Najgłośniejszy światowy debiut literacki ostatnich lat. Powieść o granicach miłości, która rozbudza uczucia i zostaje w człowieku na zawsze.


Shuggie BainAgnes Bain od zawsze oczekiwała od życia czegoś więcej. Marzyła o domu, o życiu na własny rachunek, w którym za wszystko płaciłaby z góry. Kiedy jej uganiający się za spódniczkami mąż postanawia, że ma jej dość, kobieta i trójka jej dzieci zostaje uwięzionych w górniczym mieście, przetrzebionym przez reformy Margaret Thatcher.

Agnes coraz częściej szuka ratunku w alkoholu i wkrótce to na dzieciach spocznie obowiązek uratowania matki. Okazuje się to niemożliwe i jedno po drugim bliscy ją opuszczają, aż zostaje tylko on, Shuggie.

Jej najmłodszy syn wierzy w matkę jak nikt i walczy o nią do końca. Przy tym jednak sam zmaga się z problemami. Wszyscy wokół zgadzają się bowiem, że Shuggie „do normalnych nie należy”, mimo iż chłopak stara się z całych sił. Agnes chce mu pomóc, ale uzależnienie przyćmiewa w jej życiu wszystko, łącznie z ukochanym synem.

Nominowana do wszystkich najważniejszych nagród literackich – w tym do Nagrody Bookera i National Book Award – łamiąca serce opowieść o uzależnieniu, seksualności i miłości, przywołująca na myśl dzieła Édouarda Louisa, Alana Hollinghursta czy Hanyi Yanagihary.

***

Książka pozostawia czytelnika w strzępach i niedowierzaniu: życie może i jest krótkie, ale ciągnie się całą wieczność.
NEW YORK TIMES

Debiut, który czyta się jak arcydzieło. Powieść ukazuje perspektywę dziecka i jego bezradnej, beznadziejnej miłości wobec złamanego życiem rodzica.
WASHINGTON POST

Łamiąca serce historia. Myślę, że to najlepszy debiut, jaki czytałem od wielu lat.
KARL OVE KNAUSGÅRD

Robiąca ogromne wrażenie opowieść o bliskości, rodzinie i miłości.
ELLE

Bezlitosna i wstrząsająca opowieść. Nie mogłam się oderwać.
JOANNA BATOR

Powieść rozdzierająca i wybitna.
SYLWIA CHUTNIK

Dotkliwa powieść o niewyobrażalnej samotności.
IGNACY KARPOWICZ

Porwie was i nie wypuści, dopóki nie dotrzecie do ostatniej kropki.
DOMINIKA SŁOWIK

Shuggie Bain chwyta za gardło, ukazując niemoc dziecka, które chciałoby ocalić najbliższą mu osobę.
MICHAŁ NOGAŚ

Ostatnio czułam się tak winna chyba czytając Emila Zolę. Gdy skończyłam, obudziłam się rano w panice próbując namacać książkę w pościeli… „gdzie oni są, co robią…co naodwalali, kiedy spałam??” Było to silne poczucie, że czytając jakoś jeszcze te wszystkie nieszczęścia kontroluję, ale co robią bohaterowie, kiedy ich z oka spuścić… Kto za to wszystko zapłaci, kto posprząta rzygi. Moralne inferno. No i obłędne tłumaczenie Krzysztofa Cieślika, który poprzekładał wszystkie odcienie glasgowszczyzny na jakiś taki polski z piekła rodem… frankensztajn poskręcany z błędów i wypaczeń, regionalizmów i półsłówek-półgębków, generalnie nie istnieje taki język w rzeczywistości, a z drugiej strony jest tak upiornie prawdziwy i naturalny, jakby to się działo na odległość ramienia.
DOROTA MASŁOWSKA

Douglas Stuart
Shuggie Bain
Przekład: Krzysztof Cieślik
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 16 czerwca 2021
 
 

Shuggie Bain


1992
SOUTH SIDE

Jeden


Dzień był bez wyrazu. Tamtego ranka opuścił go umysł, zostawiwszy ciało, by błąkało się poniżej. Porzucone, obojętnie oddawało się rutynie, blade, o nieobecnym wzroku w blasku świetlówek, podczas gdy jego dusza unosiła się nad alejkami, myśląc jedynie o jutrze. Nie mógł się doczekać jutra.
Shuggie przygotowywał się do swojej zmiany metodycznie. Przelał na czyste tacki zawartość wszystkich pojemników z oleistymi dipami i pastami. Starł z ich brzegów wszelkie plamki, które szybko zrobiłyby się brązowe, burząc złudzenie świeżości. Pomysłowo ułożył plasterki szynki ozdobione sztuczną natką pietruszki, a oliwki obrócił tak, by lepki sok spływał jak śluz po ich zielonych skórkach.
Ann McGee miała czelność zadzwonić rano do roboty i powiedzieć, że jest chora, pozostawiając wyłącznie na jego głowie niewdzięczne zadanie obsługi działu z garmażerią i rożna. Kilkadziesiąt surowych kurczaków nigdy nie oznaczało dobrego początku dnia, a dziś, gdy odbierało słodycz jego snom na jawie, szczególnie.
Nabił po kolei wszystkie zimne, martwe ptaki na rożen, a potem starannie ułożył je w rządku. Tkwiły tam z pękatymi skrzydełkami skrzyżowanymi na grubych, małych piersiach jak szereg bezgłowych niemowlaków. Dawniej czerpałby dumę z tego ładu. W rzeczywistości przepchnięcie metalu przez guzkowate różowe mięso było proste; trudność sprawiało oparcie się pokusie, by to samo zrobić z klientami. Sterczeli przed nagrzaną szybą i szczegółowo analizowali każdą tuszkę. Wybierali wyłącznie najlepsze, nie zdając sobie sprawy z tego, że z powodu chowu klatkowego wszystkie są identyczne. Shuggie stał tam, przygryzając trzonowcami wnętrze policzka, i z wymuszonym uśmiechem cierpliwie znosił ich niezdecydowanie. Potem cyrk zaczynał się naprawdę.
– Dej mi tera, synek, trzy cyce, pińć udek i jedne krzidełko.
Modlił się o siłę. Dlaczego nikt już nie kupował całego kurczaka? Podnosił tuszkę kolcami do rożna, uważając, by nie dotknąć ptaka rękawicami, a następnie skrupulatnie odkrawał (nie psując skóry) wybrane części za pomocą nożyc do drobiu. Oparty o oświetlenie rusztu, czuł się w tym miejscu jak głupek. Skóra pociła mu się pod siatką na włosy, a ręce miał nie dość silne, by sprytnie podzielić kurczaka tępymi ostrzami. Lekko się garbił, żeby mięśnie pleców odciążyły jego nadgarstki, i przez cały czas się uśmiechał.
Jeśli miał wielkiego pecha, szczypce mu się wyślizgiwały, kurczak spadał z głuchym łomotem i sunął po zasyfionej podłodze. Trzeba było udawać skruchę i zaczynać od nowa, ale nigdy nie marnował uwalanego ptaka. Kiedy kobiety się odwracały, umieszczał go z powrotem obok pobratymców pod gorącym, żółtym oświetleniem. Jak najbardziej wierzył w higienę, ale te małe osobiste triumfy powstrzymywały go przed buntem. Większość krytycznych gospodyń domowych o męskich obliczach, które robiły tu zakupy, na to zasługiwała. Patrzyły na niego z góry tak, że jego szyja pokrywała się jasną czerwienią. W szczególnie kiepskie dni dodawał do taramosalaty wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. Sprzedawał nieprawdopodobne ilości tego burżujskiego gówna.
Pracował u Kilfeathera od ponad roku. W żadnym razie nie miało to trwać tak długo. Po prostu musiał jeść i co tydzień zapłacić za kwaterę, a tylko w supermarkecie by go przyjęli. Pan Kilfeather był skąpym sukinsynem; chętnie zatrudniał każdego, komu nie musiał płacić pełnej stawki, Shuggie zaś mógł brać krótkie zmiany, które wpasowywał pomiędzy swoje nieregularne obecności w szkole. W marzeniach planował ruszyć naprzód. Od zawsze uwielbiał szczotkować włosy i się nimi bawić; tylko to sprawiało, że czas naprawdę leciał. Gdy skończył szesnaście lat, obiecał sobie, że pójdzie do liceum fryzjerskiego, które znajdowało się na południe od rzeki Clyde. Zebrał wszystkie swoje inspiracje, szkice, które kopiował z katalogu Littlewoods, i strony wydarte z niedzielnych magazynów. Pojechał do Cardonald, by zorientować się w kwestii wieczornych zajęć. Na przystanku autobusowym przed szkołą natknął się na grupkę osiemnastolatków. Mieli na sobie najnowsze, najmodniejsze ciuchy i rozmawiali z ożywioną pewnością siebie, która maskowała ich zdenerwowanie. Shuggie szedł dwa razy wolniej niż oni. Patrzył, jak wchodzą przez główne wejście, a następnie przeszedł na drugą stronę ulicy, by złapać autobus zmierzający w powrotnym kierunku. Tydzień później zaczął pracować u Kilfeathera.
Shuggie zabił większość przerwy śniadaniowej, uważnie analizując wybrakowane konserwy w koszach z przecenionymi produktami. Znalazł trzy małe puszki szkockiego łososia, które były ledwie uszkodzone – miały podarte i poplamione etykiety, ale poza tym były nietknięte. Wydał ostatnie grosze tygodniówki na niewielkie zakupy. Konserwy włożył do staromodnej torby, którą ponownie zamknął w swojej szafce. Potem wspiął się po schodach do stołówki pracowniczej, próbując wyglądać nonszalancko, gdy mijał stolik studentów z uniwersytetu, którzy obsługiwali łatwe letnie zmiany i podczas przerw z tymi swoimi grubymi plikami notatek sprawiali wrażenie ważnych. Utkwił spojrzenie nieco w oddali i usiadł w rogu – nie z dziewczynami z kas, lecz blisko nich.
W rzeczywistości owe dziewczyny były trzema glasgowkami w średnim wieku. Ena, przywódczyni, była patykowatą kobietą o kamiennej twarzy i przetłuszczających się włosach. Praktycznie nie miała brwi, za to sypał jej się lekki wąsik, co wydawało się Shuggiemu nie w porządku. Ena uchodziła za obcesową, nawet jak na ten zakątek Glasgow, ale była też miła i wielkoduszna na sposób właściwy ludziom doświadczonym życiem. Nora, najmłodsza z tej trójki, nosiła włosy ciasno związane gumką, jej oczy, podobnie jak Eny, były małe i czujne; w wieku trzydziestu trzech lat miała już piątkę dzieci. Ostatnia z tej grupki, Jackie, różniła się od tamtych dwóch tym, że zdecydowanie przypominała kobietę. Była hałaśliwą plotkarą, wielką, piersiastą babą. To właśnie ją Shuggie lubił najbardziej.
Siedział blisko nich i załapał się na końcówkę epopei o ostatnim facecie Jackie. Zawsze gwarantowały kawał dobrodusznej paplaniny. Już dwa razy zabrały go na swoje wieczorki z bingo, a gdy piły i ryczały ze śmiechu, siedział z nimi jak nastolatek, któremu nie można zaufać na tyle, by zostawić go samego w domu. Podobała mu się swoboda, z jaką siedzą razem, jak ich ciała otaczają go, wciskając się miękko w jego boki. Podobało mu się, jak się nad nim trzęsą i mimo jego protestów odgarniają mu włosy znad oczu i ślinią kciuki, by wytrzeć mu kąciki ust. Z ich punktu widzenia Shuggie oferował pewną formę męskiej uwagi i nie liczyło się, że miał dopiero szesnaście lat i trzy miesiące. Przynajmniej raz każda z nich próbowała otrzeć się o jego kutasa pod stolikiem do bingo w La Scali. Ruchy te były zbyt długie, zbyt badawcze, by można je uznać za przypadkowe. Dla bezbrewej Eny stało się to niemalże krucjatą. Im więcej piła, tym robiła się bezczelniejsza. Za każdym muśnięciem knykciami, które zdobiły pierścionki, ściskała zębami gruby język, a wzrokiem wypalała mu dziurę w policzku. Gdy Shuggie zapłonął w końcu wstydem, mlasnęła z dezaprobatą, a Jackie przesunęła po blacie dwufuntowy banknot w stronę rozpromienionej, zwycięskiej Nory. Jasne, były trochę rozczarowane, ale gdy wypiły jeszcze więcej, już nie czuły się całkiem odrzucone. Coś z tym chłopakiem było nie tak, a to przynajmniej budziło ich współczucie.
 

Shuggie siedział w ciemności, słuchając nierównomiernego chrapania zza ścian. Starał się, lecz nie potrafił nie zwracać uwagi na samotnych mężczyzn, którzy nie mieli nikogo bliskiego. Poranny chłód sprawił, że jego nagie uda zrobiły się sine, więc Shuggie owinął się ręcznikiem, by się ogrzać, i nerwowo przygryzał kącik ust, uspokajając się tym ciamkaniem. Umieścił ostatnią wypłatę z supermarketu na brzegu stolika. Ułożył monety: najpierw według wartości, a potem według ich stanu i połysku.
Mężczyzna o różowej twarzy z pokoju obok ze skrzypieniem obudził się do życia. Podrapał się głośno, leżąc w swym wąskim łóżku, i wzdychając, pomodlił się o wolę, by wstać. Jego stopy grzmotnęły o podłogę jak torby z mięsem od rzeźnika. Zdawało się, że dobrnięcie do drzwi maleńkiego pokoiku sprawia mu trudność. Pogmerał przy dobrze sobie znanym zamku i wyszedł na wiecznie ciemny korytarz, poruszając się na ślepo; jego ręka sunęła wzdłuż ściany i zatrzymała się na drzwiach Shuggiego. Chłopak wstrzymał oddech, gdy palce przebiegały po koralikach zasłony. Dopiero gdy usłyszał cyk, cyk sznureczka od włącznika światła w łazience, znów się poruszył. Stary, jak każdego ranka, zaczął kasłać i odkrztuszać flegmę. Shuggie starał się nie słuchać, jak szcza i spluwa przy tym do kibla.
Poranne światło miało kolor cienkiej bawarki. Zakradło się do wynajmowanego pokoju jak przebiegły duszek, przecinając dywan i powoli wdrapując się po gołych nogach chłopaka. Shuggie zamknął oczy i starał się poczuć, jak światło na niego wpełza, ale jego dotyk pozbawiony był ciepła. Czekał, aż wydało mu się, że może go już okrywać w całości, a potem uniósł powieki.
Jak zawsze jego spojrzenie odwzajemniło sto par namalowanych oczu, co do jednej zrozpaczonych albo samotnych. Porcelanowe baleriny ze szczeniaczkami, młoda Hiszpanka z roztańczonymi marynarzami, rumiany wiejski chłopak ciągnący leniwego konia rasy shire. Shuggie starannie ustawił figurki na parapecie pod oknem wykuszowym. Godzinami wymyślał ich historie. Barczystego kowala w towarzystwie młodziutkich chórzystów o anielskich obliczach albo jego ulubieńców: bodaj siedmiu ogromnych uśmiechniętych kociątek, które prześladują zgnuśniałego pasterza.
Przynajmniej sprawiały, że to miejsce wyglądało trochę weselej. Pokój był wyższy niż dłuższy, a pojedyncze łóżko sterczało na środku jak przegroda. Po jednej stronie stała staromodna drewniana dwuosobowa kozetka z cieniutkimi poduszkami, które sprawiały, że listwy oparcia zawsze wbijały się w plecy. Po drugiej niewielka lodówka i dwupalnikowa kuchenka. Oprócz wymiętej pościeli wszystko było na swoim miejscu: ani śladu kurzu, wczorajszych ubrań, oznak życia. Shuggie próbował się uspokoić, gładząc pościel nie do kompletu. Myślał o tym, jak bardzo nie podobałaby się jego matce; te dziwne kolory i wzory, warstwa na warstwie, jakby nie obchodziło go, co ludzie pomyślą. Ten bałagan zraniłby jej dumę. Kiedyś oszczędzi trochę i kupi nową, własną pościel. Miękką, ciepłą i w jednym kolorze.
Miał szczęście, że dostał ten pokój w pensjonacie pani Bakhsh. Miał szczęście, że staruszek, który mieszkał tu wcześniej, tak bardzo lubił sobie wypić, że go zamknęli. Ogromny wykusz wystawał dumnie na Albert Drive i Shuggie sądził, że jego pokój musiał być niegdyś salonem całkiem sporego, trzypokojowego mieszkania. Zaglądał do innych pomieszczeń w domu. W kuchence, z której pani Bakhsh zrobiła sypialnię, podłoga nadal wyłożona była starym linoleum w szachownicę, a w pozostałych trzech bardziej kwadratowatych pokojach nadal leżały przetarte dywany. Mężczyzna o różowej twarzy mieszkał w czymś, co dawniej musiało być pokojem dziecinnym, nadal bowiem zdobiła go tapeta w żółte kwiaty z bordiurą w roześmiane króliki. Łóżko, sofa i kuchenka ustawione były obok siebie pod jedną ścianą. Shuggie widział raz tamten pokój przez szparę w uchylonych drzwiach i cieszył się ze swego okazałego wykuszu.
Miał szczęście, że trafił na Pakistańczyków. Nikt inny nie chciał wynająć pokoju piętnastolatkowi, który udawał, że właśnie skończył szesnaście lat. Inni właściciele nie mówili tego wprost, ale zadawali zbyt wiele pytań. Podejrzliwie mierzyli wzrokiem jego najlepszą koszulę do szkoły i wypastowane buty. „Nie powinno tak być” – mówił ich wzrok. Kąciki ust zdradzały oburzenie, że chłopak w tym wieku nie ma mamy ani żadnych bliskich.
Pani Bakhsh się tym nie interesowała. Spojrzała tylko na jego szkolny plecak i wzięła czynsz za miesiąc z góry, a potem wróciła do zamartwiania się o to, jak wyżywić własne szkraby. Pierwszą kopertę z czynszem Shuggie ozdobił specjalnie dla niej długopisowym wzorkiem paisley. Chciał jej pokazać, że stara się być dobry, że jest na tyle solidny, by włożyć w to dodatkowy wysiłek. Wyrwał kartkę z zeszytu do geografii i okrasił zawijasami, obramowując nimi jej nazwisko, a następnie pokolorował przestrzeń między liniami, tak że pawie kształty odcinały się od tła w swej kobaltowej okazałości.
Właścicielka mieszkała naprzeciwko w identycznym mieszkaniu w czynszówce, tyle że w pełni umeblowanym i z centralnym ogrzewaniem. W drugim, zimnym, trzymała pięciu mężczyzn w pięciu pokojach za osiemnaście funtów i pięćdziesiąt pensów tygodniowo od osoby, wyłącznie gotówką. Dwaj z nich, których czynszu nie pokrywała opieka społeczna, musieli wsuwać pieniądze pod jej drzwi w piątkowy wieczór, nim ruszyli przepić resztę pensji. Klękali na wycieraczce, ociągając się chwilę, by chłonąć promieniujące z wnętrza zadowolenie: woń drobiu z kipiących garnków, radosne odgłosy dzieci spierających się o to, jaki kanał włączyć, i wybuchy śmiechu grubych kobiet, które rzucały obce słowa nad kuchennym stołem.
Właścicielka nigdy nie naprzykrzała się Shuggiemu. Nigdy nie postawiła nogi w jego pokoju, chyba że spóźnił się z czynszem. W takiej sytuacji przychodziła z innymi Pakistankami o tęgich ramionach i głośno pukała do drzwi. Zwykle zjawiała się tylko po to, by odkurzyć pozbawiony okien korytarz albo wytrzeć podłogę wokół wanny. Raz w miesiącu wpuszczała wybielacz do muszli klozetowej, a od czasu do czasu układała wokół niej nowy kawałek dywanika, by chłonął szczyny.
Shuggie przysunął twarz do drzwi, nasłuchując, aż mężczyzna o różowym obliczu skończy ablucje. W ciszy usłyszał, jak tamten odryglowuje łazienkowe drzwi i wychodzi na korytarz. Wsunął nogi w stare szkolne buty. Narzucił na siebie szeleszczącą nylonową parkę z futrzanym kapturem, pod spodem miał tylko majtki. Zapiął ją pod szyję, a w obszernych kieszeniach upchnął torbę na zakupy z supermarketu i dwie cienkie ścierki kuchenne.
Szparę pod drzwiami zasłaniał szkolny sweter. Gdy Shuggie go stamtąd wyciągnął, zimny podmuch wniósł ze sobą zapachy pozostałych lokatorów. Jeden z nich znów palił w nocy, inny jadł rybę na kolację. Shuggie otworzył drzwi i wyślizgnął się w ciemność.
Pani Bakhsh wykręciła jedyną żarówkę z lampy sufitowej, mówiąc, że to kosztuje spore pieniądze, bo nikt jej nie gasi. Teraz zapach mężczyzn wisiał w korytarzu jak smuga pozostawiona przez duchy i nie rozpraszał go żaden powiew ani światło. Lata palenia tam, gdzie się śpi, jedzenia smażeniny na kolację przy piecykach gazowych, spędzania letnich dni przy zamkniętych oknach. Zatęchły smród potu i spermy mieszał się z ciepłem bijącym z czarno-białych telewizorów i gryzącym zapachem bursztynowego płynu po goleniu.
Shuggie powoli zaczynał odróżniać lokatorów. Mógł śledzić w mroku mężczyznę o różowej twarzy, gdy ten wstaje, by się ogolić i wczesać pomadę we włosy, mógł poznać zatęchły płaszcz mężczyzny z żółtymi zębami, który jadł tylko coś, co pachniało jak maślany popcorn albo ryba w sosie śmietanowym. Później, gdy zbliżała się godzina zamknięcia pubów, był w stanie wyłapać bezpieczny powrót każdego z nich do mieszkania.
Drzwi wspólnej łazienki były ze szkła ornamentowego. Zamknął je i przez chwilę pociągał za klamkę, by sprawdzić, czy zasuwa dobrze złapała. Rozpiął ciężką parkę i położył ją w rogu. Odkręcił kran z ciepłą wodą, by ją sprawdzić – poleciała resztka letniej, a potem dwa razy prychnęła i popłynęła zimniejsza niż w rzece Clyde. Lodowaty wstrząs sprawił, że Shuggie włożył palce do ust. Wyjął z kieszeni pięćdziesięciopensówkę, poobracał ją ze smutkiem w palcach, wsunął do piecyka i patrzył, jak bucha niewielki płomień.
Gdy znów odkręcił kran, poleciała lodowata woda, by chwilę później – po odkaszlnięciu – ustąpić strumieniowi wrzątku. Shuggie namoczył wilgotną ścierkę kuchenną i przejechał nią po zimnej klatce piersiowej i szyi, ciesząc się jej parującym gorącem. Zanurzył twarz i głowę w nieczęstym cieple, stał tak i marzył o napełnieniu wanny po brzegi. Myślał o zanurzeniu się w gorącej wodzie z dala od zapachów innych lokatorów. Minęło sporo czasu, od kiedy ostatni raz czuł, że zupełnie odtajał, że cały jest rozgrzany.
Podniósł ramię, przejechał ścierką od nadgarstka do barku. Naprężył mięśnie i powiódł palcami wokół bicepsu. Gdyby naprawdę się postarał, mógłby niemal objąć go dłonią, a gdyby mocno ścisnął, poczułby kości. Pachę miał posypaną meszkiem przypominającym upierzenie kaczątka. Przybliżył do niej nos, pachniała słodyczą i czystością, i zupełnie niczym. Uszczypnął się tam i złapał, ściskając delikatne ciało, dopóki nie zaczerwieniło się z bezradności. Szorując się teraz mocniej, powtarzał półgłosem: „Tabela szkockiej Premier League. Rangers: 22 zwycięstwa, 14 remisów, 8 porażek, 58 punktów. Aberdeen: 17 zwycięstw, 21 remisów, 6 porażek, 55 punktów. Motherwell: 14 zwycięstw, 12 remisów, 10 porażek”.
W lustrze jego mokre włosy były czarne jak węgiel. Sczesał je nad twarz, z zaskoczeniem odkrywając, że sięgają niemal szczęki. Przyglądał się, próbując znaleźć coś męskiego, co byłoby w nim godne podziwu: czarne loki, mleczna cera, wysoko osadzone kości policzkowe. Złapał odbicie swych oczu w lustrze. Nie powinno tak być. Nie tak wyglądali prawdziwi chłopcy. Znów zaczął się szorować. „Rangers: 22 zwycięstwa, 14 remisów, 8 porażek, 58 punktów. Aberdeen: 17 zwycięstw, 21 remisów…”.
Na korytarzu rozległy się kroki, znajome skrzypienie ciężkich skórzanych butów, a potem nic. Cienkie drzwi uporczywie napierały na zasuwę. Shuggie sięgnął po parkę i wsunął w nią mokre ciało.
Kiedy wprowadził się do pokoju u pani Bakhsh, tylko jeden z lokatorów tak naprawdę zwrócił na to uwagę. Mężczyzna o różowej twarzy i ten z żółtymi zębami byli zbyt ślepi albo zbyt urżnięci, żeby ich to obchodziło. Ale gdy tego pierwszego wieczoru Shuggie siedział na łóżku, jedząc posmarowaną masłem piętkę białego chleba, rozległo się pukanie do drzwi. Przez dłuższy czas chłopak trwał w bezruchu, aż w końcu zdecydował się otworzyć. Stojący za progiem mężczyzna był wysoki, dobrze zbudowany i pachniał mydłem sosnowym. W ręku trzymał reklamówkę z dwunastoma puszkami piwa, które pobrzękiwały jak stłumione dzwony w kaplicy. Przedstawił się jako Joseph Darling, ściskając mu mocno dłoń, i z uśmiechem wyciągnął przed siebie reklamówkę. Shuggie próbował powiedzieć „nie, dziękuję” w uprzejmy sposób, jakiego został nauczony, ale coś go w tym mężczyźnie przestraszyło, więc go wpuścił.
Siedzieli w milczeniu, Shuggie i jego gość, przycupnięci na skraju schludnego pojedynczego łóżka, i wyglądali na ulicę pełną czynszówek. Protestanckie rodziny jadły kolację przed telewizorami, a sprzątaczka, która mieszkała naprzeciwko, posilała się samotnie przy stoliku z opuszczanym blatem. Pili bez słów i patrzyli, jak inni zajmują się swymi zwykłymi sprawami. Pan Darling nie zdjął grubego tweedowego płaszcza. Pod ciężarem mężczyzny na łóżku Shuggie osunął się w jego stronę. Kątem oka obserwował, jak żółte czubki grubych palców pana Darlinga nerwowo wbijają się w siebie nawzajem. Z uprzejmości wypił łyk lagera i gdy mężczyzna odezwał się do niego, był w stanie myśleć tylko o smaku ale’a z puszki, o tym, jak bardzo jest cierpki i przykry. Przypominał mu o rzeczach, o których wolałby zapomnieć.
Pan Darling miał przemyślany, dość zamknięty sposób bycia. Shuggie robił, co w jego mocy, by zachowywać się uprzejmie i słuchać, gdy mężczyzna opowiadał mu, jak był woźnym w protestanckiej szkole, którą zamknęli i połączyli ze szkołą katolicką, by oszczędzić miejskie fundusze. Mówił to tak, jakby wydawał się bardziej zaskoczony tym, że dzieciaki protestantów mogą latać sobie spokojnie razem z katolikami, niż utratą pracy.
– Za nic w to nie wierzę! – powiedział bardziej do siebie. – Za moich czasów religia coś o człowieku mówiła. Szłeś bez szkołę i musiałeś rozpychać się łokciami, bo pełno tam było żrących kapuchę katolskich sukinkotów. To był powód do dumy. A dzisiej każda dobra lala prześpi się z byle zawszonym Irolem ot tak, jakby dała psowi.
Shuggie udał, że pociąga nieduży łyk, ale tylko pozwolił piwu zawirować między zębami i ściec z powrotem do puszki. Oczy pana Darlinga szukały jakiegoś znaku na ścianie. Potem mężczyzna zerknął ukradkiem na chłopaka i nagle niepewny swej publiczności spytał:
– No to do jakiej żeś chodził szkoły?
Shuggie wiedział, o co mu chodzi.
– Tak właściwie ani do jednej, ani do drugiej, a poza tym dalej chodzę.
Była to prawda, nie należał do katolików ani protestantów i nadal uczęszczał do szkoły, kiedy mógł sobie na to pozwolić.
– Ta? To z czegoś jest najlepszy?
Shuggie wzruszył ramionami. Nie przez skromność, po prostu z niczego nie był dobry. Jeśli w ogóle chodził na lekcje, to w kratkę, przez co trudno mu było nadążać za tym, czego uczono. Przeważnie siadał cicho z tyłu, żeby komisja edukacyjna nie ścigała go za wagary. Gdyby w szkole wiedzieli, jak żyje, byliby zmuszeni coś z tym zrobić.
Mężczyzna skończył drugą puszkę i szybko zabrał się do trzeciej. Shuggie czuł, że palec pana Darlinga parzy go w bok nogi. Mężczyzna położył rękę na materacu, jego mały palec z sygnetem ze złotym suwerenem ledwie dotykał chłopaka. Nie ruszał się ani nie wiercił. Po prostu tam leżał, a przez to parzył jeszcze bardziej.
Teraz Shuggie stał w wilgotnej łazience, trzymając parkę blisko przy ciele. Pan Darling pociągnął za skraj tweedowego kaszkietu w staromodnym pozdrowieniu.
– Tak żem właśnie zapukał, coby sprawdzić, czyś dzisiej na miejscu.
– Dziś? Nie wiem. Muszę zrobić jakieś zakupy.
Twarz pana Darlinga przecięła chmura rozczarowania.
– Kiepski dzień po temu.
– Wiem. Ale umówiłem się z kolegą.
Pan Darling cmoknął językiem o swe wielkie białe zęby. Był tak wysoki, że nadal nie wyprostował się do końca. Shuggie mógł sobie wyobrazić, jak jego długi cień przerażał pokolenia protestanckich szkrabów ustawionych w szeregu. Dostrzegł teraz, że pan Darling ma zaczerwienioną twarz, a na skraj brwi wystąpił mu już pijacki pot. Był pewien, że wcześniej mężczyzna stał pochylony nad dziurką od klucza.
– Szkoda. Szłem se właśnie po zasiłek, potem może zajrzę do Brewers Arms i jeszcze może jaki kuponik wypełnię. Ale se pomyślałem, że późnij mogliby my co chlapnąć, na wyniki w pudle popaczyć? Bych cię co poduczył o brytolskich ligach? – Mężczyzna spojrzał na niego z góry, wpychając język w trzonowce.
Gdyby Shuggie dobrze to rozegrał, mógłby liczyć u niego na kilka funtów. Ale za długo trwałoby czekanie, aż pan Darling odbierze zasiłek, aż dolezie z poczty do punktu przyjmowania zakładów i do monopolu, a wreszcie do domu, o ile oczywiście w ogóle do domu trafi. Shuggie nie mógł tyle czekać.
Puścił w końcu parkę, a pan Darling udawał, że nie gapi się między rozchylone poły. Nie był jednak w stanie się powstrzymać, Shuggie zaś patrzył, jak szare światło zanurza się w jego zielonych oczach. Czuł, jak przepala mu bladą klatkę piersiową, gdy spojrzenie mężczyzny ześlizgnęło się w dół od luźnej bielizny ku gołym nogom, niewyróżniającym się, białym i nieowłosionym, które zwisały jak nieodcięte nitki u dołu czarnego płaszcza.
Dopiero wtedy pan Darling się uśmiechnął.

1981
SIGHTHILL

Dwa


Agnes Bain wbiła palce u nóg w dywan i wychyliła się w wieczorne powietrze tak daleko, jak mogła. Wilgotny wiatr pocałował jej zarumienioną szyję i zjechał pod sukienkę. Przypominał dłoń nieznajomego, znak życia, wspomnienie o nim. Pstryknęła papierosa, obserwując jego upadek, dogasający żar, który przetańczył szesnaście pięter ku ziemi na ciemnym podwórku. Chciała pokazać miastu tę aksamitną sukienkę w kolorze czerwonego wina. Chciała zobaczyć błysk zazdrości w oczach obcych ludzi, tańczyć z mężczyznami, którzy trzymaliby ją przy sobie z dumą. Przede wszystkim jednak chciała się porządnie napić, trochę pożyć.
Rozciągnąwszy łydki, oparła się kością biodrową o framugę okna i pozbyła się balastu palców u nóg. Jej ciało przechyliło się ku bursztynowym światłom miasta, a policzki nabiegły krwią. Wyciągnęła ręce w stronę świateł i przez krótką chwilę latała.
Nikt nie dostrzegł szybującej kobiety.
Myślała o tym, żeby przechylić się bardziej, prowokowała się do tego. Jakże łatwo byłoby wmawiać sobie, że lata, aż do chwili, gdy stałoby się to już tylko upadkiem i roztrzaskałaby się na betonie. Napierało na nią mieszkanie w wysokościowcu, które nadal dzieliła z matką i ojcem. W pokoju za jej plecami wszystko wydawało się tak małe, tak nisko zawieszone i duszące; życie na krechę od dnia powszedniego do święta, bez czegokolwiek, co wydawałoby się twoją własnością.
To, że miała trzydzieści dziewięć lat, męża i trójkę dzieci, w tym dwoje prawie odchowanych, i tłoczyła się z nimi wszystkimi w mieszkaniu matki, smakowało porażką. On, jej mężczyzna, który teraz, gdy dzielił z nią łoże, wydawał się leżeć na samym jego skraju, sprawiał, że złościła się na wyrzucone do śmieci obietnice czegoś lepszego. Agnes chciała to wszystko zeskrobać, jakby to była odłażąca tapeta. Wsadzić pod nią paznokieć i zedrzeć ją całą.
Ze zwieszonymi ramionami opadła na podłogę dusznego pokoju i znów poczuła pod nogami bezpieczeństwo maminego dywanu. Pozostałe kobiety nie podniosły wzroku. Ze złością przejechała igłą po płycie gramofonowej. Szarpnęła za grzywkę i mocno podgłośniła.
– No już, proszę, tylko jeden malutki.
– Tss, nie tera – prychnęła Nan Flannigan. W rozgorączkowaniu układała srebrne i miedziane monety w staranne stosiki. – Zara was wszystkie na ulice zagonię.
Reeny Sweeny przewróciła oczami, trzymając karty przy sobie.
– Świństwa ci tyko w głowie!
– No, nie mów, że nie ostrzegałam. – Nan odgryzła czubek panierowanej ryby i oblizała tłuszcz z ust. – Jak już ogram was w te karty ze wszystkich piniędzy na życie, będziecie musiały iść do domu i dupczyć te kurze ogryzki, co macie za mężów, żeby znowu co dostać.
– Mowy nie ma! – Reeny niedbale zrobiła znak krzyża. – Od wielkiego postu mam nogi skrzyżowane i nie zamierzam dać mu się do niej dobrać do następnych świąt. – Wepchnęła sobie grubą złotą frytkę do ust. – Raz żem go tak długo przetrzymała, aż dostałam nowy kolorowy telewizor do sypialni.
Kobiety jazgotały, nie przerywając gry. W pokoju od ulicy było upalnie i parno. Agnes obserwowała swoją matkę, małą Lizzie, która uważnie analizowała karty, mając po jednej stronie cielsko Nan Flannigan, a po drugiej Reeny Sweeny. Siedziały udo w udo, wsuwając resztki ryby i frytek. Przesuwały monety i składały karty zatłuszczonymi palcami. Ann Marie Easton, najmłodsza z nich, koncentrowała się na zwijaniu nędznie wyglądających papierosów z tytoniu leżącego luzem na jej spódnicy. Kobiety wysypały swoje pieniądze na domowe wydatki na niski stolik i stawiały raz za razem po pięć, dziesięć pensów.
Agnes to nudziło. Zanim nastały czasy rozciąganych kardiganów i kościstych mężów, zabierała je wszystkie na tańce. Jako nastolatki trzymały się razem jak perły w sznurze i śpiewały na cały głos na Sauchiehall Street. Były niepełnoletnie, ale Agnes, pewna siebie nawet w wieku piętnastu lat, wiedziała, że wprowadzi je do klubu. Bramkarz zawsze ją dostrzegł, rozpromienioną, na końcu kolejki i przywoływał skinieniem, a ona ciągnęła za sobą dziewczyny jak więźniów skutych łańcuchem. Przywierały do paska jej płaszcza i mamrotały coś w proteście, ale Agnes po prostu rzucała bramkarzowi swój najlepszy uśmiech, ten, który przeznaczała dla mężczyzn i który ukrywała przed matką. W tamtych czasach uwielbiała chwalić się swym uśmiechem. Zęby miała po rodzinie ze strony ojca; zęby Campbellów zawsze były kiepskie, stając się przyczyną wyrazu skromności na ładnych poza tym twarzach. Jej własne stałe okazały się małe i krzywe i nawet gdy były nowe, nie lśniły bielą z powodu palenia i mocnej maminej herbaty. W wieku piętnastu lat Agnes ubłagała Lizzie, żeby je wszystkie usunąć. Dyskomfort związany ze sztucznymi zębami był niczym w porównaniu z uśmiechem gwiazdy filmowej, który miała uzyskać. Każdy nowy ząb był szeroki, równy i tak prosty jak u Elizabeth Taylor.
Agnes cmoknęła językiem o swą porcelanę. Teraz były tutaj, w każdy piątkowy wieczór, te same kobiety grające w karty w pokoju od ulicy u jej mamy. Żadna z nich nie nałożyła choćby kapki makijażu. Żadna nie miała właściwie serca, by wciąż śpiewać.
Obserwowała, jak walczą o kilka funtów w drobniakach, i westchnęła znudzona. Piątkowe karty były jedyną rzeczą, na którą czekały przez cały tydzień. Miała to być chwila wytchnienia od prasowania przed telewizorem i gotowania puszek fasolki niewdzięcznym pętakom. Stara Nan zwykle wracała do domu z wygraną ze wspólnej puli, z wyjątkiem tych przypadków, gdy Lizzie dopisywało szczęście i dostawała za to po twarzy. Stara Nan nie mogła się powstrzymać. Robiła się nerwowa, gdy w grę wchodziły pieniądze, i nie lubiła ich tracić. Agnes widziała, jak jej matka kończy z podbitym okiem z powodu dziesięciu szylingów.
– Ej ty! – krzyczała Nan do Agnes, pochłoniętej własnym odbiciem w oknie. – Rżniesz nas, kurde!
Agnes przewróciła oczami i pociągnęła duży łyk ciemnego piwa. Był to zbyt wolny środek transportu do miejsca, w którym chciała się znaleźć. Spłukała przełyk piwem, żałując, że to nie wódka.
– Dej jej spokój – powiedziała Lizzie. Znała to nieobecne spojrzenie.
Nan przeniosła wzrok z powrotem na karty.
– Mogła żem się domyślić, żeście we dwie we zmowie. Łajzy złodziejskie jedna z drugą!
– W życiu nic nie ukradłam! – powiedziała Lizzie.
– Cyganiara! Widziała żem cię na koniec zmiany. Grudkowata jak owsianka, cinżka jak owies! Napychała se do szpitalnego fartucha papieru toaletowego i mydła w butlach, ile się dało.
– Wiesz, ile te barachło kosztuje? – spytała Lizzie z oburzeniem.
– Jasne, że tak – prychnęła Nan. – Bo po prawdzie to płacę za swoje.
Agnes dryfowała po pokoju, bo nie była w stanie usiedzieć. Teraz niemal przewróciła stolik karciany, niosąc naręcze reklamówek.
– Kupiłam wam po drobiazgu – powiedziała.
Nan zwykle nie pozwoliłaby na przerwę w grze, ale prezent był za darmo, a czegoś takiego nie mogła odpuścić. Wsunęła karty w bezpieczne miejsce za dekolt. Reklamówki poszły w obieg i każda z kobiet wyciągnęła po pudełeczku. Przez chwilę siedziały w milczeniu, przyglądając się obrazkowi na opakowaniu.
Pierwsza odezwała się Lizzie, lekko urażona:
– Cyckonosz? Co mnie po jakim cyckonoszu?
– To nie żaden pierwszy lepszy cyckonosz. To jeden z tych z wysokim mostkiem. Robi cuda dla figury.
– Przymierz, Lizzie! – powiedziała Reeny. – Stary Wullie rzuci się na ciebie jak we święto Glasgow!
Ann Marie wyjęła stanik z pudełka, był ewidentnie za mały.
– To nie mój rozmiar!
– No, bo zgadywałam. Mam kilka zapasowych, więc bądź tak dobra i sprawdź je wszystkie.
Agnes zaczęła już rozpinać sukienkę z tyłu. Alabaster jej ramion porażał na tle bordowego aksamitu. Rozpięła stary biustonosz i jej porcelanowe piersi się wyślizgnęły; szybko włożyła nowy, piersi podniosły się o kilka centymetrów. Pochyliła się i obróciła, by mogły jej się przyjrzeć.
– Facet miał ich w ciężarówce przy Paddy’s Market. Sprzedawał po pięć za dwajścia funtów. Jakieś czary, nie?
Ann Marie wyszperała swój rozmiar. Była wstydliwsza od Agnes, więc gdy zdejmowała sweter i swój stary biustonosz, obróciła się do nich plecami. Ciężar cycków zostawił na jej ramionach czerwone pręgi od ramiączek. Niebawem wszystkie kobiety poza Lizzie rozpięły sukienki albo służbowe kombinezony i siedziały teraz w swych nowych stanikach. Lizzie skrzyżowała ręce na piersi. Pozostałe, niemal nagie od pasa w górę, przebiegały dłońmi po satynowych ramiączkach, przyglądały się swoim cyckom i mruczały z uznaniem.
– Może to i najwygodniejsza rzecz, którom w życiu nosiłam – przyznała Nan.
Stanik miał za luźny pas i robił, co mógł, żeby dźwignąć jej ogromne piersi z półki jej brzucha.
– No, i  t o są cycki, co pamiętam z czasów, gdy byłyśmy panienkami – stwierdziła z aprobatą Agnes.
– Dobry Boże, gdyby my wtedy wiedziały to co tera, nie? – powiedziała Reeny. – Zara bym dała pobawić się każdemu skurczybykowi, co se chciał pomacać.
Nan lubieżnie zwinęła język.
– Gówno prawda! Nigdy żeś zresztą nie była z tych, co bronią się rękami i nogami. – Nan paliła się do tego, by wrócić do gry, i znów przesuwała monety po stoliku. – Dobra, może przestaniemy się tak gapić na siebie jak zgraja gupich pip.
Pozbierała karty i zaczęła tasować. Kobiety nadal się nie ubrały.
Lizzie próbowała rozerwać celofan nowej paczki papierosów. Pozostałe spoglądały na nią wilkiem, mając dość palenia skręcanych papierosów i zbierania tytoniu z czubka języka.
– Myślałam, że każda jara swoje – skrzywiła się Lizzie.
Ale to było jak jedzenie golonki na oczach sfory bezpańskich psów; nie dałyby jej spokoju. Niechętnie puściła w obieg nową paczkę i wszystkie zapaliły, ciesząc się luksusem wyprodukowanych fabrycznie papierosów. Nan, w biustonoszu, rozsiadła się wygodnie i zamknąwszy oczy, zatrzymała dym głęboko w płucach. Powietrze w pokoju znów zrobiło się gorące i stęchłe, a dym wirował i tańczył z wzorzystą tapetą.
Od czasu do czasu przez okno na szesnastym piętrze wpadał podmuch świeżości, tak przenikliwej, że aż mrużyły oczy. Lizzie piła swoją zimną czarną herbatę i obserwowała, jak humory kobiet spowija coraz większy mrok. Świeże powietrze zawsze tak działa na pijanych. Atmosfera pełna lekkości i plotek opuszczała pokój i zastępowało ją coś bardziej lepkiego i gęstego.
Pojawił się nowy głos:
– Mama, on nie chce spać!
W drzwiach do salonu stała Catherine z wyrazem irytacji na twarzy. Na biodrze trzymała braciszka. Shuggie robił się za duży, by go tak nosić, ale przywarł do niej kurczowo i było jasne, jak bardzo uwielbia tę kościstą wygodę.
Catherine, szukająca z kwaśną miną współczucia, szczypała chłopca w nadgarstki, próbując go od siebie odkleić.
– Proszę. Nie dam już z nim rady.
Chłopiec pobiegł do matki i Agnes pochwyciła go w ramiona. Gdy zakręciła nim, wreszcie zadowolona, że ma z kim tańczyć, jego nylonowa piżama zatrzeszczała.
Catherine nie zważała na to, że znajome jej matki siedzą półnagie w nowych stanikach. Przeszukała resztki kolacji. Najbardziej lubiła najmniejsze brązowe frytki, poskręcane obierki, które spędziły za dużo czasu w gorącym tłuszczu i zrobiły się chrupiące.
Lizzie pogładziła biodro Catherine. Wszystko w jej wnuczce wydawało się wychudzone, w jakiś sposób niekobiece. W wieku siedemnastu lat Catherine miała długie nogi i wyglądała chłopięco, z prościutkimi włosami do pasa i bez żadnych krągłości. Obcisłe spódnice niczego nie podkreślały. Lizzie miała nieświadomy zwyczaj pocierania ręką o biodro wnuczki, jakby mogło to spowodować jakieś nagłe rozbudzenie kobiecości. Z czystego nawyku Catherine odepchnęła jej gmerającą dłoń.
– Chodź! – powiedziała Lizzie. – Opowiedz im o tej bombowej robocie, co ją dostałaś w mieście. – Nie dopuściła jednak wnuczki do głosu, tylko sama zwróciła się do kobiet. – Taka jestem dumna. A s y s t e n t k a prezesa. To prawie jak samemu być szefem, co nie?
– Babciu!
Lizzie wskazała na Agnes.
– No, ta to myślała, że się wyłga samą urodą. Bogu kurwa dzięki, że ktoś tu ma łeb. – Lizzie szybko się przeżegnała. – Z chęcią pójdę do spowiedzi za przechwałki.
– I przeklinanie – powiedziała Catherine.
Nan Flannigan nie oderwała wzroku od kart.
– Jak już masz tą robotę, kiciu, to po pierwsze, otwórz dwa konta w banku. Jedno, jak już se weźniesz chopa. Drugie dla siebie. I nigdy mu, kurwa, o nim nie mów, nie?
Wszystkie kobiety pomrukiem zgodziły się z mądrością Nan.
– Czyli koniec ze szkołą, skarbeniu? – spytała Reeny.
Catherine ukradkiem zerknęła na matkę.
– Tak. Koniec. Potrzebujemy pieniędzy.
– No. W dzisiejszym świecie i tak będziesz utrzymywać każdego gacha, co ci się trafi.
Wszystkie kobiety miały mężczyzn w domu. Mężczyzn wrastających w kanapy z braku przyzwoitej roboty.
Nan znów zaczynała się niecierpliwić. Potarła o siebie spierzchniętymi dłońmi.
– Suchej, Catherine, uwielbiam cię, skarbie – mówiła nieszczerze. – Jak już będziesz naszą pierwszą szkocką kosmonautką, to na pewno spakuję ci kilka kanapek na wyprawę. Ale do tego czasu… – Wskazała karty, a potem drzwi. – Odpierdol się.
Catherine przemknęła do matki i niechętnie zabrała od niej Shuggiego. Jej braciszek był zafascynowany plastikową klamerką na ramiączku biustonosza Agnes.
– Czy nasz Alexander wrócił na noc? – spytała Agnes.
– Mhm. Tak mi się zdaje.
– Co znaczy, że ci się z d a j e? Jest w sypialni czy nie?
Sypialnia była zbyt mała, by patykowaty piętnastolatek mógł się zawieruszyć. Ledwie mieściło się tam łóżko piętrowe Catherine i Leeka i pojedyncze Shuggiego. Mimo to Leek był spokojnym duchem, miał w zwyczaju obserwować wszystko gdzieś z obrzeży, potrafił zniknąć, nawet gdy się do niego mówiło.
– Mamo, wiesz, jak to z Leekiem. M o ż e i jest.
Nie powiedziała nic więcej. Obróciła się na pięcie – wirujący wachlarz kasztanowych włosów – i zatopiła paznokcie w miękkim udzie Shuggiego, wynosząc go z pokoju.
Karty znów poszły w ruch, pieniądze na domowe wydatki znów zostały przegrane, Agnes zaś pilnowała kolejności, mimo że nikt nie zwracał na to uwagi. Jak było do przewidzenia, monety zaczęły się piętrzyć przed Nan, podczas gdy stosiki pozostałych kobiet się kurczyły. Agnes, z piwem w ręku, zawirowała sama na dywanie.
– Ach, ach, ach, dziewczyny, to moja piosenka. Wstawajcie, wstawajcie! – Wijącymi się palcami wybłagała, by się podniosły.
Wstały jedna za drugą. Te, które miały pecha, cieszyły się, że oddalają się od kłującego w oczy stosu monet Nan. Tańczyły z przyjemnością w swych nowych biustonoszach i starych swetrach. Podłoga sprężynowała pod ich ciężarem. Nan kręciła piszczącą Ann Marie, dopóki nie wpadły na niski stolik. Tańczyły z zapamiętaniem i pociągały duże łyki lagera ze starych kubków do herbaty. Poruszały głównie ramionami i biodrami, rytmicznie i z wigorem, jak młode dziewczyny, które widziały w telewizji. Było pewne, że nieszczęśni chuderlawi mężowie, których trzymały w domu, później w nocy zostaną przyduszeni. Śmierdzące octem i piwem kobiety wrócą do domów i wespną się na nich. Rozchichotane i spocone, a jednak jakby w swych nowych stanikach znów miały przez chwilę po piętnaście lat. Rozbiorą się do samych podziurawionych rajstop i odsłonią kołyszące się cycki. Otwarte po pijacku usta, podniecone, czerwone języki i ciężkie, niezgrabne ciała. Czyste piątkowowieczorne szczęście.
Lizzie nie tańczyła. Oświadczyła, że nie pije. Wraz z Wulliem próbowali dawać dobry przykład rodzinie. Karcące cmokanie na Agnes przy jednoczesnym pozwalaniu sobie na puszeczkę czy dwie robiło z niej kiepską katoliczkę. Skończyła więc ze swoim ukochanym ciemnym piwem i kapką whisky. N i e m a l ż e. Agnes przyglądała się mamie usadowionej z kubkiem zimnej herbaty i ani przez chwilę w to nie wierzyła. Oczy dumnie wyprostowanej Lizzie nadal były wilgotne, jej różową twarz chmurzyło nieobecne spojrzenie.
Agnes wiedziała, że Wullie i Lizzie nabrali zwyczaju wymykania się z pokoju, gdy sądzili, że nikt nie patrzy. Wstawali od stołu podczas niedzielnego obiadu albo robili o jeden kurs do toalety za dużo. Siadali w tajemnicy na skraju swego wielkiego małżeńskiego łoża za zamkniętymi drzwiami sypialni i wyciągali spod niego reklamówki. Nalewali sobie kolejeczkę do starych kubków i wypijali ją szybko w ciemności, jak nastolatki. Wracali potem do kuchni ze szczęśliwszymi, bardziej szklanymi oczami, odchrząkiwali, a wszyscy udawali, że nie czują zapachu whisky. Wystarczyło spojrzeć, jak jej ojciec biedzi się nad niedzielną zupą, by stwierdzić, czy zdążył się napić, czy nie.
Płyta dojechała z sykiem do końca pierwszej strony. Lizzie przeprosiła i kołyszącym krokiem poszła do łazienki. Stara Nan, sądząc, że nikt nie patrzy, skorzystała z okazji i ukradkiem zajrzała w jej karty. Kątem oka dostrzegła błysk nieotwartych puszek ciemnego piwa za starym wygodnym fotelem Wulliego.
– Bingo! – krzyknęła. – Stara ma za fotelem ukrytą bateryjkie!
Usiadła, spocona i zdyszana, i poczęstowała się. Nan przyszła tu w interesach, była więc nieco trzeźwiejsza od pozostałych. Przez cały wieczór skrupulatnie liczyła pieniądze na stoliku, myśląc o kawałku szynki, który kupi na niedzielną zupę, i pieniądzach potrzebnych dzieciakom na następny tydzień szkoły. Po załatwieniu interesu z kartami chciała zaspokoić pragnienie odkrytym piwem.
– Lizzie Campbell. A to stara krętaczka. Wcale nie skończyła z piciem – powiedziała Reeny.
– Skończyła z piciem jak ja z zapiekankami – dodała Nan, zapinając kardigan nad swym nowym biustonoszem. – Nie wiem, jakim cudem ja się kumpluję z takimi złodziejskimi katolickimi szujami! – krzyknęła na użytek Lizzie w kierunku ciemnego korytarza.
Sięgnęła po piwo i napełniła kubki i szklanki stojące na stole; im bardziej je upije, tym lepiej. Nagle znów miała w głowie wyłącznie interesy.
– No. To kończymy grę czy bieremy się za katalog? Męczy mnie oglądanie, jak takie stare baby wywijają jak jakie tancerki.
Z czarnej skórzanej torebki wyjęła gruby katalog z pozaginanymi rogami. Na okładce widniały napis „Freemans” i zdjęcie kobiety w koronkowej sukience i słomkowym kapeluszu na złocistym polu gdzieś daleko, daleko stąd. Wyglądała, jakby jej włosy pachniały zielonym jabłuszkiem.
Nan otworzyła katalog na kupce kart i przekartkowała parę stron. Szelest przypominającego plastik papieru brzmiał jak syreni śpiew. Kobiety przestały miotać się do muzyki i zebrały się wokół otwartego katalogu, przyciskając tłustymi palcami zdjęcia skórzanych sandałów i poliestrowych koszul nocnych. Przy rozkładówce z jadącymi na rowerach kobietami w ślicznych sukienkach zgodnie zamruczały. W odpowiedzi Nan ponownie sięgnęła do skórzanej torebki i wyciągnęła kilka książeczek płatniczych wielkości Biblii. Rozległy się jęki. Jasne, były kumpelami, ale na tym polegała jej praca. Miała dzieci do wyżywienia.
– Aj, Nan, tyla że ja w tym tygodniu ni mom – powiedziała młoda Ann Marie, niemal odskakując od katalogu.
Nan uśmiechnęła się i przez zaciśnięte zęby odpowiedziała tak uprzejmie, jak potrafiła:
– Ta, kurwa, ostatnio żeś miała. A jak będę cię musiała wywiesić przez okno za te grube łydy, to mi jeszcze dzisiej zapłacisz.
Agnes uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że Ann Marie powinna skończyć, gdy prowadziła. Ale młoda kobieta brnęła dalej.
– Tyko chodzi o to, że ten kostium kąpielowy tak naprawdę nie pasuje.
– Gówno prawda! Jak żeś go dostała, to pasował.
Nan przejrzała szare książeczki. Wyciągnęła tę z zawijasowatym czarnym napisem „Ann Marie Easton” i rzuciła na stolik.
– Tyko idzie o to, że mój chopak powiedział, że więcy nie da rady zabrać mnie na wakacje.
Ann Marie przebiegła wielkimi oczyma po twarzach, szukając śladu współczucia. Kobiety miały to zupełnie w nosie. Większość z nich ostatni raz widziała wakacje na oddziale położniczym w Szpitalu Stobhill.
– To. Kurwa. Szkoda. Wybieraj. Se. Lepszych. Chopów. Wybieraj. Lepsze. Ubrania. – Nan wywarła presję jak setki razy wcześniej i zajęła się zbieraniem pieniędzy od wszystkich i zaznaczaniem tego w ich książeczkach. Spłacenie pary szkolnych spodni dla dziecka albo zestawu łazienkowych ręczników zajmowało całą wieczność. Pięć funtów miesięcznie oznaczało lata spłacania, gdy z góry doliczało się procent. Katalog otworzył się na nowej stronie i kobiety zaczęły walczyć o to, co która chce.
Agnes pierwsza podniosła głowę, zauważając zmianę ciśnienia w pokoju. Shug stał w drzwiach, trzymał w ręce ciężki pasek z saszetką. Przez pokój przebiegł podmuch wilgotnego wiatru, podpowiadając Agnes, że mąż nie zamknął drzwi wejściowych, że nie zostaje. Podniosła się i ruszyła w jego stronę, wciąż w sukience zsuniętej do talii. Za późno uładziła dół, potem złączyła ręce i próbowała uśmiechnąć się swym najtrzeźwiejszym uśmiechem. Shug nie odpowiedział tym samym. Spojrzał przez nią na wskroś ze wstrętem i ostro zapytał:
– Dobra, kogo podwieźć?
Niemile widziana obecność mężczyzny była jak szkolny dzwonek. Kobiety zaczęły zbierać swoje rzeczy. Nan wsunęła do torby parę ukrytych piw Lizzie.
– Będzie tego, drogie panie! W następny wtorek u mnie w domu – warknęła i dorzuciła pod adresem Shuga: – I jak który chop myśli, że może mi przerwać wieczór z katalogiem, to mu natrzaskam.
– Pani Flannigan śliczna jak zawsze – powiedział Shug, skrobiąc kluczykiem do taksówki paznokieć kciuka. Spośród wszystkich kobiet jej jednej na pewno by nie wyruchał. Miał standardy.
– Miło, że tak mówisz – odparła Nan ze słabym uśmiechem. – Może byś se wsadził ręce w dupę i się ode mnie porządnie wyściskał.
Agnes naciągnęła z powrotem aksamitną sukienkę na ramiona. Stała bez ruchu, z dłońmi rozpostartymi na spódnicy. Kobiety pozapinały ciężkie płaszcze i kulturalnie skinęły w jej stronę, przeciskając się ze skrępowaniem obok Shuga, który nadal tkwił w drzwiach. Wszystkie wychodziły ze spuszczonymi oczami, Agnes zaś patrzyła, jak Shug uśmiecha się do każdej z nich spod wąsa. Odsunął się tylko przed ogromem Nan.
Shug powoli tracił urodę, ale nadal był władczy i zniewalający. Bezpośredniość jego spojrzenia robiła z nią coś dziwnego. Agnes powiedziała kiedyś matce, że gdy poznała Shuga, miał w oku błysk, który sprawiał, że zrzucało się ubrania, gdy tylko poprosił. Potem powiedziała, że prosił o to często. Pewność siebie, wyjaśniła, była kluczowa, bo żaden z niego model, a podobna próżność w przypadku mniej czarującego mężczyzny przyprawiałaby o mdłości. Shug potrafił ci ją sprzedać jak coś, czego pragniesz najmocniej. Miał ten glasgowski sznyt.
Stał tam, w wyprasowanym garniturze i wąskim krawacie, ze skórzanym paskiem w ręku, i chłodno przyglądał się wychodzącym koleżankom żony, jak handlarz bydłem na aukcji. Wiedziała od zawsze, że Shug cenił w kobietach to, co najlepsze, i to, co najgorsze; w większości z nich widział przygodę. Miał jakiś swój sposób, w który potrafił zbić z pantałyku te piękne, bo nigdy go nie onieśmielały. Umiał je rozśmieszyć, sprawić, że promieniały i były wdzięczne za to, że są obok niego. Miał cierpliwość i urok, dzięki którym zwykłe kobiety czuły się pewne siebie, jak najśliczniejsze stworzenia, które kiedykolwiek chodziły w płaskich butach.
Był samolubnym zwierzakiem, teraz o tym wiedziała, na swój nieprzyzwoity, seksualny sposób, który pobudzał ją wbrew lepszej stronie jej charakteru. Widać to było w tym, jak je, jak wpycha sobie żarcie do ust i zlizuje sos pieczeniowy spomiędzy knykci, nie troszcząc się, co ktokolwiek sobie pomyśli. Widać to było w tym, jak chłonął wzrokiem kobiety opuszczające mieszkanie po wieczorku karcianym. Ostatnio widać to było zbyt często.
Aby wyjść za Shuga, zostawiła pierwszego męża. Pierwszy był niedzielnym katolikiem, dostatecznie pobożnym, by załapać się na program mieszkaniowy, ale z nabożeństwem traktującym tylko ją. Agnes była od niego atrakcyjniejsza na tyle, że napawało to nadzieją obcych mężczyzn i sprawiało, że kobiety zerkały w stronę jego krocza, zastanawiając się, co takiego przegapiły w Brendanie McGowanie. Ale nie dało się niczego przegapić; był prostolinijnym, pracowitym mężczyzną o skromnej wyobraźni, który zdawał sobie sprawę z tego, jakie ma szczęście, że jest z Agnes, więc ją wielbił. Podczas gdy inni szli do pubu, on co tydzień przynosił wypłatę do domu – zaklejoną brązową kopertę – i wręczał jej bez słowa sprzeciwu. Nigdy nie szanowała tego gestu. Zawartość koperty nigdy nie wydawała się dostateczna.
Stary Shug Bain tak bardzo błyszczał w porównaniu z katolikiem. Był próżny w sposób dozwolony tylko dla protestantów, zwracał uwagę swą rozrzutnością na pokaz, zaróżowiony z obżarstwa i marnotrawstwa.
Lizzie wiedziała o tym od zawsze. Kiedy Agnes zjawiła się w progu z dwójką najstarszych i protestanckim taksówkarzem, poczuła natychmiastowy przymus, by zamknąć drzwi, ale Wullie by jej na to nie pozwolił. Gdy chodziło o Agnes, Wullie prezentował optymizm, który Lizzie uważała za ślepotę. Kiedy Shug i Agnes w końcu wzięli ślub, ani Wullie, ani Lizzie nie poszli do urzędu stanu cywilnego. Powiedzieli, że małżeństwo między wyznaniami jest niestosowne, że nie należy pobierać się poza Kościołem.
Ann Marie wyszła jako jedna z ostatnich, za długo zbierając kardigan i papierosy, mimo że były na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie je rzuciła po wejściu. Zamierzała powiedzieć coś do Shuga, ale przykuł jej spojrzenie i powstrzymała się. Agnes obserwowała ich niemą rozmowę.
– Reeny, laluniu, jak się czujesz? – spytał Shug, uśmiechając się szeroko jak kot.
Agnes odwróciła wzrok od cienia Ann Marie i spojrzała na swą starą przyjaciółkę; na nowo ją to przygniotło.
– Dzięki, Shug, dobrze – odparła Reeny z zakłopotaniem, nie spuszczając wzroku z Agnes.
Pierś Agnes zapadła się do środka, gdy Shug powiedział:
– Wejź płaszcz, bo zamarzniesz na śmierć. Podwiozę cię na drugą stronę ulicy.
– Nie, to za dużo zachodu.
– Bzdura. – Znów się uśmiechnął. – Kto jest przyjacielem naszej Agnes, jest i moim.
– Shug, coś ci zrobię, wracaj niedługo – powiedziała Agnes, bardziej jędzowato, niż chciała.
– Nie jestem głodny.
Cicho zamknął drzwi między nimi. Z zasłon znów uszło życie.
Reeny Sweeny mieszkała pod dziewiątką przy Pinkston Drive, w wieżowcu, który stał ramię w ramię z numerem szesnaście. Czarna taksówka musiała tylko zrobić zgrabny piruet i Reeny byłaby w domu w niecałą minutę. Agnes usiadła i zapaliła papierosa. Wiedziała, że będzie musiała długo czekać, nim Shug znów się pokaże.
Czuła palący wzrok Lizzie na policzku. Matka nie powiedziała nic, po prostu patrzyła spode łba. Dla Agnes było nie do zniesienia, że tkwi zamknięta u matki w salonie i podlega jej ocenie, nie do zniesienia, że matka jest widzem w pierwszym rzędzie podczas każdego kryzysu w ich małżeństwie. Pozbierała papierosy i ruszyła krótkim korytarzem, by zajrzeć do dzieci. W pokoju było ciemno, prócz skupionego promienia światła latarki kempingowej. Leek ściskał ją pod brodą i rysował w swym czarnym szkicowniku z zastygłą twarzą. Nie podniósł wzroku, a ona nie mogła dojrzeć jego szarych oczu w cieniu lekkiej grzywki. Było tu ciepło i duszno od oddechów jego śpiącego rodzeństwa.
Agnes złożyła część ciuchów rozrzuconych po podłodze. Wyjęła synowi ołówek z ręki i zamknęła szkicownik.
– Zniszczysz sobie wzrok, kochanie.
Był już prawie mężczyzną, kimś zdecydowanie za dorosłym, by całować go na dobranoc, ale i tak to zrobiła, nie zwracając uwagi, gdy wzdrygnął się przed zapachem mocnego piwa w jej oddechu. Leek poświecił latarką na pojedyncze łóżko. Agnes sprawdziła, czy wszystko w porządku z jej najmłodszym, i podciągnęła Shuggiemu kołdrę pod brodę. Chciała go obudzić, myślała, żeby zabrać go do swojego łóżka, przytłoczona nagłą potrzebą, by kogoś mocno przytulić. Shuggie spał z otwartymi ustami, jego powieki delikatnie drgały, za bardzo odpłynął, by go niepokoić.
Cicho zamknęła drzwi i poszła do swojego pokoju. Zaczęła macać między warstwami materaca i wyjęła stamtąd znajomą butelkę wódki. Wstrząsnęła osad, nalała sobie resztkę, a potem przyssała się do szyjki pustej butelki, patrząc na światła miasta w dole.
Kiedy po raz pierwszy Shug zapodział się po nocnej zmianie, rankiem Agnes godzinami naprzykrzała się szpitalom i tym kierowcom, których znała z postoju. Przedzierając się przez swój czarny notes, obdzwoniła wszystkie znajome z niezobowiązującym pytaniem, co u nich, nie zdradziła jednak, że Shug poszedł w długą, ponieważ nie była w stanie przyznać przed sobą, że w końcu to zrobił.
Podczas gdy kobiety ględziły o codziennej rutynie, ona nasłuchiwała tylko hałasów w tle i wytężała słuch w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów jego obecności za ich plecami. Teraz chciała im powiedzieć, że wszystko na ten temat wie. Wiedziała o zaparowanych oknach taksówki, o jego łapczywych rękach i o tym, jak te kobiety musiały dyszeć do Shuga, żeby zabrał je od tego wszystkiego, gdy wsadzał w nie kutasa. Czuła się przez to stara i bardzo samotna. Chciała im powiedzieć, że rozumie. Znała doskonale ten dreszcz emocji, bo dawno, dawno temu chodziło o nią.

 
Wesprzyj nas