Historia trzech sióstr, których życie skomplikowały wojna i miłość. Znakomita powieść, której bohaterki można pokochać całym sercem.


Rzeki płyną, jak chcąKlara, Róża i Amelka. Panny Terechowiczówny. Przed wojną jeździły z rodzicami do wód, mieszkały w wytwornym pensjonacie, a matka pilnowała, by parasolkami chroniły delikatną cerę przed słońcem. Rok 1914 wywrócił życie sióstr, podobnie jak milionów ludzi w Europie, do góry nogami. Ojciec poszedł na front, a majątek bez jego opieki szybko zaczął podupadać.

Lata mijają. Matka na przemian rozpacza i modli się, Róża wciąż jest trzpiotką, a Klara, mimo protestów starej gosposi Ludwiżanki, urabia sobie ręce po łokcie. Amelka wbrew woli zszokowanej rodziny postanawia podjąć pracę w szpitalu wojskowym w Warszawie. Jednak to zaledwie grom przed prawdziwą burzą. Po kilku miesiącach zawiadamia bowiem rodzinę, że wraca do rodzinnego majątku z… mężem. Żołnierzem, którego poznała w szpitalu.

Kim jest mąż Amelki? Jak jego obecność w dworze wpłynie na życie Klary, Róży i ich matki? Czy Amelka może być pewna uczuć męża?

Ałbena Grabowska – popularna i ceniona pisarka, która niezwykłe imię, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza bułgarskim korzeniom. Z wykształcenia lekarka, doktor nauk medycznych ze specjalizacją w neurologii i epileptologii. Popularność wśród czytelników zawdzięcza przede wszystkim bestsellerowej sadze Stulecie Winnych. Potencjał tej epickiej opowieści dostrzegli również filmowcy i w 2018 roku rozpoczęła się realizacja serialu w gwiazdorskiej obsadzie. Prócz Stulecia Winnych spod pióra Ałbeny Grabowskiej wyszły m.in. trylogia Alicja w krainie czasów i powieści Coraz mniej olśnień, Matki i córki oraz Lady M. Mieszka z trójką dzieci, trzema kotami oraz psem w podwarszawskim Brwinowie.

Ałbena Grabowska
Rzeki płyną, jak chcą
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 13 kwietnia 2021
 
 

Rzeki płyną, jak chcą

ROZ­DZIAŁ I

Pościel łopo­tała na wie­trze. Do jej wypra­nia Klara zużyła ostat­nią por­cję ługu, którą zna­la­zła w domu. Kiedy powie­działa o tym matce, ta zała­mała ręce i zaczęła cicho szlo­chać, jakby brak ługu był naj­więk­szym nie­szczę­ściem, jakie je spo­tkało.
– Szkoda, że nie wzię­łaś połowy – ode­zwała się w końcu.
– I tak było mało. – Klara sta­rała się nadać swemu gło­sowi ton pełen sza­cunku i zro­zu­mie­nia dla nie­za­rad­nej matki. – Wszystko pięk­nie wyprane – dodała.
Matka objęła ją, czego Klara nie zno­siła, ale godziła się z tym, bo rozu­miała, że matce jest to potrzebne. Jako naj­star­sza z trzech córek musiała wiele rze­czy zro­zu­mieć, a czego nie była w sta­nie pojąć swoim dwu­dzie­sto­dwu­let­nim umy­słem, pró­bo­wała przy­jąć do wia­do­mo­ści. To dru­gie ciężko jej szło. Lubiła rozu­mieć. Lubiła wie­dzieć. Skoń­czyła prze­cież pen­sję, i to z wyróż­nie­niem. Chciała się uczyć w stu­dium nauczy­ciel­skim. Mogłaby zostać nauczy­cielką, gdyby nie wojna. O tak, gdyby nie wojna, mogłoby się zda­rzyć wiele dobrego dla Klary, jej matki i pozo­sta­łych dwóch sióstr – ślicz­nej Róży i prak­tycz­nej Ame­lii. Pozo­sta­łyby jak przed wojną panien­kami we dwo­rze, pięk­nymi panien­kami, trzeba dodać – przy­naj­mniej doty­czyło to Róży i Ame­lii, bo ona nie uwa­żała się za szcze­gól­nie ładną. Sądziła raczej, że jest przy­stojna. To słowo, cho­ciaż zare­zer­wo­wane dla męż­czyzn, według Klary paso­wało do jej urody lepiej niż śliczna, ładna czy piękna. Klara miała pewną szla­chet­ność rysów cha­rak­te­ry­styczną dla lepiej uro­dzo­nych, dumny pod­bró­dek, pro­sty nos, ale już oczy jej się nie podo­bały. Śliczne panienki, takie jak Róża, miały wiel­kie nie­bie­skie oczęta oko­lone dłu­gimi, pod­wi­nię­tymi rzę­sami. Jej były bar­dziej szare, niczym niebo tuż przed burzą, nie tak duże i głę­boko osa­dzone. Na pen­sji jedna z jej naj­więk­szych rywa­lek, Lusia, powie­działa, że takie oczy nazy­wają się „zło­dziej­skie”. Klara trza­snęła ją wtedy w twarz, za co została uka­rana pię­cioma ude­rze­niami linijką po ręce. Nie żało­wała. Nikt nie będzie nazy­wał jej zło­dziejką. Ni­gdy wię­cej nie spo­tkała Lusi i nie tęsk­niła za nią. Co do ust, to naj­ład­niej­sze wśród sióstr miała Ame­lia. Czer­wone, lekko wydęte, takie, które mówią o swo­jej wła­ści­cielce, że w zależ­no­ści od potrzeb może je wydąć, uda­jąc roz­ka­pry­szoną, albo zło­żyć w ciup, a wtedy będzie skromną, miłą dziew­czyną. Wargi Klary nie były ani tak czer­wone, ani tak wydatne. Raczej ciemne, równe, bez dzióbka pośrodku. Nikt inny w rodzi­nie nie miał takich. Cie­kawe, po kim ona ma te usta? – pytała Ame­lia, kiedy myślała, że Klara jej nie sły­szy. Sama się nad tym zasta­na­wiała. Nie po matce, kobie­cie kla­sycz­nie pięk­nej, po któ­rej oczy odzie­dzi­czyła Róża, a usta Ame­lia. Ojciec też nie miał takich ust, ani obaj dziad­ko­wie. Podob­nie bab­cia Zosia, czyli mama ojca, drobna kobietka o maleń­kich ustecz­kach, zgrab­nym nosku i dużych brą­zo­wych oczach. Bab­cia Zosia zmarła, rodząc brata ojca, który ją prze­żył zale­d­wie o kilka godzin. Pozo­sta­wała jesz­cze babka Leoka­dia, która zmarła, kiedy Klara była malutka, a teraz stra­szyła je zza grobu suro­wym spoj­rze­niem z por­tre­tów na ścia­nie i w rodzin­nych opo­wie­ściach. Ponoć była to bar­dzo surowa osoba, która trzy­mała córkę krótko, a męża trak­to­wała z zimną uprzej­mo­ścią. Babka Leoka­dia lubiła zama­wiać dla sie­bie por­trety i jej córka, a matka Klary, Róży i Ame­lii, miała ich w domu bez liku. Prak­tycz­nie w każ­dym pokoju wisiał jakiś por­tret babki Leoka­dii. Nie, ona też nie miała takich ust, dziw­nych i szpet­nych. Za to włosy Klara miała naj­ład­niej­sze z sióstr. Gęste, brą­zowe, mięk­kie. Ukła­dały się pięk­nie i mogłaby z nich wycza­ro­wy­wać wspa­niałe koki, anglezy i korony, gdyby przy­wią­zy­wała do fry­zury jaką­kol­wiek wagę.
– Panienka ze dworu nie powinna wią­zać wło­sów w byle jaki węzeł – uty­ski­wała matka.
– Wygod­niej mi wtedy robić w polu, mamo – odpo­wia­dała spo­koj­nie, a matce wil­got­niały oczy.
– Panienka ze dworu nie powinna robić w polu – doda­wała Ludwi­żanka, słu­żąca, która została z nimi po tym, jak przez Nie­bie­lów prze­ta­czali się na prze­mian Niemcy i Rosja­nie.
– A kto ma robić w polu? – pytała Klara i pochy­lała się nad grząd­kami wraz z Ludwi­żanką. – Ty też nie powin­naś robić w polu, tylko pole­ro­wać rodzinne sre­bra.
Z całego majątku obra­biały jedy­nie nie­wiel­kie poletko, sadziły ziem­niaki, mar­chew. Pozo­stałe pola zara­stały trawą i koni­czyną. Przy­naj­mniej dwie krowy i kózka miały co jeść.
– Pozby­ły­ście się już rodzin­nych sre­ber – sap­nęła raz Ludwi­żanka. – Poszły mię­dzy ludzi.
Ludwi­żanka miała na imię Wła­dy­sława, ale nikt jej tak w Nie­bie­lo­wie nie nazy­wał. Ona jedna się ostała w dziu­ra­wym majątku i Klara łapała się na myśli, że ni­gdy by tego wszyst­kiego nie prze­trzy­mała, gdyby nie Ludwi­żanka, jej rubasz­ność, szorst­kość i wieczne psio­cze­nie.
– Dokąd idziesz, Klar­ciu? – spy­tała ją, kiedy już Klara powie­siła te nie­szczę­sne prze­ście­ra­dła, poszewki i poszwy wyprane za pomocą połowy potrzeb­nego ługu i natarła ręce gli­ce­ryną, by­naj­mniej nie z próż­no­ści, tylko dla­tego, że miała skórę bar­dzo wraż­liwą na ług.
– Chcia­łam iść nad rzekę, chwilę posie­dzieć – wyznała Klara, modląc się, żeby Ludwi­żanka nie zago­niła jej do obiadu, grzą­dek, opo­rzą­dze­nia kur­nika czy obory. W końcu dziś miał być wielki dzień w Nie­bie­lo­wie.
– Idź, idź, dziecko. – Ludwi­żanka mach­nęła ręką. – Odpocz­nij. My tu sobie damy radę.
Sie­działa zatem nad rzeką i zasta­na­wiała się nad tym wszyst­kim, co się zda­rzyło i co się miało zda­rzyć, czyli nad tym, co wie­działa i czego wie­dzieć nie mogła. Zaką­tek był odpo­wiedni na tego typu roz­pa­mię­ty­wa­nie, na myśle­nie nad czymś, czego nie spo­sób było ogar­nąć. Rzeka bowiem nie była rzeką, jedy­nie kory­tem, wyschnię­tym pomni­kiem nie­gdyś rzeki, która posta­no­wiła swoje leże opu­ścić i prze­nieść się gdzie indziej, pra­wie dwa­dzie­ścia wiorst dalej. Jak ona to zro­biła, nikt nie wie­dział, nie zauwa­żył albo też nie chciał dostrzec. To było dziwne, ponie­waż potrze­bo­wała jedy­nie czte­rech lat, aby opu­ścić poprzed­nie miej­sce i uwić sobie nowe gniazdo, może nale­ża­łoby powie­dzieć – zna­leźć nowe koryto. Rzeka nazy­wała się Bora, ale nikt nie mówił „idę nad Borę”. Zresztą jeśliby kto tak powie­dział, to nie wia­domo byłoby, czy ma na myśli wyschnięte koryto czy też nową wodę. Wszy­scy mówili „Rze­czu­cha” i Klara uwa­żała, że to dobra nazwa dla rzeki, która za nic ma prawa przy­rody, tylko pły­nie sobie, jak chce. Dawna Rze­czu­cha była bli­żej ich ziem i z niej czer­pali wodę, żeby pod­le­wać pola i zagony ziem­nia­ków. Ojciec długo przed wojną kazał wyko­pać nową stud­nię bli­żej dworu i zasy­pać starą, wysy­cha­jącą, i cho­ciaż matka sar­kała na to, Klara uwa­żała, że woda dostępna pod domem, po którą nie trzeba cho­dzić po śniegu czy lodzie do Rze­czu­chy, sta­nowi bło­go­sła­wień­stwo losu. Wie­działa, że w innych domach wody jest pod dostat­kiem, a nie­które jej kole­żanki z pen­sji chwa­liły się, że mają u sie­bie łazienki, ale u nich w Nie­bie­lo­wie wciąż kró­lo­wało „stare”. I stud­nia była naj­star­sza. Żuraw zepsuł się w niej wieki temu. Klara pamię­tała, że go napra­wiano, ale kiedy ojciec odje­chał, a żuraw się zepsuł ponow­nie, nie posłały po nikogo. Za każ­dym więc razem, gdy zanu­rzała w studni wia­dro przy­mo­co­wane żela­znym hakiem do kija, odma­wiała krótką modli­twę dzięk­czynną za dale­ko­wzrocz­ność ojca.
Ojciec poszedł na wojnę, a listy od niego prze­stały dosta­wać dwa lata temu. Poszedł wal­czyć za ojczy­znę, mimo pła­czu i bła­gań matki, mimo że kazała wszyst­kim trzem dziew­czyn­kom paść na kolana i pro­sić ojca, by tego nie robił. Klara nie chciała bła­gać ojca, żeby został. Uwa­żała, że matka postę­puje nie­wła­ści­wie, że jest samo­lubna. Po co było każ­dego wie­czoru modlić się „o wojnę powszechną za wol­ność ludów”, powta­rzać za ojcem, że wojna jest nie­unik­niona, przy każ­dej oka­zji odmie­niać słowo „wol­ność” przez wszyst­kie przy­padki, skoro gdy wojna przy­szła, to zaczął się płacz? Klara do tej pory wzdry­gała się, wspo­mi­na­jąc krzyk matki:
– Samą mnie zosta­wiasz! Na pastwę Rosjan!
Jesz­cze gorzej było, kiedy wspo­mi­nała ojca bło­go­sła­wią­cego każdą z nich po kolei i zimne słowa matki:
– Idź i nie wra­caj, bo nie masz serca.
Potem oczy­wi­ście pła­kała, prze­pra­szała jego por­tret wiszący nad komin­kiem, sta­wiała kwiaty pod zdję­ciem ślub­nym, jedy­nym, jakie mieli razem, bo wszyst­kie inne zdję­cia przed­sta­wiały ją samą albo z cór­kami lub same córki. Były też zdję­cia ojca w mun­du­rze napo­le­oń­skim, pamiątka z cza­sów, kiedy byli bogaci. Wojna spra­wia, że czło­wiek staje się biedny. Biedny, cho­ciaż może o sobie mówić, że jest wolny. To nie­spra­wie­dliwe, pomy­ślała.
Nie zauwa­żyła, kiedy stały się biedne. Pew­nie zbie­gło się to z odej­ściem chło­pów z majątku. Cho­ciaż tak naprawdę chłopi nie ode­szli. Dalej miesz­kali tam, gdzie przed­tem, tylko nie byli ich. Pie­nią­dze skoń­czyły się bar­dzo szybko, trudno powie­dzieć dla­czego. Pytała matkę, ale ona nie umiała albo nie chciała jej wyja­śnić. Nie mogli pła­cić chło­pom za pracę, nie było „jaśnie pana”, a chłop bez gospo­da­rza to nie chłop.
– Chłopu możesz nie pła­cić – pra­wiła Ludwi­żanka – ale pan musi nad nim stać z batem. Kiedy nie stoi, chłop se robi, co chce.
– Prze­cież jest Nie­mir­ski – mówiła Ludwi­żance. – Zarządca powi­nien ich pil­no­wać.
– Ale zarządcy pil­no­wał twój ojciec – gasiła dys­ku­sję słu­żąca.
– Dla­czego my nie mamy pie­nię­dzy, Ludwi­żanko? – pytała innym razem. – Prze­cież mie­li­śmy.
Ludwi­żanka i na to pyta­nie potra­fiła odpo­wie­dzieć.
– Pan zosta­wił pani, ale pani, jak to pani, poje­chała do War­szawy, na bzdury wydała. Pani zawsze żyła ponad stan.
– To my nie byli­śmy tak bogaci, jak myśla­łam?
Ludwi­żanka wzru­szyła ramio­nami.
– Ja tam nie wiem. Mnie pła­cili dobrze.
– A mnie się wydaje, że i ojciec, i mama wszyst­kim pła­cili dobrze. – Klara wzięła matkę w obronę. – Dla­tego pie­nią­dze się skoń­czyły.
Słu­żąca poki­wała głową.
– Przy­szedł Nie­mir­ski – kon­ty­nu­owała Klara – i zażą­dał jakiejś ogrom­nej sumy na zasiew i na nowe konie. Matka mu dała, a potem Niemcy zabrali.
– Nie­mir­ski powie­dział, że Niemce zabrały. – Ludwi­żanka prze­rwała pracę w kuchni i wzięła się pod boki. – Widziała panienka te Niemce?
Pokrę­ciła prze­cząco głową. Na szczę­ście nie widziała. Byli we wsi i zabrali chło­pom ziarno na zasiew i zwie­rzęta. Kwity zosta­wili. Dzięki Bogu, do dworu nie przy­szli.
– No wła­śnie – sap­nęła kobieta. – Nie wia­domo, co one zabrały.
– Nie­mir­ski kwity poka­zał. Musie­li­śmy podzie­lić się z chło­pami jedze­niem.
– Ład­nie ze strony pani, ale ja panience powiem, że jak kto serce ma mięk­kie, to co inszego musi mieć twarde.
Klara wes­tchnęła. Trudno było odmó­wić Ludwi­żance racji. Chłopi stra­cili ziarno na zasiew, a to od nich zje­dli, zamiast zasiać. Coraz gło­śniej doma­gali się zapłaty, jedze­nia, a matka nie miała ani jed­nego, ani dru­giego. Przy­cho­dził Nie­mir­ski, brał sre­bra do sprze­da­nia, ale cią­gle było mało, cho­ciaż nic nie rosło. Uspo­ka­jał matkę, że sobie pora­dzą, a on nie taki czło­wiek, żeby z kobiet zdzie­rał, prze­cie widzi, jak jest. Wresz­cie zło­żył matce pro­po­zy­cję, a matka uznała ją za roz­sądną.
– Póki pan nie wróci, a wojna się nie skoń­czy – powie­dział to w takiej, a nie odwrot­nej kolej­no­ści – pani pła­cić tym ludziom nie będzie, bo nie ma z czego – zaczął.
Matka mogła zro­bić jedy­nie obu­rzoną minę, ale nie pro­te­sto­wać, bo Nie­mir­ski miał zupełną rację.
– Oni ni­gdzie nie pójdą, bo nie mają dokąd. No to zostaną, będą dalej pole obra­biać, a pani pła­cić w natu­rze. I każdy będzie zado­wo­lony.
Matka wzdry­gnęła się na tę „naturę”, ale ski­nęła głową. Nie­mir­ski poszedł, a Klara zwró­ciła się do matki:
– Trzeba było spy­tać, ile nam będą dawać i czego.
– Nie­mir­ski nas nie skrzyw­dzi – odpo­wie­działa matka.
Klara lubiła Nie­mir­skiego, nie był złym czło­wie­kiem i wie­rzyła, że celowo nie zro­biłby krzywdy ani matce, ani jej i sio­strom. Wie­działa jed­nak, że jak nie ma umowy, to nie ma tyle wor­ków mąki, kanek mleka, masła i mięsa, ile by im trzeba, tylko jest tak zwana „co łaska”, a wia­domo, jaka może być łaska chło­pów wobec panów, cho­ciażby i tych naj­lep­szych.
– Nie skrzyw­dzi nas, ale chłopi dadzą nam tyle co nic – odparła.
– Coś ty mi zro­bił, Tade­usz? – To była jedyna odpo­wiedź matki na jej uwagę o dani­nie chło­pów.
– Ojciec zacho­wał się jak praw­dziwy Polak – rzu­ciła wtedy i wyszła, zanim matka zdą­żyła wybuch­nąć pła­czem i zacząć na powrót swoje żale, w cza­sie któ­rych powta­rzała słowo „sama”. Klara mogłaby powie­dzieć, że to ona jest sama, a nie matka, ale ni­gdy tego nie zro­biła.
Naprawdę uwa­żała, że ojciec zacho­wał się tak, jak powi­nien. Dość nasłu­chała się w dzie­ciń­stwie wspo­mnień, jak to dzia­dek ojca, wielki pan, a do powsta­nia poszedł i wal­czył ramię w ramię z chło­pami ze swo­jego majątku. Potem w jed­nej mogile z nimi leżał. W jed­nej mogile! „Jedna mogiła” zda­niem Klary opo­wia­dała o całej Pol­sce. Bo niby mogiła była jedna, ale tylko na chwilę. Potem, jak już Ruscy prze­szli, to się z tej mogiły wyko­py­wało panów i grze­bało w mająt­kach. Klara wyobra­żała sobie, jak jej pra­babka razem z braćmi pod osłoną nocy odko­py­wała ciało, jak tuliła trupa w ramio­nach, jak łzami go obmy­wała. Jak przy­szedł ksiądz i pocho­wał go w poświę­co­nej ziemi, jak posta­wiono dębowy krzyż, aby uczcić boha­tera. Pradzia­dek nie leżał w Nie­bie­lo­wie, tylko we wła­snym majątku w Nie­da­ro­wi­cach. Dzi­wiło ją to „nie” przed nazwami mająt­ków. Nie­bie­lów, Nie­da­ro­wice. I jesz­cze Nie­mir­ski, ich zarządca. Na szczę­ście oni sami nazy­wali się Tere­cho­wicz. Tere­cho­wicze z Nie­bie­lowa. Wra­ca­jąc do jed­nej mogiły, to było tak, jak śpie­wali w pie­śniach, a potem życie zro­biło swoje. Poszedł pan z chło­pem, zgi­nął chłop z panem, pocho­wali pana i chłopa, chłop został w pia­chu, a pan do rabatki. Teraz chłopi brali za to odwet, bo pana nie było i pew­nie uwa­żali, że zgi­nął. Matka nie mogła ich do pracy zmu­sić, Nie­mir­ski też się do tego nie kwa­pił, bo o wła­sną skórę się bał. Wszystko zostało odło­żone na póź­niej, czyli na czas, kiedy pan Tere­cho­wicz z wojny wróci, choć w majątku pano­wało prze­ko­na­nie, że to „kiedy” nastąpi na święty ni­gdy. Co gor­sza, sama Klara tak myślała. Ona jedna, bo matka zapo­mniała już, jak krzy­czała: „Idź i nie wra­caj”. Zresztą Klara wie­działa, że wszystko zostało pra­wie wyba­czone, bo w listach ojca były tylko dobre słowa: „Kiedy wrócę, zro­bimy to i tamto, poje­dziemy tam i tam, kupimy ci to i to”. Ame­lia i Róża, a nawet matka czę­sto powta­rzały te zapew­nienia ojca, a od sie­bie dopo­wia­dały rze­czy, o któ­rych wcale nie pisał.
– Kiedy ojciec wróci, sprze­damy Nie­bie­lów i wynie­siemy się do War­szawy – mówiła matka.
– W War­sza­wie będziemy miesz­kać w apar­ta­men­tach – paplała Ame­lia, ceru­jąc poń­czo­chy.
– Będziemy cho­dziły do opery! – Róża zabaw­nie marsz­czyła nos.
– Nie marszcz nosa. – Dla matki to było ważne. Żeby panienka nie marsz­czyła nosa przy uśmie­chu.
– Tylko wojna się musi skoń­czyć – powta­rzała matka.
– Wszystko się kie­dyś koń­czy – rzu­cała Klara, która wcale nie miała na myśli wojny.
Patrzyła na suchą Rze­czu­chę. Powinna już wra­cać. Ludwi­żanka na pewno będzie potrze­bo­wała pomocy przy obie­dzie. Może Józka i Jaśka jej pomogą? Kie­dyś tylko w polu i przy zwie­rzę­tach robiły, teraz coraz czę­ściej szły na pokoje. Ludwi­żanka i Klara nie były w sta­nie wszyst­kiego same doglą­dać. Po wyjeź­dzie Ame­lii matka prze­stała cze­go­kol­wiek pil­no­wać, prze­ciw­nie, prze­szka­dzała jak mogła, narze­kała, wtrą­cała się, gdzie nie trzeba. Podej­mo­wała bez­sen­sowne decy­zje, typu zabi­cie kury na rosół ot tak, w środku tygo­dnia, jakby mięso było do cze­goś potrzebne.
– Kurkę szybko się zjada – mru­czała Ludwi­żanka, sku­biąc pióra. – A jaja by były co dzień dla wszyst­kich.
Józka i Jaśka zja­wiły się nie wia­domo skąd. Klara była za tym, żeby im dać tro­chę chleba i sera i powie­dzieć, że u nich bied­nie. Ludwi­żanka coś tam z nimi poga­dała, przy­szła i powie­działa do matki:
– Zostają. Poży­wią się przy nas, a w obo­rze i kur­niku nie ma kto robić. I w polu pomogą.
– Niech będzie, jak chce­cie – odparła matka lek­ce­wa­żąco.
– Nie gnie­waj się, Klar­cia – zwró­ciła się do niej wie­czo­rem Ludwi­żanka. – Tobie będzie lżej.
Miała rację, bo nie­cały mie­siąc póź­niej Ame­lia wyje­chała, a matka zro­biła się nie­zno­śna.
Kor­ciło ją, żeby się prze­nieść nad mokrą Rze­czu­chę, cho­ciaż powinna już wra­cać. Spoj­rzała na suche koryto. Gdyby tak się wsłu­chać, można by usły­szeć szum wody. Albo przy­naj­mniej wyobra­zić sobie, że woda pły­nie i szumi, zaha­cza­jąc o brzegi pełne kamieni i poro­śnięte sito­wiem. Wsłu­chała się zatem tak mocno, aż przez śpiew pta­ków i sze­lest traw usły­szała rzekę. Pły­nęła gdzieś tam głę­boko. Pew­nie się roz­sz­cze­piła: jedna połówka scho­wała się głę­boko pod zie­mią, a druga, dla zmy­le­nia wszyst­kich, prze­nio­sła do innego koryta.
Zanim roz­po­częła się wojna i jesz­cze byli bogaci, jeź­dzili do wód. Miesz­kali w uro­czym pen­sjo­na­cie i spa­ce­ro­wali. Matka pil­no­wała, aby każda z nich nosiła para­solkę chro­niącą deli­katną cerę przed słoń­cem.
– Nie może­cie wyglą­dać jak chłopki – mawiała do córek, jeśli pro­myk słońca spo­czął na ich policzku lub czole. – Jeste­ście Tere­cho­wi­czówny.
Tere­cho­wi­czówny powinny być blade. Dla­tego nie wolno im było spa­ce­ro­wać po plaży. Mogły się prze­cha­dzać wyłącz­nie po pro­me­na­dzie, nie­spiesz­nym, dostoj­nym kro­kiem. Klara nie zno­siła tego. Plaża ją kusiła. Do wody mogła jed­nak wejść tylko razem z matką i sio­strami, w ści­śle wyzna­czo­nych miej­scach, led­wie na kilka minut. Wyda­wało jej się to bez sensu. Prze­cież jeź­dzili tam po to, aby zaży­wać kąpieli wod­nych. Marzyła o tym cały rok. Miała też ochotę zanu­rzać palce w cie­płym pia­sku i zbie­rać muszelki, ale tego też matka zabra­niała.
Kochała wodę. Może dla­tego pod byle pre­tek­stem wymy­kała się do Rze­czu­chy, zarówno tej wyschnię­tej, jak i pły­ną­cej. No i wie­rzyła, że te pod­ziemne rzeki mają swoją tajem­nicę. Poza tym bli­skość wody i samot­ność przy­no­siły jej ulgę.
Słońce stało już wysoko. Tylko patrzeć, jak zjadą, a jej nie będzie, żeby ich powi­tać. A może postą­pić jak Ame­lia? Uciec i wró­cić po kilku mie­sią­cach z mężem u boku?
Przy­wo­łała w pamięci tak podobne obrazy. Ojciec wyjeż­dża na wojnę. Sio­stra wyjeż­dża na wojnę. Szlo­cha­jąca matka i ojciec odcho­dzący w dal. Szlo­cha­jąca matka i Amelka sto­jąca na środku pokoju i tupiąca nogą. Nadą­sana Róża.
– A wła­śnie, że pojadę! – Ame­lia wygra­żała pię­ścią.
– Taki skan­dal! – krzy­czała matka.
– Ja muszę tam poje­chać! – powta­rzała dziew­czyna, uparta od maleń­ko­ści.
Klara miała wtedy w ręku bukiet ziół, które nazbie­rała na łące. Bratki na piękną cerę, pokrzywa na dole­gli­wo­ści żołąd­kowe, arnika na rany.
– Co się stało? – spy­tała.
– Ona – Róża wska­zała sio­strę pal­cem – chce jechać i pra­co­wać w szpi­talu. Sama.
– Będę pie­lę­gniarką. – Ame­lia znów tup­nęła i zaci­snęła piękne usta.
– Jak to? – spy­tała Klara.
– Nawet nie chcę o tym sły­szeć! – wrza­snęła matka.
– A wła­śnie, że pojadę! – pie­kliła się śred­nia sio­stra.
– Jak poje­dziesz? – dopy­ty­wała Klara. – Dokąd?
Ame­lia wycią­gnęła z kie­szeni sukni pismo i podała Kla­rze. Nadawcą był Szpi­tal Ujaz­dow­ski.
– Sza­nowna pani – czy­tała na głos Klara. – Przy­ję­li­śmy pani zgło­sze­nie. Ufamy, że prze­my­ślała pani grun­tow­nie swoją decy­zję. Ofe­ru­jemy skromną płacę…
– Prze­stań! – prze­rwała jej matka.
Klara zamil­kła.
– Mama znieść nie może, że sama napi­sa­łam do szpi­tala i zgło­si­łam się na szko­le­nie. – Ame­lia dum­nie unio­sła głowę.
– Czy ty zda­jesz sobie sprawę, co tam będziesz robiła? – spy­tała Klara.
– Ow­szem – odparła Ame­lia. – Wy myśli­cie, że ja o życiu nic nie wiem.
– A wiesz? – dopy­ty­wała się Róża.
Po jej minie Klara wywnio­sko­wała, że Róża też nie miała poję­cia o pla­nach Ame­lii. Poczuła ukłu­cie zazdro­ści. To ona była naj­star­sza i naj­wię­cej potra­fiła, a mimo to nie przy­szło jej do głowy, że mogłaby wyje­chać.
– Ow­szem. – Ame­lia kiw­nęła głową. – Macie mnie za zwy­kłą trzpiotkę.
– Jesteś głu­pia, skoro myślisz, że sobie pora­dzisz na woj­nie! – znów wrza­snęła matka.
Klara sądziła, że Ame­lia dalej będzie krzy­czeć i tupać, ale się myliła. Sio­stra stała wypro­sto­wana i zaczęła spo­koj­nie wyja­śniać, co i dla­czego zamie­rza zro­bić. Wyjeż­dża do pracy, do szpi­tala woj­sko­wego. Pełno tam ran­nych. Żoł­nie­rze co dzień giną i tra­fiają do nie­woli, a na wscho­dzie nie­jaki Pił­sud­ski for­muje nowe legiony.
– Mar­kie­tanką będziesz? – Matka chwy­ciła się za serce.
– Pie­lę­gniarką – powtó­rzyła Ame­lia cier­pli­wie. – Jeśli przejdę pomyśl­nie szko­le­nie w War­sza­wie. To nie­da­leko. Ujaz­dów.
Nie bacząc na wyrze­ka­nia matki, Ame­lia wzięła walizkę, zapa­ko­wała do niej naj­skrom­niej­sze sukienki i popro­siła Nie­mir­skiego, aby ją zawiózł do War­szawy, obie­cu­jąc zwró­cić mu za podróż, kiedy tylko dosta­nie pen­sję. Nie­mir­ski zasko­czony i wzru­szony gestem Tere­cho­wi­czówny zgo­dził się ją zawieźć i nie chciał ani gro­sza. A wró­ciw­szy, przy­szedł do matki i powie­dział:
– Panienka Amelka to się do takiej roboty nie nadaje. Wspo­mni pani moje słowa, pani Tere­cho­wi­czowa, że ona zaraz do domu list napi­sze i po mnie pośle.
– Oby, panie Nie­mir­ski, oby. – Matka pre­zen­to­wała zarządcy „wypła­kane” za krnąbrną córką oczy.
Wbrew prze­wi­dy­wa­niom Ame­lia nie tylko prze­trzy­mała szko­le­nie, ale też ukoń­czyła je z wyróż­nie­niem, o czym donio­sła w liście do domu, wzbu­dza­jąc wresz­cie u matki sza­cu­nek i podziw. Matka zapo­mniała, jak nazy­wała ją głu­pią i krzy­czała o skan­dalu. Teraz, prze­ciw­nie, twier­dziła, że Ame­lia jest patriotką, okryła dumą Tere­chowi­czów, a kto wie, czy w szpi­talu nie spo­tka ojca i nie ura­tuje mu życia.
– Mama się nie boi, że ona tak bli­sko dzia­łań wojen­nych? – Róża wymó­wiła słowo „wojenne” z drże­niem w gło­sie.
– Będziemy się za nią modliły – odpo­wie­działa spo­koj­nie matka. – Pan Bóg nie pozwoli jej skrzyw­dzić.
– Pan Bóg pew­nie nie, ale kto to wie, do czego ludzie są zdolni – mruk­nęła wtedy Ludwi­żanka, która nie poj­mo­wała tego odwró­ce­nia porządku rze­czy. Według niej takie Amelki powinny w domu poma­gać, kwiatki suszyć, nawet w cza­sie wojny, a nie do chło­pów się zbli­żać. – Bo jak dla mnie, to nie­szczę­ście może być tylko jedno – zawy­ro­ko­wała. – Że ona tam jakiego żoł­nie­rza sobie przy­gru­cha.
I Ludwi­żanka wykra­kała, myślała Klara po dro­dze do domu. Ame­lia poje­chała opie­ko­wać się ran­nymi żoł­nie­rzami. A potem za jed­nego z nich wyszła za mąż, o czym jak gdyby ni­gdy nic donio­sła rodzi­nie, ozda­bia­jąc list mnó­stwem wykrzyk­ni­ków.
– Czy ona go przed Bogiem poślu­biła? – spy­tała matka, kiedy po prze­czy­ta­niu listu Ame­lii sie­działy cicho w pokoju.
– Dobrze, że wraca – powie­działa Róża.
– Na pewno przed Bogiem – spró­bo­wała prze­ko­nać matkę Klara.
– Co to jest kościół polowy? – spy­tała Róża.
– To samo co szpi­tal polowy, tylko kościół – wyja­śniła jej Klara, cho­ciaż miała wąt­pli­wo­ści.

* * *

Dotarła do domu tuż po połu­dniu i zastała zwy­kły roz­gar­diasz. Omi­nęła ganek i weszła do dworu kuchen­nymi drzwiami. Tak jak przy­pusz­czała, Józka i Jaśka krzą­tały się pod dyk­tando Ludwi­żanki. W kuchni pano­wało nie­zno­śne gorąco.
– Klar­cia, chodź no tu – zawo­łała ją Ludwi­żanka.
Klara posłusz­nie do niej pode­szła.
– Włóż pie­czeń do pieca – pole­ciła jej słu­żąca.
– A skąd pie­czy­ste? – spy­tała.
– Ha! – Ludwi­żanka obli­zała wargi.
– Chło­pak ze wsi jelonka zła­pał – ode­zwała się Jaśka.
Zemdliło ją. Jak można zła­pać i zjeść jelonka? Nie zamie­rzała tknąć pie­czeni.
– Nie­dużo chciał – dodała Józka.
– Co się tak krzy­wisz? – skar­ciła Klarę Ludwi­żanka. – Wola­ła­byś, żeby­śmy pro­siaka pod nóż dali?
Pokrę­ciła prze­cząco głową. Wie­działa, że pro­siaka prę­dzej czy póź­niej spo­tka ten los, ale jesz­cze nie teraz, póki jest taki młody. Musi doro­snąć, utyć i dopiero będzie można go zape­klo­wać i powe­ko­wać na zimę. Cho­ciaż gdyby ją pytali, to ni­gdy by zwie­rzę­cia nie dała zarżnąć. Już z kurą miała kło­pot. Uwa­żała, że nie powinno się jej zja­dać, tylko hodo­wać na jaja.
– Wsta­wi­łam pie­czeń – powie­działa.
– To obierz jabłuszka na kom­pot. – Ludwi­żanka wska­zała jej spory koszyk z jabł­kami.
– A mamy cukier? – spy­tała.
– Funt nam Nie­mir­ski dał. Cia­sto upie­kłam. Jesz­cze tro­chę zostało do her­baty i na kom­pot.
Klara ruszyła w stronę koszyka, ale Józka zagro­dziła jej drogę.
– Panienka idzie, my tu sobie damy radę.
Ludwi­żanka odwró­ciła się, żeby zbesz­tać Józkę, bo kto jak kto, ale tylko ona mogła pole­ce­nia wyda­wać, ale zmil­czała, zoba­czyw­szy sta­now­czą minę dziew­czyny.
– Panienka idzie się przy­go­to­wać, my tu obie­rzemy jabłka i wszyst­kiego dopil­nu­jemy – poparła sio­strę Jaśka.
Klara z ulgą wyszła z gorą­cej kuchni. Na podwó­rzu spo­tkała Różę.
– Nie idziesz się ucze­sać? – spy­tała sio­stra.
Wzru­szyła ramio­nami.
– Chodź ze mną – popro­siła ją Róża. – Ułożę ci włosy.
Klara poszła za nią bez słowa. Jej pokój był chłodny, przy­jemny i pomy­ślała, że chęt­nie pod jakimś pre­tek­stem zosta­łaby tutaj, zamiast wycho­dzić na powi­ta­nie Ame­lii i jej męża.
– Nie mam siły – wyznała Róży.
– Daj spo­kój. Ja też się dener­wuję, bo to do Amelki nie­po­dobne.
– Wszystko do niej nie­po­dobne – zgo­dziła się Klara. – Wyjazd, praca, mąż.
Zaczerp­nęła wody z mied­nicy i umyła twarz. Poczuła się tro­chę lepiej.
– A ty masz żal, że wyszła za mąż? – spy­tała Róża, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż Klara prze­bie­rze się w czy­stą sukienkę i usią­dzie na krze­śle, aby mogła ją ucze­sać.
– Czemu mia­ła­bym mieć żal? – spy­tała.
– Bo ty jesteś naj­star­sza i pierw­sza powin­naś wyjść za mąż – wyja­śniła sio­stra.
W ogóle nie przy­szło jej to do głowy. Wszyst­kie myśli Klary krą­żące wokół Amel­ko­wego zamąż­pój­ścia doty­czyły jej męża. Jaki on jest, czy to aby dobry czło­wiek i jak to będzie z nim żyć pod jed­nym dachem.
– Nawet o tym nie pomy­śla­łam – powie­działa zgod­nie z prawdą. – Zresztą nie mia­ła­bym za kogo pójść.
– A jeśli on będzie bez nogi? – Szyl­kre­towa szczotka do wło­sów zawi­sła w powie­trzu.
Klara spoj­rzała z poli­to­wa­niem na sio­strę.
– Czemu Amelka mia­łaby poślu­bić męż­czy­znę bez nogi?
– Prze­cież leżał w szpi­talu. A to zna­czy, że był ranny.
– Nie­ko­niecz­nie jed­nak musiał stra­cić nogę.
– To może rękę – upie­rała się Róża. – Albo oko…
– Czesz! – znie­cier­pli­wiła się Klara.
Róża zaczęła posłusz­nie roz­plą­ty­wać jej pukle.
– Ja się zasta­na­wiam nad inną sprawą – powie­działa Klara. – Czy oni będą tu miesz­kać.
Róża znów prze­stała ją cze­sać.
– A gdzie mie­liby miesz­kać?
– W jego majątku – odparła Klara. – To wam chyba nie przy­szło do głowy, a dla mnie to oczy­wi­ste.
– A jeśli on nie ma majątku?
Klara wzru­szyła ramio­nami. Sio­stra nic im nie napi­sała o tajem­ni­czym oblu­bieńcu. Nie poznały nawet jego imie­nia.
– Jeśli nie ma majątku, to gorzej dla niego – zawy­ro­ko­wała.
– Czemu gorzej? – Róża zapla­tała jej włosy w war­ko­cze.
– Goło­du­piec – mruk­nęła Klara.
Róży zadrżała ręka.
– Ależ ty się wyra­żasz – sark­nęła. – Jak chłopka.
– Sta­łam się chłopką. – Klara ani myślała się obra­żać.
Róża zawi­jała już war­ko­cze wokół głowy Klary.
– Ja też się zasta­na­wiam, jaki on będzie, i sądzę, że wspa­niały – wyznała. – Przy­stojny, dobry, waleczny i mądry.
Klara wąt­piła w to, ale nie potra­fiła powie­dzieć dla­czego.
– Już! – Róża oce­niła swoje dzieło. – Jesteś pra­wie piękna.
Klara uśmiech­nęła się cierpko.

 
Wesprzyj nas