Troje dzieci, które odbierają sobie życie. Dwóch śledczych, dążących do prawdy. I jedno małe miasteczko, które zrobi wszystko, aby pewne tajemnice nigdy nie wyszły na jaw.


VirgaAgent John Slade z FBI i nadkomisarz Robert Laurentowicz prowadzą najbardziej wymagające śledztwo w swej karierze.

Panna Maria w stanie Teksas. Najstarsza polska osada w Stanach Zjednoczonych, założona przez emigrantów z Górnego Śląska. W dniu otwarcia Centrum Polonijnego miasteczkiem wstrząsa tragedia – dwoje nastolatków, którzy niedawno przybyli do Panny Marii, popełnia samobójstwa. Mała społeczność nie zdąży wyjść z szoku, gdy dochodzi do trzeciej śmierci. Kolejny dzieciak targnął się na swoje życie.

W Pannie Marii pojawia się zastępca konsula, a FBI deleguje tam agenta Johna Slade’a, któremu nieoficjalnie, zza oceanu, pomaga nadkomisarz Laurentowicz. Co takiego wydarzyło się w hermetycznym środowisku potomków polskich osadników? Co sprawiło, że dzieci podjęły tak drastyczną decyzję? W Pannie Marii atmosfera gęstnieje z każdym dniem śledztwa. Najwyraźniej komuś zależy, aby pewne sprawy nie wyszły na jaw.

Brawurowa, wciągająca akcja oraz nietuzinkowi bohaterowie, z którymi czytelnik szybko się zaprzyjaźnia. Barwne tło społeczne, psychologiczna wiarygodność i ciekawie przedstawione tematy, które znamy z pierwszych stron gazet. To wszystko czyni z Virgi nie tylko wyjątkowy kryminał, ale i ciekawy obraz naszej współczesności.

Klaudiusz Szymańczak
Virga
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 30 września 2020
 
 

Virga


KOŚCIÓŁ PW. NIEPOKALANEGO POCZĘCIA,
PANNA MARIA, TEKSAS

(…)

Nadal było gorąco, jednak po zachodzie słońca oddychało się dużo przyjemniej niż kilka godzin wcześniej. Rozgwieżdżone niebo, zero cywilizacji dookoła – tak, w tej chwili ta mała osada na południu Teksasu mogła wydawać się idealnym miejscem, aby osiąść tu na stałe i wieść spokojne życie z dala od zgiełku i problemów wielkiego świata. Slade oparł się o tylną klapę paki służbowego pick-upa i wyjął z kieszeni gumę do żucia. Bez słowa poczęstował szeryfa, który w ramach przełamywania lodów wziął jeden listek.
– Debile, kurwa… – zaklął agent, przeżuwając gumę.
– Agencie Slade, czy możemy sobie mówić po imieniu? – zaproponował Hernández.
– Jasne. – Slade wyciągnął dłoń, którą szeryf mocno uścisnął.
– Twoi rodzice żyją, John?
– Matka żyje. Mieszka w Los Angeles. Ojciec zmarł kilka lat temu. Czemu pytasz?
– Wspomniałeś, że jesteś potomkiem imigrantów, to pewnie nie mieliście z górki?
– Tragedii nie było, ale mogło być lepiej – odparł Slade.
– Mam wrażenie, że wiesz, co gryzło te dzieciaki.
– Że wiem, to za dużo powiedziane. Ja nigdy nie miałem ochoty się wieszać, ale wkurza mnie ta sprawa jak żadna inna. William, kurwa, ta dziewczynka miała dwanaście lat… – Slade wsadził dłonie w spodnie garnituru i wbił wzrok w niebo. – Pracowałem już przy sprawach, w których ginęły dzieci, ale w wypadku, pożarze czy coś takiego. A te dzieciaki same się zabiły!
– Ale dlaczego wkurzyłeś się tak akurat na rodziców? Przecież oni stracili dzieci.
– Dlatego że to ich wina. Robią z siebie ofiary.
– Nie przesadzasz? Coś mogli spieprzyć, fakt. Będziemy badać, jak to się stało, że ten dzieciak miał dostęp do broni. Coś może przeoczyli, ale…
– Masz może psa?! – Slade przerwał szeryfowi w połowie zdania.
– Nawet dwa.
– To powiedz mi, co robisz, gdy twoje psy skamlą?
– No… Sprawdzam, czy nic im nie jest, czy nie są głodne…
– A jak szczekają na obcego?
– To je chwalę, daję coś dobrego do zjedzenia.
– A jak nie chcą gdzieś wejść, odwracają łeb albo podkulają ogon, to kopiesz je, żeby poszły naprzód?
– Nie, no coś ty… – odparł szeryf ze śmiechem.
– No właśnie. A jak myślisz, dlaczego ten facet tak wybuchł, kiedy spytałem o to, czy ich dzieci chciały przyjechać, bez urazy, William, na to zadupie?
– Bo nie chciały?
– Obawiam się, że tak właśnie było. A oni co zrobili? Nic. Gówno ich obchodziło zdanie własnych dzieci.
– John, na litość boską… Przecież to były dzieciaki. Nie można mieć do ludzi pretensji, że podjęli jakieś życiowe decyzje wbrew woli swoich nieletnich dzieci.
– A gdyby córka tego faceta – Slade wskazał palcem na drzwi kościoła, za którymi wciąż trwało spotkanie z konsulem – bała się wody, ale ojciec zmusiłby ją do nauki pływania i ona by się utopiła, bo w przypływie paniki zachłysnęłaby się wodą, albo gdyby chciała się zapisać na lekcje baletu, ale on by ją zmuszał do gry na pianinie, to byłoby okej?
– No, nie byłoby okej, ale nie można tego porównywać…
– Nie można? Dlaczego? Przecież w każdym z tych przypadków ten gość miałby swoje dziecko w dupie. Problem w tym, Will, że jeśli masz w dupie, czy twoje dzieci są głodne albo brudne, to opieka społeczna szybko się do ciebie przypierdoli, ale jeśli masz w dupie, czy są szczęśliwe, bo przecież ty wiesz lepiej, co jest dla nich dobre, to nie ma na to, kurwa, paragrafu… – zakończył Slade, wzburzony jak nigdy.
– John, nie da się karać ludzi paragrafami za to, że kogoś nie potrafią uszczęśliwić…
– Paragrafami się nie da, Will, to prawda. Ale sznurem na gałęzi się da. Pistoletem też. Nie ciekawi cię to, że oni chcieli się osiedlić z dziećmi w miejscu, w którym jedynym obiektem użyteczności publicznej jest cmentarz?
– No trochę to dziwne, ale jedna z tych rodzin ma nazwisko takie jak część osadników, którzy tworzyli tę miejscowość. Może coś tu odziedziczyli albo mają rodzinę?
– Nikt normalny by tu nie przyjechał z nastoletnim dzieckiem. Tu coś śmierdzi, mówię ci. Znasz legendę o duchu z Panny Marii?
– Jasne, że znam, ale proszę cię, nie mów mi, że jesteś takim agentem FBI, jak ten z serialu o kosmitach.
– Z Archiwum X? – uśmiechnął się Slade, wyjął z ust gumę i zawinął ją w papierek.
– Będziemy szukać ducha? – spytał niepewnie Hernández.
– Lepiej, Will. Dużo lepiej. Musimy znaleźć demona, którego ci dziwacy wyhodowali w głowach swoich dzieci. Można gdzieś tu się napić piwa i przespać? Późno się robi.
Dokładnie w tym samym momencie kilkanaście metrów dalej zaskrzypiały drzwi kościoła i na zewnątrz wyszli uczestnicy spotkania. Za progiem ksiądz objął ramieniem jedną z kobiet pocieszającym gestem. Czworo strapionych ludzi wsiadło do zaparkowanego nieopodal auta i odjechało. Wówczas Zabłocki również pożegnał się z duchownym, a kiedy ten zniknął za drzwiami, konsul wyjął z aktówki paczkę papierosów i zapalił jednego. Slade wraz z szeryfem Hernándezem obserwowali go przez chwilę w milczeniu. Mężczyzna, ubrany w czarny garnitur i stojący w mroku, wyglądał trochę jak ponura postać z okładki książki dla dzieci o duchu z Panny Marii. Zaciągnął się kilka razy, rozglądając się dookoła, i zauważył stojących przy aucie mężczyzn. Bez wahania ruszył w ich stronę.
– Pan zawsze tak od razu wali z grubej rury? – zwrócił się do Slade’a, zaciągając się papierosem.
– Tylko wtedy, gdy jestem przekonany, że mam rację – odparł agent.
– Twardy z pana gość. Ja bym się chyba nie odważył sugerować tym ludziom, że mogli się jakoś przyczynić do śmierci swoich dzieci, no ale z tymi zielonymi kartami i ich pobytem tutaj trochę mi pan ułatwił robotę.
– A to czemu? – Szeryf zainteresował się bardziej niż adresat wypowiedzi.
– Założyłem, że oni będą chcieli przetransportować zwłoki dzieci do Polski i trzeba będzie to wszystko załatwić, ale gdy pan Slade wyskoczył z pytaniem o długość pobytu i oni powiedzieli, że chcą tu zostać na stałe, to musiałem tylko się upewnić, gdzie chcą pochować dzieci. Powiedzieli, że tutaj. To dość nietypowe, ale prostsze. Przyznali, że w Polsce sprzedali wszystko, co mieli. Mieszkanie, samochód. Nie mieliby tam nawet gdzie spać.
– Tam już nic nie mają, a tutaj nie mają jeszcze nawet prawa pobytu, tak? – Slade po raz kolejny przemówił tonem urzędnika federalnego.
– No tak. Obiecałem im, że jakoś pana ubłagam, żeby nie informował pan urzędu imigracyjnego, chociaż wiem, że jako agent federalny może pan mieć spore kłopoty, gdyby to wyszło na jaw… Tylko my trzej o tym wszystkim wiemy. – Zabłocki spojrzał badawczo na Slade’a, licząc, że polska krew w żyłach agenta FBI pozwoli mu przymknąć oko na przepisy.
– Ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę, to rozmowa ze służbami imigracyjnymi – odparł spokojnie Slade. – Co oni teraz planują? Nadal chcą tu zostać?
– Najpierw taki był plan, a teraz to jest konieczność. – Zabłocki po raz kolejny zaciągnął się papierosem.
– A śledztwo? Polska prokuratura nie jest zainteresowana wynikiem naszego postępowania?
– A co pan tu ustali? Że dzieciaki się zabiły. Zresztą już pan to wie, bo z tego, co pan mówił o kolacji tej małej, wynika, że rozmawiał pan z koronerem.
– Zaraz. To jeśli ktoś wyjedzie z Polski z dziećmi i nie wróci, a w tym czasie jego dzieci umrą, to władze polskie nie interesują się, co się z nimi stało? – Slade pozostawał w konfrontacyjnym nastroju.
– Jasne, że się interesują. Konsulat Rzeczpospolitej w porozumieniu z właściwym terytorialnie polskim urzędem stanu cywilnego wystawia akt zgonu. Jeśli zgon nastąpił wskutek przestępstwa, to policja danego kraju prowadzi normalne śledztwo, tak jak pan teraz, ale jeżeli do zgonu dochodzi wskutek samobójstwa, to co pan chce sprawdzać? Przecież pan wie, że to było samobójstwo. Sam pan to już ustalił. – Zabłocki zgasił papierosa pod butem i z niecierpliwością przyglądał się Slade’owi.
– Artykuł dwieście siedem polskiego kodeksu karnego stanowi w paragrafie pierwszym, że kto znęca się fizycznie lub psychicznie nad osobą najbliższą lub nad inną osobą pozostającą w stałym lub przemijającym stosunku zależności od sprawcy, podlega karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu. Paragraf pierwszy podpunkt a) stanowi, że kto znęca się fizycznie lub psychicznie nad osobą nieporadną ze względu na jej wiek, stan psychiczny lub fizyczny, podlega karze pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do lat ośmiu. Paragraf drugi stanowi, że jeżeli czyn określony w paragrafie pierwszym lub podpunkcie a) paragrafu pierwszego połączony jest ze stosowaniem szczególnego okrucieństwa, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu. Paragraf trzeci zaś mówi, że jeżeli następstwem czynu określonego w paragrafach od jeden do dwa jest targnięcie się pokrzywdzonego na własne życie, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od lat dwóch do dwunastu.
– Odrobił pan lekcje, agencie Slade, ale jeśli pan chce postawić zarzut znęcania się nad dziećmi tym nieszczęśnikom, to nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć, na jakiej podstawie. Chociaż przyznaję, trochę mi pan zaimponował swoją determinacją. Większość śledczych, których spotkałem w życiu, wypełniłaby papiery i wróciłaby już do domu.
– Za daleko mam do domu, żeby tak szybko wrócić – odpowiedział Slade ironicznie. – Idzie pan z nami na piwo?
– Po tym, co tu dzisiaj zobaczyłem, to nawet na dużą whisky.
Slade z szeryfem wsiedli do pick-upa, konsul zaś przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się na tyły wielkiej siedziby Centrum Polonijnego, skąd po chwili wyjechał służbowym autem. Dojechał do krawędzi jezdni i rozejrzał się uważnie na boki. Dodał gazu, wóz zaczął powoli sunąć naprzód, ślizgając się na piachu, po czym gwałtownie przyspieszył, kiedy koła dotarły do nierównej asfaltowej nawierzchni. Szeryf Hernández pokiwał głową, westchnął ciężko i również wcisnął gaz, starając się dotrzymać tempa konsulowi zmierzającemu do Karnes City. Przez kilka chwil jechali ze Slade’em w milczeniu, udając, że są nad wyraz zajęci – jeden koncentracją na kompletnie pustej drodze, a drugi podziwianiem teksańskiego pustkowia po zmroku.
– Coś go ruszyło – szeryf przerwał niezręczną ciszę.
– Ruszyło go to, że musi zmienić sposób myślenia. To boli bardziej niż zepsuty ząb – Slade chętnie podjął temat. – Wiesz, że takich spraw w Stanach było już kilka?
– Jakich? Z zarzutami dla rodziców w przypadku samobójstwa dzieci?
– Tak. To dość złożony problem moralny. Masz dzieci, William?
– Dwójkę. Ale są już dorosłe. – Szeryf dał się wciągnąć w dywagacje Slade’a.
– No i co o tym myślisz? Jako ojciec. Nie jako szeryf. Jeżeli twoje dzieci próbowałyby popełnić samobójstwo, nawet gdyby próba była nieudana, to czy nie pomyślałbyś, że może, cholera, coś nie tak zrobiłeś? Dałeś dupy jako ojciec?
– Pewnie tak… – Hernández zatrzymał wóz jakiś metr od zderzaka auta konsula, które stało na skrzyżowaniu, i włączył kierunkowskaz. – Ale nie wiem, czy dałbym radę to głośno powiedzieć w obecności faceta z FBI. Jak z tym dalej żyć, John? – odwrócił wzrok od drogi po raz pierwszy, odkąd wyruszyli z Panny Marii. – Jeśli sam przed sobą przyznasz się do tego, że przyczyniłeś się, choćby zaniechaniem, do śmierci własnych dzieci, to jak z tym dalej żyć? Komu pomożesz takim śledztwem?
– Śledztwa nie prowadzi się po to, żeby komuś pomóc, tylko po to, żeby komuś postawić zarzuty.
– A sprawiedliwość? Uważasz, że to fair skazywać rodziców za samobójstwo dzieci?
– Skoro można skazać rodziców za znęcanie się nad dziećmi bez skutku śmiertelnego, na przykład za przemoc fizyczną, która skończyła się siniakami, to dlaczego nie można skazać za przemoc psychiczną, która skończyła się samobójstwem? Ewentualnie za jakieś zaniechanie w tej kwestii?
– Trudne pytania zadajesz, John. To prawda, że jesteś filozofem z wykształcenia?
– Prawda.
– To spytam inaczej, bo na słowa z tobą nie wygram. Jeśli chcesz komuś udowodnić, że dopuścił się zaniechania w kwestii… wychowania dziecka… skutkującego samobójstwem tego dziecka, to będziesz zbierał dowody, że nie kochał dość mocno swojej córki czy syna, czy może poszlaki prowadzące do wniosków, że źle okazywał miłość? Czy to w ogóle da się stwierdzić? To szaleństwo, John. Przecież ich rodzice ponieśli już taką karę, że ciężko to sobie nawet wyobrazić. Czego ty chcesz w tej sprawie szukać?
– Lekcji dla innych – odparł Slade, nie odrywając oczu od teksańskiej prerii za szybą auta, spowitej mrokiem. – Takich dzieciaków jest więcej, William. Spójrz na statystyki, samobójstwo jest na trzecim miejscu, jeśli chodzi o śmiertelność nastolatków w Stanach. To, co zdarzyło się tutaj i wydaje się jakimś jednorazowym horrorem, dzieje się codziennie w całym kraju. Jak widać, nie tylko w naszym, bo przecież te dzieciaki przyjechały z Polski. Nie chcę, żeby ich śmierć poszła na marne. Nie sądzę, żeby jakikolwiek sąd na świecie wsadził rodziców tych dzieci do więzienia, ale jeśli coś spieprzyli, to niech ktoś z tego wyciągnie jakąś naukę. A jeżeli ktoś się nad tymi dziećmi znęcał, to niech idzie siedzieć. Ja nie jestem sądem ostatecznym, William, ja mam tylko ustalić, kto lub co doprowadziło te dzieci do samobójstwa. Żeby to zrobić, muszę myśleć o ofiarach, a nie o ich bliskich, o tym, co czują, co wypada, a co nie.
Szeryf nie skomentował słów Slade’a. Jechali w milczeniu za autem konsula aż do samego Karnes City, gdzie planowali odreagować ciężki dzień. Jedyne miejsce, w którym można było w cywilizowany sposób spędzić wieczór, stanowiło lobby hotelu La Quinta Inn. Dość nowoczesna bryła hotelu wyrastała w sąsiedztwie drogi stanowej numer sto dwadzieścia trzy w podobny sposób, jak Centrum Polonijne w Pannie Marii. Dookoła budynku stały niskie, zaniedbane domy, za którymi po horyzont ciągnęły się teksańskie równiny.
Gdy tylko przybyli na miejsce, Slade zarezerwował pokój. Konsul rozważał podobny krok – wyglądało na to, że sprawa śmierci dwojga młodych Polaków nie skończy się szybko i pobyt w hotelu będzie wygodniejszy niż zajmowanie pokoju gościnnego w Centrum Polonijnym w Pannie Marii. Po załatwieniu formalności związanych z meldunkiem Slade dołączył do szeryfa i konsula, którzy siedzieli w opustoszałym lobby.
– To jaki macie plan na jutro, panowie? – zaczął Zabłocki ze szklanką whisky w dłoni.
– Trzeba przejrzeć wszystko, co należało do tych dzieciaków, i sprawdzić ich kontakty w Polsce i tutaj, jeśli w ogóle kogoś tu znały. Dobrze byłoby też prześledzić ostatnie dwa, trzy dni ich życia. Moim zdaniem to tutaj wydarzyło się coś, co nimi mocno szarpnęło. – Slade nalał whisky do szklanki z lodem i wziął łyk. – Wiadomo, kiedy oni tu przyjechali? – Spojrzał na Zabłockiego.
– Tydzień temu. Zatrzymali się wszyscy u rodziny Hawełków w Pannie Marii. To krewni zmarłego chłopca – odparł konsul i sięgnął po szklankę, a następnie stuknął nią lekko o szklanki swoich rozmówców. – Dajcie spokój z tym konsulem i mówcie mi Piotr. Będzie prościej.
– Masz adres tych krewnych? – Szeryf odstawił na blat niskiego stolika szklankę z wodą mineralną, na którą był skazany tego wieczoru, i wyjął z kieszeni koszuli niewielki notes oraz długopis, ozdobiony reklamą lokalnego sklepu motoryzacyjnego.
– Dwieście dwadzieścia cztery County Road trzysta osiemdziesiąt, Panna Maria. Tam też pojechali ci ludzie po spotkaniu w kościele. – Zabłocki przechylił szklankę, z której zniknęła po chwili połowa drinka.
– Powiedz mi, Piotr, czy ty wiesz, kim są ci ludzie? – Slade próbował wykorzystać to, że Zabłocki trochę się rozluźnił, i skrócić dystans, jaki ich dotychczas dzielił.
– Jak to: kim są? – Konsul wziął kolejny łyk whisky. – Następni nielegalni imigranci z Polski. Tyle że z dość mroczną historią rodzinną na początku swojej amerykańskiej przygody.
– Daj spokój. Przecież sam w to nie wierzysz. – Slade spojrzał Zabłockiemu prosto w oczy, a zaciekawiony szeryf odłożył notes i długopis na blat. – Gdyby to byli zwykli ludzie, nikt by tu nie przyjechał z konsulatu. Załatwilibyście to zza biurek w Houston.
– Nie wiem, kim są ci ludzie, ale też mi się wydało dziwne, że mam tu jechać. Właściwie to nie wiem, co mój szef miał na myśli, mówiąc, żebym tu został kilka dni do wyjaśnienia sprawy. Dla mnie to ona już jest wyjaśniona, ale zakładam, że dopóki nie odbędzie się pogrzeb tych dzieci, dopóty będę musiał tu siedzieć. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale… W dniu, w którym ta dziewczynka się powiesiła, było oficjalne otwarcie Centrum Polonijnego. Ponad sto osób uczestniczyło w tym wydarzeniu, także konsul Rzeczpospolitej Polskiej, mój szef.
– To dość zdumiewające, że w miejscu, w którym nic się nie działo od stu lat i z którego prawie wszyscy już wyjechali, otwiera się nagle wielkie centrum mniejszości polskiej i w tym samym dniu na drzewie po drugiej stronie ulicy wiesza się dwunastolatka – skomentował Hernández.
– Ponad sto osób było w tym Centrum i nikt nie widział, jak się wieszała? – spytał zdumiony Slade. – Tam jest jakiś monitoring?
– Cholera wie, jutro rano sprawdzimy, ale najpierw pojedziemy do krewnych tych ludzi i przejrzymy rzeczy dzieciaków – zarządził szeryf i opróżnił szklankę z mineralną.

 
Wesprzyj nas