Powieść o demonicznym opętaniu, fanatyzmie religijnym, masowej histerii, nienawiści, walce politycznej i tragedii ludzkiej. Niezwykła, wielowątkowa książka Aldousa Huxleya.


Diabły z LoudunKatolicki ksiądz Urbain Grandier spłonął na stosie we francuskim mieście Loudun w 1634 r. Czy jednak ktokolwiek wierzył, że był on czarnoksiężnikiem, sprawcą opętania przez diabła całego zgromadzenia mniszek, doświadczających regularnie histerycznego szaleństwa, bluźniących podczas takich paroksyzmów, przeklinających Boga i cały świat?

To nie miało znaczenia. Tłem jego tragedii był ewidentny spisek uknuty przez kardynała Richelieu oraz pomniejszych dostojników Kościoła. Grandier był ponad miarę rozwiązły i ponad miarę rozzuchwalony, a więc również niebezpiecznie żywy. A jednak, nawet gdy po nieludzkich torturach został spalony, diabły pozostały w Loudun ku uciesze i fascynacji swoich ofiar i licznych turystów przybywających tam z całej Europy.

„Diabły z Loudun” to porywająca opowieść autora o wydarzeniach w XVII-wiecznej Francji. Znajdziemy w niej wiele odniesień do świata nam współczesnego – świata, który nie poznał jeszcze do końca zjawiska tłumienia wolności strachem, bigoterią, zawiścią i żądzą…

Na jej podstawie Krzysztof Penderecki skomponował operę, Ken Russell wyreżyserował głośny film, a Jarosław Iwaszkiewicz napisał nowelę „Matka Joanna od aniołów”.

Aldous Huxley
Diabły z Loudun
Przekład: Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 16 czerwca 2021
 
 

Diabły z Loudun


Roz­dział pierw­szy


Był rok 1605, kiedy Joseph Hallk1, saty­ryk i przy­szły biskup, odwie­dził po raz pierw­szy Flan­drię. „Ileż mija­li­śmy zbu­rzo­nych kościo­łów, nic się nie ostało krom ponu­rych szcząt­ków, które mówiły podróż­nym, że ongi były tu naboż­ność i nie­na­wiść. Och, te żało­sne ślady wojny! […] Jed­na­ko­woż (co wielce mnie dzi­wiło), kościoły upa­dają, a kole­gia jezu­ic­kie wszę­dzie powstają. Próżno szu­kać mia­sta, gdzie by ich nie zakła­dano albo też nie wzno­szono dla nich gma­chów. Dla­czego jed­nak tak się dzieje? Byłaby naboż­ność nie tak nie­zbędna jak poli­tyka? Bo też tym osob­ni­kom (co jest także cechą lisa) naj­le­piej się wie­dzie, gdy są naj­bar­dziej wykli­nani. Nikt nie zaskar­bił sobie tak wiel­kiej nie­chęci wśród zako­nów jak oni; nikt nie jest tak znie­na­wi­dzony jak oni; nikomu my, ludzie świeccy, nie jeste­śmy tak prze­ciwni jak im, a jed­nak to tru­jące ziel­sko rośnie i się pleni”.
Ple­niło się z bar­dzo pro­stego i wystar­cza­ją­cego powodu: chciał tego ogół. Dla samych jezu­itów „poli­tyka” – Hall i całe jego poko­le­nie wie­dzieli o tym aż nadto dobrze – była rze­czą naj­waż­niej­szą. Szkoły jezu­ic­kie powo­ły­wano w celu umoc­nie­nia Kościoła kato­lic­kiego, prze­ciwko jego nie­przy­ja­cio­łom, „liber­ty­nom” oraz pro­te­stan­tom. Zacni ojco­wie pra­gnęli, iżby dzięki ich naucza­niu powstała klasa wykształ­co­nych laików, bez reszty jed­nak oddana inte­re­som Kościoła. Według słów Cerut­tiegok2 – które wzbu­rzo­nego Miche­letak3 dopro­wa­dzały nie­mal do sza­leń­stwa – „podob­nie jak okrę­camy w powi­jaki członki dzie­cię­cia w koły­sce, by nadać im wła­ściwe pro­por­cje, jest też nie­zbędne, by od naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści, by tak rzec, okrę­cać także jego wolę, w taki spo­sób, żeby przez całe życie zacho­wała szczę­śliwą i zba­wienną gięt­kość”. Lecz choć duch domi­na­cji był wystar­cza­jąco chętny, ciało metody pro­pa­gan­do­wej mdłe. Pomimo bowiem okrę­ca­nia ich woli, nie­któ­rzy z naj­lep­szych uczniów jezu­itów po ukoń­cze­niu szkół zosta­wali wol­no­my­śli­cie­lami, a nawet, tak jak Jean Laba­diek4, pro­te­stan­tami. Jeśli bowiem cho­dzi o „poli­tykę”, jezu­icki sys­tem ni­gdy nie speł­nił ocze­ki­wań jego twór­ców i nie oka­zał się tak sku­teczny, jak liczyli. Ogółu nie obcho­dziła poli­tyka, zale­żało mu tylko na dobrych szko­łach, w któ­rych dzieci płci męskiej mogły nauczyć się tego wszyst­kiego, co powi­nien wie­dzieć i znać dżen­tel­men. Jezu­ici zaspo­ka­jali tę potrzebę lepiej niż więk­szość innych dostaw­ców towaru zwa­nego edu­ka­cją. „Cóż takiego widzia­łem przez sie­dem lat spę­dzo­nych pod jezu­ickim dachem? Życie w umiar­ko­wa­niu, pil­no­ści i porządku. Ojco­wie poświę­cali każdą godzinę edu­ko­wa­niu nas albo ści­słemu wypeł­nia­niu swo­ich ślu­bów zakon­nych. Praw­dzi­wo­ści moich słów niech­że dowiodą świa­dec­twa tysięcy, któ­rzy, podob­nie jak ja, pobie­rali u nich nauki”k5. Napi­sał to Wol­ter. Jego słowa potwier­dzają dosko­na­łość jezu­ic­kich metod naucza­nia. Jed­no­cze­śnie jed­nak, i to bar­dziej zde­cy­do­wa­nie, cała jego droga życiowa dowo­dzi klę­ski „poli­tyki”, któ­rej owe metody miały słu­żyć.
Gdy mło­dego Wol­tera oddano do szkół, kole­gia jezu­ic­kie były już sta­łym ele­men­tem kra­jo­brazu edu­ka­cyj­nego. Sto lat wcze­śniej to, co ofe­ro­wały, wyda­wało się zde­cy­do­wa­nie rewo­lu­cyjne. W cza­sach gdy więk­szość peda­go­gów była ama­to­rami we wszyst­kim, wyjąw­szy posłu­gi­wa­nie się rózgą, ich metody dys­cy­pli­narne były sto­sun­kowo łagodne, ich pro­fe­so­ro­wie zaś sta­ran­nie dobie­rani i sys­te­ma­tycz­nie kształ­ceni. Uczyli oni szcze­gól­nie ele­ganc­kiej łaciny, prze­ka­zy­wali pod­opiecz­nym naj­now­sze osią­gnię­cia optyki, geo­gra­fii i mate­ma­tyki, orga­ni­zo­wali „teatra­lia” (szkoły jezu­ic­kie sły­nęły z wysta­wia­nych na koniec seme­stru ama­tor­skich przed­sta­wień sce­nicz­nych), uczyli dobrych manier oraz sza­cunku dla Kościoła, a także (zwłasz­cza we Fran­cji, po kon­wer­sji Hen­ryka IV) wpa­jali posłu­szeń­stwo wła­dzy kró­lew­skiej. Wszystko to powo­do­wało, że każdy z człon­ków typo­wej rodziny pocho­dzą­cej z klasy wyż­szej miał powody, by darzyć życz­li­wo­ścią kole­gia jezu­ic­kie: czuła matka wzdry­ga­jąca się ze zgrozą na myśl, że jej młody syna­lek mógłby zostać pod­dany tor­tu­rom cie­le­snym nie­od­łącz­nym dla sta­ro­mod­nej edu­ka­cji; uczony wuja­szek ducho­wego stanu, zwo­len­nik zdro­wej i solid­nej dok­tryny oraz cyce­roń­skiego stylu wymowy; wresz­cie ojciec, który jako urzęd­nik patriota był zwo­len­nikiem monar­chi­zmu, a jako roz­tropny bour­ge­ois liczył na to, że Towa­rzy­stwo dzięki wła­snym zaku­li­so­wym wpły­wom dopo­może swo­jemu uczniowi w zdo­by­ciu posady, miej­sca na dwo­rze, czy też jakiejś kościel­nej syne­kury. Oto mamy na przy­kład powa­żaną i zamożną parę – mon­sieur Cor­ne­ille z Rouen, Avo­cat du Roy à la Table de Mar­bre du Palais, i jego mał­żonkę. Ich syn, Pierre, jest tak obie­cu­ją­cym chłop­cem, że posta­na­wiają oddać go do szkoły jezu­ic­kiej. Oto mon­sieur Joachim Descar­tes, radca par­la­mentu w Ren­nesk6. W roku 1604 zabiera swo­jego naj­młod­szego syna – bły­sko­tli­wego i inte­li­gent­nego ośmio­latka o imie­niu René – do nie­dawno zało­żo­nego i wypo­sa­żo­nego przez króla kole­gium jezu­ic­kiego w La Flèche. Oto rów­nież żyjący mniej wię­cej w tym samym cza­sie uczony kano­nik Gran­dier z Sain­tes. Ma on bra­tanka, także syna praw­nika, mniej zamoż­nego i nie tak szla­chet­nie uro­dzo­nego jak mon­sieur Descar­tes czy mon­sieur Cor­ne­ille, ale rów­nież bar­dzo sza­no­wa­nego i powa­ża­nego. Rze­czony chło­piec imie­niem Urbain ma lat czter­na­ście i jest feno­me­nal­nie zdolny. Zasłu­guje przeto na naj­lep­sze wykształ­ce­nie, a w sąsiedz­twie Sain­tes można takowe otrzy­mać w kole­gium jezu­ic­kim w Bor­de­aux.
W owym słyn­nym ośrodku naucza­nia znaj­do­wała się wyż­sza szkoła dla chłop­ców, kole­gium sztuk wyzwo­lo­nych, semi­na­rium duchowne oraz szkoła stu­diów zaawan­so­wa­nych, prze­zna­czona dla wyświę­co­nych absol­wen­tów. Tutaj nad wiek inte­li­gentny Urbain Gran­dier spę­dził ponad dzie­sięć lat, począt­kowo jako uczeń, potem jako stu­dent teo­lo­gii, wresz­cie, po otrzy­ma­niu świę­ceń w 1615 roku, jako nowi­cjusz jezu­icki. Nie, nie zamie­rzał wstę­po­wać do Towa­rzy­stwa, nie czuł bowiem powo­ła­nia, aby pod­po­rząd­ko­wy­wać się obo­wią­zu­ją­cej w nim ści­słej dys­cy­pli­nie. Ow­szem, zamie­rzał zro­bić karierę, lecz nie w zako­nie, tylko jako ksiądz świecki. W pro­fe­sji tej, ktoś o takich zdol­no­ściach jak on, cie­szący się popar­ciem i ochroną naj­po­tęż­niej­szej orga­ni­za­cji wewnątrz Kościoła, mógł liczyć na to, że zaj­dzie daleko. Na przy­kład otrzyma sta­no­wi­sko kape­lana u jakie­goś wiel­moży, wycho­waw­stwo przy­szłego mar­szałka Fran­cji lub kar­dy­nała; z cza­sem dosta­nie kape­lusz kar­dy­nal­ski. Być może zosta­nie zapro­szony, żeby popi­sać się swoją wyjąt­kową elo­kwen­cją przed bisku­pami, ksią­żę­tami krwi, a nawet przed samą kró­lową? Może cze­kają go misje dyplo­ma­tyczne, wyso­kie urzędy w admi­ni­stra­cji, tłu­ste syne­kury, obfite dochody, jakich dostar­czały połą­czone sta­no­wi­ska? Byłyby też szanse – prawda, że wątłe, zwa­żyw­szy na to, że nie był szla­chet­nego uro­dze­nia, lecz nie tak znowu nie­praw­do­po­dobne – na jakieś docho­dowe biskup­stwo, które ozło­ci­łoby mu i wypeł­niło szczę­ściem upły­wa­jące lata życia.
U progu jego kariery wyda­rze­nia wyraź­nie potwier­dzały naj­bar­dziej opty­mi­styczne z tych ocze­ki­wań. Albo­wiem w wieku lat dwu­dzie­stu sied­miu, po dwu­let­nim stu­dio­wa­niu na pozio­mie zaawan­so­wa­nym teo­lo­gii wraz z filo­zo­fią, młody wie­lebny Gran­dier otrzy­mał nagrodę za tak wiele dłu­gich seme­strów pil­no­ści i dobrego zacho­wa­nia. Oto dzięki Towa­rzy­stwu Jezu­so­wemu, w któ­rego gestii to leżało, otrzy­mał pre­bendę w kościele Saint-Pierre-du-Marché w Loudun. Jed­no­cze­śnie, dzięki tym samym dobro­czyń­com, został mia­no­wany kano­ni­kiem kole­giaty Świę­tego Krzyża. Wstą­pił więc na dra­binę i teraz pozo­stało mu tylko wspi­na­nie się.
Nowy pro­boszcz podą­żał powoli ku swo­jemu prze­zna­cze­niu: oglą­dane po raz pierw­szy Loudun oka­zało się nie­wiel­kim mia­stecz­kiem poło­żo­nym na wzgó­rzu i zdo­mi­no­wa­nym przez dwie wyso­kie wieże: kościoła Świę­tego Pio­tra oraz śre­dnio­wiecz­nego stołpu nale­żą­cego do wiel­kiego zamku. Jako sym­bol, jako socjo­lo­giczny hie­ro­glif rysu­jący się na tle nieba, pro­fil Loudun wyda­wał się cokol­wiek archa­iczny. Wieża na­dal bowiem rzu­cała na mia­sto gotycki cień, jed­nak znaczna część miesz­kań­ców była huge­no­tami, czu­ją­cymi odrazę do świą­tyni, do któ­rej ta budowla nale­żała. Wielki don­żon wznie­siony przez hra­biów Poitiers na­dal roz­ta­czał wokół potężną moc, rychło jed­nak Riche­lieu miał stać się pierw­szą potęgą w pań­stwie i odtąd dni lokal­nej auto­no­mii oraz pro­win­cjo­nal­nych twierdz zaczęły być poli­czone. Nie­świa­dom niczego, pro­boszcz wjeż­dżał, by tak rzec, w ostatni akt sek­ciar­skiej wojny, w pro­log do rewo­lu­cji naro­do­wej.
Z wznie­sio­nej u bram muni­cy­pal­nej szu­bie­nicy zwi­sało kilka roz­kła­da­ją­cych się już tru­pów. W obrę­bie murów bie­gły takie same jak gdzie indziej brudne uliczki, krą­żyły takie same wonie: dym pło­ną­cego drewna, fetor eks­kre­men­tów, zapach dro­biu i kadzi­dła, aro­mat wypie­ka­nego chleba, smród koni, świń i nie­my­tych ludz­kich ciał.
Chłopi, rze­mieśl­nicy, cze­lad­nicy, służba – bie­dota miej­ska sta­no­wiła nie­wiele zna­czącą i bez­i­mienną więk­szość czter­na­sto­ty­sięcz­nego mia­steczka. Sto­jący nieco wyżej w hie­rar­chii spo­łecz­nej skle­pi­ka­rze, mistrzo­wie rze­miosł oraz drobni urzęd­nicy tło­czyli się, nie­pewni jutra, na naj­niż­szym szcze­blu miesz­czań­skiego sza­cunku i powa­ża­nia. Ponad nimi, cał­ko­wi­cie uza­leż­nieni od sto­ją­cych niżej od sie­bie, jed­nak cie­szący się nie­kwe­stio­no­wa­nymi przy­wi­le­jami oraz rzą­dzący tam­tymi na mocy boskiego prawa, stali zamożni kupcy, wyko­nu­jący wolne zawody, wresz­cie osoby z wyż­szych sfer, usze­re­go­wane w hie­rar­chicz­nym porządku: drobna szlachta i znacz­niejsi zie­mia­nie, feu­dalni wiel­może i wynio­śli pra­łaci. Tu i ówdzie można było napo­tkać nie­liczne i maleń­kie oazy kul­tury oraz obo­jęt­nej inte­li­gen­cji. Wyjąw­szy takie miej­sca, kli­mat umy­słowy Loudun był obez­wład­nia­jąco pro­win­cjo­nalny. Wśród boga­tych zain­te­re­so­wa­nie pie­niędzmi i wła­sno­ścią, pra­wami i przy­wi­le­jami było namiętne i noto­ryczne. Dwóm lub co naj­wy­żej trzem tysiącom tych, któ­rzy mogli pozwo­lić sobie na pro­wa­dze­nie spo­rów sądo­wych albo też potrze­bo­wali porady praw­nej, ofe­ro­wało w Loudun swoje usługi ni mniej, ni wię­cej, tylko dwu­dzie­stu adwo­ka­tów, osiem­na­stu rad­ców, tyluż baj­li­fów i ośmiu nota­riu­szy.
Wolny czas i ener­gię zaab­sor­bo­wani spra­wami mająt­ko­wymi poświę­cali na drobne, przy­jemne, acz mono­tonne zaję­cia, na nie­usta­jące rado­ści i katu­sze życia rodzin­nego, na plot­ko­wa­nie o bliź­nich oraz na cere­mo­nie reli­gijne, że zaś lud­ność Loudun była podzie­lona pod wzglę­dem wyzna­nio­wym – także na nie­wy­czer­pane i cierp­kie spory teo­lo­giczne. Nic nie świad­czy o tym, iżby w cza­sie, gdy poprzedni pro­boszcz admi­ni­stro­wał para­fią w Loudun, ist­niała tam jakaś auten­tycz­nie duchowa reli­gij­ność. Zain­te­re­so­wa­nie życiem ducho­wym roz­po­wszech­nia się bowiem wyłącz­nie wokół wyjąt­ko­wych indy­wi­du­al­no­ści, które dzięki bez­po­śred­niemu doświad­cze­niu wie­dzą, że Bóg jest duchem, toteż należy wiel­bić go ser­cem. Oprócz spo­rej liczeb­nie grupy łotrów, Loudun miało swo­ich spra­wie­dli­wych, a także ludzi o naj­lep­szych inten­cjach; miało swo­ich poboż­nych, a nawet gor­li­wie wie­rzą­cych. Bra­ko­wało tam jed­nak świę­tych, bodaj jed­nego męż­czy­zny czy kobiety, któ­rych sama obec­ność jest samo­uza­sad­nia­ją­cym się dowo­dem na moż­li­wość wni­kliw­szego wej­rze­nia w wie­ku­istą rze­czy­wi­stość, bar­dziej dogłęb­nego związku z boską Pod­stawą wszel­kiego ist­nie­nia. Osoba tego pokroju miała się poja­wić w obrę­bie murów miej­skich dopiero sześć­dzie­siąt lat póź­niej. Kiedy po strasz­li­wych udrę­kach fizycz­nych i ducho­wych Louise du Tron­chay przy­była wresz­cie do Loudun i roz­po­częła pracę w miej­sco­wym szpi­talu, natych­miast stała się ośrod­kiem inten­syw­nego i żar­li­wego życia ducho­wego. Ludzie w roz­ma­itym wieku i roz­ma­itego stanu przy­by­wali tłum­nie, żeby pytać ją o Boga, pro­sić o radę i pomoc. „Zbyt­nio tu nas kochają – napi­sała Louise do swo­jego spo­wied­nika w Paryżu – i czuję się tym mocno zasro­mana, ile­kroć bowiem pra­wię o Bogu, ludzie tak mocno się wzru­szają, że zaczy­nają pła­kać. Trwoży mnie fakt, że sama się przy­czy­niam, iż tak wysoko mnie cenią”. Pra­gnęła tedy – uciec i ukryć się, stała się jed­nak więź­niem poboż­no­ści miesz­kań­ców mia­sta. Kiedy odma­wiała modli­twę, cho­rzy czę­sto dozna­wali uzdro­wie­nia. Odczu­wała zawsty­dze­nie i upo­ko­rze­nie, gdy przy­pi­sy­wano jej także cuda. „Gdyby się oka­zało, że kie­dy­kol­wiek spra­wi­łam cud – napi­sała – powin­nam uwa­żać się za potę­pioną”. Po kilku latach prze­ło­żeni naka­zali jej wyjazd z Loudun. Oby­wa­teli pozba­wiono w ten spo­sób jedy­nego żywego okna, poprzez które prze­bi­jały pro­mie­nie Świa­tła. Rychło też osty­gły namięt­no­ści, zain­te­re­so­wa­nie życiem ducho­wym. Sprawy w Loudun znów zaczęły biec poprzed­nim, utar­tym torem – tak jak nie­gdyś, dwa poko­le­nia wcze­śniej, gdy Urbain Gran­dier prze­kra­czał jego mury.
Od samego początku opi­nia publiczna była mocno podzie­lona w sto­sunku do osoby nowego pro­bosz­cza. Więk­szość oby­wa­te­lek poboż­niej­szej płci bar­dzo go chwa­liła. Poprzedni, nie­ży­jący curé był zra­mo­la­łym zerem. Jego następca oka­zał się męż­czy­zną w roz­kwi­cie mło­do­ści, słusz­nego wzro­stu, atle­tycz­nie zbu­do­wa­nym, roz­ta­cza­ją­cym wokół sie­bie atmos­ferę wład­czej powagi, a nawet (jak orze­kli nie­któ­rzy współ­cze­śni) maje­statu. Miał duże ciemne oczy, a jego biret okry­wał bujne ciemne kędziory. Miał też wyso­kie czoło, orli nos, a do tego czer­wone, pełne i wyra­zi­ste usta. Jego pod­bró­dek zdo­biła wytworna szpi­cza­sta bródka, a górną wargę ocie­niał wąski, rów­nież ciemny wąsik, sta­ran­nie pie­lę­gno­wany i poma­do­wany: jego syme­trycz­nie po obu stro­nach nosa zakrę­cone koń­cówki przy­po­mi­nały parę kokie­te­ryj­nych pytaj­ni­ków. „Post­fau­stow­ski” obser­wa­tor powie­działby, spo­glą­da­jąc na jego por­tret, że oto ma przed sobą jakie­goś bar­dziej zmy­sło­wego, by­naj­mniej nie­od­strę­cza­ją­cego i tylko mniej inte­li­gent­nego Mefi­sto­fe­lesa w księ­żow­skim kostiu­mie maska­ra­do­wym.
Tę uwo­dzi­ciel­ską powierz­chow­ność uzu­peł­niały zalety towa­rzy­skie w postaci wykwint­nych manier oraz umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia żywej i dow­cip­nej kon­wer­sa­cji. Gran­dier potra­fił zgrab­nie i z polo­tem odwró­cić kom­ple­ment, a jego spoj­rze­nie towa­rzy­szące w takiej sytu­acji sło­wom wyra­żało tym więk­szy podziw, gdy dama, z którą pro­wa­dził roz­mowę, była dobrej pre­zen­cji. Nowy pro­boszcz, co wkrótce stało się aż nazbyt oczy­wi­ste, inte­re­so­wał się swo­imi para­fian­kami w znacz­nie więk­szym stop­niu, niżby to wyni­kało z jego obo­wiąz­ków dusz­pa­ster­skich.
Życie Gran­diera przy­pa­dło na szary świt cza­sów, które można by nazwać Epoką Przy­zwo­ito­ści. W całym śre­dnio­wie­czu oraz na początku współ­cze­snych dzie­jów prze­paść pomię­dzy ofi­cjalną dok­tryną kato­licką a prak­tyką poszcze­gól­nych duchow­nych była kolo­salna i, naj­wy­raź­niej nie­odwo­łal­nie, nie­moż­liwa do zasy­pa­nia. Trudno doprawdy wska­zać jakie­go­kol­wiek śre­dnio­wiecz­nego czy też rene­san­so­wego autora, który nie uzna­wałby za pew­nik, iż więk­szość kleru – od naj­do­stoj­niej­szego pra­łata aż do naj­skrom­niej­szego mni­cha – jest zepsuta do szpiku kości. Zepsu­cie to dało począ­tek Refor­ma­cji, która z kolei zapo­cząt­ko­wała Kontr­re­for­ma­cję. Po sobo­rze try­denc­kim zbrod­ni­czych i skan­da­licz­nie pro­wa­dzą­cych się papieży było coraz mniej, aż w poło­wie sie­dem­na­stego wieku gatu­nek ów wygi­nął ze szczę­tem. Nawet nie­któ­rzy biskupi, któ­rzy otrzy­mali sakrę tylko dla­tego, że byli młod­szymi synami ary­sto­kra­tów, pod­jęli pewne wysiłki, żeby prze­strze­gać w swoim postę­po­wa­niu zasad przy­zwo­ito­ści i god­no­ści. Niż­szy kler kon­tro­lo­wany był przez czuj­niej­szą teraz i bar­dziej sku­teczną w dzia­ła­niu admi­ni­stra­cję kościelną, wewnętrz­nym zaś straż­ni­kiem była żar­li­wość takich orga­ni­za­cji, jak Towa­rzy­stwo Jezu­sowe czy też Kon­gre­ga­cja Ora­to­ria­nówk7. We Fran­cji, gdzie monar­chia posłu­gi­wała się Kościo­łem w celu wzmoc­nie­nia wła­dzy cen­tral­nej kosz­tem pro­te­stan­tów, wiel­kich panów oraz tra­dy­cji lokal­nej auto­no­mii, godne zacho­wa­nie ducho­wień­stwa stało się przed­mio­tem monar­szej tro­ski. Ogół bowiem nie będzie powa­żał Kościoła, któ­rego słu­dzy mają na sumie­niu skan­da­liczne wybryki. L’État – lecz rów­nież l’Eglise – c’est Moi; brak posza­no­wa­nia dla Kościoła jest rów­no­znaczny z bra­kiem posza­no­wa­nia dla króla. „Pamię­tam – napi­sał Bayle w jed­nym z roz­le­głych przy­pi­sów do wiel­kiego Dic­tion­na­irek8 – pamię­tam, jak któ­re­goś dnia inda­go­wa­łem pew­nego dżen­tel­mena, który opo­wia­dał mi o nie­zli­czo­nych przy­pad­kach roz­wią­zło­ści wenec­kiego kleru, w czym leży przy­czyna tego, że tam­tej­szy Senat tole­ruje coś takiego, coś, co godzi w honor reli­gii i pań­stwa. Odparł mi, że dobro publiczne obli­guje władcę do udzie­la­nia prze­ba­cze­nia, pra­gnąc zaś wyja­śnić mi zna­cze­nie tych zagad­ko­wych słów, dodał, że Sena­towi wielce odpo­wiada to, iż lud darzy pogardą kapła­nów i mni­chów, albo­wiem wtedy są oni mniej zdolni do wznie­ce­nia rewolty. Jed­nym z powo­dów – pra­wił dalej ów mąż – dla któ­rych jezu­ici są tak nie­mili Doży, jest to, że zacho­wują oni dużą god­ność, co powo­duje, że pozo­stają w esty­mie u niż­szych sta­nów i dla­tego są zdol­niejsi do wywo­ła­nia buntu”. We Fran­cji przez cały sie­dem­na­sty wiek poli­tyka pro­wa­dzona przez pań­stwo wobec roz­wią­zło­ści kleru była dokład­nie prze­ciwna niż ta, jaką pro­wa­dził wenecki senat. Ponie­waż ten ostatni oba­wiał się naru­sze­nia obo­wią­zu­ją­cego porządku przez ducho­wień­stwo, nie miał nic prze­ciwko temu, żeby kapłani upodob­nili się pod wzglę­dem kon­du­ity do wie­przy, a jed­no­cze­śnie darzył awer­sją przy­zwo­itych jezu­itów. Silna poli­tycz­nie, a do tego sil­nie gal­li­kań­skak9 monar­chia fran­cu­ska nie miała powodu, żeby oba­wiać się papieża, w Kościele zaś zna­la­zła uży­teczne narzę­dzie do spra­wo­wa­nia rzą­dów. Wła­śnie dla­tego trak­to­wała przy­chyl­nie jezu­itów i odwo­dziła księży od popeł­nia­nia grze­chu nie­czy­sto­ści czy też przy­naj­mniej nie­roz­waż­nych czy­nówk10. Nowy pro­boszcz roz­po­czął karierę w cza­sie, gdy skan­dale z udzia­łem ducho­wień­stwa sta­wały się coraz bar­dziej nie w smak wła­dzy świec­kiej.
W mają­cym cha­rak­ter auto­bio­gra­fii opi­sie wła­snego, przy­pa­da­ją­cego na sie­dem­na­sty wiek, dzie­ciń­stwa oraz mło­do­ści nie­mal rówie­śny Gran­die­rowi Jean-Jacques Bouchardk11 pozo­sta­wił nam Les Con­fes­sions, mate­riał tak kli­nicz­nie obiek­tywny, tak dosko­nale wolny od wszel­kich wyra­zów żalu i ubo­le­wa­nia czy też od jakie­go­kol­wiek moral­nego war­to­ścio­wa­nia, że dzie­więt­na­sto­wieczni bada­cze mogli opu­bli­ko­wać go wyłącz­nie z prze­zna­cze­niem do pry­wat­nego użytku, opa­tru­jąc wymow­nymi komen­ta­rzami, doty­czą­cymi bez­przy­kład­nej jakoby depra­wa­cji autora. Jed­nak poko­le­nia wycho­wa­nego na pra­cach Have­locka Ellisa i Krafft-Ebinga, Hir­sch­felda i Kin­seya dzieło Boucharda już nie obu­rza. Choć prze­stało ono szo­ko­wać, nie­uchron­nie jed­nak budzi zdzi­wie­nie. Jakże bowiem zaska­ku­jące jest to, że pod­dany Ludwika XIII opi­suje mniej przy­zwo­ite formy aktyw­no­ści sek­su­al­nej bez­na­mięt­nym, rze­czo­wym tonem, na podo­bień­stwo współ­cze­snej stu­dentki wypeł­nia­ją­cej rubryki ankiety pod­su­nię­tej jej przez antro­po­loga czy też psy­chia­try opi­su­ją­cego histo­rię cho­roby! Descar­tes był star­szy od niego o dzie­sięć lat, na długo jed­nak, nim filo­zof ów przy­stą­pił do wiwi­sek­sji tych wiją­cych się z bólu auto­ma­tów nazy­wa­nych przez pro­stac­kie umy­sły psem i kotem, Bouchard prze­pro­wa­dzał serię psy­cho-che­miczno-fizjo­lo­gicz­nych eks­pe­ry­men­tów na poko­jówce swo­jej matki. Dziew­czyna ta, gdy po raz pierw­szy skie­ro­wał na nią uwagę, była pobożna i nie­omal agre­syw­nie cno­tliwa. Dzia­ła­jąc z cier­pli­wo­ścią i wni­kli­wo­ścią godną Paw­łowa, Bouchard uwa­run­ko­wał ów wytwór śle­pej wiary, tak że panna została w końcu żar­liwą wyznaw­czy­nią Filo­zo­fii Natu­ral­nej, rów­nie chętną do słu­że­nia jako obiekt obser­wa­cji i eks­pe­ry­men­tów, jak i do samo­dziel­nych poszu­ki­wań badaw­czych. Na sto­liku obok łoża Jean-Jacques’a pię­trzyło się pół tuzina tomów in folio poświę­co­nych ana­to­mii oraz medy­cy­nie. Pomię­dzy dwiema schadz­kami z poko­jówką, czy też nawet pomię­dzy dwiema piesz­czo­tami nale­żą­cymi do pro­ce­dury jakie­goś eks­pe­ry­mentu, ów oso­bliwy poprzed­nik Plossa i Bar­telsak12 otwie­rał wyda­nie De Gene­ra­tionek13, swo­jego Fer­nelak14 albo Fer­randak15 i stu­dio­wał odpo­wiedni roz­dział, podroz­dział albo aka­pit. Jed­nakże, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści sobie współ­cze­snych, nie wie­rzył ślepo auto­ry­te­tom. Lem­niusk16 albo Rode­ri­cus à Castrok17 mogli pisać, co się im tylko podo­bało, o nie­praw­do­po­dob­nych i nie­po­ko­ją­cych wła­ści­wo­ściach krwi men­stru­acyj­nej – Jean-Jacques uznał, że musi sam spraw­dzić, czy naprawdę posiada ona wszyst­kie owe domnie­mane wła­ści­wo­ści. Przy teraz już ocho­czym udziale dziew­czyny prze­pro­wa­dził kil­ka­na­ście prób, żeby prze­ko­nać się, że od nie­pa­mięt­nych cza­sów dok­to­rzy, filo­zo­fo­wie i teo­lo­dzy w swo­ich śmiesz­nych szko­lar­skich czap­kach z kwa­dra­to­wym dasz­kiem czy też w swo­ich bire­tach plotą wie­rutne głup­stwa. Od krwi mie­sięcz­nej nie wię­dła trawa, nie odbie­rała ona bla­sku zwier­cia­dłom, nie roz­ry­wała pąków wino­ro­śli, nie roz­pusz­czała asfaltu ani nie two­rzyła wdzie­ra­ją­cych się trwale w ostrze noża rdza­wych plam i zacie­ków. Wsze­lako nauki bio­lo­giczne stra­ciły jed­nego ze swo­ich naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych bada­czy – by unik­nąć koniecz­no­ści poślu­bie­nia swo­jej współ­pra­cow­nicy, a zara­zem cor­pus vile – Bouchard wyje­chał pośpiesz­nie z Paryża, by szu­kać szczę­ścia na papie­skim dwo­rze. Pra­gnął jedy­nie biskup­stwa in par­ti­bus, bodaj nawet w Bre­ta­nii, jakie­goś skrom­nego, małego bene­fi­cjum przy­no­szą­cego intratę w wyso­ko­ści sze­ściu–sied­miu tysięcy liw­rów rocz­nie – ot i wszystko. (Descar­tes dzięki roz­sąd­nemu zain­we­sto­wa­niu schedy po ojcu osią­gał rocz­nie sześć i pół tysiąca liw­rów dochodu. Nie była to zawrotna suma, przy­naj­mniej jed­nak filo­zof ów mógł pro­wa­dzić życie dżen­tel­mena). Bied­nego Boucharda bene­fi­cjum jed­nak omi­nęło. Znany współ­cze­snym wyłącz­nie jako autor trak­tatu Pan­glos­sia oraz zbioru wier­szy w czter­dzie­stu sze­ściu języ­kach, mię­dzy innymi kop­tyj­skim, w narze­czach Indian peru­wiań­skich oraz japoń­skim, zmarł, nie ukoń­czyw­szy czter­dziestki.
Tym­cza­sem nowy pro­boszcz był zbyt nor­malny i zbyt cie­le­sne powo­do­wały nim żądze, żeby chciał zmie­niać łóżko w labo­ra­to­rium. Jed­nakże, podob­nie jak Bouchard, pocho­dził on z rodziny sza­cow­nych bour­ge­oise, podob­nie jak Bouchard ode­brał edu­ka­cję w zakon­nej szkole z inter­na­tem; podob­nie jak Bouchard był inte­li­gent­nym uczo­nym i zapa­lo­nym huma­ni­stą; podob­nie wresz­cie jak Bouchard liczył na zro­bie­nie wspa­nia­łej kariery w Kościele. Pod wzglę­dem spo­łecz­nym, kul­tu­ro­wym – być może należy mówić tu rów­nież o powi­no­wac­twie tem­pe­ra­men­tów – ci dwaj mieli wiele wspól­nego. Toteż można uznać, iż wszystko to, co Bouchard mógłby powie­dzieć o swoim dzie­ciń­stwie, latach szkol­nych oraz roz­ryw­kach waka­cyj­nych w domu, znaj­duje odnie­sie­nie także do osoby Gran­diera.
Świat wyzie­ra­jący z kart Con­fes­sions mocno przy­po­mina świat, jaki odsła­niają nam współ­cze­śni sek­su­olo­go­wie – zapewne nale­ża­łoby ująć rzecz prze­no­śnie i użyć słów „jesz­cze moc­niej”. Mamy więc dzieci odda­jące się zaba­wom sek­su­al­nym – do woli i czę­sto, albo­wiem doro­śli naj­wy­raź­niej nie­zbyt im w tym prze­szka­dzali. W szkole, pod opieką zacnych ojców, nie upra­wia się for­sow­nych spor­tów i gier, toteż nad­miar chło­pię­cej ener­gii może zna­leźć ujście wyłącz­nie w nie­ustan­nej mastur­ba­cji oraz w prak­ty­ko­wa­niu wol­nymi popo­łu­dniami homo­sek­su­ali­zmu. Zagrze­wa­jące do wysiłku prze­mowy, kazno­dziej­ska reto­ryka, spo­wie­dzi i ćwi­cze­nia dewo­cyjne jedy­nie w pew­nym stop­niu ogra­ni­czały te prak­tyki. Bouchard wspo­mina, że pod­czas czte­rech wiel­kich świąt kościel­nych powstrzy­my­wał się od zwy­kłych prak­tyk sek­su­al­nych aż na osiem albo nawet dzie­sięć dni z rzędu. Skąd­inąd ni­gdy nie zdo­łał prze­dłu­żyć tego okresu do peł­nych dwóch tygo­dni quoy que la dévotion le gou­r­man­dast assez – i to pomimo, że dewo­cja w naj­mniej­szej mie­rze nie poskra­miała jego chuci. W każ­dych okre­ślo­nych oko­licz­no­ściach nasze postę­po­wa­nie można przed­sta­wić pod posta­cią prze­kąt­nej rów­no­le­gło­boku sił: u pod­stawy figury tkwi żądza albo korzyść, odci­nek zaś będący jej wyso­ko­ścią to nasze etyczne albo reli­gijne ide­ały. W wypadku Boucharda oraz, jak można przy­pusz­czać, w wypadku innych chłop­ców, któ­rych imiona wymie­nia on jako współ­uczest­ni­ków przy­jem­no­ści, odci­nek ów – odpo­wia­da­jący naboż­nej wyso­ko­ści – był tak krótki, że kąt utwo­rzony pomię­dzy pod­stawą a prze­kątną odpo­wia­da­jącą postę­po­wa­niu miał zale­d­wie kilka stopni.
Gdy pod­czas ferii Bouchard przy­jeż­dżał do domu, rodzice usta­wiali mu łóżko w tym samym pokoju, w któ­rym sypiała dora­sta­jąca poko­jówka. Za dnia dziew­czyna była ucie­le­śnie­niem cnoty, lecz zro­zu­miałe, że nie miała wpływu na to, co się działo, gdy spała. Na dobitkę wypra­co­wała sobie wła­sną pry­watną kazu­istykę, zgod­nie z którą to, czy istot­nie spała, czy też tylko uda­wała, nie miało zna­cze­nia. Póź­niej, gdy rok szkolny Jean-Jacques’a się zakoń­czył, oka­zało się, że oto w przy­do­mo­wym sadzie pasie krowy maleńka wie­śniaczka. W zamian za mie­dziaka dziew­czynka gotowa była speł­nić każde pra­gnie­nie mło­dego pani­cza. Jed­nak inna słu­żąca, która wcze­śniej zre­zy­gno­wała z obo­wiązku, albo­wiem przy­rodni brat Boucharda, który był prze­orem Cas­san, pró­bo­wał ją uwieść, powró­ciła, by stać się wkrótce kró­li­kiem doświad­czal­nym tego pierw­szego, jak rów­nież współ­uczest­niczką eks­pe­ry­men­tów ero­tycz­nych opi­sa­nych w dal­szych par­tiach rze­czo­nych Con­fes­sions.
Boucharda i następcę tronu fran­cu­skiego dzie­liła sze­roka i głę­boka prze­paść. A jed­nak kli­mat moralny, w któ­rym dora­stał przy­szły Ludwik XIII, przy­po­mi­nał pod wie­loma wzglę­dami ten, który ota­czał współ­cze­snego mu rodaka niż­szego stanu. W Jour­nal pióra Jeana Héroardak18, leka­rza mło­do­cia­nego diuka, znaj­duje się roz­le­gły i szcze­gó­łowy opis sie­dem­na­sto­wiecz­nego dzie­ciń­stwa. To prawda, Del­fin był dziec­kiem wyjąt­ko­wym – pierw­szym synem, jaki uro­dził się kró­lowi Fran­cji od ponad osiem­dzie­się­ciu lat. Ali­ści sama dro­go­cen­ność tego wyjąt­ko­wego infanta uwy­dat­nia nam, współ­cze­snym, naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i oso­bliwe cechy wycho­wa­nia, jakie ode­brał. Jeśli bowiem wszystko to było odpo­wied­nie dla dziecka, dla któ­rego wszak już ex defi­ni­tione nic nie było odpo­wied­nie, cóż więc – możemy zadać pyta­nie – było odpo­wied­nie dla zwy­kłych dzieci? Przede wszyst­kim Del­fin wycho­wy­wał się wraz z całym stad­kiem nie­ślub­nych lato­ro­śli swo­jego ojca, uro­dzo­nych z trzech albo czte­rech matek. Nie­któ­rzy z tych pocho­dzą­cych z mor­ga­na­tycz­nych związ­ków bra­cisz­ków i sio­strzy­czek prze­wyż­szali go wie­kiem, inni byli młodsi. Już wtedy, w wieku trzech lat – a być może nawet wcze­śniej – kró­le­wicz wie­dział bar­dzo dobrze, co to takiego „bękarty” i jak przy­cho­dzą na świat. Infor­ma­cję tę prze­ka­zy­wano mu nie­ustan­nie, a do tego w spo­sób tak pro­stacki i nie­okrze­sany, że dziecko czę­sto było wstrzą­śnięte. – Fi donc! – Del­fin mawiał o swo­jej gou­ver­nante, madame de Mont­glat – ależ to paskuda!

 
Wesprzyj nas