Zapierająca dech w piersiach swoim rozmachem panorama dziejów świata. Imponująca wiedzą i erudycją okraszoną barwną, skrzącą się humorem anegdotą.


Bogactwo i nędza narodówAutor, historyk i ekonomista, emerytowany profesor Uniwersytetu Harvarda, postawił sobie za zadanie wyśledzić i pojąć, jak przebiegał główny nurt postępu ekonomicznego i modernizacji: jak doszliśmy do tego, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy.

“Bogactwo i nędza narodów”, to książka wydana w 1995 roku, w której David S. Landes próbuje wyjaśnić, dlaczego niektóre kraje i regiony doświadczyły niemal cudownych okresów gwałtownego wzrostu, podczas gdy reszta świata uległa stagnacji.

Landes mistrzowsko operuje anegdotą, szczegółem, zaskakującym porównaniem, sam zaś sprawia wrażenie demona erudycji.

David Saul Landes – amerykański historyk oraz ekonomista, wieloletni pracownik naukowy Uniwersytetu Harvarda. Autor popularnych książek o tematyce historyczno-ekonomicznej. W swojej karierze naukowej zajmował się badaniem głównego nurtu postępu ekonomicznego i modernizacji technicznej w historii powszechnej.

David S. Landes
Bogactwo i nędza narodów
Dlaczego jedni są tak bogaci, a inni tak ubodzy
Przekład: Hanna Jankowska
Wydawnictwo Muza
Premiera: 16 września 2020
 
 

Bogactwo i nędza narodów

Przedmowa

Nadal właściwie nie wiadomo, dlaczego ubogie kraje są biedne, a zamożne – bogate.
Paul Samuelson, 1976 rok

W czerwcu 1836 roku Nathan Rothschild udał się z Londynu do Frankfurtu na ślub swego syna Lionela ze swoją siostrzenicą (kuzynką Lionela, Charlotte). Miał też omówić z braćmi sprawę wprowadzenia dzieci Nathana do rodzinnego biznesu. Był wtedy najbogatszym chyba człowiekiem na świecie, przynajmniej jeśli chodzi o posiadane aktywa płynne. Nie musimy dodawać, że mógł sobie pozwolić na wszystko, czego tylko zechciał.
Pięćdziesięciodziewięcioletni Nathan mimo tuszy cieszył się dobrym zdrowiem. Rozsadzała go energia, niezmordowanie pracował, a i temperamentu można mu było pozazdrościć. Kiedy opuszczał Londyn, zrobił mu się wrzód w dolnej części pleców, u podstawy kręgosłupa. (Niemiecki lekarz rozpoznał czyrak, ale mógł to być ropień)[2]. Leczenie nie pomagało, wrzód jątrzył się i sprawiał ból. Nathan wstał jednak z łoża boleści i zjawił się na ślubie. Gdyby pozostał w łóżku, ślub musiałby się odbyć w hotelu. Pomimo nasilających się dolegliwości Rothschild nie zaprzestał prowadzenia interesów, dyktując pisma żonie. Z Londynu wezwano sławnego doktora Traversa. Kiedy nie pomógł, sprowadzono najznakomitszego niemieckiego chirurga, który prawdopodobnie miał przeciąć wrzód i oczyścić ranę. Wszystko na nic. Jad zatruwał ciało i 28 lipca 1836 roku Nathan Rothschild rozstał się z życiem. Podobno należący doń gołąb pocztowy zaniósł do Londynu krótki list: Il est mort.
Przypuszcza się, że przyczyną śmierci Rothschilda była posocznica wywołana przez gronkowce lub paciorkowce, zwana potocznie zatruciem krwi. Ponieważ nie rozporządzamy bardziej szczegółowymi informacjami, trudno stwierdzić, czy zabił go sam czyrak lub ropień, czy też wtórne zakażenie wywołane narzędziami chirurgicznymi. Nikt jeszcze wtedy nie znał teorii o bakteriach, nie przykładano zatem wagi do czystości. Tak więc człowiek, który mógł kupić wszystko, zmarł z powodu pospolitego zakażenia, jakie dzisiaj łatwo się wyleczy u każdego, kto trafi do lekarza, szpitala czy nawet do apteki.
Od czasów Nathana Rothschilda medycyna poczyniła ogromne postępy. Ale lepsza, skuteczniejsza medycyna – leczenie chorób i ran – to tylko część naszej historii. Dzisiejszą długość życia zawdzięczamy w większym stopniu lepszej prewencji i czystszemu środowisku, w jakim żyjemy, niż rozwojowi medycyny. Czysta woda i szybkie usuwanie nieczystości oraz poprawa higieny osobistej – oto co do tego doprowadziło. Bardzo, bardzo długo wielkim zabójcą były zakażenia żołądkowo-jelitowe. Ręce często stykały się z odchodami, a następnie z jedzeniem. Temu niewidzialnemu, lecz morderczemu wrogowi od czasu do czasu przychodziły w sukurs mikroby wywołujące epidemie, jak na przykład przecinkowiec cholery. Głównym źródłem zakażenia był wspólny ustęp, a bezpośredniemu kontaktowi z odchodami sprzyjał brak papieru toaletowego i bielizny nadającej się do wielokrotnego prania. Ludzie odziewający się w prawie nigdy niepraną wełnę – a wełna źle się dopiera – czuli świąd i drapali się. Ręce mieli więc brudne, a przed jedzeniem ich nie myto. Wielki błąd. Odsetek chorób i zgonów był mniejszy wśród wyznawców religii nakazujących ablucje, czyli muzułmanów i żydów, co nie zawsze wychodziło im na korzyść. Pogłoska, iż mniej Żydów umiera dlatego, że zatruli chrześcijanom studnie, łatwo znajdowała posłuch.
Rozwiązanie przyniosła nie zmiana wyznania czy doktryny religijnej, ale przemysłowy wynalazek. Jednym z głównych produktów nowej technologii, którą nazywamy rewolucją przemysłową, była tania, nadająca się do prania bawełna, a także wytwarzane w masowej skali mydło z olejów roślinnych. Po raz pierwszy zwykły człowiek mógł sobie pozwolić na bieliznę, której angielska nazwa – body linen – wywodzi się od lnu, bo to właśnie lniane tkaniny, nadające się do prania, nosili ludzie zamożni pod wierzchnim ubraniem. Mógł myć się mydłem, a nawet kąpać, choć uważano, że często kąpią się tylko brudasy. Dlaczego czysty człowiek miałby się ciągle myć? Ale to nic. Higiena osobista tak bardzo się zmieniła, że pod koniec XIX i na początku XX wieku ludzie prości żyli często w higieniczniejszych warunkach niż królowie i królowe sto lat przedtem.
Lepsze odżywianie to trzeci czynnik, który odegrał rolę w zmniejszeniu się zachorowalności i śmiertelności. Przyczyniła się do tego nie tylko większa podaż żywności, ale i lepszy, szybszy transport. Rzadziej zdarzały się klęski głodu, będące często skutkiem lokalnych braków żywności, dieta stała się bardziej urozmaicona i bogatsza w białko zwierzęce. Wpłynęło to między innymi na budowę fizyczną. Proces ten przebiegał o wiele wolniej niż wprowadzanie zdobyczy medycyny i higieny, które można było zadekretować z góry, zależał bowiem w dużej mierze od zwyczajów i gustów, a także od dochodu. Jeszcze podczas I wojny światowej Turków, walczących z brytyjskim korpusem ekspedycyjnym na półwyspie Gallipoli, zdumiewały różnice w budowie ciała między wykarmionymi baraniną i stekami żołnierzami z Australii i Nowej Zelandii, a cherlawą młodzieżą z brytyjskich miast fabrycznych. Każdy, kto obserwuje społeczność imigrantów przybywających z ubogich krajów, zauważy, że dzieci są wyższe i lepiej zbudowane od rodziców.
Dzięki wszystkim tym udogodnieniom przeciętna długość życia znacznie wzrosła, zmniejszyły się też różnice między biednymi a bogatymi. Główną przyczyną śmierci dorosłych nie są już zakażenia, zwłaszcza żołądkowo-jelitowe, ale wyniszczające schorzenia wieku starczego. Najwięcej osiągnięto w bogatych państwach uprzemysłowionych, zapewniających powszechną opiekę zdrowotną, ale nawet część biedniejszych krajów odnotowała godne podziwu rezultaty.
Postęp medycyny i higieny to przykład o wiele szerszego zjawiska: pożytku, jaki przynosi praktyczne zastosowanie odkryć naukowych. Pozwala to nam zachować optymizm co do rozwiązania problemów rzucających cień na teraźniejszość i przyszłość. Zachęca nawet do snucia fantazji o wiecznym życiu, a raczej wiecznej młodości.
Fantazje te, gdy mają oparcie w nauce, czyli w rzeczywistości, to przywilej bogatych i szczęśliwych. Korzyści płynące z postępu wiedzy nie są równo rozdzielone, nawet w zamożnych państwach. Żyjemy w świecie, w którym panuje nierówność i zróżnicowanie. Można go z grubsza podzielić na trzy kategorie państw: takie, w których wydaje się mnóstwo pieniędzy na odchudzanie; takie, w których ludzie jedzą, żeby żyć, i takie, gdzie ludzie nie wiedzą, skąd zdobyć następny posiłek. Różnicom tym towarzyszą ogromne kontrasty dotyczące wskaźników zachorowań i średniej długości życia. Mieszkańcy państw bogatych martwią się o swoją starość, która coraz bardziej się wydłuża. Gimnastykują się, by zachować sprawność fizyczną, mierzą poziom cholesterolu i walczą z nim, a gdy nie spędzają czasu przy telewizji, telefonie i grach, pocieszają się takimi eufemizmami, jak „złote lata” czy „trzeci wiek”. Młode jest dobre, stare – przysparza problemów i traktowane jest z pogardą. Mieszkańcy krajów ubogich starają się tymczasem przeżyć. Nie muszą się martwić o cholesterol czy obrośnięte tłuszczem arterie – żywią się skromnie, a poza tym wcześnie umierają. Bezpieczną starość, jeśli jej dożyją, zapewniają sobie przez posiadanie wielu dzieci, które wychowuje się we właściwym poczuciu obowiązku wobec rodziców.
Zniknął już dawny podział świata na dwa bloki, Wschód i Zachód. Teraz wielkim wyzwaniem i zagrożeniem jest przepaść dzieląca biednych i bogatych, nierówny dostęp do zasobów i ochrony zdrowia. Często mówi się o podziale na Północ i Południe, granica ma bowiem charakter geograficzny, ale precyzyjniej byłoby to określić jako podział na Zachód i resztę, wynika on bowiem również z przesłanek historycznych. To najpoważniejszy problem i największe niebezpieczeństwo, przed jakim stoi świat wkraczający w trzecie milenium. Jedynym zagrożeniem o podobnej wadze jest pogarszanie się stanu środowiska. Oba problemy mają ze sobą ścisły związek, w gruncie rzeczy stanowią jeden. Jest tak dlatego, że z bogactwem łączy się nie tylko konsumpcja, ale i marnotrawstwo, nie tylko produkcja, lecz także zniszczenie. To właśnie marnotrawstwo i zniszczenie, tak bardzo powiększające się wraz z produkcją i dochodem, zagrażają przestrzeni, w której żyjemy i poruszamy się.
Jak wielka przepaść dzieli biednych i bogatych i co się z nią dzieje? W największym skrócie: różnica w dochodzie na jednego mieszkańca między najbogatszym państwem przemysłowym, powiedzmy Szwajcarią, a najuboższym nieuprzemysłowionym, dajmy na to Mozambikiem, kształtuje się jak 400 do 1. Dwieście pięćdziesiąt lat temu stosunek ten wynosił prawdopodobnie pięć do jednego, różnica zaś między Europą a na przykład Azją Wschodnią czy Południową (Chinami albo Indiami) to było mniej więcej półtora albo dwa do jednego[3].
Czy przepaść ta nadal się powiększa? Z pewnością tak jest w skrajnych przypadkach. Część krajów nie tylko nie poprawia swej sytuacji, ale staje się coraz uboższa, względnie, a niekiedy absolutnie. Inne z największą trudnością zachowują osiągnięty poziom. Jeszcze inne szybko pną się w górę. Nasze (bogatych krajów) zadanie polega na tym, by we własnym i cudzym interesie pomóc biednym stać się bogatszymi i zdrowszymi. Jeśli tego nie zrobimy, będą chcieli sobie wziąć to, czego nie są w stanie wyprodukować. Nie mogąc zarobić na eksporcie towarów, będą eksportować ludzi. Krótko mówiąc, bogactwo działa jak magnes, bieda zatruwa i może wywoływać gniew. Podziału wprowadzić się nie da, nasz pokój i dobrobyt zależą w dłuższej perspektywie od dobrego samopoczucia innych.
Jak ci inni dadzą sobie radę? Jak im pomóc? Spróbuję w tej książce przyczynić się do znalezienia odpowiedzi. Podkreślam zwrot: przyczynić się. Nikt nie zna prostej odpowiedzi, a wszelkie pomysły cudownych rozwiązań można zaliczyć do kategorii marzeń snutych pod koniec wieku.
Przyjmuję w tej książce podejście historyczne, jestem bowiem historykiem z wykształcenia i temperamentu, a gdy człowiek się zabiera do tak trudnych kwestii, najlepiej robić to, na czym się zna. Wychodzę jednak także i z innego założenia – otóż najlepszym sposobem na zrozumienie problemu jest zadanie pytania: jak i dlaczego znaleźliśmy się w takiej, a nie innej sytuacji? W jaki sposób bogate kraje stały się aż tak bogate? Dlaczego biedne są aż tak biedne? Dlaczego Europa (Zachód) stanęła na czele tych, którzy zmieniają świat?
Historyczne podejście nie gwarantuje odpowiedzi. Inni przemyśleli te sprawy i znaleźli różnorodne wyjaśnienia. Większość można zaliczyć do jednej z dwóch szkół. Pierwsza utrzymuje, że bogactwo i dominacja Zachodu oznaczają triumf dobra nad złem. Europejczycy byli, zdaniem przedstawicieli tej szkoły, inteligentniejsi, lepiej zorganizowani, ciężej pracowali, inni byli ciemni, aroganccy, leniwi, zacofani, hołdowali przesądom i zabobonom. Druga szkoła odwraca kategorie: Europejczycy byli agresywni, bezwzględni, chciwi, pozbawieni skrupułów, cechowała ich hipokryzja. Ich ofiary były szczęśliwe, niewinne, słabe – czekały tylko, by zostać ofiarą. Przekonamy się, że każda z tych manichejskich wizji zawiera pewne elementy prawdy, a także ideologicznego fantazjowania. Wszystko jest zawsze bardziej skomplikowane, niżbyśmy chcieli.
Zdaniem trzeciej szkoły, dychotomiczny podział na Zachód i resztę nie odpowiada rzeczywistości. W wielkim potoku historii świata Europa pojawiła się późno i wykorzystała wcześniejsze osiągnięcia innych. Pogląd taki jest ewidentnie nieprawdziwy. Kroniki historyczne wykazują, że przez ostatnie tysiąc lat Europa (Zachód) przodowała w dziedzinie rozwoju i modernizacji.
Nadal pozostaje otwarta kwestia moralna. Niektórzy powiedzą, że eurocentryzm szkodzi nam i światu, trzeba go więc unikać. Niech go sobie unikają. Co do mnie, przedkładam prawdę nad poprawne myślenie. Czuję się pewniej na własnym gruncie.

1
Nierówności, jakie stwarza natura

Dla geografii nadeszły ciężkie czasy. Jeszcze w szkole podstawowej musiałem odczytywać mapy, a nawet rysować je z pamięci. Na długo przed wynalezieniem terminu „wielokulturowość” uczyliśmy się o egzotycznych miejscach, ludach i obyczajach. Na uniwersytetach rozkwitały w owych czasach szkoły geografii ekonomicznej i kulturowej. We Francji było wprost nie do pomyślenia, żeby ktokolwiek podejmował badania nad historią regionu bez uprzedniego przedstawienia materialnych warunków życia oraz obyczajów ludności[1]. W Stanach Zjednoczonych Ellsworth Huntington wraz ze swymi uczniami badał wpływ czynników geograficznych, zwłaszcza klimatu, na rozwój cywilizacji.
Choć Huntington poczynił wiele pożytecznych spostrzeżeń i dokonał ciekawych odkryć, za jego sprawą geografia zaczęła się źle kojarzyć[2]. Posunął się bowiem za daleko. Był pod takim wrażeniem związków zachodzących między środowiskiem geograficznym a działalnością człowieka, że przypisywał geografii coraz większe znaczenie, od wpływów fizycznych po kulturowe. Pod koniec szeregował już cywilizacje w porządku hierarchicznym i najlepsze ich cechy – te, które sam definiował jako najlepsze – wiązał z oddziaływaniem klimatu. Wykładał na Uniwersytecie Yale i nie jest kwestią przypadku, że uważał, iż New Haven w stanie Connecticut ma najbardziej ożywczy klimat na świecie. Szczęściarz. Reszta świata znajdowała się na niższych szczeblach drabiny kulturowej, a ludy kolorowe na samym jej dole.
Ale głosząc takie poglądy, Huntington nawiązywał tylko do tradycji geografii moralnej. Filozofom łatwo przychodziło kojarzenie środowiska z temperamentem (stąd odwieczne przeciwstawienie zimnego gorącemu, trzeźwej rozwagi namiętnemu poszukiwaniu przyjemności). Dziewiętnastowieczna antropologia, znajdująca się jeszcze w powijakach, wykazywała wpływ czynników geograficznych na rozmieszczenie mądrości i cnót, które nieodmiennie występowały najliczniej w grupie, do której należał autor[3]. Za naszych czasów odpłaca się niekiedy pięknym za nadobne i afroamerykańscy mitotwórcy przeciwstawiają szczęśliwych, twórczych „ludzi słońca” zimnym, odczłowieczonym „ludziom lodu”.
Ten rodzaj analizy mógł jeszcze być przyjęty w świecie mającym skłonność do definiowania osiągnięć i charakteru w kategoriach rasowych, ale utracił wiarygodność i przestał być akceptowany, w miarę jak ludzie wyczulili się na takie ubliżające porównania i zajęli wobec nich wrogą postawę. Geografia na tym straciła. Kiedy po II wojnie światowej na Harwardzie zlikwidowano po prostu wydział geografii, mało kto protestował – z wyjątkiem tych, którzy stracili pracę[4]. W ślady Harwardu poszły kolejne przodujące uczelnie – Michigan, Northwestern, Chicago, Columbia, co również się obyło bez większych sprzeciwów.
Działania te nie mają precedensu w dziejach amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Bez wątpienia odzwierciedlały intelektualną słabość danej dyscypliny: brak zaplecza teoretycznego, wszechobecny oportunizm (mówiąc bardziej eufemistycznie, uniwersalną otwartość), szczególnego rodzaju „łatwiznę”, jaka cechowała geografię człowieka. Krytyka ta miała jednak źródło w rozczarowaniu wynikami. Geografia została skażona rasizmem, a nikt nie chciał się zbrukać.
Jeżeli jednak przez „rasizm” rozumiemy kojarzenie (wszystko jedno, w dobrym czy złym sensie) osiągnięć i zachowania jednostki z jej przynależnością do jakiejś grupy, zwłaszcza określonej w biologicznych kategoriach, żaden przedmiot czy dyscyplina nie okażą się mniej rasistowskie od geografii. Zajmując się wpływami środowiska, geografia nie wypowiada się przecież na temat cech, jakie się wytworzyły w danej grupie. Nikogo nie można pochwalić ani też żywić doń pretensji za temperaturę otoczenia, wielkość i roczny rozkład opadów czy ukształtowanie powierzchni terenu, na którym żyje.
Mimo wszystko geografia roztacza siarczany odór herezji. Dlaczego? Inne dyscypliny naukowe też propagowały różne nonsensy albo były nadużywane, ale żadnej aż tak nie potępiano i nie dyskredytowano, choćby przez zaniechanie. Moim zdaniem, geografię kompromituje sam charakter spraw, jakimi się zajmuje. Dyscyplina ta ujawnia nieprzyjemną prawdę – tę mianowicie, że przyroda, tak jak życie, jest niesprawiedliwa, nierówno obdarza swymi względami. Co więcej, tę niesprawiedliwość nie tak łatwo naprawić. Cywilizacje takie jak nasza, ze swoim dążeniem do perfekcji, nie lubią być zniechęcane. Odtrącają z oburzeniem zniechęcające słowa, w które obfitują geograficzne porównania[5].
Jednym słowem, geografia przynosi złe wiadomości, a wszyscy wiemy, co się robi z tego rodzaju posłańcami. Jeden z adeptów tej dyscypliny stwierdził: „W odróżnieniu od historyka […] geograf może zostać uznany za winnego skutków, tak jak synoptykowi przypisuje się odpowiedzialność za złą pogodę, kiedy mamy ochotę wybrać się na plażę”[6].
Ale zaprzeczanie nic nam nie da. Gdy spojrzymy na mapę świata, gdzie zaznaczono produkcję lub dochód na mieszkańca, okaże się, że bogate kraje leżą w strefach umiarkowanych, zwłaszcza na półkuli północnej, ubogie zaś w tropikach i strefach podzwrotnikowych. John Kenneth Galbraith, kiedy jeszcze zajmował się ekonomiką rolnictwa, napisał: „Gdyby zaznaczyć pas o szerokości kilku tysięcy mil okrążający ziemię wzdłuż równika, okaże się, że nie ma w tej strefie żadnych krajów rozwiniętych. Poziom życia jest wszędzie niski, a długość życia – krótka”[7]. Paul Streeten, zauważając mimochodem instynktowny opór wobec złych wiadomości, stwierdza:

Najbardziej chyba rzuca się w oczy fakt, że większość krajów słabo rozwiniętych leży w strefie zwrotnikowej i podzwrotnikowej, między Zwrotnikiem Raka a Zwrotnikiem Koziorożca. Współcześni autorzy zbyt łatwo przechodzą nad tym do porządku dziennego, uznając to za kwestię przypadku. Tak się przejawia głęboko zakorzeniona tendencja do optymizmu, z jaką traktujemy problemy rozwoju. Niechętnie przyznajemy, że dzisiejsze ubogie kraje żyją w zupełnie innych warunkach naturalnych, niż żyły kraje bardziej rozwinięte w przedindustrialnej fazie rozwoju[8].

Geografia nie jest co prawda jedynym czynnikiem, jaki odgrywa tu rolę. Część naukowców obarcza winą technologię oraz bogate kraje, które ją stworzyły: wynalazły mianowicie metody odpowiednie dla klimatu umiarkowanego, potencjalnie żyzne ziemie w tropikach leżą więc odłogiem. Jeszcze inni oskarżają mocarstwa kolonialne o destrukcyjny wpływ na zamieszkujące okolice równika ludy, które straciły przez to kontrolę nad własnym środowiskiem. Handel niewolnikami, doprowadzając do wyludnienia znacznych obszarów, które z powrotem zamieniły się w busz, miał się przyczynić, ich zdaniem, do rozpowszechnienia się muchy tse-tse i śpiączki afrykańskiej. Większość autorów woli się w ogóle nie wypowiadać.
Nie można jednak iść na taką łatwiznę. Historykowi nie wolno upiększać przeszłości przez wymazywanie faktów czy pisanie jej na nowo. Ekonomista, któremu z łatwością przychodzi założenie, że każdy kraj prędzej czy później się rozwinie, musi być przygotowany na konfrontację z porażką swej teorii[9]. Cokolwiek by się powiedziało o osłabieniu wpływu czynników geograficznych dzisiaj, w epoce medycyny tropikalnej i wysoko rozwiniętej technologii, nie zniknęły one całkowicie, a przedtem o wiele silniej oddziaływały. Świat nigdy nie był równym boiskiem. Wszystko ma swoją cenę.
Omówimy na początku proste, bezpośrednie oddziaływania środowiska, potem przejdziemy do bardziej złożonych, pośrednich zależności.

 
Wesprzyj nas