Powieść o demonicznym opętaniu, fanatyzmie religijnym, masowej histerii, nienawiści, walce politycznej i tragedii ludzkiej. Niezwykła, wielowątkowa książka Aldousa Huxleya.
Katolicki ksiądz Urbain Grandier spłonął na stosie we francuskim mieście Loudun w 1634 r. Czy jednak ktokolwiek wierzył, że był on czarnoksiężnikiem, sprawcą opętania przez diabła całego zgromadzenia mniszek, doświadczających regularnie histerycznego szaleństwa, bluźniących podczas takich paroksyzmów, przeklinających Boga i cały świat?
To nie miało znaczenia. Tłem jego tragedii był ewidentny spisek uknuty przez kardynała Richelieu oraz pomniejszych dostojników Kościoła. Grandier był ponad miarę rozwiązły i ponad miarę rozzuchwalony, a więc również niebezpiecznie żywy. A jednak, nawet gdy po nieludzkich torturach został spalony, diabły pozostały w Loudun ku uciesze i fascynacji swoich ofiar i licznych turystów przybywających tam z całej Europy.
„Diabły z Loudun” to porywająca opowieść autora o wydarzeniach w XVII-wiecznej Francji. Znajdziemy w niej wiele odniesień do świata nam współczesnego – świata, który nie poznał jeszcze do końca zjawiska tłumienia wolności strachem, bigoterią, zawiścią i żądzą…
Na jej podstawie Krzysztof Penderecki skomponował operę, Ken Russell wyreżyserował głośny film, a Jarosław Iwaszkiewicz napisał nowelę „Matka Joanna od aniołów”.
Diabły z Loudun
Przekład: Bartłomiej Zborski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 16 czerwca 2021
Diabły z Loudun
Rozdział pierwszy
Był rok 1605, kiedy Joseph Hallk1, satyryk i przyszły biskup, odwiedził po raz pierwszy Flandrię. „Ileż mijaliśmy zburzonych kościołów, nic się nie ostało krom ponurych szczątków, które mówiły podróżnym, że ongi były tu nabożność i nienawiść. Och, te żałosne ślady wojny! […] Jednakowoż (co wielce mnie dziwiło), kościoły upadają, a kolegia jezuickie wszędzie powstają. Próżno szukać miasta, gdzie by ich nie zakładano albo też nie wznoszono dla nich gmachów. Dlaczego jednak tak się dzieje? Byłaby nabożność nie tak niezbędna jak polityka? Bo też tym osobnikom (co jest także cechą lisa) najlepiej się wiedzie, gdy są najbardziej wyklinani. Nikt nie zaskarbił sobie tak wielkiej niechęci wśród zakonów jak oni; nikt nie jest tak znienawidzony jak oni; nikomu my, ludzie świeccy, nie jesteśmy tak przeciwni jak im, a jednak to trujące zielsko rośnie i się pleni”.
Pleniło się z bardzo prostego i wystarczającego powodu: chciał tego ogół. Dla samych jezuitów „polityka” – Hall i całe jego pokolenie wiedzieli o tym aż nadto dobrze – była rzeczą najważniejszą. Szkoły jezuickie powoływano w celu umocnienia Kościoła katolickiego, przeciwko jego nieprzyjaciołom, „libertynom” oraz protestantom. Zacni ojcowie pragnęli, iżby dzięki ich nauczaniu powstała klasa wykształconych laików, bez reszty jednak oddana interesom Kościoła. Według słów Ceruttiegok2 – które wzburzonego Micheletak3 doprowadzały niemal do szaleństwa – „podobnie jak okręcamy w powijaki członki dziecięcia w kołysce, by nadać im właściwe proporcje, jest też niezbędne, by od najwcześniejszej młodości, by tak rzec, okręcać także jego wolę, w taki sposób, żeby przez całe życie zachowała szczęśliwą i zbawienną giętkość”. Lecz choć duch dominacji był wystarczająco chętny, ciało metody propagandowej mdłe. Pomimo bowiem okręcania ich woli, niektórzy z najlepszych uczniów jezuitów po ukończeniu szkół zostawali wolnomyślicielami, a nawet, tak jak Jean Labadiek4, protestantami. Jeśli bowiem chodzi o „politykę”, jezuicki system nigdy nie spełnił oczekiwań jego twórców i nie okazał się tak skuteczny, jak liczyli. Ogółu nie obchodziła polityka, zależało mu tylko na dobrych szkołach, w których dzieci płci męskiej mogły nauczyć się tego wszystkiego, co powinien wiedzieć i znać dżentelmen. Jezuici zaspokajali tę potrzebę lepiej niż większość innych dostawców towaru zwanego edukacją. „Cóż takiego widziałem przez siedem lat spędzonych pod jezuickim dachem? Życie w umiarkowaniu, pilności i porządku. Ojcowie poświęcali każdą godzinę edukowaniu nas albo ścisłemu wypełnianiu swoich ślubów zakonnych. Prawdziwości moich słów niechże dowiodą świadectwa tysięcy, którzy, podobnie jak ja, pobierali u nich nauki”k5. Napisał to Wolter. Jego słowa potwierdzają doskonałość jezuickich metod nauczania. Jednocześnie jednak, i to bardziej zdecydowanie, cała jego droga życiowa dowodzi klęski „polityki”, której owe metody miały służyć.
Gdy młodego Woltera oddano do szkół, kolegia jezuickie były już stałym elementem krajobrazu edukacyjnego. Sto lat wcześniej to, co oferowały, wydawało się zdecydowanie rewolucyjne. W czasach gdy większość pedagogów była amatorami we wszystkim, wyjąwszy posługiwanie się rózgą, ich metody dyscyplinarne były stosunkowo łagodne, ich profesorowie zaś starannie dobierani i systematycznie kształceni. Uczyli oni szczególnie eleganckiej łaciny, przekazywali podopiecznym najnowsze osiągnięcia optyki, geografii i matematyki, organizowali „teatralia” (szkoły jezuickie słynęły z wystawianych na koniec semestru amatorskich przedstawień scenicznych), uczyli dobrych manier oraz szacunku dla Kościoła, a także (zwłaszcza we Francji, po konwersji Henryka IV) wpajali posłuszeństwo władzy królewskiej. Wszystko to powodowało, że każdy z członków typowej rodziny pochodzącej z klasy wyższej miał powody, by darzyć życzliwością kolegia jezuickie: czuła matka wzdrygająca się ze zgrozą na myśl, że jej młody synalek mógłby zostać poddany torturom cielesnym nieodłącznym dla staromodnej edukacji; uczony wujaszek duchowego stanu, zwolennik zdrowej i solidnej doktryny oraz cycerońskiego stylu wymowy; wreszcie ojciec, który jako urzędnik patriota był zwolennikiem monarchizmu, a jako roztropny bourgeois liczył na to, że Towarzystwo dzięki własnym zakulisowym wpływom dopomoże swojemu uczniowi w zdobyciu posady, miejsca na dworze, czy też jakiejś kościelnej synekury. Oto mamy na przykład poważaną i zamożną parę – monsieur Corneille z Rouen, Avocat du Roy à la Table de Marbre du Palais, i jego małżonkę. Ich syn, Pierre, jest tak obiecującym chłopcem, że postanawiają oddać go do szkoły jezuickiej. Oto monsieur Joachim Descartes, radca parlamentu w Rennesk6. W roku 1604 zabiera swojego najmłodszego syna – błyskotliwego i inteligentnego ośmiolatka o imieniu René – do niedawno założonego i wyposażonego przez króla kolegium jezuickiego w La Flèche. Oto również żyjący mniej więcej w tym samym czasie uczony kanonik Grandier z Saintes. Ma on bratanka, także syna prawnika, mniej zamożnego i nie tak szlachetnie urodzonego jak monsieur Descartes czy monsieur Corneille, ale również bardzo szanowanego i poważanego. Rzeczony chłopiec imieniem Urbain ma lat czternaście i jest fenomenalnie zdolny. Zasługuje przeto na najlepsze wykształcenie, a w sąsiedztwie Saintes można takowe otrzymać w kolegium jezuickim w Bordeaux.
W owym słynnym ośrodku nauczania znajdowała się wyższa szkoła dla chłopców, kolegium sztuk wyzwolonych, seminarium duchowne oraz szkoła studiów zaawansowanych, przeznaczona dla wyświęconych absolwentów. Tutaj nad wiek inteligentny Urbain Grandier spędził ponad dziesięć lat, początkowo jako uczeń, potem jako student teologii, wreszcie, po otrzymaniu święceń w 1615 roku, jako nowicjusz jezuicki. Nie, nie zamierzał wstępować do Towarzystwa, nie czuł bowiem powołania, aby podporządkowywać się obowiązującej w nim ścisłej dyscyplinie. Owszem, zamierzał zrobić karierę, lecz nie w zakonie, tylko jako ksiądz świecki. W profesji tej, ktoś o takich zdolnościach jak on, cieszący się poparciem i ochroną najpotężniejszej organizacji wewnątrz Kościoła, mógł liczyć na to, że zajdzie daleko. Na przykład otrzyma stanowisko kapelana u jakiegoś wielmoży, wychowawstwo przyszłego marszałka Francji lub kardynała; z czasem dostanie kapelusz kardynalski. Być może zostanie zaproszony, żeby popisać się swoją wyjątkową elokwencją przed biskupami, książętami krwi, a nawet przed samą królową? Może czekają go misje dyplomatyczne, wysokie urzędy w administracji, tłuste synekury, obfite dochody, jakich dostarczały połączone stanowiska? Byłyby też szanse – prawda, że wątłe, zważywszy na to, że nie był szlachetnego urodzenia, lecz nie tak znowu nieprawdopodobne – na jakieś dochodowe biskupstwo, które ozłociłoby mu i wypełniło szczęściem upływające lata życia.
U progu jego kariery wydarzenia wyraźnie potwierdzały najbardziej optymistyczne z tych oczekiwań. Albowiem w wieku lat dwudziestu siedmiu, po dwuletnim studiowaniu na poziomie zaawansowanym teologii wraz z filozofią, młody wielebny Grandier otrzymał nagrodę za tak wiele długich semestrów pilności i dobrego zachowania. Oto dzięki Towarzystwu Jezusowemu, w którego gestii to leżało, otrzymał prebendę w kościele Saint-Pierre-du-Marché w Loudun. Jednocześnie, dzięki tym samym dobroczyńcom, został mianowany kanonikiem kolegiaty Świętego Krzyża. Wstąpił więc na drabinę i teraz pozostało mu tylko wspinanie się.
Nowy proboszcz podążał powoli ku swojemu przeznaczeniu: oglądane po raz pierwszy Loudun okazało się niewielkim miasteczkiem położonym na wzgórzu i zdominowanym przez dwie wysokie wieże: kościoła Świętego Piotra oraz średniowiecznego stołpu należącego do wielkiego zamku. Jako symbol, jako socjologiczny hieroglif rysujący się na tle nieba, profil Loudun wydawał się cokolwiek archaiczny. Wieża nadal bowiem rzucała na miasto gotycki cień, jednak znaczna część mieszkańców była hugenotami, czującymi odrazę do świątyni, do której ta budowla należała. Wielki donżon wzniesiony przez hrabiów Poitiers nadal roztaczał wokół potężną moc, rychło jednak Richelieu miał stać się pierwszą potęgą w państwie i odtąd dni lokalnej autonomii oraz prowincjonalnych twierdz zaczęły być policzone. Nieświadom niczego, proboszcz wjeżdżał, by tak rzec, w ostatni akt sekciarskiej wojny, w prolog do rewolucji narodowej.
Z wzniesionej u bram municypalnej szubienicy zwisało kilka rozkładających się już trupów. W obrębie murów biegły takie same jak gdzie indziej brudne uliczki, krążyły takie same wonie: dym płonącego drewna, fetor ekskrementów, zapach drobiu i kadzidła, aromat wypiekanego chleba, smród koni, świń i niemytych ludzkich ciał.
Chłopi, rzemieślnicy, czeladnicy, służba – biedota miejska stanowiła niewiele znaczącą i bezimienną większość czternastotysięcznego miasteczka. Stojący nieco wyżej w hierarchii społecznej sklepikarze, mistrzowie rzemiosł oraz drobni urzędnicy tłoczyli się, niepewni jutra, na najniższym szczeblu mieszczańskiego szacunku i poważania. Ponad nimi, całkowicie uzależnieni od stojących niżej od siebie, jednak cieszący się niekwestionowanymi przywilejami oraz rządzący tamtymi na mocy boskiego prawa, stali zamożni kupcy, wykonujący wolne zawody, wreszcie osoby z wyższych sfer, uszeregowane w hierarchicznym porządku: drobna szlachta i znaczniejsi ziemianie, feudalni wielmoże i wyniośli prałaci. Tu i ówdzie można było napotkać nieliczne i maleńkie oazy kultury oraz obojętnej inteligencji. Wyjąwszy takie miejsca, klimat umysłowy Loudun był obezwładniająco prowincjonalny. Wśród bogatych zainteresowanie pieniędzmi i własnością, prawami i przywilejami było namiętne i notoryczne. Dwóm lub co najwyżej trzem tysiącom tych, którzy mogli pozwolić sobie na prowadzenie sporów sądowych albo też potrzebowali porady prawnej, oferowało w Loudun swoje usługi ni mniej, ni więcej, tylko dwudziestu adwokatów, osiemnastu radców, tyluż bajlifów i ośmiu notariuszy.
Wolny czas i energię zaabsorbowani sprawami majątkowymi poświęcali na drobne, przyjemne, acz monotonne zajęcia, na nieustające radości i katusze życia rodzinnego, na plotkowanie o bliźnich oraz na ceremonie religijne, że zaś ludność Loudun była podzielona pod względem wyznaniowym – także na niewyczerpane i cierpkie spory teologiczne. Nic nie świadczy o tym, iżby w czasie, gdy poprzedni proboszcz administrował parafią w Loudun, istniała tam jakaś autentycznie duchowa religijność. Zainteresowanie życiem duchowym rozpowszechnia się bowiem wyłącznie wokół wyjątkowych indywidualności, które dzięki bezpośredniemu doświadczeniu wiedzą, że Bóg jest duchem, toteż należy wielbić go sercem. Oprócz sporej liczebnie grupy łotrów, Loudun miało swoich sprawiedliwych, a także ludzi o najlepszych intencjach; miało swoich pobożnych, a nawet gorliwie wierzących. Brakowało tam jednak świętych, bodaj jednego mężczyzny czy kobiety, których sama obecność jest samouzasadniającym się dowodem na możliwość wnikliwszego wejrzenia w wiekuistą rzeczywistość, bardziej dogłębnego związku z boską Podstawą wszelkiego istnienia. Osoba tego pokroju miała się pojawić w obrębie murów miejskich dopiero sześćdziesiąt lat później. Kiedy po straszliwych udrękach fizycznych i duchowych Louise du Tronchay przybyła wreszcie do Loudun i rozpoczęła pracę w miejscowym szpitalu, natychmiast stała się ośrodkiem intensywnego i żarliwego życia duchowego. Ludzie w rozmaitym wieku i rozmaitego stanu przybywali tłumnie, żeby pytać ją o Boga, prosić o radę i pomoc. „Zbytnio tu nas kochają – napisała Louise do swojego spowiednika w Paryżu – i czuję się tym mocno zasromana, ilekroć bowiem prawię o Bogu, ludzie tak mocno się wzruszają, że zaczynają płakać. Trwoży mnie fakt, że sama się przyczyniam, iż tak wysoko mnie cenią”. Pragnęła tedy – uciec i ukryć się, stała się jednak więźniem pobożności mieszkańców miasta. Kiedy odmawiała modlitwę, chorzy często doznawali uzdrowienia. Odczuwała zawstydzenie i upokorzenie, gdy przypisywano jej także cuda. „Gdyby się okazało, że kiedykolwiek sprawiłam cud – napisała – powinnam uważać się za potępioną”. Po kilku latach przełożeni nakazali jej wyjazd z Loudun. Obywateli pozbawiono w ten sposób jedynego żywego okna, poprzez które przebijały promienie Światła. Rychło też ostygły namiętności, zainteresowanie życiem duchowym. Sprawy w Loudun znów zaczęły biec poprzednim, utartym torem – tak jak niegdyś, dwa pokolenia wcześniej, gdy Urbain Grandier przekraczał jego mury.
Od samego początku opinia publiczna była mocno podzielona w stosunku do osoby nowego proboszcza. Większość obywatelek pobożniejszej płci bardzo go chwaliła. Poprzedni, nieżyjący curé był zramolałym zerem. Jego następca okazał się mężczyzną w rozkwicie młodości, słusznego wzrostu, atletycznie zbudowanym, roztaczającym wokół siebie atmosferę władczej powagi, a nawet (jak orzekli niektórzy współcześni) majestatu. Miał duże ciemne oczy, a jego biret okrywał bujne ciemne kędziory. Miał też wysokie czoło, orli nos, a do tego czerwone, pełne i wyraziste usta. Jego podbródek zdobiła wytworna szpiczasta bródka, a górną wargę ocieniał wąski, również ciemny wąsik, starannie pielęgnowany i pomadowany: jego symetrycznie po obu stronach nosa zakręcone końcówki przypominały parę kokieteryjnych pytajników. „Postfaustowski” obserwator powiedziałby, spoglądając na jego portret, że oto ma przed sobą jakiegoś bardziej zmysłowego, bynajmniej nieodstręczającego i tylko mniej inteligentnego Mefistofelesa w księżowskim kostiumie maskaradowym.
Tę uwodzicielską powierzchowność uzupełniały zalety towarzyskie w postaci wykwintnych manier oraz umiejętności prowadzenia żywej i dowcipnej konwersacji. Grandier potrafił zgrabnie i z polotem odwrócić komplement, a jego spojrzenie towarzyszące w takiej sytuacji słowom wyrażało tym większy podziw, gdy dama, z którą prowadził rozmowę, była dobrej prezencji. Nowy proboszcz, co wkrótce stało się aż nazbyt oczywiste, interesował się swoimi parafiankami w znacznie większym stopniu, niżby to wynikało z jego obowiązków duszpasterskich.
Życie Grandiera przypadło na szary świt czasów, które można by nazwać Epoką Przyzwoitości. W całym średniowieczu oraz na początku współczesnych dziejów przepaść pomiędzy oficjalną doktryną katolicką a praktyką poszczególnych duchownych była kolosalna i, najwyraźniej nieodwołalnie, niemożliwa do zasypania. Trudno doprawdy wskazać jakiegokolwiek średniowiecznego czy też renesansowego autora, który nie uznawałby za pewnik, iż większość kleru – od najdostojniejszego prałata aż do najskromniejszego mnicha – jest zepsuta do szpiku kości. Zepsucie to dało początek Reformacji, która z kolei zapoczątkowała Kontrreformację. Po soborze trydenckim zbrodniczych i skandalicznie prowadzących się papieży było coraz mniej, aż w połowie siedemnastego wieku gatunek ów wyginął ze szczętem. Nawet niektórzy biskupi, którzy otrzymali sakrę tylko dlatego, że byli młodszymi synami arystokratów, podjęli pewne wysiłki, żeby przestrzegać w swoim postępowaniu zasad przyzwoitości i godności. Niższy kler kontrolowany był przez czujniejszą teraz i bardziej skuteczną w działaniu administrację kościelną, wewnętrznym zaś strażnikiem była żarliwość takich organizacji, jak Towarzystwo Jezusowe czy też Kongregacja Oratorianówk7. We Francji, gdzie monarchia posługiwała się Kościołem w celu wzmocnienia władzy centralnej kosztem protestantów, wielkich panów oraz tradycji lokalnej autonomii, godne zachowanie duchowieństwa stało się przedmiotem monarszej troski. Ogół bowiem nie będzie poważał Kościoła, którego słudzy mają na sumieniu skandaliczne wybryki. L’État – lecz również l’Eglise – c’est Moi; brak poszanowania dla Kościoła jest równoznaczny z brakiem poszanowania dla króla. „Pamiętam – napisał Bayle w jednym z rozległych przypisów do wielkiego Dictionnairek8 – pamiętam, jak któregoś dnia indagowałem pewnego dżentelmena, który opowiadał mi o niezliczonych przypadkach rozwiązłości weneckiego kleru, w czym leży przyczyna tego, że tamtejszy Senat toleruje coś takiego, coś, co godzi w honor religii i państwa. Odparł mi, że dobro publiczne obliguje władcę do udzielania przebaczenia, pragnąc zaś wyjaśnić mi znaczenie tych zagadkowych słów, dodał, że Senatowi wielce odpowiada to, iż lud darzy pogardą kapłanów i mnichów, albowiem wtedy są oni mniej zdolni do wzniecenia rewolty. Jednym z powodów – prawił dalej ów mąż – dla których jezuici są tak niemili Doży, jest to, że zachowują oni dużą godność, co powoduje, że pozostają w estymie u niższych stanów i dlatego są zdolniejsi do wywołania buntu”. We Francji przez cały siedemnasty wiek polityka prowadzona przez państwo wobec rozwiązłości kleru była dokładnie przeciwna niż ta, jaką prowadził wenecki senat. Ponieważ ten ostatni obawiał się naruszenia obowiązującego porządku przez duchowieństwo, nie miał nic przeciwko temu, żeby kapłani upodobnili się pod względem konduity do wieprzy, a jednocześnie darzył awersją przyzwoitych jezuitów. Silna politycznie, a do tego silnie gallikańskak9 monarchia francuska nie miała powodu, żeby obawiać się papieża, w Kościele zaś znalazła użyteczne narzędzie do sprawowania rządów. Właśnie dlatego traktowała przychylnie jezuitów i odwodziła księży od popełniania grzechu nieczystości czy też przynajmniej nierozważnych czynówk10. Nowy proboszcz rozpoczął karierę w czasie, gdy skandale z udziałem duchowieństwa stawały się coraz bardziej nie w smak władzy świeckiej.
W mającym charakter autobiografii opisie własnego, przypadającego na siedemnasty wiek, dzieciństwa oraz młodości niemal rówieśny Grandierowi Jean-Jacques Bouchardk11 pozostawił nam Les Confessions, materiał tak klinicznie obiektywny, tak doskonale wolny od wszelkich wyrazów żalu i ubolewania czy też od jakiegokolwiek moralnego wartościowania, że dziewiętnastowieczni badacze mogli opublikować go wyłącznie z przeznaczeniem do prywatnego użytku, opatrując wymownymi komentarzami, dotyczącymi bezprzykładnej jakoby deprawacji autora. Jednak pokolenia wychowanego na pracach Havelocka Ellisa i Krafft-Ebinga, Hirschfelda i Kinseya dzieło Boucharda już nie oburza. Choć przestało ono szokować, nieuchronnie jednak budzi zdziwienie. Jakże bowiem zaskakujące jest to, że poddany Ludwika XIII opisuje mniej przyzwoite formy aktywności seksualnej beznamiętnym, rzeczowym tonem, na podobieństwo współczesnej studentki wypełniającej rubryki ankiety podsuniętej jej przez antropologa czy też psychiatry opisującego historię choroby! Descartes był starszy od niego o dziesięć lat, na długo jednak, nim filozof ów przystąpił do wiwiseksji tych wijących się z bólu automatów nazywanych przez prostackie umysły psem i kotem, Bouchard przeprowadzał serię psycho-chemiczno-fizjologicznych eksperymentów na pokojówce swojej matki. Dziewczyna ta, gdy po raz pierwszy skierował na nią uwagę, była pobożna i nieomal agresywnie cnotliwa. Działając z cierpliwością i wnikliwością godną Pawłowa, Bouchard uwarunkował ów wytwór ślepej wiary, tak że panna została w końcu żarliwą wyznawczynią Filozofii Naturalnej, równie chętną do służenia jako obiekt obserwacji i eksperymentów, jak i do samodzielnych poszukiwań badawczych. Na stoliku obok łoża Jean-Jacques’a piętrzyło się pół tuzina tomów in folio poświęconych anatomii oraz medycynie. Pomiędzy dwiema schadzkami z pokojówką, czy też nawet pomiędzy dwiema pieszczotami należącymi do procedury jakiegoś eksperymentu, ów osobliwy poprzednik Plossa i Bartelsak12 otwierał wydanie De Generationek13, swojego Fernelak14 albo Ferrandak15 i studiował odpowiedni rozdział, podrozdział albo akapit. Jednakże, w przeciwieństwie do większości sobie współczesnych, nie wierzył ślepo autorytetom. Lemniusk16 albo Rodericus à Castrok17 mogli pisać, co się im tylko podobało, o nieprawdopodobnych i niepokojących właściwościach krwi menstruacyjnej – Jean-Jacques uznał, że musi sam sprawdzić, czy naprawdę posiada ona wszystkie owe domniemane właściwości. Przy teraz już ochoczym udziale dziewczyny przeprowadził kilkanaście prób, żeby przekonać się, że od niepamiętnych czasów doktorzy, filozofowie i teolodzy w swoich śmiesznych szkolarskich czapkach z kwadratowym daszkiem czy też w swoich biretach plotą wierutne głupstwa. Od krwi miesięcznej nie więdła trawa, nie odbierała ona blasku zwierciadłom, nie rozrywała pąków winorośli, nie rozpuszczała asfaltu ani nie tworzyła wdzierających się trwale w ostrze noża rdzawych plam i zacieków. Wszelako nauki biologiczne straciły jednego ze swoich najbardziej obiecujących badaczy – by uniknąć konieczności poślubienia swojej współpracownicy, a zarazem corpus vile – Bouchard wyjechał pośpiesznie z Paryża, by szukać szczęścia na papieskim dworze. Pragnął jedynie biskupstwa in partibus, bodaj nawet w Bretanii, jakiegoś skromnego, małego beneficjum przynoszącego intratę w wysokości sześciu–siedmiu tysięcy liwrów rocznie – ot i wszystko. (Descartes dzięki rozsądnemu zainwestowaniu schedy po ojcu osiągał rocznie sześć i pół tysiąca liwrów dochodu. Nie była to zawrotna suma, przynajmniej jednak filozof ów mógł prowadzić życie dżentelmena). Biednego Boucharda beneficjum jednak ominęło. Znany współczesnym wyłącznie jako autor traktatu Panglossia oraz zbioru wierszy w czterdziestu sześciu językach, między innymi koptyjskim, w narzeczach Indian peruwiańskich oraz japońskim, zmarł, nie ukończywszy czterdziestki.
Tymczasem nowy proboszcz był zbyt normalny i zbyt cielesne powodowały nim żądze, żeby chciał zmieniać łóżko w laboratorium. Jednakże, podobnie jak Bouchard, pochodził on z rodziny szacownych bourgeoise, podobnie jak Bouchard odebrał edukację w zakonnej szkole z internatem; podobnie jak Bouchard był inteligentnym uczonym i zapalonym humanistą; podobnie wreszcie jak Bouchard liczył na zrobienie wspaniałej kariery w Kościele. Pod względem społecznym, kulturowym – być może należy mówić tu również o powinowactwie temperamentów – ci dwaj mieli wiele wspólnego. Toteż można uznać, iż wszystko to, co Bouchard mógłby powiedzieć o swoim dzieciństwie, latach szkolnych oraz rozrywkach wakacyjnych w domu, znajduje odniesienie także do osoby Grandiera.
Świat wyzierający z kart Confessions mocno przypomina świat, jaki odsłaniają nam współcześni seksuologowie – zapewne należałoby ująć rzecz przenośnie i użyć słów „jeszcze mocniej”. Mamy więc dzieci oddające się zabawom seksualnym – do woli i często, albowiem dorośli najwyraźniej niezbyt im w tym przeszkadzali. W szkole, pod opieką zacnych ojców, nie uprawia się forsownych sportów i gier, toteż nadmiar chłopięcej energii może znaleźć ujście wyłącznie w nieustannej masturbacji oraz w praktykowaniu wolnymi popołudniami homoseksualizmu. Zagrzewające do wysiłku przemowy, kaznodziejska retoryka, spowiedzi i ćwiczenia dewocyjne jedynie w pewnym stopniu ograniczały te praktyki. Bouchard wspomina, że podczas czterech wielkich świąt kościelnych powstrzymywał się od zwykłych praktyk seksualnych aż na osiem albo nawet dziesięć dni z rzędu. Skądinąd nigdy nie zdołał przedłużyć tego okresu do pełnych dwóch tygodni quoy que la dévotion le gourmandast assez – i to pomimo, że dewocja w najmniejszej mierze nie poskramiała jego chuci. W każdych określonych okolicznościach nasze postępowanie można przedstawić pod postacią przekątnej równoległoboku sił: u podstawy figury tkwi żądza albo korzyść, odcinek zaś będący jej wysokością to nasze etyczne albo religijne ideały. W wypadku Boucharda oraz, jak można przypuszczać, w wypadku innych chłopców, których imiona wymienia on jako współuczestników przyjemności, odcinek ów – odpowiadający nabożnej wysokości – był tak krótki, że kąt utworzony pomiędzy podstawą a przekątną odpowiadającą postępowaniu miał zaledwie kilka stopni.
Gdy podczas ferii Bouchard przyjeżdżał do domu, rodzice ustawiali mu łóżko w tym samym pokoju, w którym sypiała dorastająca pokojówka. Za dnia dziewczyna była ucieleśnieniem cnoty, lecz zrozumiałe, że nie miała wpływu na to, co się działo, gdy spała. Na dobitkę wypracowała sobie własną prywatną kazuistykę, zgodnie z którą to, czy istotnie spała, czy też tylko udawała, nie miało znaczenia. Później, gdy rok szkolny Jean-Jacques’a się zakończył, okazało się, że oto w przydomowym sadzie pasie krowy maleńka wieśniaczka. W zamian za miedziaka dziewczynka gotowa była spełnić każde pragnienie młodego panicza. Jednak inna służąca, która wcześniej zrezygnowała z obowiązku, albowiem przyrodni brat Boucharda, który był przeorem Cassan, próbował ją uwieść, powróciła, by stać się wkrótce królikiem doświadczalnym tego pierwszego, jak również współuczestniczką eksperymentów erotycznych opisanych w dalszych partiach rzeczonych Confessions.
Boucharda i następcę tronu francuskiego dzieliła szeroka i głęboka przepaść. A jednak klimat moralny, w którym dorastał przyszły Ludwik XIII, przypominał pod wieloma względami ten, który otaczał współczesnego mu rodaka niższego stanu. W Journal pióra Jeana Héroardak18, lekarza młodocianego diuka, znajduje się rozległy i szczegółowy opis siedemnastowiecznego dzieciństwa. To prawda, Delfin był dzieckiem wyjątkowym – pierwszym synem, jaki urodził się królowi Francji od ponad osiemdziesięciu lat. Aliści sama drogocenność tego wyjątkowego infanta uwydatnia nam, współczesnym, najbardziej niezwykłe i osobliwe cechy wychowania, jakie odebrał. Jeśli bowiem wszystko to było odpowiednie dla dziecka, dla którego wszak już ex definitione nic nie było odpowiednie, cóż więc – możemy zadać pytanie – było odpowiednie dla zwykłych dzieci? Przede wszystkim Delfin wychowywał się wraz z całym stadkiem nieślubnych latorośli swojego ojca, urodzonych z trzech albo czterech matek. Niektórzy z tych pochodzących z morganatycznych związków braciszków i siostrzyczek przewyższali go wiekiem, inni byli młodsi. Już wtedy, w wieku trzech lat – a być może nawet wcześniej – królewicz wiedział bardzo dobrze, co to takiego „bękarty” i jak przychodzą na świat. Informację tę przekazywano mu nieustannie, a do tego w sposób tak prostacki i nieokrzesany, że dziecko często było wstrząśnięte. – Fi donc! – Delfin mawiał o swojej gouvernante, madame de Montglat – ależ to paskuda!