Nowa książka geniusza krótkiej formy. Wątkiem łączącym te krótkie historie jest nasza skłonność do widzenia świata w sposób ograniczony, nieporadnej komunikacji i nieporozumień.


Usterka na skraju galaktykiW 2017 roku Etgar Keret jechał w pośpiechu na spotkanie autorskie do Bostonu, ale auto prowadzone przez jego kierowcę zderzyło się na autostradzie z innym pojazdem. Przednia szyba prysła, poduszki powietrzne eksplodowały, a pisarz złamał dwa żebra. Opowiadał potem, że całe życie przeleciało mu przed oczami, a kiedy policjant wyciągał go ze zniszczonego samochodu, pomyślał: Moja śmierć to zaledwie usterka na skraju galaktyki. Stąd wziął się tytuł nowego, nagrodzonego National Jewish Book Award, tomu opowiadań izraelskiego mistrza tak uwielbianego przez polskich czytelników.

Ludzka kula armatnia, samobójca na krawędzi dachu, metalowa kostka stojąca w salonie – Etgar Keret z dowolnej postaci czy rekwizytu potrafi wyczarować przewrotną i nieprzewidywalną historię, która bawi i wzrusza.

Wątkiem łączącym te krótkie historie jest nasza skłonność do widzenia świata w sposób ograniczony, nieporadnej komunikacji i nieporozumień. Jednak w jakiś sposób, dzięki niezwykłej czułości Kereta, te opowiadania podnoszą na duchu i wprowadzają światło w nasze życie.

***

Kreatywność autora jest olśniewająca: Keret raz po raz wpada na pomysł tak dobry, że inny pisarz zamieniłby go w powieść.
„The Guardian”

Etgar Keret – prozaik, poeta, reżyser i scenarzysta, wykładowca szkoły filmowej w Tel Awiwie. Jeden z najwybitniejszych współczesnych izraelskich pisarzy. Jego opowiadania były tłumaczone na ponad 40 języków i zdobyły uznanie czytelników na całym świecie. Posiada także polskie obywatelstwo; w ramach współpracy z polskimi artystami powstała m.in. instalacja artystyczna Dom Kereta w Warszawie.

Etgar Keret
Usterka na skraju galaktyki
Przekład: Agnieszka Maciejowska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 14 października 2020
 
 

Usterka na skraju galaktyki

Nie rób tego!

Pit-Pit dostrzega go pierwszy. Jesteśmy w drodze do parku, żeby pograć w piłkę, kiedy nagle mówi:
– Tato, zobacz!
Szyja odchylona do tyłu i oczy zmrużone do szparek skierowane sporo nade mną i jeszcze zanim zdążę wyobrazić sobie statek kosmiczny obcych albo fortepian, który zaraz spadnie nam na głowy, już czuję w brzuchu, że coś naprawdę niedobrego tu się dzieje. Ale kiedy obracam głowę w kierunku, gdzie patrzy Pit-Pit, widzę tylko czteropiętrowy budynek pokryty cały graffiti i skrzynkami klimatyzatorów, jakby cierpiał na jakąś chorobę skórną. Słońce stojące akurat nad nim trochę mnie oślepia, ale nie zdążyłem jeszcze poprawić kąta patrzenia, a już słyszę, jak Pit-Pit mówi:
– On chce pofrunąć.
Teraz zauważam postać człowieka w białej koszuli z kołnierzykiem; stoi na balustradzie dachu i patrzy w dół, prosto na mnie, i słyszę Pit-Pita szepczącego za mną.
– To Superman?
I zamiast mu odpowiedzieć, krzyczę do człowieka:
– Nie rób tego!
Człowiek tylko wpatruje się we mnie. Znowu krzyczę:
– Nie rób tego, proszę! Cokolwiek cię tam zaniosło, na pewno wydaje ci się czymś, czego nie można rozwiązać, ale żebyś wiedział, że można. Jeśli teraz skoczysz i odejdziesz stąd z takim poczuciem, że nie ma wyjścia, to to będzie twoje ostatnie wspomnienie w życiu. Nie rodzina, nie miłość, tylko klęska. Ale jeśli zostaniesz, przysięgam ci na wszystko, co mam najdroższego, że całe to cierpienie i rozpacz zaczną się rozpływać i za kilka lat od dzisiaj wszystko, co z nich zostanie, będzie jakąś śmieszną historią, którą opowiesz ludziom przy piwie, historią o tym, jak chciałeś kiedyś skoczyć z dachu i jeden facet, co stał na dole, krzyczał do ciebie…
– Co? – człowiek na dachu krzyczy do mnie w odpowiedzi i pokazuje na swoje ucho. Widocznie nie słyszy mnie z powodu hałasu z ulicy. Albo może nie z powodu hałasu, bo ja słyszę jego „co” doskonale. Może po prostu nie słyszy. Może ma kłopoty ze słuchem. Pit-Pit, który przytula się teraz do moich bioder, nie dając rady całkiem ich objąć, jakbym był jakimś olbrzymim baobabem, krzyczy do człowieka:
– Masz supermoc?
Człowiek znowu wskazuje na swoje ucho, jakby nie dosłyszał, i krzyczy:
– Mam dosyć! Dosyć! Ile można?
A Pit-Pit mu odkrzykuje:
– Pofruń wreszcie! No! Leć!
A ja wpadam w to napięcie, które pojawia się zawsze kiedy wiesz, że wszystko zależy od ciebie.
W pracy mam tego mnóstwo. Z rodziną też, ale mniej. Jak wtedy na drodze do parku Sachne, kiedy spróbowałem zahamować i koła się zablokowały. Samochód wpadł w poślizg i powiedziałem sobie „albo to rozwiążesz, albo to koniec”. Tamtym razem, w Sachne, nie udało mi się tego rozwiązać i był poważny wypadek. Liat, jedyna, która nie miała zapiętych pasów, zginęła, a ja zostałem sam z dziećmi. Pit-Pit miał wtedy dwa lata i ledwo potrafił coś powiedzieć, ale Noam nie przestawał mnie pytać: „Kiedy mama wróci? Kiedy mama wróci?”. A mówię o okresie dawno po pogrzebie. Miał wtedy osiem lat, a to jest wiek, kiedy możesz już zrozumieć, że ktoś umarł, ale on nie przestawał pytać. A ja, który i bez tych denerwujących pytań wiedziałem, że to wszystko stało się przeze mnie, chciałem już skończyć ze wszystkim. Dokładnie jak człowiek na dachu. Ale wyszedłem z tego. I proszę – dzisiaj chodzę bez kul, mieszkam z Simoną, jestem dobrym ojcem. I wszystko to chcę powiedzieć człowiekowi na dachu, powiedzieć mu, że dokładnie wiem, co on teraz czuje, ale jeśli nie rozsmaruje się jak pizza na chodniku, jemu również to minie. Z całą odpowiedzialnością. Nie ma na tej błękitnej planecie człowieka, który był niżej, niż ja byłem. On po prostu musi zejść stamtąd i dać sobie tydzień. Miesiąc. Nawet rok, jeśli trzeba.
Ale jak powiedzieć to komuś na wpół głuchemu? A tymczasem Pit-Pit ciągnie mnie za rękę i mówi:
– On nie ma zamiaru dzisiaj fruwać. Chodź, tato, chodź pójdziemy do parku, zanim będzie ciemno.
Ale ja tkwię dalej i krzyczę z całej siły:
– Ludzie cały czas umierają, jak muchy, i nie potrzebują zabijać się sami. Nie rób tego! Proszę, nie rób tego!
A człowiek na dachu kiwa głową, wygląda, że tym razem już coś słyszy, i odkrzykuje do mnie:
– Skąd wiedziałeś? Skąd wiedziałeś, że ona nie żyje?
Zawsze jakaś umiera, chcę mu krzyknąć. Zawsze. A jeśli nie ona, to ktoś inny. Ale czymś takim nie sprowadzę go na dół, więc zamiast tego wołam:
– Jest tu dziecko – i pokazuję na Pit-Pita. – Ono nie powinno tego widzieć.
A Pit-Pit obok mnie krzyczy:
– Ja tak! Ja tak! No, poleć już, zanim będzie ciemno!
Jest grudzień, rzeczywiście ściemnia się wcześnie. Jeśli skoczy – to też spadnie na moje sumienie. Irena, psycholożka z przychodni Macabi, znów popatrzy na mnie tym swoim spojrzeniem po-tobie-idę-do-domu i powie: „To nie twoja wina. Musisz to sobie dobrze zakodować”. A ja kiwnę głową, bo będę wiedział, że za dwie minuty terapia się zakończy, a ona musi zabrać córkę ze żłobka, ale to niczego nie zmieni, bo tego półgłuchego też będę musiał taszczyć na plecach, obok Liat i szklanego oka Noama. Muszę go uratować.
– Czekaj tam na mnie! – wrzeszczę do niego z całych sił. – Chwila! Wchodzę do ciebie porozmawiać!
A on krzyczy do mnie z góry:
– Nie mogę bez niej! Nie mogę!
– Chwila – odkrzykuję i mówię do Pit-Pita:
– Chodź, skarbie, chodź, wejdziemy na dach.
A Pit-Pit robi głową takie milutkie „nie”, jakie zawsze robi, kiedy ma zamiar wypić mi krew, i mówi:
– Jeśli on pofrunie, zobaczymy lepiej stąd.
– On nie pofrunie – tłumaczę mu. – Nie, nie dzisiaj. Chodź pójdziemy, tylko na chwilę, tata musi temu panu coś powiedzieć.
– To krzyknij mu stąd – upiera się Pit-Pit.
Jego rączka wyślizguje się z mojej dłoni, a on kładzie się na chodniku, tak jak to uwielbia robić Simonie i mnie w centrum handlowym.
– Wyścigi w biegu na dach – proponuję. – Jeśli dobiegniemy jednym ciągiem, bez zatrzymywania, tata i Pit-Pit dostaną w nagrodę lody.
– Teraz lody – wyje Pit-Pit i turla się po chodniku. – Teraz!
Nie mam czasu na te głupstwa. Biorę go na ręce. Wije się i wrzeszczy, ale ignoruję to i zaczynam biec w stronę budynku.
– Co się stało dziecku? – słyszę człowieka krzyczącego z góry. Nie odpowiadam, tylko wskakuję na klatkę schodową. Może teraz ciekawość go zatrzyma. Może dzięki niej nie skoczy i zaczeka na mnie.
Dzieciak swoje waży, ciężko wejść po tych wszystkich schodach, kiedy trzymasz na rękach pięcioipółletnie dziecko, zwłaszcza jeśli to dziecko niezainteresowane wchodzeniem. Na trzecim piętrze brakuje mi już tchu. Ruda gruba sąsiadka otwiera drzwi na szerokość szparki i pyta, kogo szukam, widocznie usłyszała wrzaski Pit-Pita, ale nie zwracam na nią uwagi i dalej wspinam się po schodach. Nawet gdybym chciał jej coś odpowiedzieć, nie mam dość powietrza w płucach.
– Na górze nikt nie mieszka – krzyczy za mną. – To tylko dach.
I kiedy mówi „dach”, jej piskliwy głos się załamuje, a Pit-Pit odkrzykuje jej głosem pełnym łez:
– Teraz lody! Teraz!
Brak mi wolnej ręki, żeby popchnąć obdrapane drzwi, które powinny prowadzić na zewnątrz, bo ręce mam pełne Pit-Pita, a on nie przestaje się wyrywać, więc kopię w nie z całej siły. Dach jest pusty. Człowieka, który przed chwilą stał na balustradzie, już tam nie ma. Nie poczekał na nas. Nie poczekał, żeby wyjaśnić, dlaczego dziecko wrzeszczy.
– Pofrunął – wyje Pit-Pit na moich rękach. – Pofrunął i przez ciebie nic nie widzieliśmy! Przez ciebie!
Zaczynam zbliżać się do barierki. Być może się cofnął i wrócił do budynku – usiłuję sobie wmawiać. Ale nie wierzę. Wiem, że tam jest, na dole, rozciągnięty na chodniku w dziwnej pozycji. Wiem i mam na rękach dziecko, któremu nie wolno tego zobaczyć, po prostu nie wolno, bo to trauma na całe życie, a ma już jedną, nie potrzebuje kolejnej, ale nogi prowadzą mnie na skraj dachu. To jak drapanie rany, jak zamówienie jeszcze szklaneczki Chivasa, kiedy wiesz, że już wypiłeś za dużo, jak prowadzenie samochodu, kiedy wiesz, że jesteś zmęczony, tak bardzo zmęczony. Gdy już rzeczywiście podchodzimy do krawędzi dachu i zaczyna się czuć wysokość, Pit-Pit cichnie, a ja mogę usłyszeć nasze dyszenie oraz syreny karetek z daleka, jakby mi mówiły: „Po co ci? Po co ci widzieć? Myślisz, że to coś zmieni?”. I nagle słyszę z tyłu wysoki rozkazujący głos rudej sąsiadki:
– Zostaw go!
Odwracam się do niej, nie bardzo rozumiejąc, czego ode mnie chce.
– Zostaw mnie! – Pit-Pit też krzyczy. Kiedy ktoś obcy się wtrąca, zawsze go to podnieca.
– To tylko dziecko – ruda dalej mówi, ale jej głos w jednej chwili robi się jakby pęknięty i miękki. Jest na skraju łez. Dźwięk syren coraz bardziej się zbliża i ruda zaczyna iść w moją stronę. – Wiem, że cierpisz – mówi. – Wiem, że wszystko jest trudne. Wiem. Wierz mi.
W jej głosie słychać tyle bólu, że nawet Pit-Pit przestaje się trzepotać i wpatruje się w nią zahipnotyzowany.
– Spójrz na mnie – szepcze. – Spójrz. Gruba, samotna. Ja też miałam kiedyś dziecko. Wiesz, co to jest, jak ci dziecko odchodzi? Czy ty w ogóle rozumiesz, co masz zamiar zrobić? – Pit-Pit nadal jest w moich ramionach i mocno, mocno się do mnie przytula. – Spójrz, jakie słodkie dziecko – ciągnie, jest już blisko nas, jej szeroka dłoń gładzi włosy Pit-Pita.
– Był tutaj pan – mówi Pit-Pit i wlepia w nią swoje piękne brązowe oczy, oczy Liat. – Był tutaj pan, ale teraz pofrunął. I przez tatę nie zobaczyliśmy.
Syreny zatrzymały się dokładnie pod nami. Daję jeszcze krok w stronę barierki i spocona dłoń rudej chwyta moją.
– Nie rób tego – mówi. – Proszę, nie rób tego.

 
Pit-Pit dostaje kulkę waniliową w plastikowym pucharku. Ja biorę pistacjowe z czekoladowym czipsem w waflu. Ruda prosi o koktajl czekoladowy. Wszystkie stoliki w lodziarni są zabrudzone, więc próbuję oczyścić dla nas jeden serwetką. Pit-Pit upiera się, żeby spróbować koktajlu czekoladowego, i ona mu pozwala. Ona też ma na imię Liat. To częste imię. Nic nie wie o Liat, o wypadku, nie wie nic. Ja o niej też nie. Poza tym, że straciła dziecko. Kiedy wyszliśmy z budynku, akurat włożyli ciało tamtego człowieka do karetki. Szczęśliwie było już przykryte białym prześcieradłem, o jeden obraz ciała mniej w głowie. Lody dla mnie za słodkie, ale Pit-Pit i sąsiadka wyglądają na zadowolonych. Pit-Pit trzyma swój plastikowy pucharek w jednej ręce, a drugą wyciąga w stronę koktajlu czekoladowego rudej. Zawsze to robi, nie wiem dlaczego, przecież ma już w ręku lody, dlaczego chce jeszcze? Otwieram usta, żeby go otrzeźwić, ale ruda daje mi znak, że w porządku, i podaje mu prawie pusty kubek swojego koktajlu. Jej syn umarł, moja żona umarła, człowiek z dachu umarł.
– Zobacz, jaki on rozkoszny – szepcze, podczas gdy Pit-Pit wytęża wszystkie siły, żeby wyciągnąć ostatnią kroplę z dna jej jednorazowego kubeczka.
Jest rzeczywiście rozkoszny.

 
Wesprzyj nas