Po znakomitym debiucie powieścią „Znachor” Michał Śmielak powraca ze swoją drugą książką. W trzymającym w napięciu, bezkompromisowym thrillerze z mistrzowską precyzją obnaża ciemne i ponure zakamarki ludzkiej duszy – od wieków niezmiennie podatnej na kuszenie i skłonnej, aby tłumaczyć małe i nikczemne czyny wielkimi ideami.


WnykiWnyki to urocza wioska zatopiona w górskim krajobrazie Karkonoszy, do której przenoszeni są duchowni, którzy nadszarpnęli zaufanie swoich zwierzchników i parafian. Czas płynie tam jakby wolniej, gościnność mieszkańców uspokaja, średniowieczny kościółek zachęca do zadumy, nawet jeśli miejscowe legendy mówią o Kościele Chrystusa Mściwego, gdzie podobno sam Zbawiciel schodzi z krzyża, aby brutalnie wymierzać sprawiedliwość…

Młody kapłan, ksiądz Piotr Dębicki, przyjeżdża tutaj na urlop i tydzień później znika bez śladu. Nieoficjalnego śledztwa podejmuje się Kosma Ejcherst, poproszony o to przez swojego wuja, wpływowego biskupa. W ten sposób trafia do Wnyków – i tak jak zwierzę zbyt późno orientuje się, że wpadło w sidła zastawione przez myśliwego – tak i on nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia.

Kosma rozpoczyna nierówną walkę o prawdę w świecie kłamstw, niedomówień i prywatnych wizji porządku świata, w którym nikomu nie można ufać.

Zdegenerowani księża, wioska spowita zmową milczenia, policjant pokłócony z Bogiem. Z której strony nadejdzie zagrożenie? Czy prawda sumienia się obroni? A czymże jest prawda?

***

Daj się złapać we Wnyki! Ekscytujący wielowątkowy thriller, znakomita literatura rozrywkowa, nie tylko na lato.
Robert Wiśniewski, „Magazyn Dobre Książki”

 

Zobacz trailer

Michał Śmielak
Wnyki
Wydawnictwo Initium
Premiera: 10 września 2021
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Wnyki


Prolog


Upały miały dopiero nadejść i pozbawić świat tchu, a w prowincjonalnym kościółku Jezus Chrystus, wciąż jeszcze przybity do krzyża, miał dopiero z niego zejść, by wymierzyć sprawiedliwość grzesznym. Ale tego dnia wszystko, co ważne na świecie, działo się przy niewysokim kamiennym murku otaczającym kościół i cmentarz we Wnykach. Opierał się o niego starszy mężczyzna, składając ręce jak do modlitwy, a Kosma tkwił tam, zły na siebie, tak że nie zauważył jego przybycia. Obcy pojawił się jakby znikąd, stanął obok i bez słowa przywitania po prostu wpatrywał się w nieduży kościół, który niczym kot przycupnął na skraju lasu. Trwali tak w ciszy i napięciu, prawie jak w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek meczu otwarcia, o wszystko lub o honor.
– Zabiłbyś pan dla mnie proboszcza? – zapytał spokojnym głosem przybysz, ot tak, jak się pyta o mijający dzień.
Kosma spojrzał na potencjonalnego zleceniodawcę pierwszego w swoim życiu zabójstwa, całkiem zwyczajnego mężczyznę przed sześćdziesiątką, kiepsko ubranego, nieogolonego, lecz niewyglądającego na menela.
– Co pan?! – oburzył się nawet trochę przesadnie, ale chyba tak wypadało.
– A to nie było sprawy – rzucił tym samym, spokojnym głosem mężczyzna. – Nie było pytania.
Nastała niezręczna cisza, której nikt nie chce zazwyczaj przerywać w obawie o słowa, które wskutek tego mogłyby paść z ust drugiej osoby. Mogą one przecież stanowić o sensie kolejnych lat.
– Dlaczego chce pan go zabić? – zapytał wreszcie Kosma, bojąc się, że mężczyzna odejdzie, pozostawiwszy go z nierozwiązaną zagadką planowanego zamachu na księdza.
– Ja? – zdziwił się. – Nie, ja nie chcę. Po prostu uważam, że on powinien zginąć.
– Czy ja panu wyglądam na mordercę?
– Broń Boże, nic z tych rzeczy – odparł obcy, wyraźnie zmartwiony faktem, że mógł kogoś urazić.
– To co pan z tym pytaniem…
– No bo tak wychodzi, że pan go możesz zabić.
– Jak wychodzi?
– Statystycznie. Otóż słyszałem, że jeden na dziesięciu ludzi to jest taki, że może zostać mordercą. Geny, panie, czy coś takiego. Pytałem już ośmiu, nikt nie chciał, no to pan powinien chcieć.
– Jak ośmiu, to jeszcze jeden został, jest nadzieja. – Kosma wdał się w niecodzienną polemikę.
– No, ośmiu i ja, czyli dziewięciu. Pan jesteś dziesiąty.
– Niby ze statystyką się nie dyskutuje, ale zmartwię pana, nie zabiję proboszcza. Dlaczego miałbym to zrobić tak w ogóle?
Mężczyzna przeciągnął się i ponownie oparł o murek. Cały czas wpatrywał się w kościół, chyba szukał odpowiednich słów.
– To zły człowiek. Naprawdę zły. Tak jak złe są te noce, gdy wybuchają rewolucje, jak złe są domy, w których od lat ludzie popełniają samobójstwa. Zły. Należy mu się.
– To chyba policja powinna się nim zająć?
– Daj pan spokój… – Machnął ręką w ten lekceważący sposób, typowy dla wszystkich, którzy zdają sobie sprawę, jak działa ten świat.
– Skoro wszyscy wiedzą…
– Pewnie, że wiedzą. Dlatego tutaj jest. Bo to zły człowiek w złym miejscu. I nie chodzi o to, że w niewłaściwym. Bo to właściwy człowiek we właściwym miejscu. Czasem się mówi, że ktoś został powołany do tego czy tamtego, ale mówi się tak tylko o tych dobrych. A ci źli też są powoływani. Ktoś musi robić złe rzeczy w złych miejscach.
Kosma powoli dochodził do wniosku, że trafił na lokalnego wariata, ostatecznie samozwańczego filozofa. Czy taki ktoś może mu pomóc w zadaniu, które go tutaj czekało? Można zacząć od wariata, czemu nie.
– Pokrętna logika – zgodził się. – I straszna zarazem.
– Straszna – przytaknął mężczyzna bez specjalnego entuzjazmu. – Dlatego pytam, czyby pan go nie zabił. Sprawiedliwości stanie się zadość. Przemyśl pan to jeszcze raz.
– Nawet w obliczu tych faktów nie skuszę się na pana propozycję – odpowiedział Kosma.
– No nic. – Mężczyzna lekko odbił się od murku i otrzepał ręce z pyłu. – Jezus sam to pewnie załatwi.
– A nie lepiej jednak policja? – rzucił Kosma, chcąc przedłużyć konwersację, bo facet ewidentnie zbierał się do drogi. Niby wariat, ale dyskusja była co najmniej ciekawa. – W końcu Bóg sprawiedliwy, ale nierychliwy.
– O nie, tu się pan mylisz – odpowiedział mężczyzna szybko i po raz pierwszy na niego spojrzał. – Nie tutaj. Wiesz pan, jak nazywają ten kościół?
– Na tabliczce jest napisane, że Chrystusa Króla.
– Tak napisane. Ale jak nazywają? – Obcy zmrużył oczy, co ozdobiło jego zmęczoną twarz szalonym i nieprzewidywalnym korytarzem zmarszczek.
– No nie wiem.
– Chrystusa Mściwego. Tak mówią.
Oparł się ponownie o murek i wlepił wzrok w świątynię.
– Mieszkańcy? – zapytał Kosma.
– Tak. Ale nie tylko…
– Skąd to się wzięło? Ta nazwa.
– Bo tutaj kara następuje szybko. Jakby istniał ktoś, kto testuje działanie Sądu Ostatecznego właśnie tu, we Wnykach, w tym kościele. Jezus.
– Jezus? – Kosma zaczynał mieć pewność, że jednak ma do czynienia z wariatem.
– Tak, ten tutaj, z kościoła. Wisi na krzyżu, przybity, jak trzeba, ale czasem z niego złazi i idzie wymierzyć sprawiedliwość. Stąd mówi się, że to kościół Jezusa Mściwego.
Mężczyzna ponownie się odwrócił i spojrzał Kosmie w oczy.
– Widzę, że pan jesteś człowiek małej wiary, nie wierzysz mi. Ale uwierzysz…
Mężczyzna przeciągnął się, machnął ręką – chyba w geście pożegnania – odwrócił się na pięcie i odszedł. Kosma odprowadzał go wzrokiem do momentu, gdy ten zniknął za zakrętem leśnej drogi. Zastanawiał się nad rozmową i nad tym, ile w niej było paplaniny szaleńca, a ile prawdy. Podobno wariatami zwie się ludzi, którzy cały czas mówią prawdę. Wkrótce miał się przekonać, ile racji jest w tym powiedzeniu.
. . .

Kilka dni wcześniej
Gabinet biskupa Mariana Kawęckiego wręcz zmuszał do postawy pokornej i pełnej uległości. Wszystko tutaj było ciężkie, zabytkowe, a już na pewno bez wyjątku cholernie drogie. Poczucie własnej wartości szarego człowieka atakowały obrazy, arrasy, lichtarze, wiekowe meble, grube dywany i – jako główny oprawca – olbrzymie biurko, przy którym bez wątpienia coś musiał podpisać Piłsudski, Kościuszko albo inny narodowy bohater. Patrzyłeś na ten mebel i już wiedziałeś, że jego historia kładzie na łopatki całe dzieje twojej mizernej rodziny. Zwykłe pieprzone biurko przedstawiało sobą więcej niż drzewo genealogiczne przeciętnego rodu Kowalskich. Równość, wolność i braterstwo, psia jego mać!
– No siadaj, Gabrysiu, siadaj. – Biskup zwrócił się do Kosmy niezwykle protekcjonalnie, ale miał do tego pełne prawo. Był jego wujkiem i zawsze używał jego pierwszego imienia, którego Kosma nienawidził. Idąc za przykładem Wołodyjowskiego, zaczął zatem używać drugiego imienia. Ale chłopak zawdzięczał wujkowi w życiu tak wiele, że pewnie i jego wnuki nie będą w stanie spłacić tego długu. Oczywiście jego wnukom.
– Weźmiesz sobie urlop, wiesz? – Biskup niby zapytał, ale raczej stwierdził fakt. Nie miało całkowicie znaczenia to, że Kościół katolicki i policja to dwie różne instytucje. Jeśli wujek mówił, że Kosma bierze urlop, to właściwie mógł się zacząć pakować. Wypadało protestować?
– Urlop? – zdziwił się dla zasady.
– Dokładnie, Gabrysiu. Pojedziesz do takiej małej miejscowości w górach, nazywa się Wnyki, niedaleko Jeleniej Góry. Jest tam pewna niejasność, którą trzeba sprawdzić, że tak powiem: zbadać. Wiesz, Gabryś, tak po policyjnemu.
– No, ale jak jestem na urlopie, to nie mogę działać służbowo – zaprotestował nieśmiało Kosma i już kończąc to zdanie, wiedział, że palnął głupotę i lepiej było się nie odzywać. Niestety język zawsze miał szybszy niż głowę, dlatego wywalono go z wielkim hukiem z seminarium.
Biskup Kawęcki poczuł chyba to samo, bo odchylił się na fotelu z lekkim uśmieszkiem i kontynuował niezrażony:
– Został tam odesłany ostatnimi czasy pewien młody ksiądz. Wiesz, na takie wakacje, odpoczynek, kontemplację. Coś jak Jezus na pustynię. Miał sobie wszystko spokojnie przemyśleć, co robił dobrze, a co niekoniecznie, porozmawiać z Bogiem, odnaleźć go na nowo. Takie pustelnie robią dobrze młodym i niepokornym umysłom, Gabrysiu.
Spojrzał wymownie w stronę siostrzeńca, po czym sięgnął do szuflady. Wyjął z niej sporych rozmiarów saszetkę i położył na biurku.
– Chłopak w trakcie tego zbawiennego dla jego duszy odpoczynku zniknął – westchnął biskup, jakby opowiadał raczej o losach serialowej postaci niż o prawdziwym zaginięciu.
– Tak po prostu? – zapytał Kosma.
– Tak po prostu – przytaknął biskup. Przesunął w jego stronę saszetkę. – Tutaj masz trochę rzeczy, które ci pomogą w całej sprawie. Żebyś tam nie biedował, ale i nie rzucał się za bardzo w oczy. Masz urlop bezpłatny, nie chcę, żebyś był stratny. Nie będę zresztą uczył policjanta, jak ma działać. No i zdjęcia chłopaka, jakieś tam notatki, kancelaria wszystko przygotowała.
– Co się z nim mogło stać? – zapytał Kosma odważnie, uruchomił mu się od razu mechanizm śledczego i zamiast wujka Mariana widział teraz przed sobą ważnego świadka w nowo prowadzonej sprawie.
– Miejmy nadzieję, że nic strasznego. Podobno zniknął, zabierając ze sobą wszystkie rzeczy. Uciekł niby. Ale ja tego chłopaka dobrze znam, Gabrysiu. Bardzo dobrze znam. Wiedział, że po burzy zawsze wychodzi słońce, że jeśli wytrzyma i wróci, to będzie dobrze. Nie uciekłby, obiecał mi to.
No tak, obietnic składanych wujowi się dotrzymuje, bo on dotrzymuje swoich. I trzeba mieć dużo szczęścia, żeby móc mu jakąkolwiek złożyć.
– No i żeby była jasność, ta parafia, do której trafił, to nie jakiś Sybir. To normalna, spokojna mieścina, z dość sporą trzódką i do tego całkiem przywiązaną do swoich pasterzy. Z dala od zgiełku wielkiego świata, ale za to dużo bliżej Boga.
– Czyli wiemy, że nic nie wiemy – podsumował Kosma.
– Gabrysiu, gdybym coś wiedział, to posyłałbym tam ciebie? Czego uczą w tej policji? Gotów jestem pomyśleć, że zostawiłeś ten swój bystry umysł w seminarium. Ależ byłby z ciebie ksiądz! Rzym czekał z otwartymi drzwiami, a ty musiałeś mi narobić takiego wstydu.
Wuj Marian wypominał mu przy każdej okazji porzucenie kariery duchownego, nazywał to nawet całkiem otwarcie zdradą. Był jednak bardzo rodzinnym i kochającym człowiekiem, mimo gniewu i smutku pomagał Kosmie, jak tylko potrafił.
– Rozumiem, że nie muszę stawiać się na komendzie, mogę jechać prosto na miejsce?
– Tak, Gabrysiu, no i ile by ci tam nie zeszło, to się niczym nie martw. Tutaj wszystko jest załatwione.
Oczywiście, że załatwione. Skoro biskup mógł zorganizować niedoszłemu księdzu etat w policji, i to od razu w dochodzeniówce, to co za problem załatwić mu urlop.
– Dlaczego tam trafił, na tę kontemplację?
– Potrzebował oddechu.
– Wujku, nie mam dziesięciu lat i jakby ci umknęło, pracuję w policji. Przy rodzinnym obiedzie możemy sobie gawędzić o byle czym, dogryzać cioci Eugenice z powodu staropanieństwa, ale teraz potrzebuję konkretów. Skoro wysłano go na takie wakacje, to coś nawywijał. Skoro zniknął, musiał mieć powód. Ponad wszelką wątpliwość jedno może łączyć się z drugim.
– Gabrysiu, zaufaj mi, powód jego zniknięcia i ten, wskutek którego trafił do Wnyków, nie mają żadnej korelacji.
– Wolałbym sam o tym zdecydować.
– Synku, jeśli nawet pojedziesz dzisiaj w miejsce, z którego go relegowano, i zapytasz kogokolwiek o księdza Piotra, to wszyscy jak jeden mąż będą go chwalić i żałować jego odejścia.
– A jednak zbłądził!
– Tak, zbłądził. Jednak dzięki opatrzności Bożej zdążyliśmy go złapać za rękę, nim spadł z wysokiej skały.
– Podpadało to pod kodeks karny? – zapytał wprost Kosma.
Wuj spojrzał na niego zimno, nieznacznie się skrzywił w grymasie niechęci. Na co dzień otaczał go wianuszek pochlebców i współpracowników, których traktował niemal jak służących. Nie był przyzwyczajony do niewygodnych pytań, takich, jakie zadają policjanci czy na przykład dziennikarze, podła kasta obierająca sobie ostatnio za cel Kościół katolicki.
– Ksiądz Piotr Dębicki nie zrobił niczego, co mogłoby skompromitować ciebie jako policjanta zajmującego się tą sprawą. Nie wszystko, co złe, zawarte jest w kodeksie karnym. Możemy na tym zakończyć temat.
Kosma już wiedział, że niczego więcej od niego nie wyciągnie, będzie musiał zabrać się do policyjnej roboty i samemu odkopywać prawdę. Ruszył w stronę drzwi, lecz tuż przed chwyceniem za klamkę osadził go w miejscu głos wuja, nieco bardziej szorstki niż dotychczas.
– Dzwoniłeś do matki?
No tak, a już miał nadzieję, że nie poruszą tego tematu.
– Sam wiesz, że dzwoniłem. I że nie odbiera.
– Gabryś, to twoja matka. Może nie odbierać, mówić różne rzeczy, jednak nadal cię kocha ponad życie.
– Ona kocha tylko Jezusa.
– Może pojedź do niej – zasugerował wujek Marian, jakby nie słyszał uszczypliwości z ust siostrzeńca. – To dla niej ciężkie.
Kosma odwrócił się w jego stronę.
– Do widzenia, wujku. – Zamykając drzwi, usłyszał jeszcze:
– Z Bogiem, synu.
I tak przypieczętował swój los.

Dzień pierwszy


Wnyki powitały go świeżą wiosną, królującym wszędzie fioletowym i białym bzem, natarczywie żółtymi mleczami i innym kwieciem, którego nazwy prawdziwy mężczyzna raczej znać nie powinien. Nawigacja prowadziła go jak po sznurku przez senne zaułki, tak odmienne od ulic Warszawy, że w mieszczuchu z krwi i kości budziły wręcz lęk. Dokładnie o tej godzinie – a było tuż po dziewiątej – stolica łapała drugi oddech. Z ulic znikały korki, a chodniki zapełniały się mamami, babciami i opiekunkami wytrwale pchającymi wózki w stronę nowych placów zabaw, nadając dzięki temu nieco człowieczeństwa świeżo postawionym osiedlom.
We Wnykach za to cisza i spokój, nawet błąkającego się psa nie uświadczysz. Długa ulica główna skupiała wszystko, co można zamknąć w haśle „chleba i igrzysk”. Stadion z nierówną i średnio zadbaną murawą okolony drewnianymi ławeczkami, łuszcząca się farba oznajmiała przyjezdnym, że niezwyciężone są barwy żółto-zielone. Stojąca po sąsiedzku szkoła – raczej skromna, parterowa, z przylegającymi przedszkolem i żłobkiem. W ustawowej odległości od szkoły, umożliwiającej sprzedaż napojów wyskokowych, rozgościł się sklep, dość pospolity, choć nie było przed nim ławeczki okupowanej przez lokalną lożę szyderców, zamiast tego właściciel zafundował strudzonym klientom kilka rzucających cień na drewniane stoliki parasoli. Pewnie tak samo jak w całej Polsce, sklep był obowiązkowym punktem odwiedzin po niedzielnej mszy, a nie godzi się przecież, aby wierni podpierali świeżo wypranymi koszulami sklepowe mury. Kościół znajdował się na dalekim końcu ulicy, gdzie asfalt ginął w pojawiającym się z całą mocą wiosennej zieleni lesie.
We wsi nie mogło zabraknąć remizy Ochotniczej Straży Pożarnej, czyli centrum rozrywek wszelakich, miejsca zebrań lokalnej społeczności, w niektóre soboty przeistaczającego się w klub nocny, a w zależności od tego, czy ktoś się rodził, żenił, czy umierał, w salę restauracyjno-balową. Z okien samochodu wszystko wyglądało sielsko i zwyczajnie, choć może jednak nie do końca, bo brakowało krzykliwych reklam. Parasole przed sklepem nie reklamowały żadnego browaru czy dostawcy wysoko słodzonych napojów, szyld nad wejściem do baru był drewniany i schludny, chyba nawet ręcznie malowany. Fasada remizy pięknie odmalowana w delikatny odcień żółci, czysta i zadbana. Jakoś tak nie po miejsku, nie po polsku.
Kosma miał zarezerwowany nocleg w jedynej agroturystyce w okolicy. Zaskakujące, że miejscowość w górach nie rzuciła się jak wszystkie sąsiednie na turystów i ich pieniądze. Wręcz oaza niepolskości w krainie wyciskania klienta do ostatniej kropli debetu. Skalę zjawiska poznał, objeżdżając Tatry motocyklem (okres pomiędzy seminarium a policją, czas przemyśleń i spożywania nieprzyzwoitych ilości alkoholu). Podróż przez Słowację to relaks i piękno, nikt nie próbuje cię rozjechać na drodze, a jeśli ktoś łamie przepisy i wyprzedza w terenie zabudowanym, to musi mieć polskie blachy. Przejazd przez słowackie miejscowości przypomina widok bawarskich landszaftów, zadbane domki, czyste i zamiecione ulice, schludne ogródki przy restauracjach. Przekroczenie granicy z ukochaną Rzeczpospolitą przenosi cię od razu do świata sfrustrowanych mistrzów kierownicy, a każdy piękny widok przesłaniają stragany z oscypkami, ciupagami i Janem Pawłem II w milionie odsłon. Jeśli na Słowacji ktoś rozłoży stragan, to najpewniej Polak. Staliśmy się ludem koczowniczo-jarmarcznym, bez dwóch zdań i cienia wątpliwości.
Wnyki były inne. Ten pierwszy symptom niezwykłości mieściny – pierwsze ostrzeżenie – został przez Kosmę kompletnie zignorowany. Jak i pozostałe. Jednak ostrzeżenia mają to do siebie, że przychodzą cicho i niepostrzeżenie, jak kolejne spóźnione do kina osoby, które po seansie tworzą już tłum. Kwatera znajdowała się w uroczym domku schowanym za płotem okupowanym przez budzącą się do życia winorośl. Kilka popękanych, lecz zamiecionych schodków, skrzypiąca furtka, chodniczek ze starych płyt, jakoś bardziej przyjaznych dusz niż wszędobylska kostka brukowa. Przed drewnianym domkiem na ławce drzemała babcia okutana w klasyczny strój domowego superbohatera: podomkę. Nie obudziło jej skrzypienie furtki, pochrapywała cichutko, przechylona na prawą stronę.
– Dzień dobry – przywitał się Kosma niebyt głośno, by nie wystraszyć gospodyni.
Kobiecina drgnęła, otworzyła oko, po chwili drugie i zerwała się na równe nogi, zakładając jedną ręką okulary, a drugą szukając czegoś w kieszeni fartucha. Poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem, bo wyjęła z triumfującym uśmiechem lekko wymiętą kartkę, odsunęła ją nieco od siebie, zmierzyła gościa wzrokiem od stóp do głów, odchrząknęła i zaczęła czytać:
– Dzień dobry. Dom jest bardzo ładny, podpiwniczony, całości sto dwajścia metrów. Pokoje są cztery, poza tym salon, kuchnia, no i garaż. Jest prąd, woda i szambo całkiem nowe, co za bardzo nawet nie śmierdzi i nie wybija. Internet też możecie mieć. A jakie sąsiady spokojne, olaboga. – Babcia teatralnym gestem przyłożyła rękę do policzka i pokiwała głową na boki, po czym kontynuowała wywód: – Ciche są i nie wadzą nikomu, bardzo niepijące, a i będzie z dwajścia lat z okładem, jak żeśmy się ostatni raz pobili, to i nie ma się co bać.
Odsunęła kartkę, rozejrzała się, jakby szukała podsłuchu, nachyliła się lekko i dodała szeptem:
– Tym bardziej że stary siedzi za alimenta, więc całkiem spokój.
Wzrok wrócił na kartkę.
– Do sklepu blisko, a i do kościoła, do szkoły, remiza obok, samo dobro, powietrze czyste, nie krakowskie. – Tutaj pogroziła palcem. – Nic, tylko kupować, mieszkać, dzieci rodzić.
Po ostatnim argumencie ponownie otaksowała gościa czujnym wzrokiem.
– Jedyne trzysta tysięcy i możecie brać – dodała lekko wątpiącym głosem, chyba przeczuwając, że nie stoi przed nią kupiec.
– Dzień dobry pani. Zasmucę, ale ja tylko na pobyt.
– A, letnik! – Nie wiadomo, czy się ucieszyła, czy zmartwiła. – A to dzień dobry, wchodźcie do środka, pokój pokażę. Bo widzi pan, biznes z letnikami to taki średni tutaj, wiadomo, to chyba czas chałupę sprzedać i do córki do miasta iść. Tam ciepło, palić w piecu nie trzeba, bo wszystko ze spółdzielni mają. Kartkę mi wypisała, bo ja tam nie wiem, co mówić, a ona teraz gada, że ten, no, marketing najważniejszy.
– Ma rację. Właśnie zauważyłem, że tak z turystami to wam nie po drodze we Wnykach.
Gospodyni jakby nie zauważyła zaczepki, przeprowadziła go przez parter, minęli po drodze kuchnię i salon, po czym weszli na poddasze.
– A to będzie wasz pokój. – Otworzyła drzwi do schludnie urządzonego pomieszczenia, nie był to może mokry sen letnika, ale nie ocierał się także o dramat nieudanych wakacji w Egipcie. Łóżko, szafa, biurko, stolik z czajnikiem elektrycznym i dwoma w miarę czystymi szklankami. Do tego okno na ulicę, podstawa małomiasteczkowego monitoringu.
– Ładny pokoik, w sam raz – pochwalił Kosma, niewiele kłamiąc, czym chyba uradował gospodynię.
– Będzie zadowolony. A na długo u nas?
– Jakiś czas. Zobaczymy, kiedy obowiązki wezwą do powrotu. Tydzień, dwa, nie więcej, jak sądzę.
– A to przyjechał na odpoczynek, taki wiosenny urlop?
– Trochę odpoczynku, trochę pracy – rzucił, starając się szybko uciąć temat. Postanowił nie obnosić się z faktem, że jest policjantem, choć pewnie prędzej czy później to wyjdzie.
– Artysta? – zapytała podejrzliwie, cofając się o pół kroku.
– Boże uchowaj – zaprzeczył żywiołowo. – Żaden artysta, właściwie niepijący.
– No to tak, to nie artysta. – Kobieta jakby się uspokoiła. Zmieszana schowała kartkę do kieszeni fartucha. – Różni tu bywają, szukają niby tej, no, weny. Pisarze najgorsi, chleją, nie golą się, wody po sobie nie spuszczą. Tylko klepią w ten komputer z takim wzrokiem, jakby po tej marihuaninie byli. W telewizji widziałam.
– No ja nie pisarz.
Gospodyni skinęła głową, powoli, jakby do końca nie wierzyła.
– Śniadania o siódmej, a obiad o czternastej. Mogę przygrzać na kolację, jak gdzie zabłądzi w górach.
– Dziękuję. – Kosma uśmiechnął się i zrzucił plecak na podłogę. – Ale dzisiaj w góry nie idę. Chcę najpierw zwiedzić okolicę. Słyszałem, że macie tutaj piękny cmentarzyk i ciekawy kościół.
Zamilkła i spojrzała z przenikliwością niezbyt często spotykaną w oczach starszych ludzi.
– Tak, mamy. Traficie bez problemu, bo to na końcu ulicy. Jak się w stronę remizy idzie.
Nie wspomniał gospodyni, że już dzisiaj odwiedził to miejsce i że pierwszą osobą, którą spotkał we Wnykach, był tajemniczy mężczyzna chcący zlecić mu morderstwo.
– A ksiądz proboszcz będzie? Albo wikary? – zapytał.
– Proboszcz pewnie tak, rano w ogródku siedzi albo przy winogronach, bo wino do mszy to sam robi.
– A wikary?
– U nas ksiądz sam. Mało nas, nieczęsto tutaj kogoś przysyłają do pomocy, chybaby nie wyżył. Chrzcin i wesel niewiele. Więcej pogrzebów, jak to teraz.
– Takie czasy.
– Ano takie. Czyli obiad szykować?
– Szykować.
– No to z Bogiem. – Kobieta wyszła z pokoju i poczłapała na dół.
Położył torbę z laptopem na łóżku i rozejrzał się za dostępem do prądu. Kiedyś człowiek w hotelu kładł się najpierw na wyrku, żeby sprawdzić, czy wygodne, dzisiaj pierwszą czynnością stało się namierzenie gniazdek i podpięcie ładowarki, potem szukanie Wi-Fi.
Jaki plan na dziś? Od czego tu zacząć? Jako policjant mógł się schować za legitymacją i od razu większość drzwi się otwierała. Mimo wyssanej z mlekiem matki Polki nieufności do policji ludzie zazwyczaj współpracowali. Tym razem jednak postanowił obyć się bez tego – taka też była koncepcja po części uzgodniona z wujkiem Marianem, sługą Chrystusa w randze biskupa. Dzwonił do Kosmy po drodze i przekonywał, że to bardzo zżyta i spokojna społeczność, przed obcym policjantem zamkną się wszystkie drzwi, usta i serca. Co innego przed letnikiem, który po prostu czasem o coś zapyta. Poradził, żeby najlepiej uwiódł jakąś lokalną dziewczynę, to na pewno pomoże. No cóż, plan może i był dobry, ale chłopcy idący do seminarium najczęściej nie są mistrzami podrywu. Kosma nie stanowił wyjątku.
Oczywiście punkt pierwszy nie budził wątpliwości: trzeba po prostu zapytać proboszcza o to, co się stało z Piotrem Dębickim, miał już ułożony w głowie plan, który chyba nie będzie za bardzo naciągany. Co do kościoła, to liczył na kościelnego albo kogoś w tym rodzaju, którego będzie można delikatnie wypytać o to i owo. Sklep nie powinien stanowić problemu, w każdej małej społeczności to lokalna centrala wymiany wiadomości.
Zgarnął telefon, klucze, portfel i zbiegł do samochodu, po drodze nie napotykając gospodyni. Drogę do kościoła już znał, ciekawe, czy spotka ponownie w pobliżu tego oryginała? Może tym razem pociągnie go mocniej za język i dowie się czegoś więcej o Jezusie schodzącym z krzyża i wymierzającym sprawiedliwość. Fantazja ludzka nie zna granic, był nawet taki film, Jezus Chrystus – łowca wampirów. Oglądali go w seminarium w wielkiej tajemnicy, niczym małolaty porno w sekrecie przed matką. Skoro ktoś wymyślił dla zbawiciela rolę mordercy wampirów, to dlaczego nie mógł sprowadzić go do roli schodzącego z krzyża mściciela?
Pogoda była obłędna, wiosna krzyczała, ogłaszając wszem wobec, że jest latem, zagłuszając wszelkie głosy sprzeciwu. Spojrzał na samochód i postanowił ruszyć pieszo – przy okazji może kogoś się spotka, z kimś pogada? Tak, najpierw kościół i cmentarz. O sklep zahaczy w drodze powrotnej, od razu zrobi mały zapasik na wieczór, może jakieś piwko, koniecznie konserwa, w końcu miał urlop, a co to za wczasy w górach bez konserwy tyrolskiej. Układając w głowie scenariusze rozmowy z proboszczem i kościelnym, maszerował poboczem, przez całą drogę nie niepokojony przez nikogo. Nie minął go żaden rowerzysta czy zapakowany do granic możliwości samochód z tradycyjnym polskim potworem urlopowym składającym się z wkurwionych rodziców i wrzeszczących dzieci. W końcu dojrzał znajomy murek, z lekka tylko przysłaniający kościół.
Cmentarz przylepiony do kościoła był stary, jak stare są przygniecione do ziemi drewniane chatynki, zarośnięte trawą mury zrujnowanych dworków czy zapomniane przez świat krzyże na rozstajach nieuczęszczanych dróg. Nikt tu nie planował alejek, same znajdowały drogę wśród przysadzistych nagrobków i ziemnych mogił, praktycznie niespotykanych w większych miastach. Brak było wymyślnych rzeźb, marmurowych płyt, jarmarcznych zniczy i przerośniętych wieńców. Był za to spokój i wisząca w powietrzu pamięć o przodkach. No i niepozorna dziewczyna, bezszelestnie niczym duch przemierzająca alejki z dużym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi. Zobaczyła Kosmę ostrożnie wchodzącego na teren cmentarza i z lekkim uśmiechem podeszła do niego, wyciągając rękę.
– Cześć. Jestem Maja. – Miała dźwięczny głos, naturalny uśmiech i delikatny makijaż. Burza rudych włosów podkreślała brąz oczu i idealnie współgrała z ciemną karnacją. Krótko mówiąc, urlopowany policjant poczuł, że się zakochuje od pierwszego wejrzenia.
– Kosma – rzucił krótko, nieco przestraszony jej bezpośredniością.
– Pięknie! – skwitowała z autentycznym entuzjazmem. – Jak ci bracia z Potopu, Kiemlicze. Im było Kosma i Damian, ale to pewnie wiesz.
Wiedział. Ale nieczęsto spotyka się kobietę, która czytała Potop. Miłość się pogłębiała.

 
Wesprzyj nas