Barwna, napisana lekkim piórem książka, w której pochodząca z Islandii autorka popularnego bloga „The Iceland Weather Report” przedstawia najciekawsze, najzabawniejsze i często zaskakujące fakty z życia dawnych mieszkańców tej wyjątkowej, wulkanicznej wyspy.


Mała księga dawnych IslandczykówPrzez stulecia mieszkańcy Islandii musieli zmagać się z trudnymi warunkami fundowanymi im przez klimat i położenie wyspy. Nic dziwnego – ponad 200 wulkanów i liczne lodowce, wysokie klify, ostry wiatr z niemal każdej strony…

Do tego pustka, choć dawno temu tę samotną skałę wystającą gdzieś pośród Oceanu Atlantyckiego porastały gęste lasy. Niestety, poszły z dymem, a właściwie z parą… Bo Islandczycy uwielbiają sauny, od zawsze. I zawsze mieli mnóstwo rozwiązań, jak przetrwać w tak surowych warunkach. Niektóre pomysłowe, inne wręcz epokowe, ale większość, jak udowadnia Alda Sigmundsdóttir, wyjątkowo komiczne.

Choć to mała książeczka, w rzeczywistości jest prawdziwą księgą, z której dowiemy się:
• Jakie zastosowanie miały „patyczki czuwania”.
• Dlaczego każdy musiał trzy razy westchnąć przed śmiercią.
• Na czym polegał zwyczaj „bogowania przez okno”.

Entuzjazm, z jakim autorka odkrywa przed nami kolejne zadziwiające tradycje i zwyczaje, sprawia, że nabieramy podziwu dla ludzi, którzy potrafili przetrwać w warunkach przyprawiających o dreszcze. I szacunku dla ludzi, którzy mieszkają tam obecnie.

Alda Sigmundsdóttir
Mała księga dawnych Islandczyków
O zwyczajach, tradycjach i przesądach
Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 6 maja 2020
 
 

Mała księga dawnych Islandczyków

KRÓTKIE KALENDARIUM DZIEJÓW ISLANDII

873–930 Osadnictwo
930 Powstanie Alþingu, islandzkiego parlamentu, w Þingvellir
1000 Przyjęcie chrześcijaństwa
1262–1264 Islandia pod panowaniem Norwegii
1262 Początek małej epoki lodowcowej
1397 Na mocy unii kalmarskiej Islandia przechodzi pod panowanie duńskie
1550 Reformacja. Wprowadzenie luteranizmu
1602–1786 Dania narzuca Islandii monopol handlowy
1660 Islandia przechodzi całkowicie pod panowanie Danii
1783 Erupcja Laki
1874 Dania nadaje Islandii konstytucję i autonomiczny rząd
1918 Islandia staje się suwerennym państwem
1944 Islandczycy przegłosowują zakończenie unii z Danią. Islandia staje się niepodległą republiką

WSTĘP

Wiele lat temu, a dokładnie w 2010 roku, wydałam własnym sumptem e-booka, którego zatytułowałam The Little Book of the Icelanders (Mała księga Islandczyków). Przez kilka lat prowadziłam bloga The Iceland Weather Report (Islandzki raport pogodowy), w którym opisywałam, jak żyje się na małej skale wystającej z Oceanu Atlantyckiego, nazywanej Islandią, a Mała księga skierowana była do czytelników tego bloga. Pisałam w niej o dziwactwach i przywarach Islandczyków z punktu widzenia pseudo-Islandki, która wychowała się w innym kraju i wróciła do „domu” ponad dwadzieścia lat później, bardziej jako cudzoziemka. Ku mojemu zaskoczeniu i zachwytowi Mała księga została dobrze przyjęta i ostatecznie wydana w formie tradycyjnej publikacji w twardej oprawie. Przetłumaczono ją na francuski i niemiecki, a w chwili gdy piszę te słowa, powstaje też wersja hiszpańska.
Mniej więcej w tym samym czasie postanowiłam wrócić na uniwersytet i dokończyć studia licencjackie. Moim głównym kierunkiem był język angielski, a dodatkowym etnologia/folklorystyka (tak to się nazywa na Uniwersytecie Islandzkim). Ten drugi kierunek obejmuje kurs o kuszącej nazwie „Gęste grzebienie, nocniki i seks – obyczaje, tradycje i życie codzienne w dawnym społeczeństwie rolniczym Islandii”. Na kursie opisywano życie społeczności wiejskich w przeszłości i wówczas zrozumiałam, że co prawda współcześni Islandczycy mają swoje dziwactwa, ale dawniej były one jeszcze większe.
Nie były tak zwyczajnie dziwne. Były też komiczne. I pomysłowe. Muszę przyznać, że nabrałam nowego szacunku i podziwu dla przodków, którzy potrafili przetrwać w warunkach, jakie przyprawiłyby o dreszcz przestrachu najdzielniejszych awanturników. Ponadto udało im się przetrwać nie tylko ciałem, ale i duchem – dzielnie parli przed siebie, jeśli nie z godnością, to przynajmniej z nieodpartą chęcią życia.
Zdecydowałam, że chcę o tym napisać. Problem w tym, jak opowiedzieć o niezwykłych realiach życia niegdysiejszych Islandczyków w zrozumiały i uporządkowany sposób. Myślałam o tym przez jakieś pięć minut, po czym uznałam, że nawet nie będę próbować. Nie jestem historykiem i wiele innych osób zrobiłoby to o wiele lepiej ode mnie. Chylę przed nimi czoła. Załączyłam więc niektóre ich prace w bibliografii na końcu książki. Muszę jednak przyznać, że za jeden tekst jestem szczególnie wdzięczna: to doskonały Íslenzkir þjóðhættir (Obyczaje islandzkie), opublikowany po raz pierwszy w 1934 roku, zdecydowanie najlepsza książka o islandzkich obyczajach i tradycjach dawnych wieków.
Ostatecznie postanowiłam zająć się tym, co idzie mi w miarę dobrze – pisać teksty lekkie, zabawne i takie, które (mam nadzieję) dobrze się czyta.
Następną niewiadomą był zakres czasowy. Islandia została oficjalnie zasiedlona w 874 roku i zasadniczo zajmujemy się okresem trwającym od tej daty do… hmm, mniej więcej końca dziewiętnastego wieku. Jak łatwo sobie można wyobrazić, w owym czasie wiele rzeczy się zmieniło…, a wiele pozostało niezmienionych. Przez większość tego okresu Islandia była kolonią. Głównie panowała tu bieda. Starałam się określić dokładniej czas wydarzeń, kiedy wydawało mi się, że ma to znaczenie, w przeciwnym razie rezygnowałam. Ogólny zarys historii Islandii przedstawiłam w kalendarium zamieszczonym na początku książki.
Równolegle zmagałam się z problemem, jak wiele szczegółów powinnam podać. Na przykład, czy pisząc o używanych źródłach światła, mam zagłębiać się w różne typy kaganków na rybi tłuszcz, ewolucję wytwarzania świec i zawiłości budowy lichtarzy przez wieki? W takich przypadkach wybierałam tę możliwość, która najprawdopodobniej utrzyma uwagę czytelnika. Mogłam przytaczać całą masę detali, ale wolałam raczej podtrzymać zainteresowanie czytelnika, niż wywołać zbiorowe chrapanie.
Zanim przejdę dalej, chciałabym wyraźnie podkreślić pewną rzecz: ta książka jest o proletariacie. O plebsie. Zresztą, w dawnych czasach określenie „proletariat” odnosiło się do prawie każdego mieszkańca Islandii. Tak zwana klasa wyższa nie była zbyt liczna. Do tej grupy należałoby zaliczyć: kohorty króla, czyli jego reprezentantów w Islandii, oraz urzędników gminnych i władze duchowne (biskupi i inni), którzy zagarniali znaczną część wpływów. Jednak nawet oni, jeszcze w dziewiętnastym wieku, mieszkali w domach z darni, tak jak wszyscy.
Zadałam sobie wiele trudu, żeby zadbać o rzetelność tekstu, ale jeśli zakradły się do niego błędy lub przeoczenia, proszę do mnie nie strzelać (nie topić i nie kazać pić do końca życia Brennivín). Jestem tylko skromnym laikiem, który zabrał się za obszerny oraz złożony temat, i najlepiej, jak potrafi, stara się oddać entuzjazm i fascynację w pięćdziesięciu krótkich esejach. Mam nadzieję, że wspólna wycieczka będzie dla wszystkich przyjemna.

DARŃ

Ponieważ nie zamierzam pisać wyczerpująco ani linearnie, myślę, od czego powinnam zacząć. Od czegoś. A jako że wspomniałam wyżej o warunkach mieszkaniowych, może właśnie od tego.
W przeciwieństwie do większości narodów w Europie Islandczycy nie mogą poszczycić się zabytkami architektonicznymi. Nasze budynki powstawały z darni i jeśli mieszkańcy nie dbali o regularną konserwację, po kilku latach taki dom nieuchronnie wtapiał się z powrotem w krajobraz. Podczas wędrówek po Islandii czasem można się natknąć na grupę pagórków ułożonych w dość regularny wzór, porośniętych trawą i inną roślinnością, naszpikowanych, lub nie, kawałami butwiejącego drewna. Najprawdopodobniej jest to porzucone gospodarstwo z darni.
Pierwsze budynki mieszkalne z epoki osadnictwa były długimi domami, mierzącymi od piętnastu do osiemdziesięciu metrów, szerokimi na pięć do siedmiu metrów. Miały jedno lub dwa wejścia, a pośrodku długie palenisko. Tego typu domy były najwyraźniej dość powszechne w owym czasie w północnej Europie. Stopniowo tradycyjne długie domy zaczynały się rozrastać o niewielkie dobudówki, takie jak składziki, kuchnia, warsztat, pokój gościnny, WC (!) i – co ważne – pokój kąpielowy. Mam tu na myśli pomieszczenie, w którym na rozgrzane węgle ludzie wylewali wodę, żeby wytworzyć parę. Taka niby-sauna.
Dobudówki często powstawały oddzielnie od głównego budynku i dopiero potem ktoś pomyślał, że byłoby fajnie połączyć je tunelem. Pomysł chwycił i ten typ gospodarstw – nazywanych gangnabæir, „farmy tunelowe” – cieszył się ogromną popularnością. Tunel miał, oczywiście, zwiększyć komfort, ponieważ zimą pogoda mogła być trochę… hm, nieprzewidywalna. A przedzieranie się do sauny w samym ręczniku i klapkach to żadna przyjemność.
Budynki z darni, będące niczym więcej niż pagórkami, choć z sufitem na wysokości blisko czterech metrów, cierpiały na, jak by to ująć, niedobory światła dziennego. Wymyślono (może ta sama osoba, która wpadła na pomysł z tunelem), żeby front domostwa zrobić z drewna i wstawić okno, dzięki czemu będzie można wpuścić do środka trochę światła.
Wynalazek epokowy, ale miał minusy. Głównie chodziło o to, że ściana domu z drewna nie posiadała izolacji (tak, darń miała swoje dobre strony, chociaż nie było ich zbyt wiele), a brak izolacji oznaczał diabelne zimno. Dlatego domy z drewnianymi frontami bardziej przyjęły się na południu niż na północy… z racji, no wiecie, „upałów”. Farmy tunelowe częściej spotykało się na północy, gdzie zawsze jest lodówa. (Mówię to ironicznie. Nie ma zbyt dużej rozbieżności temperatur między północą a południem Islandii… chociaż jest na tyle wyraźna, by uzasadnić tę różnicę).
Dziś takie farmy istnieją tylko tam, gdzie zostały pracowicie zrekonstruowane przez Muzeum Narodowe Islandii lub podobne instytucje. Działania podjęto względnie niedawno. Dlaczego? Kiedy Islandia wyzwoliła się spod panowania Danii, farmy darniowe zaczęły być postrzegane jako symbol opresji i ubóstwa. Islandczycy się ich wstydzili i dlatego powszechnie je porzucali albo niszczyli. Z całą pewnością nie myśleli o nich z nostalgią aż do końca dwudziestego wieku, kiedy ludzie zaczęli doceniać wartość historyczną tych domostw.

ŁAŹNIA

Islandczycy nazywają saunę baðstofa, czyli „łaźnia”. A jeśli kogoś zastanawia, skąd oni biorą węgiel… cóż, może trudno w to uwierzyć, ale dawno, dawno temu wyspę porastały lasy, a to oznaczało, że Islandczycy mieli dużo drewna do palenia. I tak, wodzowie z rodzinami mogli wysiadywać w saunie cały dzień, jeśli mieli na to ochotę, nie martwiąc się, że potem zamarzną na śmierć (ten problem przekazali niestety w spadku potomkom).
Ale! Gdy tylko Islandczycy przywykli do tego, że mogą iść ze zmartwieniami do łaźni i tam pozwolić, by ich smutki wyparowały, świat wkroczył w małą epokę lodowcową i temperatura na całej Ziemi spadła. Nagle na Islandii zrobiło się naprawdę bardzo zimno, zimniej niż kiedykolwiek wcześniej. I – co gorsza – drewno, którego było pod dostatkiem, teraz się skończyło. Spłonęło. Poszło z dymem, a właściwie… z parą, w saunach.
Oczywiście wszystko to nie stało się z dnia na dzień. Kiedy temperatury zaczęły spadać, na wyspie było jeszcze trochę węgla i ogień dalej radośnie płonął w baðstofa, która zapewne miała doskonałą izolację. Dlatego ludzie zaczęli się tam skupiać, nie tylko po to, żeby posiedzieć w saunie, ale też by rozgrzać stopy i palce przy żarze. Stopniowo w innych częściach domu robiło się tak zimno, że zaczęli tam sypiać, a z czasem cała farma wprowadzała się do baðstofa. Sauna stała się centrum domostwa – wspólnym pokojem dziennym. To tutaj ludzie jedli, spali, pracowali, bawili się, kochali, wypróżniali się (przynajmniej w nocy), rodzili dzieci, umierali… właściwie spędzali całe życie.
Niestety w owym czasie musieli przestać korzystać z sauny. Koniec imprezy. Kropka.
Baðstofa była maleńka (jak na przestrzeń mieszkalną – jako sauna pewnie była dość duża). Miała około czterech metrów szerokości i siedmiu długości. Gdy wzdłuż obu ścian ustawiło się łóżka, zostawało wąskie przejście pośrodku i może trochę miejsca na końcu rzędów łóżek. Później w niektórych baðstofur (liczba mnoga od baðstofa) pojawił się alkierz, gdzie spał gospodarz z żoną. Reszta spała razem (może nie „razem”. Po prostu… w jednym pomieszczeniu).
Głównym celem całego tego zamieszania było oczywiście przebywanie w cieple. To dlatego ludzie spali po dwie osoby w łóżku, a także budowali baðstofur nad owczarnią lub oborą, żeby ciepło bijące od zwierząt unosiło się i spowijało śpiących ludzi.
Nie będziemy rozmawiać o zapachu. Ludzie kąpali się może raz w roku (czy tego potrzebowali, czy nie), z podobną częstotliwością zmieniali pościel, a pod łóżkiem trzymali nocniki (opróżniali je dopiero rano). Gdy wspomnimy jeszcze o zwierzętach, mieszkających piętro niżej, to odór musiał być nieznośny, bez względu na to, do czego ludzie są zdolni przywyknąć w razie potrzeby.
Do tego należy dodać brak prywatności, wszy atakujące tak agresywnie, że ludzie często mieli otwarte rany, brak światła dziennego i wentylacji, wszechobecne insekty, zgony i choroby oraz świadomość, że te warunki prawdopodobnie nie zmienią się w najbliższej przyszłości. Człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Islandczycy nie pomaszerowali zbiorowo na najbliższy klif.

NA CZUWANIU

Moja teoria? Kvöldvaka, to dzięki temu nie poszaleli. To był ich antydepresant, prozac dawnych czasów.
Kvöldvaka to jedno z tych opornych słów niedających się w żaden sposób przetłumaczyć. Bardzo podstawowe i dosłowne tłumaczenie brzmiałoby „wieczorne czuwanie”, które kojarzy się bardziej z siedzeniem całą noc przy zmarłym leżącym w otwartej trumnie niż z czuwaniem w znaczeniu „niespania”. Trzeba zatem pokusić się o niedosłowny przekład, który mógłby brzmieć tak: „Coś, co pozwalało ludziom nie spać i rozbawiało ich w długie ciemne wieczory w baðstofa, żeby mogli wydajniej pracować”.
Chodziło o zimowe wieczory, kiedy wszyscy mieszkańcy farmy spędzali czas w baðstofa i zajmowali się zimowymi pracami – robieniem na drutach, przędzeniem, gręplowaniem, wytwarzaniem narzędzi… wszystkim, co wymagało pracy rąk i nie dało się zrobić na zewnątrz.
Ale nawet powyższa definicja nie opisuje w pełni uczciwie roli kvöldvaka. W tym czasie odbywało się także edukowanie dzieci – uczyły się czytać i pisać. To wtedy ludzie opowiadali sobie różne historie, które wrastały w ich tożsamość i istotę, o herosach, bogach, trollach, wyrzutkach, niewidzialnym ludzie i rzeczach, które robią hałas w nocy. Albo czytali na głos książki dostępne akurat na farmie, co dawało ludziom chwilę wytchnienia po codziennej harówce. To tutaj pobudzali pracę szarych komórek, na przykład układali wiersze na poczekaniu; nazywali tę zabawę að kveðast á – jedna osoba mówi pierwszy wers, następna kolejny i tak dalej. Albo ktoś recytował z pamięci długi epicki poemat o nordyckich bogach i królach, o tym, co stanowi dobro oraz o moralnym postępowaniu. Uczyli w ten sposób wszystkich o historii, geografii, ich kulturze i innych, a także o tym, czym jest dobro, prawdziwe wartości.
W codzienności naznaczonej stratą, smutkami i ciężką pracą opowiadane podczas kvöldvaka historie niosły ludziom nadzieję. Mówiły o innym czasie i miejscu, o przodkach, którzy byli herosami lub królami albo wodzami (i wikińskimi najeźdźcami siejącymi śmierć i zniszczenie, ale nie idźmy tą drogą), pokonywali trudności i wychodzili z nich zwycięsko. Naturalnie, historie zawsze kończyły się szczęśliwie – a jeśli nie, niosły przynajmniej jakiś morał. Dzięki nim ludzie wierzyli, że lepsze życie jest możliwe.
Wreszcie nie można lekceważyć wpływu tych opowieści na wychowanie i rozwój duchowy dzieci. Dawały moralny kompas i wzór do naśladowania tam, gdzie rodzice często zawodzili – nie dlatego, że byli złymi rodzicami, ale ponieważ mogli poświęcić wychowaniu dzieci bardzo mało czasu. Ludzie tyrali od rana do nocy, każdą chwilę poświęcając na walkę o przetrwanie. Dzieci pozostawiali więc głównie samym sobie, a słuchanie opowieści napędzało ich wyobraźnię. Uczyły się o szlachetnych i mężnych herosach, prawych, godnych podziwu, z którymi mogły się utożsamiać. Opowieści kształtowały ich charakter, pozwalały lepiej odróżniać dobro od zła.
Krótko mówiąc, kvöldvaka była kolebką islandzkiego życia emocjonalnego i duchowego, instytucją kulturalną, dzięki której przechowywały się narodowe wartości.

CZYTANIE

Dzieci uczyły się czytać przede wszystkim podczas kvöldvaka. I śmiem twierdzić, że ponieważ ich rodzice otaczali tak głębokim szacunkiem słowo pisane i mówione, nie widzieli innej możliwości: ich potomstwo bezdyskusyjnie musiało rozumieć sens tych gryzmołów, które nazywamy literami.
Ale sprawa była nieco bardziej złożona.
Nauka dzieci czytania nie była kwestią wyboru, przynajmniej nie w osiemnastowiecznej Islandii. Kościół narodowy zarządził, że każdy musi się nauczyć czytać, żeby móc skutecznie przyswajać nauki religijne. Nie dotyczyło to wyłącznie Islandii – edukacja należała do obowiązków władz kościelnych w całej Europie. Jednak nie znam innego Kościoła, który narzuciłby obowiązek nauki czytania – chociaż mogę się mylić.
Egzekwowanie zarządzenia w Islandii leżało w gestii lokalnego pastora. Duchowny regularnie robił obchód po skromnych domach parafian i sprawdzał, czy dzieci pracują na bieżąco. Jeśli odkrył, że mają braki, prawo pozwalało mu odebrać je rodzicom i umieścić w innym gospodarstwie, gdzie do edukacji podchodzono z większą dbałością. Nic dziwnego, że dzieci strasznie bały się tych wizyt. Zapewne nie bez powodu, ponieważ mam wrażenie, że przeciętny pastor raczej nie orientował się w takich sprawach, jak dysleksja czy inne trudności z nauką, a dzieci dotknięte tego typu problemami nie mogły liczyć na wyrozumiałość.
Ostateczny sprawdzian umiejętności dzieci odbywał się podczas konfirmacji, w roku czternastych urodzin. Był to ważny rytuał inicjacyjny i oficjalnie oznaczał przejście dziecka do grupy dorosłych. (Konfirmacja przetrwała do dziś, ale obecnie zmieniła się w materialistyczną parodię samej siebie. Z jednej strony nikt przy zdrowych zmysłach nie stwierdziłby dziś, że czternastoletnie dziecko można uznać za dorosłego. Jednak wówczas były inne czasy i pod względem emocjonalnym dzieci dorastały o wiele szybciej niż dzisiaj, chociaż obecnie dzieci dojrzewają fizycznie wcześniej niż ich rówieśnicy w przeszłości – najprawdopodobniej wskutek poprawy warunków. Lub innych przyczyn).
Dawniej więc ludzie oficjalnie wkraczali w dorosłość w wieku czternastu lat… chociaż w ich przypadku nie dawała żadnej kontroli nad własnym życiem. Ale przynajmniej umieli czytać.

 
Wesprzyj nas