Dwunasta powieść Salmana Rushdiego to dzieło wielkiej wyobraźni i błyskotliwej odwagi pisarza, które opowiada o zderzeniu złudzeń z rzeczywistością i jednostce, która musi przetrwać w gąszczu bzdur i fikcji, serwowanych w mediach.


Oto Quichotte, niczym Don Kichot z siedemnastowiecznego dzieła Miguela de Cervantesa,teraz ponownie odtworzony przez Salmana Rushdiego jako bohater post-powieści XXI wieku. Jako że najwyraźniej realizm nie jest już w stanie opisać naszego dziwnego świata, Rushdie sięga po magię i surrealizm, a nawet absurd, które – jak się wydaje – oferują obecnie najdokładniejszy opis prawdziwego życia.

Tym razem nie jesteśmy w La Manchy, ale w Trumplandzie. Współczesny błędny rycerz jest eleganckim starszym panem pochodzenia indyjskiego o imieniu Ismail Smile, przedstawicielem handlowym i sprzedawcą farmaceutyków, który po utracie pracy wyrusza w podróż przez pół Ameryki do Nowego Jorku z wytworem własnej fantazji, nastoletnim synem o imieniu Sancho. Pan Smile ma nadzieję zdobyć serce młodej gwiazdy telewizyjnej Salmy R, robiącej spektakularną karierę medialną. Smile, choć nigdy się nie spotkali, wysyła jej listy miłosne pod pseudonimem „Quichotte”, wierząc, że „miłość znajdzie sposób” by dotrzeć do wybranki serca.

Tak jak hidalgo Cervantesa oszalał po przeczytaniu zbyt wielu romansów, tak mózg Quichotte’a Rushdiego został zmiażdżony śmieciową amerykańską telewizją, wypełnioną idiotycznymi talk- i reality-shows a także programami, w których nawet najbardziej nieprawdopodobny romans staje się możliwy. “Quichotte za bardzo się zatracił w obłąkańczej logice swego prywatnego wszechświata staroświeckich słów, mistycznych myśli, uzależnienia od telewizji, żeby mógł prawidłowo funkcjonować czy choćby ogarnąć umysłem, co się dzieje w istniejącym naprawdę świecie wokół niego” – pisze Rushdie.

Quichotte i Sancho wyruszają do Nowego Jorku, na spotkanie z wybranką, a podczas swoich podróży po Ameryce spotykają typowych wyborców Donalda Trumpa, brutalnych populistycznych rasistów, osobników uzależnionych od opioidów i ich dostawców, ludzi, którzy zamieniają się w mastodonty, broń, która mówi i szalonego wizjonera, który twierdzi, że posiada technologię umożliwiającą podróż do świata równoległego. Jak się jednak okaże, bohaterowie i ich misja to postacie w powieści pisanej przez urodzonego w Indiach pisarza Sama DuChampa, autora przeciętnych thrillerów szpiegowskich, jego próba pisarstwa – dla odmiany – eksperymentalnego. Losy DuChampa i Quichotte’a, to zwierciadło naszych zglobalizowanych czasów, wydają się być połączone – zdarzeniami, osobami i marzeniami – aż do zadziwiającego końca.

“Quichotte” jest książką, którą można odczytywać w różny sposób.

“Quichotte” jest książką, którą można odczytywać w różny sposób. Z jednej strony jest to pastisz Don Kichota Cervantesa, satyra kraju Donalda Trumpa, rozgrywająca się wśród amerykańskich i brytyjskich społeczności imigrantów, z drugiej to opowieść o podróży, oparta na licznych popkulturowych odniesieniach, wypełniona magicznym realizmem, gawęda człowieku skłonnym do popełnienia szaleństwa w świecie, który sam zmierza w kierunku degeneracji. “[Autor] chciałby podjąć temat destrukcyjnej, otępiającej kultury śmieciowej swoich czasów, tak jak Cervantes wypowiedział wojnę kulturze śmieciowej swojej epoki. Powiedział, że próbuje też pisać o nierealnej, obsesyjnej miłości, więzi między ojcem i synem, kłótniach rodzeństwa i tak, o rzeczach niewybaczalnych; o indyjskich imigrantach, o doświadczanym przez nich rasizmie, o oszustach w tym środowisku; o cyberszpiegach, science fiction, splataniu się rzeczywistości fikcyjnej i „prawdziwej”, o śmierci autora, końcu świata. Powiedział jej, że chciałby wpleść elementy parodii, satyry, pastiszu” – tak powieściowy Autor – alter ego Rushdiego, opisuje swój zamysł.

Rushdi mówi ustami swoich bohaterów: “Telewizja zrujnowała zdolności intelektualne Amerykanów” i dalej: “Tymczasem rozpadają się nie tylko ludzie, ale i rzeczy. Rozpadają się nie tylko obywatele, ale i państwa. Miliony kanałów i niczego, co by je łączyło. Obok bzdur rzeczy wspaniałe, jedne i drugie koegzystują na tym samym poziomie realności, podawane z takim samym przekonaniem. Jak młody człowiek ma je odróżnić? Jak rozpoznać? Każdy program na każdym kanale przekazuje to samo: oparte na faktach. Ale to też nie jest prawda. Fakty są takie, że nie ma już faktów. Nic nie jest prawdziwe w taki sposób, by wszyscy się co do tego zgadzali.”

„Quichotte” jest powieścią, w której Rushdie próbuje pokazać nam szaleństwo współczesnego świata, w którym kłamstwa stają się tak dobre jak fakty a wiara wystarczy, aby wszystko było prawdą, a pojęcia prawdy i rzeczywistości wydają się odwrócone do góry nogami. O tym bohaterowie mówią tak: “– Prawda – oświadczyła – wciąż żyje, wciąż dycha zagrzebana pod gruzami idiotyzmów, którymi jesteśmy bombardowani. Jesteśmy ekipą ratowniczą. Zamierzamy wydobyć ją spod ruin żywą. Musimy, inaczej fałszyzm zatriumfuje. Czy i ja jestem fałszystą? – zapytał siebie. Czy wszystko, w co wierzę, jest kłamstwem?” – oto dylemat współczesnego don Kichota, postawionego przed ścianą telewizorów plazmowych, prezentujących wiatraki w wersji 4K.

Rushdie próbuje pokazać nam szaleństwo współczesnego świata, w którym kłamstwa stają się tak dobre jak fakty

“«Przed erą Google’a» [to] świat przed narodzinami potwora, jakim się stał Internet, przed erą elektronicznie rozpowszechnianej histerii, w której słowa stają się bombami wysadzającymi w powietrze ich użytkowników, a każda publiczna wypowiedź doprowadza do serii takich eksplozji. Erą Google’a, w której rządzi tłum, a smartfon rządzi tłumem” – oto diagnoza współczesnego społeczeństwa, żyjącego w świecie złudzeń i instagramowego blichtru bez głębszej myśli, a przy tym uzależnionego i podatnego na sugestie niczym stado bezmyślnych baranów.

“Quichotte” jawi się emanacja błyskotliwej odwagi pisarza, który potrafi pisać o sprawach ważnych. Co więcej, jest również zabawny i wzruszający, smutny i dziwnie wrażliwy, podobnie jak jego tytułowy bohater. Nikodem Maraszkiewicz

Salman Rushdie, Quichotte, Przekład: Jerzy Kozłowski, Seria: Mistrzowie literatury, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 28 kwietnia 2020
 

konkurs

 

Salman Rushdie
Quichotte
Przekład: Jerzy Kozłowski
Seria: Mistrzowie literatury
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 28 kwietnia 2020
 
 

Donkiszotowska notka na temat wymowy

Quichotte wymawiane po francusku „ki-SZOT” i po niemiecku „ki–SZOT-a” oraz Chisciotte wymawiane „ki-SZO-te” po włosku i Quixote wymawiane po portugalsku także „ki-SZO-te” to inne sposoby zapisu/wymowy hiszpańskiego Quijote wymawianego „ki-HO-te”.
Sam Cervantes w hiszpańszczyźnie swoich czasów prawdopodobnie powiedziałby „ki-SZO-te”. W niniejszej powieści proponuję stosować elegancką francuską wymowę „ki-SZOT” z powodów, które staną się jasne za sprawą samego tekstu, ale szanowny czytelniku, rób, jak uważasz. Gdy idzie o wymowę imienia uniwersalnego dona, wyznajemy zasadę – co kto lubi.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszy

――
Quichotte, człek podeszły w latach, zakochuje się, rozpoczyna swą wyprawę i zostaje ojcem


Żył sobie niedawnymi czasy, pomieszkując pod szeregiem tymczasowych adresów rozsianych po całych Stanach Zjednoczonych, niemłody już podróżujący dżentelmen o indyjskich korzeniach i wątlejących władzach umysłowych, który przez rozmiłowanie w ogłupiającej telewizji spędzał zbyt dużą część życia w żółtym świetle tandetnych pokoi motelowych, gdzie raczył się nią w nadmiarze, skutkiem czego doznał specyficznej formy upośledzenia mózgu. Pochłaniał programy poranne, popołudniowe i wieczorne, telenowele, komedie sytuacyjne, filmy na Lifetime Movies, seriale medyczne i policyjne, seriale o wampirach i zombi, perypetie gospodyń domowych z Atlanty, New Jersey, Beverly Hills i Nowego Jorku, romanse i kłótnie dziedziczek fortun hotelowych i samozwańczych szachów, igraszki osobników zawdzięczających popularność ochoczemu obnażaniu ciała, piętnaście minut sławy młodych osób, które duże grono fanów w serwisach społecznościowych zawdzięczały operacyjnemu uzyskaniu trzeciej piersi lub figury imitującej po usunięciu żeber nieprawdopodobne kształty lalki Barbie firmy Mattel czy choćby zwykłej umiejętności łowienia gigantycznych karpi w malowniczej scenerii i przyodziewku składającym się z nader skąpego bikini; a także teleturnieje wokalne, kulinarne, konkursy na najlepszy biznesplan, na najlepszego stażystę, wyścigi zdalnie sterowanych monstrualnych pojazdów, konkursy mody, konkursy o względy singli i singielek, mecze baseballowe, koszykarskie, piłkarskie, walki zapaśników, kickbokserów, sporty ekstremalne i naturalnie wybory miss. (Nie oglądał hokeja. Dla ludzi o jego pochodzeniu etnicznym i młodości spędzonej w tropikach dyscyplinę tę uprawiało się na trawie. Gra w hokeja na lodzie była jego zdaniem absurdem nie mniejszym niż jazda po trawie na łyżwach).
Wskutek niemal całkowitego zaabsorbowania treściami przekazywanymi mu za pośrednictwem dawniej kineskopu, a w obecnej epoce płaskich ekranów – wyświetlaczy ciekłokrystalicznych, plazmowych i wykonanych w technologii OLED – padł ofiarą owego coraz powszechniej występującego zaburzenia psychicznego, w którym granica między prawdą a kłamstwem staje się rozmyta i niewyraźna, toteż niekiedy nie potrafił odróżnić jednego od drugiego, rzeczywistości od „rzeczywistości”, i zaczął postrzegać siebie jako naturalnego obywatela (i potencjalnego mieszkańca) owego fikcyjnego świata za ekranem, do którego tak się przywiązał i który, jak sądził, oferował jemu, a co za tym idzie wszystkim, wskazówki moralne, społeczne i praktyczne, jakimi powinni się kierować w życiu wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety. W miarę upływu czasu, gdy zapadał się coraz głębiej w grząski grunt tego, co można nazwać nierzeczywistą rzeczywistością, odczuwał emocjonalną więź z wieloma mieszkańcami tego drugiego, bardziej kolorowego świata, którego obywatelstwo, jak uważał, prawnie mu się należy, jakby był współczesną Dorotką rozważającą przenosiny na stałe do krainy Oz; i w jakimś momencie, nie wiadomo kiedy, zapałał niezdrowym, bo całkowicie jednostronnym uczuciem do pewnej osobowości telewizyjnej, pięknej, dowcipnej i ubóstwianej panny Salmy R, które to zauroczenie nazywał niezbyt stosownie miłością. W imię tej tak zwanej miłości podjął żarliwe postanowienie, że wyruszy na poszukiwanie „ukochanej” za telewizyjny ekran, wkraczając w niedostępną rzeczywistość HD, jaką ona i jej podobni zamieszkują, i że swymi uczynkami oraz wdziękiem zaskarbi sobie jej przychylność.
Mówił powoli i chodził też powoli, powłócząc lekko prawą nogą – w ten sposób po latach dawało o sobie znać dramatyczne Zdarzenie Wewnętrzne, które osłabiło mu również pamięć, toteż chociaż wspomnienia z odległej przeszłości pozostawały żywe, te ze środkowego etapu życia były wysoce niepewne: jakby powstałe przerwy oraz inne luki zostały wypełnione przez pracujących w pośpiechu niechlujnych robotników fałszywymi wspomnieniami wysnutymi z tego, co mógł obejrzeć w telewizji. Poza tym sprawiał wrażenie całkiem sprawnego jak na swoje lata. Wysoki, można powiedzieć tyczkowaty, przypominał wychudłe postaci z obrazów El Greca lub wąskie rzeźby Alberta Giacomettiego, i chociaż tacy mężczyźni (przeważnie) mają usposobienie melancholijne, czarował pogodnym uśmiechem i sposobem bycia człowieka starej daty, z czego obie te cechy są cennymi atutami, gdy jest się podróżującym akwizytorem, którym był w swoich złotych latach przez dłuższy czas.
Ponadto już samo jego nazwisko wywoływało uśmiech. Nazywał się Smile. Na wizytówce miał napisane: Pan Ismail Smile, przedstawiciel handlowy, Smile Pharmaceuticals, Atlanta, Georgia. Jako handlowiec zawsze szczycił się tym, że jego nazwisko brzmi tak samo jak nazwa firmy, którą reprezentuje. Nazwisko rodowe. Przydawało mu większej wagi, tak przynajmniej sądził. A jednak nie to nazwisko wybrał na czas swej ostatniej i najbardziej zwariowanej przygody. (Nawiasem mówiąc, owo nietypowe nazwisko Smile było zamerykanizowaną wersją Ismail, tak więc stary komiwojażer naprawdę nazywał się Ismail Ismail lub alternatywnie Smile Smile. Był w Ameryce mężczyzną o brązowej karnacji i pragnął brązowej kobiety, aczkolwiek swojej historii nie postrzegał w kategoriach rasowych. Można by powiedzieć, że niejako oddzielił się od swej skóry. Tę rzecz i wiele innych jego wyprawa miała zakwestionować – i zmienić).
Im dłużej myślał o kobiecie, którą, jak utrzymywał, kochał, tym jaśniejsze stawało się dla niego, że tak wspaniała osobowość nie zasłabnie z wrażenia, gdy ktoś zupełnie obcy po raz pierwszy wyzna jej swoją amour fou. (Aż tak szalony nie był). Musiał zatem najpierw udowodnić, że jest jej wart, i od tej pory zależało mu tylko i wyłącznie na dostarczeniu takich dowodów. Tak! Zademonstruje jej bezspornie swoją wartość! Gdy już podejmie wyprawę, będzie musiał koniecznie informować wybrankę o swych dokonaniach, postanowił zatem rozpocząć z nią korespondencję, serię listów ujawniających jego szczere zamiary, głębię uczuć oraz to, ile trudu gotów jest sobie zadać, żeby zdobyć jej serce. Właśnie na tym etapie rozważań owładnęła nim pewnego rodzaju nieśmiałość. Jeśli odkryje przed nią, jak skromna jest tak naprawdę jego pozycja, możliwe, że jego wybranka ze ślicznym śmiechem wyrzuci list do kosza i na zawsze o nim zapomni. Jeśli wyjawi jej swój wiek lub poda szczegóły dotyczące wyglądu, ukochana może się wzdrygnąć pod wpływem zmieszanego ze zgrozą rozbawienia. Jeśli jej poda swoje nazwisko, czcigodne co prawda nazwisko Smile, nazwisko pobrzmiewające wielkimi pieniędzmi, może w przypływie złego humoru zawiadomić policję i jeśli wytropią go jak psa na żądanie obiektu jego uczuć, bez wątpienia umrze ze złamanym sercem. Dlatego też na razie zamierzał zachować swoją prawdziwą tożsamość w tajemnicy i ujawnić ją dopiero wtedy, gdy jego listy oraz opisane w nich uczynki dobrze Salmę do niego usposobią i sprawią, że stanie się bardziej otwarta na jego awanse. Skąd będzie wiedział, kiedy nadejdzie ów moment?
Na to pytanie miał odpowiedzieć później. Teraz najistotniejsze było zacząć. I pewnego dnia właściwe imię, najlepsza z możliwych tożsamości, ukazało mu się w tej chwili pomiędzy snem i przebudzeniem, gdy magia świata wyobrażonego pod powiekami może się przesączyć do świata, który widzimy po odemknięciu oczu. Tamtego ranka wydawało mu się, że widzi rozmowę dwóch wersji siebie – tej ze snu i tej na jawie. „Spójrz na siebie – na wpół uśpiony on mamrotał do tego na wpół rozbudzonego. – Taki wysoki, chudy i stary, a potrafi zapuścić tylko taką nędzną brodę, jakby był pryszczatym nastolatkiem. I tak, przyznaj, pod sufitem też chyba nie wszystko po kolei, jeden z tych wiecznie z głową w chmurach, który bierze formacje typu cumulusy, cumulonimbusy czy nawet cirrostratusy za twardą ziemię. Pomyśl o ulubionym utworze muzycznym z czasów, gdy byłeś dzieckiem! Wiem, ostatnio się lubujesz w tych zawodzeniach, których słuchasz w American Idol albo The Voice. Tylko że w tamtym czasie podobało ci się to, co się podobało twemu artystycznie wyrobionemu ojcu, przejąłeś po nim gust muzyczny. Pamiętasz jego ulubioną płytę?” I wtedy na wpół uśpiony Smile wydobył zamaszystym gestem winylowy album, który na wpół rozbudzony Smile natychmiast rozpoznał. Nagranie opery Jules’a Masseneta Don Quichotte. „Bardzo swobodna adaptacja wielkiego arcydzieła Cervantesa, prawda – rozwodziła się zjawa. – A jeśli chodzi o ciebie, zdaje się, że sam jesteś dość swobodną interpretacją”.
Zatem ustalone. Zerwał się z łóżka w pasiastej piżamie – szybciej, niż miał w zwyczaju – i, ni mniej, ni więcej, klasnął w dłonie. Tak! Tego pseudonimu będzie używał w swoich listach miłosnych. Zostanie jej przemyślnym szlachcicem, Quichotte’em. Ona będzie Ginewrą, a on Lancelotem z Jeziora i uprowadzi ją do zamku Joyous Gard. Będzie – by zacytować Opowieści kanterberyjskie Chaucera – „iście rycerskiej grzeczności […] wzorem”*. Powtarzał sobie, że oto rozpoczęła się era Wszystko Się Może Zdarzyć. Słyszał te słowa z ust wielu osób z telewizji i niekonwencjonalnych filmików krążących w cyberprzestrzeni, która rozszerzała jego nałóg o nowy wymiar technologiczny. Nie istniały już żadne zasady. A w erze Wszystko Się Może Zdarzyć, cóż, wszystko się mogło zdarzyć. Starzy przyjaciele mogli się stać nowymi wrogami, a odwieczni wrogowie najlepszymi przyjaciółmi, a nawet kochankami. Prognozowanie pogody przestało być możliwe, to samo działo się z prawdopodobieństwem wojen lub wyniku wyborów. Kobieta mogła się zakochać w prosięciu, mężczyzna mógł zamieszkać z sową. Piękność zasypiała, a gdy budził ją pocałunek, mogła mówić w innym języku i w tym nowym języku ujawnić całkowicie odmieniony charakter. Powódź mogła zatopić twoje miasto. Tornado mogło porwać twój dom do odległej krainy, który po wylądowaniu mógł przygnieść czarownicę. Przestępcy mogli zostać królami, a królowie mogli zostać zdemaskowani jako przestępcy. Mężczyzna mógł odkryć, że kobieta, z którą żyje, jest dzieckiem jego ojca z nieprawego łoża. Cały naród mógł rzucić się w przepaść jak stado lemingów. Mężczyźni grający w telewizji prezydentów mogli zostać prezydentami. Woda mogła się skończyć. Kobieta mogła urodzić dziecko, w którym rozpoznany zostanie powstający z martwych bóg. Słowa mogły stracić swoje znaczenie i zyskać nowe. Świat mógł się skończyć, co zaczął wielokrotnie przepowiadać co najmniej jeden czołowy naukowiec-przedsiębiorca. Nad tym końcem miał się unosić smród zła. A gwiazda telewizji mogła cudem odwzajemnić miłość starego głupca, umożliwiając mu nieprawdopodobny romantyczny triumf, zadośćuczynienie za długie, małe życie opromienione na sam koniec majestatycznym blaskiem.
Wielka decyzja Quichotte’a została podjęta w motelu Red Roof w miejscowości Gallup w stanie Nowy Meksyk (21 678 mieszk.). Akwizytor spojrzał z pożądaniem i zazdrością na historyczny hotel El Rancho, który w okresie rozkwitu westernu gościł wiele gwiazd występujących w kręconych w pobliżu filmach, od Johna Wayne’a i Humphreya Bogarta po Katharine Hepburn i Mae West. El Rancho wykraczał jednak poza jego możliwości finansowe, pojechał więc dalej do skromniejszego Red Roof, który całkiem mu odpowiadał.
Nauczył się przyjmować bez słowa skargi, co niesie los. Tego ranka telewizor był włączony, gdy się zbudził ze swoją cudowną nową tożsamością – zapomniał go wyłączyć przed zaśnięciem – i pogodynek Steve Stucker z KOB-4 był na wizji ze swoją Paradą Pupilków, psimi celebrytami Radarem, Rezem, Squeakym i Tuffym. To znaczyło, że jest piątek, i świeżo przemianowany pan Quichotte (uważał, że nie zasługuje na zaszczytny tytuł dona), pobudzony nowym postanowieniem, otwarciem się przed nim ukwieconej ścieżki prowadzącej ku miłości, był mocno podekscytowany, mimo iż dobiegał końca męczący tydzień wypełniony odwiedzinami w okolicznych przychodniach lekarskich – w Albuquerque i nie tylko. Poprzedni dzień spędził w takich ośrodkach medycznych, jak Rehoboth McKinley Health Care Services, Western New Mexico Medical Group oraz Gallup Indian Medical Center (który otaczał opieką sporą grupę autochtonicznej ludności pochodzącej z plemion Hopich, Nawahów i Zunich).Wyniki sprzedażowe były zadowalające, jak sądził, chociaż jego jowialne przechwałki, że niedługo wybiera się na wakacje w samym Nowym Jorku (8 623 000 mieszk.) z nową dziewczyną, Bardzo Znaną Gwiazdą, królową telewizji, spotykały się z towarzyszącymi konsternacji uniesieniami brwi i uśmiechami zażenowania. A jego mały żarcik w Gallup – „Ja jestem z Indii, według Kolumba tu też są Indie, co za różnica. Wy nosicie pióra, my kropki na czole, a kolor skóry ten sam! Więc cieszę się, że jestem na ziemiach moich braci” – też nie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem.
Nie miał już stałego miejsca zamieszkania. Droga była jego domem, samochód salonem, bagażnik szafą, a łańcuszek przybytków o nazwie Red Roof, Motel 6 i Days Inn itede zapewniał mu miejsce do spania i telewizor. Wolał motele z kilkoma chociaż płatnymi programami kablowymi, jeśli jednak nie były dostępne, zadowalał się podstawową ofertą telewizyjną. Tego konkretnego ranka nie miał wszakże czasu na miejscowego prezentera pogody ani jego uratowane ze schroniska czworonogi. Chciał porozmawiać z przyjaciółmi o miłości i o swej miłosnej wyprawie, którą niebawem zaczynał.
Po prawdzie nie miał już właściwie przyjaciół. Był jego zamożny kuzyn, pracodawca i patron, dr R.K. Smile, była doktorowa, Happy Smile, chociaż nie spędzał z tym dwojgiem czasu, byli recepcjoniści i recepcjonistki kilku moteli, które regularnie odwiedzał. Było kilka osób rozrzuconych po kraju i globie, które mogły wciąż żywić do niego uczucia podobne do przyjaźni. A przede wszystkim była kobieta w Nowym Jorku (nazywała siebie Żywą Trampoliną), która mogła się jeszcze kiedyś do niego uśmiechnąć, jeśli dopisze mu szczęście i jeśli przyjmie jego przeprosiny. (Wiedział, a raczej tak mu się wydawało, że należą jej się przeprosiny, jednak tylko częściowo pamiętał dlaczego, czasem zaś sądził, że może szwankująca pamięć poprzekręcała mu wszystko w głowie i to ona powinna przeprosić jego. Nie miał jednak paczki, kręgu, żadnej grupy, do której by należał, ani prawdziwych kumpli, dawno już bowiem porzucił wir życia towarzyskiego. Na Facebooku utrzymywał kontakty z niewielką i kurczącą się grupką „znajomych”, podróżujących akwizytorów takich jak on, a także zbieraniną przeróżnych samotników, bufonów, ekshibicjonistów i frywolnych dam zachowujących się na tyle prowokująco, na ile pozwalał dosyć purytański regulamin tego serwisu. Każdy z tych „znajomych” zrozumiał, czym jest jego plan, gdy entuzjastycznie go obwieścił: idiotycznym pomysłem graniczącym z obłędem, i wszyscy co do jednego próbowali go odwieść od zamiaru śledzenia i nękania panny Salmy R – dla jego dobra.
W odpowiedzi na jego post pojawiły się smutne buźki i emotikony grożące z dezaprobatą palcem, a także GIF-y z samą Salmą R, która robi zeza, pokazuje język i puka się w czoło, wykonuje zatem powszechnie znane gesty oznaczające „ratunku, wariat”. Nic go jednak nie mogło powstrzymać.
Takie historie, ogólnie rzecz biorąc, nie kończą się dobrze.

 
Wesprzyj nas