nich różni. Jesteś słaby. Jesteś pokonany, przepełnia cię rozpacz. Budzisz we mnie litość.
Cienisty Jack ukucnął. Dopiero teraz Jenny zauważyła, że mężczyzna nie rzuca cienia.
– Nie obchodzą mnie twoje uczucia. Zależy mi tylko na odnalezieniu czaru i odzyskaniu wolności.
– Nie masz pojęcia, na co się porywasz. Jeżeli czar wpadnie w ręce pani Hester, nic nie będzie takie jak dawniej!
– Losy tego świata są mi obojętne. Jest tyle innych światów, ku którym wyruszę, gdy odzyskam wolność. W każdym razie nie ma powodu, żebyś akurat ty przejmowała się tym, co przyniesie przyszłość.
Cienisty Jack nachylił się, jakby zamierzał ją pocałować. Otworzył szeroko usta – tak szeroko, że strzeliły kości szczęk – i obnażył rzędy ostrych jak brzytwa zębów, między którymi ziała cuchnąca zgnilizną gardziel. Jenny nie potrafiła się poruszyć. Nie mogła oddychać.
– I co powiesz, Jenny Zimo, czy teraz budzę w tobie przerażenie?
Dopiero wtedy z ust kobiety dobył się krzyk.
POD BRUKIEM ULIC
Larabelle Lisica kryła się w tunelach pod miastem, gdy dobiegły ją odgłosy jakiegoś zamieszania. Niemal nie zwróciła uwagi na ten hałas: kakofonia deszczu, wiatru i wody rwącej ciemnymi kanałami była ogłuszająca. Potoki deszczówki odcięły dostęp do wielu tuneli. Wściekły spieniony nurt z głośnym bulgotem omywał jej stopy w nawoskowanych butach. Niósł gałęzie, liście, utopione szczury i koty.
Lara starała się zachować czujność, bez przerwy rozglądała się na wszystkie strony. Na szyi zawiesiła lampę w kształcie rozdziawionej smoczej paszczy, z której wylewało się złociste światło. Z powierzchni brudnej wody spoglądało na nią jej zmącone odbicie: trzynastoletnia dziewczyna o ciemnej karnacji, z wielkim napięciem wypisanym na twarzy. Lara liczyła, że w burym odmęcie wypatrzy błysk monety albo zgubionej biżuterii. Jednak tym, co przykuło jej uwagę, nie było cenne znalezisko, lecz dźwięki kłótni.
Bez namysłu zgasiła lampę i w okamgnieniu spowiły ją ciemności. Nowicjusz w kanałach w tym mroku zatraciłby orientację. Dopadłaby go panika. Ale nie Larę. Dziewczyna oddychała głęboko i zachowywała spokój. Znała na pamięć każdy zakręt, każde obniżenie terenu, tak jak małe dziecko instynktownie zapamiętuje rytm słyszanego sto razy wierszyka. Nieśpiesznie ruszyła ku źródłu hałasów. Odgłos jej kroków ginął w szumie płynącej wody. Minęła zakręt i dotarła do miejsca, w którym spotykało się kilka kanałów. Z najbliższego korytarza sączyło się światło. Lara zwolniła i poruszała się teraz przykucnięta, wodząc dłonią po chłodnych, gładkich cegłach muru. Zaciekawiona wyjrzała ostrożnie za róg.
Było ich pięciu, pięciu chłopaków. Wszyscy ubrani w stroje kanałowych szperaczy: płaszcze, wysokie buty i rękawice pokryte warstwą wosku dla ochrony przed wilgocią. Na szyjach mieli zawieszone lampy smoczego oddechu. Czterej byli postawni, w zasadzie niewiele różnili się od dorosłych mężczyzn, natomiast piąty… piąty był młodszy i znacznie drobniejszy. Czterej wyżsi stanęli w kręgu wokół mniejszego kolegi. Lara świetnie znała tego piątego, ponieważ sama przyuczała go do fachu kanałowego poszukiwacza.
Nazywał się Joe Tyciastópka. Miał zielone oczy i przenikliwe, nieustraszone spojrzenie, którym świdrował teraz większych od siebie chłopaków.
– Należy do mnie – stwierdził dobitnie. Lara zauważyła, że jego dłoń zawisła przy torbie przewieszonej przez ramię, jakby próbował ją osłaniać przed tamtymi. – To ja znalazłem tę rzecz i zrobiłem to zupełnie uczciwie. Przecież to nie jest nawet wasz rewir!
– Cóż, tak się składa, że poszerzamy teren działania – odparł bezczelnie jeden ze starszych chłopaków. Jego blada głowa była ogolona na zero. Od niezliczonych fajek, które zdążył już w życiu wypalić, głos miał zachrypnięty. Nazywał się Vin Bawełniak. Lara słyszała o nim i o jego gangu; nie miała ochoty wchodzić w paradę tym chłopaczyskom.
– Tunel ciągnący się pod ulicą Mleczną to teraz nasze terytorium. A to znaczy, że wszystkie łupy, które tu znalazłeś, należą do nas – dodał, wskazując torbę malca.
– Nie wolno wam tak po prostu zagarniać sobie tych tuneli! – zawołał Joe.
– A kto nam zabroni? Może t y?
W Larze zagotował się gniew. Profesja kanałowego szperacza nie była może zbyt szlachetna, lecz jej adepci zawsze odznaczali się honorem, darząc się wzajemnie szacunkiem należnym ludziom, którzy życie poświęcili poszukiwaniu zagubionych przedmiotów w podziemiach świata. Bycie kanałownikiem wymagało odwagi, inteligencji i waleczności, a zdaniem Lary Vin Bawełniak pozbawiony był wszystkich tych cnót. Był tchórzem. Człowiekiem znęcającym się nad słabszymi.
– To twoja ostatnia szansa – powiedział.
Joe potrząsnął energicznie głową.
– Potrzebuję wszystkiego, co znajdę. Moja babcia… muszę się o nią troszczyć…
Bawełniak uniósł palec, uciszając chłopca. Następnie spod płaszcza wydobył nóż i zbliżył czubek ostrza do gardła Joego. Nie naciskał na tyle mocno, by go skaleczyć, wystarczająco jednak, żeby napędzić mu stracha. Lara z trudem stłumiła krzyk, który cisnął się jej na usta.
– Twoja babka obchodzi mnie tyle, co jędzuszy jęzor. Coś mi się zdaje, ptaszyno, że przydałaby ci się lekcja szacunku. – Skinął głową na pozostałych. – Zabierzcie wszystko, co przy nim znajdziecie.
Napastnicy zacieśnili krąg wokół chłopca. Lara bez wahania zanurzyła rękę w swojej torbie kanałownika i wyciągnęła zgiętą łyżkę, znalezioną nieco wcześniej w kanałach. Wstała, zamachnęła się i cisnęła nią najdalej, jak umiała. Metalowy przedmiot z donośnym brzękiem uderzył w mur. Bawełniak i jego kumple momentalnie odwrócili się w stronę, z której dobiegł hałas, i unieśli lampy.
– Kto tam się chowa?
– Uciekaj, Joe! Już!
Chłopiec wytrzeszczył oczy ze zdumienia, gdy z cienia wyłoniła się Lara. Puścił się ku niej biegiem, a jego ciężkie woskowane buty przy każdym kroku rozchlapywały wodę. Chwilę później uciekali już razem, klucząc w labiryncie tuneli. Mknęli w cuchnącym powietrzu, ścigani przekleństwami i groźbami wywrzaskiwanymi przez Bawełniaka i jego kompanów.
– A to jędzysyn! Dorwijcie ich!
– Już po was!
– Zgaś lampę – nakazała Joemu Lara i teraz gnali korytarzami niemal po omacku, zdając się wyłącznie na pamięć i instynkt.
– Gdzie jest najbliższe wyjście z kanałów? – spytał Joe.
Lara spróbowała uspokoić oddech. Przywołała w pamięci plan tuneli.
– Na Igielnej!
Dobiegli do rozwidlenia korytarza i wybrali lewą odnogę. Vin Bawełniak z kumplami deptali im po piętach. Lara i Joe wciąż słyszeli za sobą ich wrzaski. Biegli, dysząc ciężko. Wtem dziewczyna poczuła coś dziwnego. To wrażenie spadło na nią niczym grom z jasnego nieba. Natychmiast się zatrzymała.
– Czemu stanęłaś?
– Ciii. Zauważyłeś coś?
– Owszem: że się zatrzymałaś. Biegnijmy dalej!
Lara jednak ani drgnęła. Powietrze w tym miejscu pachniało inaczej. Postukała stopą w podłoże.
– Gdzie się podział strumień ścieków?… – zastanowiła się na głos.
Z towarzyszącej im rwącej rzeki pozostała tylko maleńka strużka.
– A jakie to ma znaczenie? Uciekajmy!
– Nie! Coś jest nie w porządku.
Lara zapaliła wiszącą na szyi lampę i miodowe światło natychmiast odepchnęło ciemność. Joe próbował jeszcze poganiać dziewczynę, ale po chwili umilkł i stał nieruchomo u jej boku. Oboje wpatrywali się w milczeniu w głąb tunelu. Niewiele dalej mury korytarza zawaliły się. Przejście całkowicie zatarasowały cegły i gruz. Tymczasem za ich plecami nie milkły odgłosy pogoni – Bawełniak zbliżał się, rozchlapując wodę.
Znaleźli się w pułapce bez wyjścia.