Historia życia prekursorki polskiego feminizmu. Agata Tuszyńska przeprowadziła dziesiątki rozmów, odnalazła niepublikowane wcześniej dokumenty. Dzięki temu książkę o Krzywickiej czyta się jednym tchem, jak najlepszą powieść.


Krzywicka. Długie życie gorszycielkiIrena Krzywicka wyprzedzała czasy, w których żyła. Odważnie głosiła swe poglądy, wywierając wpływ na innych. Nie bez powodu uważano ją za jedną z najbarwniejszych postaci przedwojennej Warszawy.

Pisarka i feministka, eseistka, tłumaczka, przyjaciółka skamandrytów, a ponadto propagatorka świadomego macierzyństwa, antykoncepcji i edukacji seksualnej.

Nieustannie towarzyszyła jej aura sensacji i skandalu. Jedni określali ją jako gorszycielkę i kobietę bezwstydną, inni uwielbiali za odwagę, konsekwencję i bezkompromisowość. Otaczała się najbardziej znanymi postaciami międzywojennej bohemy artystycznej, wielokrotnie portretował ją Witkacy. O jej romansie z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim plotkowała cała stolica.

Krzywicka oddała serce Boyowi, jednak jej największą miłością byli dwaj synowie. Wiele w życiu osiągnęła, wiele też straciła. Wojna zabrała jej męża i przyjaciela, choroba – uwielbianego syna.

Agata Tuszyńska najpierw w “Wyznaniach gorszycielki” spisała wspomnienia Krzywickiej, a po jej śmierci powróciła do tej historii w książce “Długie życie gorszycielki” łącząc biografię z narracją literatury faktu. Przeprowadziła dziesiątki rozmów, odnalazła niepublikowane wcześniej dokumenty. Dzięki temu książkę o Krzywickiej czyta się jednym tchem, jak najlepszą powieść.

Agata Tuszyńska
Krzywicka. Długie życie gorszycielki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 10 marca 2021
 
 

Krzywicka. Długie życie gorszycielki

1.

Kiedy zobaczyłam Irenę Krzywicką po raz pierwszy, latem 1988 roku w ogrodzie jej podparyskiego domu w Bures-sur-Yvette, siedziała w fotelu, w wiśniowym szlafroku, wyprostowana, milcząca, jakby surowa, na tle zieleni. Mimo grubych okularów zasłaniających oczy bez trudu odnajdywałam w jej twarzy znajome ślady metafor z portretów malowanych przez Witkacego. Te obrazy podsuwały inne, zapamiętane z fotografii, opowiadań, lektur. Oto słynna górka w Ziemiańskiej – Lechoń, Tuwim, Wierzyński, iskrzący się dialog. Oto premiera w teatrze – elegancka, czarnooka, czarnowłosa kobieta u boku Grydzewskiego. Boy-Żeleński, gracujący ścieżki w Podkowie Leśnej. Jeszcze raz Boy, z nią i Tuwimem na deptaku w Krynicy. Bal na Jaszczurówce z demonicznym Witkacym, depesza niemieckiego poety Waltera Hasenclevera: „Niech żyją najpiękniejsze nogi w Polsce”…
„To nieprzyzwoite tak długo żyć”, usłyszałam nagle i poczułam się jak przyłapana na gorącym uczynku. To zdanie otworzyło rozmowę barwną, dynamiczną, pełną dowcipu. Nie myliłam się. Gdyby zjawili się tu teraz wszyscy nieobecni już świadkowie jej życia, rozpoznaliby bez trudu ją dawną – żywiołową, pełną pasji, zachłanną na ludzi i świat.

 
Na głowie miała chustkę w granatowo-białą łączkę, zawiązaną z tyłu, nie pod szyją. Ręce trzymała na kolanach. Bezustannie, do krwi, skubała skórki przy paznokciach. Starałam się nie patrzeć na jej dłonie. Patrzenie w oczy wydawało mi się jakimś wstydliwym nadużyciem. Obserwowałam jej twarz. Nieruchome oczy za okularami zdawały się nieobecne. A jednocześnie stanowczy ton głosu, dobitne intonacje trzymały w ciągłej uwadze, nie wypuszczały z sieci. Nie było przy niej miejsca na ucieczkę w siebie ani chwilowe zabłąkanie myśli. Wbrew pozorom świat nie wymykał się jej spod kontroli.
W domu, gdzie ją poznałam, gdzie spędziła ostatnie swoje lata, w wąskim, wydzielonym z reszty sporej willi ścinku mieszkania, nie pachniało perfumami. Trudno było doszukać się nawet zblakłego śladu ich zapachu. Jej szafy, właściwie niedostrzegalne, nie były szafami dawnej elegantki, zwracającej uwagę swoimi strojami. Nie wieszała na ścianach słomkowych kapeluszy ani wstążek. Ubierała się jak stara kobieta, która dawno zrezygnowała z siebie. Nieforemna, grubo ciosana, niepodobna do własnych wspomnień. Nie otaczała się nimi, nie trzymała wokół siebie suchych kwiatów, kamyków ani muszli, tych wszystkich niepotrzebnych przedmiotów, usypujących z wiekiem złoże czasu, na którego dnie spoczywają skarby młodości.
Odsłaniała je w słowach, które często dopasowywałam do niej z trudnością. Na uroczystym balu Pen Clubu w latach trzydziestych wystąpiła w czerwonej sukni z różą we włosach. Nie było to specjalnie modne, ale uchodziło za oryginalne. Na innym przyjęciu miała na sobie strój z czarnej przezroczystej gazy, gęsto marszczonej w poprzek, do tego zielone jedwabne pantofle i naszyjnik ze sztucznych pereł. Wydawało mi się, że opowiada o kimś innym.
To wrażenie pogłębiał funkcjonalny porządek jej otoczenia.
Swój portret pędzla Marka Żuławskiego pozwoliła umieścić w mało widocznym miejscu, poniżej schodów prowadzących na piętro. Dopiero po jej śmierci awansował do jadalni. U niej na ścianach wisiały akwarele starszego syna, Piotrusia, i rodzinne fotografie. Duży obraz Rafała Malczewskiego z dziurą po pocisku – dlatego pozwolono go wywieźć z Polski – i rysunki Janki Konarskiej, żony Antoniego Słonimskiego. Okno wychodzące na ogród tworzyło czwartą ścianę pokoju. Podobnie zaprojektowano dom w Podkowie Leśnej. Tam za szklaną taflą widziała las z jego tajemnicą. Co teraz widziała?

 
„Nie lubię wspominać – mówiła Irena Krzywicka w oczywistej sprzeczności z tym, co robiła przez lata. – Dopiero teraz rozumiem stare powiedzenie Boya, że wspominanie to jest przechadzka po cmentarzu”.
Mozolnie ponawiała ją każdego dnia.
Słowami sięgała w przeszłość pełną barw i świateł, przywoływała ją, by oświetlić codzienność rozmazanych szarości. Rytuał wspominania stawał się niezbędny, jak słanie łóżka, czesanie włosów, organizowanie przestrzeni wokół siebie po to, by przetrwać dzień. We wspomnieniach odnajdowała siebie dawną, radosną i beztroską. To przynosiło ulgę i pocieszenie. Jak echa dawnych przygód. Romantyczny wyjazd na Korsykę z Hasencleverem, studenckie przyjaźnie z trzema chłopcami, z których jeden został jej mężem, spacer z Boyem w podwarszawskim lesie pełnym świetlików. Pytałam ją często, jak to jest, kiedy patrzy się na swoje życie z tak daleka, co się wtedy liczy, co zostaje, co ma wartość. Nie powiedziała, że miłość.

 
Nigdy nie wspomniała, że chciałaby pojechać do Polski. Interesowała się tym, co się w kraju dzieje – w polityce, w kulturze. Czy tęskniła? To nie jest dobre słowo w odniesieniu do tej postaci. Nie z jej słownika. Tęsknota wyrasta na gruncie marzenia. Irena Krzywicka nie miała niezrealizowanych marzeń. Umiała mieć to, co chciała. „Nie lubię nie wykorzystanych szans”, powtarzała.
Mówiła wyłącznie o ludziach, nie o kraju. Może jeszcze o zwierzętach, o zdarzeniach – teatralnych, literackich, o sadzie podkowiańskim pełnym gruszek, jabłek, późnych czereśni i śliwek. Wolała nie wracać uczuciem do Podkowy. Czasem tylko pytała, czy kwitną jeszcze tureckie bzy, prezent od Boya, które posadziła w ogrodzie. Nie było w tym Polski. Mogłaby się nazywać Irlandią lub Palestyną.

 
Pamiętniki zaczęła pisać we Francji w latach siedemdziesiątych, namówiona przez syna i synową. Słabnący wzrok nie pozwolił jej dokończyć pracy. Z czasem zaczęła używać magnetofonu, co sprawiało jej dodatkową trudność. Twierdziła, że nie przeznacza wspomnień do druku. Pisała, a potem opowiadała, raczej z nałogu. „Nie mam żadnych dowodów tego wszystkiego, co przeżyłam. Trzeba mi wierzyć na słowo – mówiła. – Relacjonować tyle lat życia, to jakby opowiadać sny”.

 
Krzywicka lubiła mówić, że na starość człowiek staje się karykaturą samego siebie. „Dosyć się już nasiusiałam w życiu, trzeba odejść”, powtarzała. Gdy dostawała czekoladki, których nie lubiła, zwykle ofiarowywała je komuś z przyjaciół, mówiąc: „Uważam, że są obrzydliwe, ale może tobie będą smakować”. Przypominała synowi: „Jędrusiu, nie należy lekceważyć ludzi. Ludzie są jak psy i czują, że się ich lekceważy”.
Bliscy mówili o niej i do niej „Matek”. Czasem śmiali się, pytając, czy jest mężczyzną czy kobietą.
Twierdziła, że dzieci wiedzą, czego potrzebują, a starzy ludzie są jak dzieci. Lubiła ciastka z migdałami i marcepany w czekoladzie. Nie jadła dużo, ale po tarte aux amandes gotowa była pomaszerować do lokalnej piekarni. Jej ulubiony sklep ze słodyczami znajdował się na Place de la Madelaine w Paryżu, o półtorej godziny jazdy od Bures-sur-Yvette. Na podwieczorek smakowały jej najbardziej coquilles Saint-Jacques i maliny. Pod koniec życia przeszła na obiady z zasiłku społecznego przesyłane z merostwa. Południowe déjeuner, w plastykowych pojemnikach, syntetyczne w wystroju i smaku, roznosił punktualnie każdego dnia Marokańczyk w granatowym kombinezonie. Trudno jej było się przezwyciężyć. Tuńczyk z puszki, odmrożony filet z dorsza, sos vinaigrette w jednorazowych porcjach i deser ze śmietaną w sprayu.

 
– Mrukot, Mrukot… – Często stał przy niej, gdy go wołała. Zaczynała dzień od karmienia kota, był ważną postacią w jej życiu. Później zajmowała się sobą. Parzyła kawę. Samodzielnie. Piła litry mocnej kawy, zwyczajem francuskim w dużej, okrągłej miseczce. Brała masę środków nasennych. Z trudnością się budziła, a do południa była zupełnie nieprzytomna. Dopiero koło południa zaczynała dzień. Południe znaczyło dla niej rano, jadła swoją ulubioną magdalenkę, biszkoptowe ciastko w kształcie muszli, które Proustowi otwierało stracony czas.
Nosiła na ręku zegarek z dużą okrągłą tarczą, a i tak często zakładała go odwrotnie.
Ubierała się sama. Niespecjalnie o to dbała. Lubiła białe bluzki z wykładanym kołnierzem i swetry z dużymi kieszeniami, gdzie trzymała chrupki dla kota. Często nosiła fartuch na sukience. Ciągle polewała się kawą. Wiązała chustkę na głowie dawnym podkowiańskim zwyczajem. Wydawało się, że nie przywiązuje wagi do tego, jak wygląda. Nigdy też nie rozmawiało się o tym. Rzadko, na uroczyste wystąpienia, jak u palotynów z okazji jej 90. urodzin, specjalnie dobierała strój. Szukała nawet odpowiedniej broszki, która miała jej przynieść szczęście. Uczesanie z przedziałkiem przypominało jej dawne młode lata.
Skórki wokół paznokci skubała bezustannie. Do krwi.
Bardzo dużo czytała, to znaczy słuchała kaset z nagranymi książkami. Miała abonament w kilku bibliotekach dla niewidomych. Lubiła leżeć i słuchać taśm, zawsze chętnie Prousta, Mrukot niezmiennie jej towarzyszył. Rzadko się unosiła, nie popadała w gniew, ale zdarzało jej się wpadać w histerię, kiedy plątały się przewody, mieszały kasety, urywał wątek. „Ratujcie mnie!”, krzyczała wtedy. Z techniką nigdy sobie nie radziła.
Ważne było główne wydanie wiadomości telewizyjnych o ósmej wieczorem. Słuchała w słuchawkach, żeby nie włączać na cały regulator. Nie mogła się doczekać piątkowego wieczoru, kiedy emitowano Apostrophes, program o książkach znanego redaktora Bernarda Pivota. Delektowała się nim, twierdząc, że intelektualna rozkosz jest jedyną, jaka jej została, a i to rzadko. Ktoś powiedział, że ta audycja była dla niej świętem, jak dla innych niedzielna msza.
Interesowała się polityką, także bieżącymi wydarzeniami politycznymi w Polsce. Miała dużo sympatii do Lecha Wałęsy. Bawiło ją jego trochę niecodzienne jak na polityka zachowanie i słownictwo. Ale gdy powtarzano jej krytyczne słowa pod jego adresem, komentowała z przekorą: „Polacy nie lubią ludzi niepospolitych”.
Oburzało ją pijaństwo. I awanturnictwo. Uważała, że nieprzyzwoitością jest podnoszenie głosu. Utratę panowania nad sobą odczuwała jako coś zawstydzającego. Powtarzała za pisarzem Romain Garym, że „aby popełnić prawdziwe świństwo, ludzie nie zdejmują spodni, tylko je wkładają”.
Lubiła kwiaty, szczególnie hibiscus. Jeździła czasami sama do ogrodnika, oglądać, nawet wąchać kwiaty. Pielęgnowała paprotkę. Dumna była ze swojej hodowli pomidorów. Zapach ogniska przypominał jej Polskę.

 

 
Wesprzyj nas