Ponad osiem tysięcy kilometrów od Polski i tyle samo powodów, by je pokonać, żeby poznać kawałek Unii Europejskiej w Ameryce Południowej.


Kraj naprawdę i na nibyJak zależność od Francji wpływa na codzienność Gujańczyków? Czy jest dopustem czy przywilejem?

Z tymi pytaniami autor wyrusza na spotkanie mieszkańców wybrzeża i dalekiego interioru. Pokazuje Gujanę widzianą ich oczyma, tworząc brawurową opowieść o świecie, którego nie znamy.

Pięknym i trudnym zarazem. Świecie, w którym kolonialna przeszłość i neokolonialna teraźniejszość pozostają źródłem napięć.

Gujana Francuska – dawna kraina niewolnictwa i kolonii karnych. Dziś skrawek Francji i Unii Europejskiej w Ameryce Południowej. Mozaika sztucznie zestawionych ze sobą kultur, współistniejących pod francuskim płaszczem. Departament, z którego startują rakiety kosmiczne, a ponad połowa mieszkańców żyje w formalnym ubóstwie.

***

Nie, nie muszę już tam jechać. Nie wydłubię agrafką ze stopy jaj pchły piaskowej. Nie popłynę mętną autostradą rzeki w nieznane. Nie muszę. Tomek Owsiany już to za mnie zrobił. Dzięki Bogu. Czytam jego łotrzykowską opowieść z pogranicza Surinamu i Gujany, podziwiam reporterską uważność i przekonanie, z jakim odnajduje w tej głuszy Francję. I myślę o końcu świata. I magdalence.
Dariusz Fedor, redaktor naczelny „Kontynentów”

Ponad osiem tysięcy kilometrów od Polski i tyle samo powodów, by je pokonać, żeby poznać kawałek Unii Europejskiej w Ameryce Południowej. Ja je już znam. Kolej na was.
Jakub Porada, dziennikarz i podróżnik

Tomasz Owsiany
Kraj naprawdę i na niby
Reportaże z Gujany Francuskiej
Wydawnictwo Muza
Premiera: 12 listopada 2020
 
 

Kraj naprawdę i na niby

I Przesłuchanie pana Daaniego

Płynęli już drugi dzień, odkąd ich masywna piroga opuściła towarową przystań w surinamskiej Albinie. W kadłubie z niezniszczalnego drewna wieźli tony ładunku i kilkoro przygodnych pasażerów. Zmierzali tak w górę rzeki Maroni, granicznej arterii rozdzielającej bezkres dżungli[1] Surinamu i Gujany Francuskiej. Chociaż znali na pamięć każdy odcinek tej mętnej autostrady, nie lekceważyli jej. Nawet teraz, w porze deszczowej, gdy wysoki poziom wody ułatwiał nawigację, dziesiątki skłębionych bystrzy zmuszały ich do regularnej mobilizacji. Kolejna przeszkoda właśnie wyrosła przed nimi – potężne bystrze Poligudu, „na którym traci się bogactwa”. Wiry kipiały wśród wystających głazów. Skały i wodne progi ściskały rzekę w spienione nurty. Między nimi pozostawały jedynie ucha igielne, w które teraz jakimś cudem miała zmieścić się piroga, zwalista jak objuczony bawół. Jeden z załogantów przesmyknął się bosymi stopami po grubej krawędzi burty i kucnął przed zadartym wysoko nosem łodzi, żeby wspomóc stojącego na rufie sternika. Wpatrywał się w ruch i załamania wody, które jak znaki drogowe wskazywały mu właściwy kierunek.
– Drape, drape! – pokrzykiwał i szybkimi gestami podpowiadał sternikowi manewry.
Żywioł telepał łodzią. Chlusty wody rozbijały się o szczelnie opakowane towary. Dwustukonny silnik Yamaha dymił z wysiłku. Ale udało się. Przecież udawało się prawie zawsze. Teraz znów wszyscy czterej załoganci zapadali w rutynowy letarg. Siedzieli na beczkach pełnych paliwa i palili papierosy. Tylko sternik palił na stojąco i popijał rum z plastikowego kubeczka. Odpoczywali. W rozproszonym chmurami słońcu, w wilgoci powietrza. Przy dudniącej mieszance reggae, rapu i metalicznego wokalu z autotune’a[2]. Jedynej słusznej muzyki w tych stronach. Mimo młodego wieku byli znakomitymi pirogarzami. Wszak od dziesięcioleci właśnie oni, ciemnoskórzy Maronowie[3], odpowiadają za cały fracht na rzece. Każda terenówka i koparka, która pojawia się na nielicznych drogach interioru, dotarła tu w kadłubach ich łodzi. Każda beczka paliwa, pralka i lodówka.
Zanim Maronowie zawładnęli wielką rzeką, przeszli długą drogę. Ich przodkowie przybyli tu bowiem do niewolniczej pracy na holenderskich plantacjach. Dziesiątki tysięcy, wprost do piekła białych ludzi. Ponad trzysta lat temu pierwsze grupy zaczęły uciekać w głąb wielkiego lasu Wyżyny Gujańskiej. Po nich następne. Pod płaszczem dżungli zakładali swoje pierwsze przyczółki. Z czasem oswoili las, który stał się ich nowym domem. Taki był początek Saramaków, Djuków i Aluków, wszystkich sześciu marońskich ludów[4]. Minęły jednak dziesiątki lat wyzwoleńczych rajdów, walk z kolonizatorami i wzajemnych wojen, nim Maronowie zdobyli wreszcie względną wolność i spokój. Afrykańskie korzenie odważnych uciekinierów świetnie przyjęły się na tutejszej ziemi, zaś burzliwa droga ku swobodzie ukształtowała trwale ich cywilizację.
Dziś królują na wielkiej Maroni i jej dopływach, krążąc płynnie między dwoma państwami, w granicach swojej kulturowej krainy. Tkwią mocno i w tym, co dawne, i w tym, co zupełnie współczesne. Najliczniejsi i najgłoś­niejsi, z ciemnoskórym zapleczem Surinamu, dominują na zachodzie Gujany Francuskiej. Na pograniczu, którego uniwersalną mową stał się ich język taki-taki[5].
– Pe u wani saka, bala? Gdzie chcesz wysiąść, brachu? – pirogarze zadali wreszcie zasadnicze pytanie. I uśmiechnęli się, słysząc, że gdziekolwiek. Byle w miejscu, gdzie wciąż żyła marońska kultura.
– Wszędzie coś znajdziesz, jak poszukasz! Wysadzimy cię gdzieś – stwierdzili, dopalając wspólnego skręta. Ruletka poszła w ruch. Wkrótce zacumowali nieopodal miasteczka Grand-Santi, na ziemiach ludu Djuka.

***

Tafarina siedziała pod przydomowym barem nad rzeką. Owinięta od piersi w dół w codzienną chustę pangi, zajadała maniokową kaszę z fioletową pulpą z owoców palmy wassaï.
– Moja matka mogłaby żywić się tylko tym. Spróbuj, pewnie jeszcze nie jadłeś – odgadła celnie i podała mi łyżkę. Potem wróciła do wertowania mojej ostatniej książki[6], którą jej podsunąłem w ramach niezbędnych wyjaśnień. Przyglądała się dokładnie zdjęciom i dość pobieżnie niezrozumiałym dla siebie zdaniom. – To jak nazywa się twój kraj? Polska? Aha. To na wschód od Francji?
– Tak. Pokażę ci. – Wyjąłem mapę oraz kilka zdjęć ilustrujących cztery pory roku. Żółtych pól rzepaku, ośnieżonych zimowych dachów.
– Jak we Francji. – Wzruszyła tęgimi ramionami. Przyjrzała się tylko fotografii jesiennego lasu. – O, to jest ładne… To co dokładnie zamierzasz tu robić? – spytała rzeczowo niskim altem.
– To, co zwykle. Pobyć trochę z wami, poznać waszą codzienność, popracować razem – odparłem banalnie, żeby nie zabrzmieć jak dziennikarz z programową wizytą. Choć po prawdzie cel miałem jasny: sprawdzić, ile faktycznie jest Francji w Gujanie. W tej przedziwnej, sztucznej mozaice ludów z różnych bajek i stron świata, których wiele znalazło się tutaj pod takim czy innym przymusem. Zamierzałem dowiedzieć się, jak ich członkowie odnajdują się w jednej krainie pod równikiem, gdzie obowiązuje prawo Unii Europejskiej i co im wszystkim przychodzi z tego, że Gujana pozostaje francuska? Szukając odpowiedzi, zamierzałem też wziąć pod lupę najciekawsze elementy tej etnicznej układanki. Pierwsi na liście byli Maronowie, wraz z ich fascynującą rzeczywistością religijno-magiczną, pełną niezwykłych zjawisk i praktyk, zamkniętych w niepozornym słowie obia.
– Dlatego oprócz tego po cichu liczę na… – zawahałem się chwilę, żeby na dzień dobry nie drasnąć jakiegoś tabu – …liczę na udział w ceremonii przesłuchania zmarłego.
– He, to nie takie proste. Najpierw ktoś musi umrzeć, a potem muszą ci na to pozwolić. Ale spróbuj – skwitowała z przekąsem. – Dobra, chodź. Skoro nie zostajesz tu na długie tygodnie, możesz u nas pomieszkać. Przynajmniej będę miała jakąś rozrywkę. Mieszkam tu z rodzeństwem w domu matki. Mama wróci dopiero za parę dni, ale nie będzie miała nic przeciwko. Jak chcesz, weź taczkę na swoje tobołki – poradziła.
Taczka nie była potrzebna. Tafarina mieszkała trzy kroki dalej, pomiędzy rzeką a piaszczystą drogą do miasteczka. Tuż za porządnymi domami w pastelowych kolorach, które niczym makijaż maskowały skromniejsze sąsiedztwo z desek, blachy i cementowych bloków. A więc także jej dom.
– Możesz tu zostawić rzeczy i powiesić hamak. – Wskazała róg luźno obudowanej werandy. – A w kuchni możesz sobie rano zagrzać wodę na herbatę – dodała jeszcze i na tym zakończyła wprowadzenie.
Przypadła mi więc miedza na granicy domu i podwórza, umeblowana starymi fotelami i sfatygowaną kanapą. Oczywiście nie na wyłączność. Domownicy używali werandowej kanapy co chwila. Do grzebania w telefonie, odrabiania lekcji, piłowania paznokci. Tafarina przysiadała na niej dla towarzystwa i zarządzała z niej jednocześnie całym domem oraz młodszym rodzeństwem, które miała na głowie pod nieobecność matki. Trzymała wszystko twardą ręką. Najmniejsze nieposłuszeństwo kończyło się laniem i ochrzanem. Chrypiąc, miotała słowa niczym karabin.
– Boi! Fika ala sani gwe noso mi fon yu! – rzuciła gniewnie na widok bałaganu i zaocznie zdzieliła brata po łapach. Po francusku Tafarina również mówiła jak karabin, jako jedyna z całej rodziny. W jej domu był to nadal obcy język, jak i w trzech czwartych rodzin na całym zachodzie Gujany Francuskiej.
Tafarina skończyła raptem dwadzieścia lat, ale wyglądała i funkcjonowała dużo dojrzalej. Jej rodzice nie mieszkali razem. Ojciec Tafariny, Samuel, żył z nową żoną w dalszej części wsi. Według prawa tradycyjnego mógłby żyć z obiema naraz, gdyby relacje z pierwszą się nie popsuły. Brak ojca pod jednym dachem nie był tu rzadką sytuacją. Wśród Maronów rodzice nie zawsze trzymają się blisko, a ojciec z reguły gra drugą rolę. Najważniejszy jest bowiem klan matczyny. Dzieci z definicji należą do matki i to jej rodzina jest dla nich najbliższa. Matka może przypisać ojcu część dzieci na wychowanie, ale ojcowskie obowiązki nieraz pełnią bracia matki. Także część ważnych relacji z zaświatami odbywa się w obrębie matczynego klanu. Dorastające rodzeństwo Tafariny interesował przede wszystkim wymiar ziemski i to, że od dominującej siostry mogli całkiem realnie dostać po łbie.
Starszy brat Tafariny, Szabo, nie rościł sobie praw wychowawczych. Wydawał się zresztą oazą spokoju w rodzinnym harmidrze. Nigdy nie podnosił głosu i chyba w ogóle dystansował się od domowego kotła. Pracował jako szkolny pirogarz i kilka razy w tygodniu zbierał uczniów z pięciu wsi. W wolnym czasie doglądał ptaków śpiewających, które trzymał w podwieszanych klatkach. Hodował przede wszystkim nieduże ziarnojadki[7].
– Doglądam ich i je szkolę, bo dobrze wytrenowany ziarnojadek może być wart tysiące euro. Są nawet aplikacje w telefonie, które służą do treningu. Istnieją też konkursy ziarnojadków, w których można wygrać grube pieniądze – opowiadał, zdejmując klatkę. Szabo nie robił przy tym nic oryginalnego. W całej Gujanie nawet barczyste chłopy obwieszone złotą biżuterią paradują ze swoimi ziarnojadkami. Wożą je pirogami, zabierają do pracy. I tak jak Szabo, starannie myją ptaszkom ich przyciasne rezydencje.
Tymczasem z kąpieli właśnie wyszła Tafarina, owinięta świeżą chustą pangi.
– Normalny człowiek w tych stronach kąpie się trzy razy dziennie. My, kobiety, bierzemy jeszcze dodatkową kąpiel rano w wywarze z liści. Bez urazy, ale biali o siebie nie dbają za bardzo. Na przykład nauczyciele, którzy tu mieszkają. Oni się myją chyba tylko raz i to czuć od razu. Jak robią rybę, to czuć nawet następnego dnia. A jak nie mają łazienki, to w ogóle się tu nie kąpią, bo w rzece się boją albo nie potrafią – mówiła, zabierając się do porcji kurczaka z ryżem, czerwoną fasolą i talarkami ogórka. – Tak samo gotują byle jak. Czujesz, jaki jest nasz kurczak? Smakuje sosem, a ich niczym, jak próbowałam. Jest tylko jeden biały, Julien, który mieszka tu już osiem lat. Mówi prawie jak Djuka, chodzi na polowania, rozstawia sieci, prowadzi pirogę. Jest naprawdę jak czarny! – stwierdziła i był to największy komplement w jej ustach. Nie dziwiło więc, że prychała kpiąco, obserwując, jak ostrzę maczetę lub napoczynam ostrożnie nieznane sobie owoce palmy awary[8].
– Ty chyba naprawdę uważasz, że biali to z definicji ciamajdy!
– Ale to prawda! – śmiała się z zadziorną wyższością.
Nie brało się to znikąd. Jej piętnastoletni brat Bigiboi, który wcale nie wydawał się bigi, prowadził już z wujem pirogę przez bystrza, a kłodę drzewa przepoławiał jednym celnym ruchem. Na jego tle przeciętny biały, z którym mieli do czynienia, nie radził sobie nawet ze sznurowaniem butów. Trudno było więc wyczuć, czy pokazując, że na gorący ryż można sobie podmuchać, młodzi uważali mnie za idiotę, czy raczej korzystali z rzadkiej okazji, żeby bezkarnie zakpić z dorosłego.
– Już pan sobie dobrze podjadł, to teraz musi pan sobie dobrze odpocząć, tak? – podsumował więc bezczelnie dwunastoletni Ivens, widząc mnie w hamaku i z satysfakcją pobiegł nad rzekę.
Nadrzeczny barek, przed którym wcześniej siedziała Tafarina, należał do poczciwego Daszimiego. Był po prawdzie przedłużeniem jego drewnianego domu. Z tarasu baru, pustego przez większość dnia, niczym z loży dało się obserwować codzienną defiladę łodzi, sunących na tle deszczowego lasu. Zza lady obitej ceratą Daszimi serwował trzy rzeczy na krzyż. Na zapyziałych półeczkach trzymał też butelki rumu, zaprawionego kawałkami kory, lian i rozmaitymi nasionami.
– To nasze lekarstwa. To tutaj da ci tranga pipi. Będziesz mógł bzykać całą noc – tłumaczył powoli jak leniwiec. – A to z kolei wzmocni ci serce i całe ciało.
– To drugie wystarczy, Daszimi. – Wyłożyłem kilka euro na ladę i dosiadłem się do francuskich nauczycieli, który przy stole dzielili między sobą litrową butelkę surinamskiego piwa Parbo.
Mieszkali w kilka osób w niedużym domu z tyłu wsi, nieopodal drogi do miasteczka. Przedłużali tu sobie quasi-hippisowską młodość, a zarazem bardzo skutecznie zabezpieczali swoją przyszłość. Jako pracownicy budżetówki w Gujanie dostawali od państwa czterdzieści procent dodatku do wynagrodzenia[9] i tyleż ulgi podatkowej. Ponadto w Grand-Santi przysługiwał im dodatek za pracę na odizolowanych terytoriach. Zarabiali więc znacznie więcej od swoich kolegów na Starym Kontynencie i choć pracę w tutejszej szkole uważali za orkę na ugorze, było im tu dobrze. Na ich oswojonym uboczu.
– Gmina Grand-Santi to szczególne miejsce – powiedział włochaty R. – We Francji wszyscy mają wywalone na Gu­janę. W Gujanie mają wywalone na jej zachód. A na zachodzie wszyscy mają wywalone na Grand-Santi. Jesteś w ślepej kiszce tego departamentu! Witamy!
Popołudniowa ulewa uderzyła z impetem w dachy. Sznury wody spływały do samej ziemi z harmonijek falistej blachy i w kilka minut zmieniły obejścia domów w ciąg kałuż i strumyczków.
– Jak skończy padać, pójdę zajrzeć do dziadka, bo choruje i nie wygląda dobrze – powiedziała Tafarina, przekrzykując łomot deszczu.
Pod wieczór wróciła z poważną miną.
– No i już, stało się. Mój dziadek zmarł – oznajmiła krótko i bez emocji. Tak oto, w ponurych okolicznościach, pierwszego dnia zdarzył się reporterski cud: ceremonia przesłuchania zmarłego znalazła się w zasięgu ręki.

***

Tafarina nawet nie płakała po śmierci dziadka. Był krewnym od strony ojca i nie czuła z nim szczególnej więzi. Jednak dla wielu osób jej dziadek, pan Daani, był bardzo ważnym człowiekiem. I dlatego z domu, w którym właśnie powstała wielka pustka, dobiegały teraz głośne szlochy.
Rankiem nazajutrz przy kępie drzew nieopodal domu zgromadzili się mężczyźni. Starsi i młodsi, krewni i sąsiedzi. Jedni w skromnych koszulkach, inni w markowych ubraniach, ostentacyjnie obwieszeni biżuterią z tutejszego złota. Zebrali się, żeby zbudować panu Daaniemu prowizoryczną trumnę. Od początku stało się jasne, że ta śmierć nie będzie jedynie sprawą rodzinną. Na miejsce przyniesiono drabinę i liny. W ruch poszły maczety i piły spalinowe. Wkrótce jasne drzewo trąbkowe[10] runęło na ziemię. Jego miękki pień z łatwością pocięto na proste deski, które następnie zręcznie powiązano świeżo wyciętymi taśmami z łyka. Gwoździe byłyby wbrew tradycji.
Przygotowaniami zawiadywał wuj Tafariny, William. Był jednym z asystentów duchowych, nazywanych basia, wyznaczonych przez kapitana wsi[11]. Zdawało się, że ze wszystkich ceremonialnych akcesoriów Williamowi najbliższy był rum. Tworzyli jedno. Lecz mimo to od zeszłego wieczoru prace postępowały sprawnie. Od decyzji Williama zależał również mój ewentualny udział w pogrzebie. Gdyby się nie zgodził, wszelka nadzieja by przepadła. A i tak nie miałem jej wiele. W końcu ledwo się poznaliśmy. Najwyraźniej jednak fakt mieszkania u Tafariny i kilka pogawędek przy wspólnym oprawianiu łyka zrobiły swoje. William uśmiechnął się lekko zaklęsłymi ustami i oznajmił spokojnie:
– Problema no de, możesz popłynąć.
Reporterski cud trwał dalej.
Wkrótce zmarły, owinięty w płachty wzorzystego materiału, spoczął w skleconej skrzyni, którą następnie zaniesiono na brzeg rzeki. Czekały tam już dwie długie pirogi, zapełniające się ludźmi. Trumnę ułożono w pierwszej.
– William się zgodził, żebyś popłynął? – upewnił się ojciec Tafariny. – W takim razie dobrze, ale płyń w drugiej łodzi. Ta jest tylko dla najbliższych – wyjaśnił.
Ze zmarłym usadowiło się ponad dwadzieścia osób. Kobiety osobno. Wśród nich był tylko jeden mężczyzna, podtrzymywał zdruzgotaną wdowę. Teraz pan Daani był gotowy do swojej ostatniej podróży – na rytualne przesłuchanie, które miało się odbyć we wsi Krementi nad rzeką Tapanahoni. W Surinamie.
W tym, że pan Daani spocznie w sąsiednim kraju, nie było nic dziwnego. Zwłaszcza dla Djuków, których większość osiadła w Gujanie dopiero w latach 80. XX wieku, gdy po drugiej stronie rzeki toczyła się partyzancka wojna domowa. Znaczna część Maronów grzebana jest bowiem w kolebce ich matczynego klanu. Ta zaś na ogół mieści się w Surinamie. W tym wymiarze granica administracyjna państw nie ma żadnego znaczenia.
Piroga omijała więc rzeczne wyspy i wkrótce wpłynęła na surinamską rzekę Tapanahoni. Sunęła teraz nieco węższym korytarzem lasu, z którego co rusz wyrywały się ku niebu drzewne olbrzymy. Niczym rozłożyste grzyby, górowały nad nieprzebraną gęstwiną, nad niezliczonymi odcieniami zieleni i splotami kształtów. Niektóre kwitły w koronach na jaskrawożółto, inne na różowo[12]. Surrealistyczne, jak rosłe chłopy z wiankami na głowie. Pasażerowie zamierali w podróżnej senności. A niektórzy włączali się w dyskusje podlewane piwem. W kubkach krążyły też porcyjki rumu, zaś w plastikowej butelce ciemnobrunatna ciecz, którą mężczyźni wylewali na dłoń i wciągali ochoczo nosem. Głęboko, prawie do zatok. Potem wydmuchiwali ją z impetem. Tytoń, glinka, popiół drzewny, wymieniali dokładnie składniki mikstury. Solidnie przeczyszczała i pozostawiała w nozdrzach całkiem przyjemny aromat.
Łup! Coś uderzyło głucho w grube dno pirogi.
– Uwaga, skała! – Mężczyźni w ułamku sekundy unieś­li pięści do góry, żeby sterujący łodzią zdążył wyciągnąć silnik z wody. Potem płynnie wrócili do rozmów i popijania. Młodsi dzielili się trunkami nawet między łodziami, kiedy przystanęły burta w burtę na rzece.
– Już dosyć! Macie potem nieść trumnę, już wystarczy! Okażcie szacunek! – sztorcował ich z lekkim przymrużeniem oka starszy od nich mężczyzna. Chyba kapitan. Pirogi się rozdzieliły, ale rum krążył dalej. Chłopcy z drugiej pirogi przekornie machali butelką alkoholu, a domniemany kapitan w odpowiedzi pokazywał butelkę wody mineralnej i groził palcem.

***

Wieś Krementi leżała na rzecznej wyspie, tak jak wiele innych marońskich osad. Ciągnęła się pasmami drewnianych chat i domów, nieraz całkiem okazałych, piętrowych. Teraz jednak kilkadziesiąt osób gromadziło się w przestronnej, podmurowanej wiacie nad brzegiem rzeki. W domu zmarłych, w którym za chwilę miało się rozpocząć przesłuchanie. Podział był tu wyraźny. Na podwyższeniu – zwierzchnicy wsi, starszyzna i duchowi asystenci, tacy jak William. Na oddzielnym krześle – ze zdobioną drewnianą laską w ręku – sędziwy edeman, głowa całego klanu. Za nimi – najbliższa rodzina. Kobiety razem, z boku. Ich jednostajny, przeciągły szloch wypełniał wnętrze. Na środku ustawiono trumnę. Od tej chwili w centrum wydarzeń był pan Daani.
Przewodnicy ceremonii rozpoczęli między sobą rozprawę, biorąc resztę za świadków. Jak żył pan Daani? W jakich okolicznościach umarł? Czy podejrzanych? A przede wszystkim: czy nie był wisimanem? Gdyby próbował kogoś otruć, konszachtował ze złymi duchami, sprowadził demona do wsi, popełniłby jeden z wielu możliwych aktów wisi. Tego, co szkodzi całej społeczności na danym etapie jej drogi, w danej rzeczywistości. Dlatego to cała społeczność miała teraz rozliczyć zmarłego i zabezpieczyć się na przyszłość. Wyroki tego sądu są bowiem dla wisimana ostateczne – nie trafi do panteonu przodków, a cząstki jego duszy już nigdy nie powrócą do życia w innym ciele. Zostanie tym samym wymazany z puli duchowej całej społeczności, na zawsze. Dlatego najbliżsi oczami opuchniętymi od płaczu śledzili teraz kolejne etapy sądu. Pana Daaniego czekały próby.
Para młodych mężczyzn założyła na głowę obręcze z palmowych liści. Dzięki temu przez kilka kwadransów mogli stabilnie trzymać trumnę siłą rąk i karku. Pierwsza próba wydawała się prosta. Trumna z ciałem musiała przekroczyć linię poświęconej wody lub rumu wylanego na posadzkę.
– To pierwszy znak, że zmarły nie jest wisi – wyjaśniał „kapitan”, który w pirodze strofował młodzież.
Do kolejnego etapu trzeba już było bezpośrednio zaangażować duszę pana Daaniego. Zadanie to należało do tikimana. W wolnym tłumaczeniu – pałeczkowego. Miał on do dyspozycji bardzo proste narzędzie o wielkiej mocy: parę bambusowych kijków. Gdy dotknął nimi stóp nieboszczyka, a następnie wystukiwał prosty, jednostajny rytm, uruchamiał kanał komunikacyjny i podtrzymywał kontakt ze zmarłym. Miał on pokierować niosących tak, aby bezbłędnie wskazali drobiazg schowany w grupie żałobników. Ruch trumny był gwałtowny, jakby to ona nimi dyrygowała. Jakby mieli się za moment potknąć i ją upuścić. Udało się! Pan Daani wskazał trafnie. A więc kolejna przesłanka za tym, że nie był wisi.
Wreszcie przyszedł czas, żeby zmarły zabrał głos. Członkowie starszyzny wstawali po kolei, zadawali pytania i wpatrywali się w ruch sztywnego ciała. Balansowanie trumny w przód i w tył oznaczało odpowiedź „tak”. Chybotanie na boki było zaprzeczeniem. Szczegóły tego, co właśnie się działo, nie były jasne dla wszystkich.
– Połowa z nas już w to nie wierzy. Należymy do Kościoła – mówił domniemany kapitan.
Jednak starszyzna miała pełną jasność. Ze zmarłym rozmawiali naturalnie, tak jak rozmawia się z żywym stojącym obok. Na to wskazywała ich mimika. Pytania padały niemal szeptem. Słychać było tylko nieprzerwany, hipnotyzujący stukot pałeczek. Słuchano w skupieniu. Komentowano. Ktoś rzucił raz po raz dyskretny żart. Czyjeś nogi oparte na stole lub dymiący papieros wcale nie oznaczały braku szacunku. To było nieistotne.

 
Wesprzyj nas